Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Jej serce żyło w niebie, ale stopami stąpała po ziemi” (św. Jan Paweł II o Matce Speranzie).
- W jakim celu kard. Stefan Wyszyński wysłał Karola Wojtyłę do Collevalenzy?
- Jak Matka Speranza pomogła w wyniesieniu św. Faustyny Kowalskiej na ołtarze?
- Za co św. Jan Paweł II był wdzięczny hiszpańskiej mistyczce?
- Skąd w celi Matki Speranzy wzięła się ikona Matki Boskiej Częstochowskiej?
- Jak Matka Speranza pomagała św. Ojcu Pio i św. Josemarii Escrivie de Balaguer zbawiać dusze?
***
Błogosławiona Matka Speranza, mistyczka i stygmatyczka, bliźniacza dusza Ojca Pio. Jak twierdzi jej biograf miała swój udział w ocaleniu życia papieża Polaka podczas zamachu na placu św. Piotra. Posiadała nadzwyczajne zdolności, jak: dar bilokacji, wgląd w ludzkie serca, kontakt z duszami czyścowymi. Jej życie przepełnione było miłością i ufnością w niezmierzoną Bożą potęgę, poprzez którą dokonywała niemożliwego.
Collevalenza, w której dzięki Matce Speranzie powstało Sanktuarium Miłości Miłosiernej, bywa przez pielgrzymów nazywana "małym Lourdes". Tuż przy świątyni znajduje się cudowne źródło, którego woda uleczyła wielu z cierpień fizycznych i duchowych.
Autor książki José María Zavala, dzięki dostępowi do świadectw zebranych w trakcie procesu beatyfikacyjnego i po wysłuchaniu osobistych relacji tych, którzy przez całe lata żyli u boku Matki Speranzy, pokazuje, jak zaufanie do Boga przekuwa się w świętość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Pragnąłbym napisać kilka książek pełnych ognia, które obiegłyby świat jak żywy płomień, rozpalając swym światłem i żarem ludzi, przekształcając biedne serca w żagiew, aby ofiarować je Jezusowi jako rubiny do Jego królewskiej korony.Josemaria Escriva de Balaguer
WSTĘP
Nie tak dawno od jednego z moich braci, ojca trójki dzieci, usłyszałem: „Rzecz nie w tym, żeby mieć dziecko, ale żeby sprawić, by dobrze wzrastało; nie w tym, żeby posadzić drzewo, ale żeby podlewać je i o nie dbać, by przyniosło owoc; nie w tym, żeby napisać książkę, ale żeby zrobić to w taki sposób, by ktoś ją przeczytał”.
Książka, którą oddaję w ręce czytelników, jest z tych, które czyta się bardzo dobrze. Powiedziałbym nawet, że się ją pochłania. Z jednym zastrzeżeniem: to nie jest lektura przygodowa, kronika czy powieść historyczna ani też coś z gatunku fantastyki naukowej. Dlatego z ogromną przyjemnością przyjąłem prośbę autora o napisanie wstępu.
Odnoszę wrażenie, że José María Zavala, tkając opowieść o nadzwyczajnym życiu błogosławionej Matki Speranzy1 od Jezusa Alhamy Valery, pomaga nam „otwierać okna”. Okna otwiera się po to, by wpuścić do domu tlen, światło, zobaczyć linie horyzontu.
Technologia w świecie środków komunikacji przyzwyczaiła nas do dostępu do niezliczonej ilości danych, informacji, obrazów i do ich wymiany z coraz bardziej zaskakującą prędkością.
Dzięki tej książce wyglądamy teraz, przyprawieni niemal o lęk wysokości, przez innego rodzaju okna. Za nimi nasze spojrzenie rozszerza się na panoramę, do której kontemplowania nie przywykliśmy w dzisiejszych czasach: na nadprzyrodzony horyzont tego, co leży dalej niż wszystko, co widzimy, słyszymy i postrzegamy. Okna otwarte na wielką tajemnicę odkrywającą się przed nami jako nieskończona miłość, a która ostatecznie jest dużo mocniejsza i bardziej zwycięska niż inna tajemnica – tajemnica zła, w której „parszywiec” toczy swoją zaciętą bitwę.
Można powiedzieć, że Matka Speranza była szeroko otwartym oknem, za pośrednictwem którego Bóg w naszych czasach zajaśniał niewiarygodnym światłem swojej miłości miłosiernej.
Należę do Zgromadzenia Synów Miłości Miłosiernej założonego przez Matkę Speranzę, którą poznałem 15 października 1962 roku, kiedy miałem niewiele ponad dziesięć lat, i z którą byłem blisko związany aż do dnia jej odejścia z tego świata 8 lutego 1983 roku.
Kiedy teraz czytam tę książkę, sercem spoglądam na tamte lata i – na ile tylko odległość w czasie mi na to pozwala – uświadomiłem sobie, że żyłem, choć niemal tego nieświadomy, w atmosferze bardzo niezwykłej, a jednocześnie otulonej pozornie najzwyklejszym rytmem życia. To doświadczenie pozwala mi lepiej zrozumieć, dlaczego mieszkańcom Nazaretu trudno było przyjąć tajemnicę wcieloną w „syna cieśli”. Bowiem czasami to, co nadprzyrodzone i niezwykłe, wydaje się tak naturalne i zwyczajne, że jego dostrzeżenie wymaga szczególnej uwagi. Bo, jak mawiał pewien stary rabin, Bóg lubi się chować przed nami, żebyśmy Go szukali, jak to robią dzieci, kiedy bawią się w chowanego.
Matka Speranza, a z nią inni wielcy święci, w których towarzystwie autor tego dzieła nam ją przybliża, poczynając od świętego Ojca Pio z Pietrelciny, miała dostęp do tej zadziwiającej tajemnicy. Albo inaczej: jak sama zwykła mawiać: „Dobry Jezus uchylił zasłony i pokazał”... I ta żałość, kiedy On „chował się”! Na myśl przywodzi mi to wzniosłe wersety świętego Jana od Krzyża: „Gdzie się ukryłeś, Umiłowany, i mnie wśród jęków zostawiłeś?”2.
Ktoś mógłby zarzucić, że wszystko to jest kwestią opinii, a nawet może tylko sugestii. Niemniej znajdą się również tacy, zdaniem których Kościół posiada wielką mądrość i jest niezwykle ostrożny w poddawaniu ocenie tych niecodziennych wydarzeń zwanych przez nas „cudami”. Dobrze, że tak jest, bo zapobiega to wyciąganiu pochopnych wniosków na tym jakże niezwykle grząskim gruncie. Ponadto prawdą jest, że aby ocenić świętość danej osoby, Kościół skupia się najpierw na tym, co niezwykłe – ale nie w cudach, lecz w cnotach przeżywanych w stopniu „heroicznym”.
Z drugiej strony faktem jest także to, iż poza przypadkiem męczeństwa, pod ogłoszeniem „heroiczności cnót” danej osoby – co pozwala na uznanie jej za „błogosławioną” lub „świętą” oraz na publiczne oddawanie jej czci – Kościół wymaga „podpisu” Boga, to jest dokonania cudu za pośrednictwem rzeczonej świętej lub rzeczonego świętego.
Jeśli chodzi o Matkę Speranzę, to stało się tak również przed jej beatyfikacją, o czym José María Zavala opowiada w najdrobniejszych szczegółach.
W oparciu o to oficjalne uznanie, które tej wielkiej apostołce Bożego miłosierdzia nadaje ewangeliczną „wiarygodność”, możemy rozszerzyć ową wiarygodność na wiele innych nadzwyczajnych znaków, jakie Bóg, Ojciec nieskończonej miłości, uczynił w jej życiu.
José María Zavala, dzięki dostępowi do bezsprzecznie wiarygodnych świadectw wielu osób zebranych w trakcie procesu kanonizacyjnego Matki Speranzy w Positio super virtutibus3, lub po wysłuchaniu osobistych relacji tych, którzy przez całe lata żyli u jej boku, zabiera nas w niesamowitą podróż na granicy tego, co niewidzialne, gdzie miłość Boga przecina drogę naszego ludzkiego doświadczenia, by wspierać, oświecać, przebaczać, uzdrawiać i pocieszać „jak dobry Ojciec i czuła Matka”, jak by to ujęła Matka Speranza.
Nie sądzę, by przypadek zadecydował o udostępnieniu tej książki szerokiej publiczności dokładnie w Roku Miłosierdzia, który jest odzwierciedleniem żywego pragnienia papieża Franciszka, byśmy nasze spojrzenia skierowali na miłość Ojca Niebieskiego ukazaną w miłosiernym obliczu Jego Syna Jezusa oraz od Niego uczyli się jako Jego dzieci, którymi jesteśmy, bycia miłosiernymi dla siebie nawzajem.
Matka Speranza, wyróżniająca się tym, że była kobietą głęboko zanurzoną w Kościele, zwykła mawiać, iż świętość nie polega na czynieniu cudów, ale na wykonywaniu konkretnych życiowych zajęć miłych Bogu i zawsze uwzględniających potrzeby ludzi. Dodawała jednakże, że przez wstawiennictwo świętych Bóg czyni cuda, aby ukazać swoją żywą obecność w historii oraz obudzić lub ożywić wiarę w tych, w których trwa ona uśpiona lub zupełnie martwa.
Oby wielu, po przeczytaniu tej książki, pozwoliło się objąć Bożej miłości, która powołując się na słowa Matki Speranzy, „chce szczęścia swoich dzieci i kroczy za nimi, i szuka niestrudzoną miłością, jakby bez nich nie mogła zaznać szczęścia”, gdyż „On kocha nieskończenie czule nawet najbardziej przewrotnego, najbardziej opuszczonego i nieszczęsnego człowieka”.
Czyż nie jest to przypadkiem najbardziej pocieszająca pewność, jakiej wszyscy potrzebujemy, jedyna, która może przynieść nam pokój i odmienić nasze życie?
o. Aurelio Pérez García
Syn Miłości Miłosiernej
Collevalenza, 8 września 2016 roku, w Roku Miłosierdzia
CZĘŚĆ PIERWSZA
Jej serce żyło w niebie, ale stopami stąpała po ziemi.
Jan Paweł II o Matce Speranzie
W ciszy klasztornej celi nikt nie zwrócił uwagi na dwa niewidzialne pociski, które bezlitośnie przeorały wnętrzności niewinnej ofiary. Niekwestionowanym faktem stało się natomiast to, że ta zaczęła wymiotować tryskającymi strugami krwi i wić się z powodu bólu brzucha, jak gdyby chwilę wcześniej ktoś roztrzaskał jej wnętrzności.
Zegar pokazywał godzinę drugą nad ranem 13 maja 1981 roku – tego samego dnia, w którym Turek Ali Agca przygotowywał zamach na papieża Jana Pawła II na placu Świętego Piotra. Dusze oddane Bogu nie wierzą w przypadki; wszystko jest dziełem Opatrzności lub Przypadkowości, pisanych z wielkiej litery.
Niedługo potem doktor Tommaso Baccarelli, pilnie wezwany przez siostry ze Zgromadzenia Służebniczek Miłości Miłosiernej, dotarł do miejscowości Collevalenza, do osiedla, na którym mieszkały. Wszedł do windy w Domu Pielgrzyma Bi wjechał na ósme piętro, by już po chwili stanąć na progu celi oznaczonej numerem 134 wyrytym na metakrylowej tabliczce. Spojrzał przerażony na bladą i wycieńczoną twarz zakonnicy spoczywającej na tapczanie. Na lewo od niej, na nocnym stoliku, stały dwa obrazki: Jezusa od Miłości Miłosiernej, którego święto obchodzono w uroczystość Chrystusa Króla, i Maryi Pośredniczki, wspominanej w drugi dzień święta Zesłania Ducha Świętego, zwany Dniem Białego Gołębia.
Lekarz spojrzał na stos rzuconych na krzesło przesiąkniętych krwią ręczników i z zatroskaniem pokręcił głową. Na myśl natychmiast przyszło mu jedno słowo: transfuzja. Musiał się pospieszyć. Zapewne ta kobieta umarłaby, jeżeli z jej ust wypłynąłby niespodziewanie kolejny strumień krwi. Kilka sióstr ze Zgromadzenia było już gotowych oddać krew.
Baccarelli urodził się 23 stycznia 1929 roku w Todi i był doświadczonym kardiologiem. Matkę Speranzę poznał przypadkowo w 1951 roku, a od 1975 roku był jej osobistym lekarzem.
Siostra Amada Pérez była naocznym świadkiem tego wydarzenia. Oczami pełnymi łez patrzyła na poranione, pozbawione życia ciało Matki Speranzy, wówczas osiemdziesięciosiedmioletniej. Chociaż już prawie trzydzieści lat wcześniej, kiedy poznała założycielkę Zgromadzeń Służebniczek i Synów Miłości Miłosiernej, została uzdrowiona ze swoich lęków, teraz, jako świadek jej niewymownego cierpienia dla ratowania dusz, nie mogła przestać drżeć na widok straszliwych konwulsji, które na przemian z agonalnym charczeniem wstrząsały zmaltretowanym ciałem tej staruszki, którą tak bardzo kochała.
Działo się tak niezależnie od tego, że Amada Pérez, jako opiekunka Matki Speranzy od 1969 roku aż ostatniej chwili jej życia, była dobrze obeznana z bólem i nieszczęściami bliźnich. Już w wieku czternastu lat, jako uczennica szkoły w San Sebastián, chciała zostać zakonnicą, aż wreszcie 24 grudnia 1953 roku, w wigilię świąt Bożego Narodzenia, po ukończeniu nowicjatu w Rzymie dane jej było złożyć śluby w zakonie Służebniczek Miłości Miłosiernej.
Urodziła się 6 lutego 1936 roku w Barrientos de la Vega (prowincja León). Jako świadek 15 marca 1989 roku złożyła swoje cenne świadectwo w ramach diecezjalnego procesu kanonizacyjnego Matki Speranzy, zainaugurowanego przez biskupa Grandoniego 10 kwietnia 1988 roku, a na który to proces złożyły się aż pięćdziesiąt dwa tomy dokumentów.
Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych mianowała relatorem tego procesu księdza Jose Luisa Gutiérreza Gómeza, członka prałatury Opus Dei. Pod jego kierunkiem opracowano trzy tomy Positio super virtutibus. 12 czerwca 1993 roku dostarczono je do tejże kongregacji, a następnie powierzono komisji złożonej z siedmiu teologów, którzy w styczniu 2002 roku jednomyślnie wypowiedzieli się na temat heroiczności życia Matki Speranzy. W marcu to samo uczyniła komisja złożona z kardynałów i biskupów. 23 kwietnia tego samego roku Jan Paweł II ogłosił Matkę Speranzę czcigodną służebnicą Bożą, a beatyfikował ją papież Franciszek 31 maja 2014 roku.
W liście apostolskim z okazji beatyfikacji Franciszek podkreślił zasługi Matki Speranzy jako „założycielki dwóch zgromadzeń życia konsekrowanego, świadka łagodności Boga, szczególnie wobec ubogich, i promotorki świętości duchowieństwa diecezjalnego”.
Dzięki dostępowi do niemal nieznanego dotąd Positio otwiera się przed nami wyjątkowy zasób dokumentów i świadectw. Dane nam będzie więc poznać z pierwszej ręki gigantyczną i niedocenianą wartość naszej bohaterki. Wśród świadectw znajdujemy również to złożone przez Amadę Pérez:
„Matka przez wiele lat cierpiała na wrzody żołądka, którym często towarzyszyło krwawienie, zwłaszcza po zażyciu silnego leku lub antybiotyku albo po zjedzeniu czegoś ciężkostrawnego. Wrzody krwawiły, gdy doświadczała nadzwyczajnego cierpienia, jak miało to miejsce 13 maja 1981 roku... Jeśli chodzi o krwotok w dniu zamachu na Jana Pawła II, chciałabym podkreślić, iż był tak obfity, że trzy lub cztery ręczniki zupełnie przesiąkły krwią. Chociaż była druga w nocy [13 maja], wezwałyśmy doktora Baccarellego, który przybył natychmiast i przeraził się na widok takiej ilości krwi i tak wyczerpanej Matki.
Lekarz zarządził natychmiast bezwzględną transfuzję. Wczesnym rankiem kilka sióstr było już gotowych oddać krew. Jednakże przed przystąpieniem do zabiegu, w trakcie badań mających na celu ustalenie grupy krwi Matki, technicy z laboratorium stwierdzili, że czerwone krwinki są w całkowicie normalnym stanie i dalsze postępowanie nie było już konieczne. Kiedy tego samego dnia usłyszałyśmy o zamachu na papieża, zrozumiałyśmy, co było przyczyną tego strasznego krwotoku”.
Jak to możliwe, że niedługo po tym, jak w sposób dla oczu widoczny straciła tyle litrów krwi, czerwone krwinki Matki Speranzy pozostały w stanie nienaruszonym? Nie pojawił się nawet najmniejszy ślad anemii. Lekarze nie byli w stanie wyjaśnić tego, co zaszło, odwołując się wyłącznie do nauki.
Siostra Amada Pérez, ojciec Mario Gialletti i inni członkowie Zgromadzenia, którzy jak w otępieniu wchodzili do celi i z niej wychodzili, na własne oczy widzieli, jak krew tryskała z ust Matki niczym lawa z wulkanu, tworząc ogniste strumienie.
Lekarz, który do niej przyjechał, stwierdził również, że krew skapująca z ułożonych na krześle ręczników kropla po kropli wyżłobiła w posadzce maleńką dziurę. Koszula nocna Matki, pościel, powłoczki na poduszki i na materac były jednakowo nasycone krwią, jakby ktoś wylał całe szklanki czerwonego wina na obrus.
Te dantejskie sceny przywodziły na myśl prorocze wersety poematu Stanisław napisanego przez kardynała Karola Wojtyłę na krótko przed wyborem na papieża, poświęconego świętemu męczennikowi z Krakowa: „Słowo nie nawróciło, nawróci krew”.
Podczas gdy życiu Jana Pawła II groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, wijąca się w spazmach agonii Matka Speranza raz za razem odnawiała swoją oblację. Z pewnością w pamięci widziała znowu tę biedną dziewczynę rozdartą przez odłamki pocisków, ofiarę jednego ze strasznych bombardowań, które nawiedziły rzymską stolicę podczas drugiej wojny światowej.
Prawie czterdzieści lat od rzezi dokonanej przez samoloty wroga, zakonnica nadal zachowywała w pamięci obraz z 13 sierpnia 1943 roku. Niewinna czteroletnia istota z twarzą wykrzywioną bólem w ramionach zrozpaczonej matki. Kobieta biegła w jej kierunku w amoku. Była boso, miała rozczochrane włosy. Płakała tak, że nie da się tego opisać. Ta scena zapisała się w sercu Matki Speranzy tak głęboko i trwale, że tej samej nocy opisała ją szczegółowo w swoim osobistym dzienniku.
To ponowne przeżywanie swego rodzaju piety przepełnionej cierpieniem dziewczynki ułożonej bezwładnie na kolanach matki niczym na katafalku z pewnością skłoniło ją do ofiarowania własnej krwi w tym jedynym celu, jakim było ocalenie życia papieża w zamachu, w którym miał ucierpieć niewiele później. „Choroba i krwotoki Matki Speranzy – jak zapewnia egzorcysta Giovanni Ferrotti, syn Miłości Miłosiernej – ustały dopiero wtedy, gdy podano do wiadomości, że Ojcu Świętemu nie groziło już żadne niebezpieczeństwo”.
Tym razem ślady krwi u Matki Speranzy nie powstały w wyniku starć toczonych z diabłem, który od czasu do czasu brutalnie ją bił bez żadnego zlitowania i tylko cztery ściany jej celi pozostawały niemymi świadkami jakże ogromnego cierpienia. Tak było 7 października 1958 roku, kiedy to przed śniadaniem Matka wezwała ojca Mario Giallettiego i innych wybranych kapłanów ze Zgromadzenia, aby powiedzieć im, że poprzedniej nocy nikczemny diabeł bezlitośnie ją pobił.
Sam Gialletti tak z przerażeniem opisywał później ten koszmar na jawie w swoim niepublikowanym dzienniku, oddanym teraz do naszej dyspozycji: „Matka ma czerwony ślad na szyi, taki jak po oparzeniu lub bardzo silnym uścisku. Wyjaśniła nam, że diabeł groził, że ją udusi. Na prawym policzku siniak i niewielka rana spowodowana gwałtownym uderzeniem demona, który wybił jej również kilka zębów. Matka dodała, że zły wyrwał jej prawie wszystkie włosy (czego nie mogliśmy zobaczyć, ponieważ zakonnica zakrywała głowę welonem...)”.
Oczywiście nie zawsze była ofiarą. Czasami stawała się „katem” samego demona, co potwierdził Pietro Iacopini, syn Miłości Miłosiernej z zakonu bezhabitowego, nauczyciel. Poznał on Matkę Speranzę w 1950 roku i towarzyszył jej aż do jej śmierci. Zuchwałości jego poczynań jako fotografa zawdzięczamy dzisiaj niemal wszystkie zdjęcia zrobione za życia zakonnicy, niechętnej jakiemukolwiek sporządzaniu jej wizerunków.
Podczas mojego pobytu w Collevalenzie Pietro opowiedział mi o pewnym egzorcyzmie odprawionym w kaplicy domu Synów Miłości Miłosiernej, w którym wziął udział:
„Tego dnia nie byłem w stanie prowadzić lekcji, ponieważ nawet w klasie słychać było nieziemskie wrzaski dobiegające z kaplicy. Uczniowie byli przerażeni, więc postanowiłem tam pójść i sprawdzić, co się dzieje. Kiedy otworzyłem drzwi oratorium, zobaczyłem, jak Matka kładzie rękę na ramieniu młodego mężczyzny, a ten krzyczy z wściekłością: «Zabierz tę rękę! Pali mnie!». Tak działała jej ręka owinięta bandażem.
Jeden z obecnych tam kapłanów wyjaśnił mi, że opętany młody mężczyzna w towarzystwie swojej rodziny przybył tego samego ranka z Florencji. Wszyscy modliliśmy się o jego uwolnienie. Opętany rzucił się ponownie na Matkę, karcąc ją: «Przestań wreszcie! Za dużo dusz mi zabierasz!». Kapłani próbowali powstrzymać go przed atakiem, ale był tak silny, że nie mieli wyboru: musieli wycofać się w popłochu. Kiedy w końcu nastał spokój, Matka powiedziała, że jeszcze dużo trzeba się modlić o ostateczne uzdrowienie tego młodego człowieka”.
Sama zakonnica w trakcie jednej z pogadanek dla swoich córek w czasie rekolekcji duchowych, które odbyły się 12 lutego 1967 roku, relacjonowała podobne wydarzenie. Tym razem chodziło o pewną ubogą kobietę od wielu lat opętaną i obdarzoną nadzwyczajną siłą. Nieszczęśniczka pełzała i wiła się po podłodze niczym wąż, nie przestając przy tym krzyczeć: „Nie dotykaj mnie tą ręką. Parzysz mnie!”. Przeciwko opętanej, która ryczała wściekle, a piana buchała jej przy tym z ust i nosa, Matka użyła nie tylko mocy modlitwy, lecz także siły fizycznej – chwyciła ją za szyję i cisnęła demonem o ścianę. Tylko w ten sposób kobieta została wreszcie uwolniona.
Matka Speranza nazywała demona pogardliwie „parszywcem”, od łacińskiego terminu tineosus,„pełen moli”, „zarobaczony”, co potocznie, zgodnie ze słownikiem języka hiszpańskiego, oznacza „znikomy, nędzny i podły”. Co ciekawe, tak samo określał go święty Josemaria Escriva de Balaguer, któremu podczas rekolekcji w klasztorze Karmelitanek Bosych w Segowii w październiku 1932 roku zły duch zmarnował noc przez swoje kawały, co sam święty zapisał w swoich Zapiskach intymnych: „W nocy demon, który przechadzał się po mojej celi, zaczął poruszać minione sprawy. Ciężka chwila dla mnie. Dziś rano to samo. Ofiarowuję Ci to, mój Boże, jako zadośćuczynienie. Ale jestem słaby, nic nie mogę, nic nie jestem wart: nie zostawiaj mnie samego. Zmartwiony odbyłem rozmowę z moim Ojcem – Janem od Krzyża: «Tak mnie traktujesz w twoim domu? Jak możesz pozwolić, by parszywiec maltretował twoich gości? Myślałem, że jesteś bardziej gościnny...»”4.
Na marginesie, Escriva i Matka Speranza mieli okazję się spotkać i pokochać w sposób tak charakterystyczny dla oddanych Bogu dusz. Ale to inna, mało znana historia, którą zajmiemy się w swoim czasie...
Siostra Amada Pérez, podobnie jak wielu innych świadków cudów Pana, już wtedy była przekonana o niewyczerpanej zdolności czynienia cudów przez Matkę Speranzę, przyzwyczajoną do przeżywania niebezpieczeństw, cierpień i chorób innych ludzi jako lekarstwa dla uzdrowienia ciała i duszy.
Jeśli to mało, z pomocą przychodzi cudowne doświadczenie księdza Alfonso Marianiego, urodzonego 11 października 1909 roku w Asyżu, od 1954 roku kapłana ze Zgromadzenia Synów Miłości Miłosiernej, które zdarzyło się po tym, jak poznał Matkę trzy lata wcześniej.
Jako początkujący wówczas mistrz nowicjatu, a później przeor klasztorów w różnych włoskich miastach, ojciec Mariani przeżywał chyba właśnie najgorszą noc swojego życia, wijąc się z bólu w poliklinice w Perugii. Następnego dnia miał mieć usunięty z brzucha guz rozmiarów melona. Ale zanim zabrano go na salę operacyjną, dzięki bilokacji (nadprzyrodzonemu darowi pozwalającemu mistykom i/lub świętym przebywać w dwóch różnych miejscach jednocześnie) w jego pokoju zjawiła się Matka Speranza. Szeptała mu do ucha słowa pocieszenia i jednocześnie gładziła brzuch ręką naznaczoną stygmatami. Po chwili zniknęło wszystko: Matka oraz ból.
Wczesnym rankiem kapłan ubrał się, wyszedł na korytarz, pożegnał się i sam opuścił szpital wśród stanowczych, jednakże bezskutecznych protestów personelu medycznego. Pewnie zadawał sobie pytanie, zupełnie zasadne: „Po co mam tutaj tkwić choćby jeszcze minutę dłużej, skoro jestem zupełnie zdrowy?”.
Oczywiście doktor Mauro Bianchi, dyrektor ośrodka rehabilitacyjnego polikliniki w Perugii, uśmiechnął się dyskretnie na wieść o tym, co właśnie przydarzyło się ojcu Marianiemu. Bez najmniejszego sprzeciwu pozwolił na wypisanie go ze szpitala, wiedząc, że w jego własnej rodzinie znane już były „psikusy”, jakie Matka Speranza płatała przy użyciu wszechmocnej mocy Jezusa.
Nie po raz pierwszy zakonnica, znana już w całych Włoszech jako święta mniszka, ponieważ za życia dokonywała cudów, podobnie jak sam Jezus, wymiotowała krwią w obecności świadków.
Zanim pójdziemy dalej z naszą opowieścią, zauważmy, że nawet jeśli ją tak nazywano, to ona sama w ogóle nie uważała siebie za świętą. Pewnego dnia, kiedy była zajęta szorowaniem schodów przed domem, podeszła do niej starsza kobieta i zapytała właśnie o „świętą mniszkę z Collevalenzy”. Wtedy Matka odpowiedziała: „Moja córko, w klasztorze nie ma świętych mniszek, chociaż wszystkie staramy się takie być. Zapewniam cię, że w tej chwili żadnej świętej nie ma”. Jakiś czas później, podczas rozmowy ze swoim spowiednikiem księdzem Gino Capponim potwierdziła to, mówiąc: „Ojcze, klasztor powinien być fabryką świętych, ale na razie nie ma tutaj żadnej świętej”.
4 czerwca 1959 roku ojciec Arsenio Ambrogi, kapłan z niemal dwudziestoletnim doświadczeniem, poinformował księdza Mario Giallettiego, że tego samego ranka około godziny dziesiątej Matka Speranza poczuła się bardzo źle i znowu wymiotowała. Tym razem to miłość do kapłanów stała się przyczyną jej nieopisanego bólu.
Sama siostra potwierdziła to Giallettiemu dwa dni później. Gdy tylko poczuła się lepiej, powiedziała: „Panie Jezu, ofiaruję Ci to za tego kapłana, który tak bardzo cię obraża. Wiesz, że od siedmiu lat modlę się za niego, a jeszcze nie dane mi było z nim porozmawiać”. Wtedy Jezus odparł: „Wyjrzyj przez okno... Dzisiaj przyjdzie cię odwiedzić”.
Tym duchownym był proboszcz z Perugii. Właśnie przyjechał do Collevalenzy, żeby dotrzymać towarzystwa siostrze. Tego samego popołudnia spotkał się z Matką Speranzą. Wszedł i nim zdążył otworzyć usta, mniszka powiedziała mu prosto z mostu: „Synu, od siedmiu lat modlę się za ciebie. W twojej parafii już nikt się nie spowiada. Ty sam dopuszczasz się licznych świętokradztw i niszczysz wiele dusz”. Następnie opowiedziała mu, jak siedem lat wcześniej Pan pokazał jej księdza, który moralnie źle się prowadził, aby ufna w miłosierdzie Boże powierzyła Mu jego życie. Tego dnia ów kapłan narodził się na nowo.
W poszukiwaniu wsparcia modlitewnego i pocieszenia Matkę Speranzę odwiedzały osoby bardzo różne i o różnorodnym statusie społecznym. Niektóre z nich znane były już jako pierwszoplanowe postaci z czołówek gazet i czasopism na całym świecie, wiadomości, dokumentów, z audycji radiowych, książek i specjalnych dodatków...
Jacqueline Kennedy, młoda wdowa po byłym prezydencie Stanów Zjednoczonych Johnie Fitzgeraldzie Kennedym, przybyła do Collevalenzy 15 listopada 1967 roku. Najmłodsza pierwsza dama w historii swojego kraju miała wtedy trzydzieści osiem lat i prawie całe życie przed sobą. Od straszliwego zamachu, który kosztował życie jej męża, minęły cztery lata, ale duszę nadal miała rozdartą bólem.
Tego dnia towarzyszył jej ambasador Hiszpanii przy Stolicy Apostolskiej Antonio Garrigues y Díaz-Cañabate, którego złe lub też niedyskretne języki posądzały wówczas o potajemny romans z piękną i elegancką amerykańską damą.
„Jacqueline, wdowa po Kennedym – wspomina ów dyplomata w swojej autobiografii – była głęboko zagubiona i bardzo samotna nie tylko jako wdowa, lecz także jako kobieta, którą już utrata trzeciego dziecka poważnie osłabiła. Następnie morderstwo Boba Kennedy’ego5 pogłębiło tę pustkę do tego stopnia, że bardziej się już nie dało. Trzeba to wszystko rozumieć, gdy się ją osądza, kiedy się ją negatywnie ocenia”.
Garrigues znał niektóre sekrety z życia Jacqueline, choć nie wszystkie, jak Matka Speranza, która, jak tylko się spotkały, natychmiast przejrzała jej duszę.
Początki znajomości Antonio Garriguesa z rodziną Kennedych sięgały czasów wojny domowej w Hiszpanii, kiedy to wraz z żoną, Amerykanką Helen Anne Walker, córką głównego inżyniera międzynarodowego przedsiębiorstwa ITT Corporation (ówczesnego właściciela firmy Telefónica), przyjęli starszego brata JFK Josepha Patricka Joe Kennedy’ego pod dach swojego domu mieszczącego się pod numerem 55 przy ulicy Castelló w Madrycie. Pewnego dnia Garrigues i najstarszy z rodu Kennedych o mały włos nie zginęli z rąk grupy bojowników, ale to już inna historia...
Hiszpański ambasador przy Stolicy Apostolskiej w latach 1964-1972 uczestniczył w kolacji z JFK w Białym Domu i przeprowadził z nim ostatni wywiad na dwa dni przed morderstwem z rąk Lee Harveya Oswalda. Teraz zaś towarzyszył Jacqueline w Sanktuarium Miłości Miłosiernej.
„Skrajnie zrozpaczona – powiedział Garrigues, mając na myśli wdowę po JFK – uciekła do przodu”. Nie miała temperamentu, by być bohaterką jak Judyta i jako wdowa stanowić ucieleśnienie obrazu i ducha narodu, kraju, jak archetyp, jak posąg. Nie chciała – i nie mogła – być symbolem amerykańskiej kobiety, nieskazitelnej i niewzruszonej, czego najbardziej od niej oczekiwano. Chciała być „istotą ludzką”; istotą ludzką z jej ograniczeniami i słabościami, a także – co naturalne – z jej człowieczeństwem i w pewnym sensie pokorną”.
Jacqueline żyła w stanie ciągłego braku spokoju naznaczonego cierpieniem zupełnie niepojętym wyłącznie z ludzkiego punktu widzenia. Rok po poronieniu w 1955 roku ponownie zaszła w ciążę. Dziewczynka miała się nazywać Arabella Kennedy. Niestety, urodziła się martwa, o czym jej ojciec dowiedział się dopiero trzy dni później, ponieważ przebywał wtedy na pokładzie statku wycieczkowego.
Jakby tego było mało, tragedia, którą niektórzy określali mianem „klątwy”, ponownie dosięgnęła Jaqueline 9 sierpnia 1963 roku, kilka miesięcy przed morderstwem męża, które miało miejsce 22 listopada. Tym razem chodziło o trzecie dziecko, co do którego jego własny ojciec tak zawyrokował w obecności swojej teściowej Janet Auchincloss: „Patrickowi nie może się nic stać. Nie mogę nawet myśleć, jak mogłoby to wpłynąć na Jackie...”. Jednak w szpitalu dziecięcym w Bostonie nie udało się chłopca uratować. Zespół niewydolności oddechowej, na którą cierpiał, musiał doprowadzić do śmierci. Patrick zmarł zaledwie czterdzieści osiem godzin po swoich narodzinach.
Chwilę po jego odejściu Jacqueline wyznała mężowi, że jedyną rzeczą, której nie zniosłaby, byłaby utrata również jego. „Wiem... wiem” – odparł prezydent, szlochając. Ale śmierć, jak już wiele razy w tragicznej historii małżeństwa Kennedych, znów uderzyła tam, gdzie najbardziej bolało.
Wcześniej zmarł również przyjaciel Antonia Garriguesa – Joseph Patrick Kennedy. Miał dwadzieścia dziewięć lat. Zginął w 1944 roku, w czasie drugiej wojny światowej, na pokładzie wojskowego samolotu nad Kanałem La Manche, w trakcie wykonywania tajnej misji. Cztery lata później w innej katastrofie lotniczej we Francji w wieku dwudziestu ośmiu lat zginęła Kathleen Kennedy. Ta nieszczęsna kobieta już wcześniej straciła dwudziestosiedmioletniego męża Williama Cavendisha – w 1944 roku został zabity w Belgii przez snajpera w trakcie pełnienia służby wojskowej na rzecz swojego kraju.
Nic zatem dziwnego w tym, że doświadczona cierpieniem Jacqueline Kennedy szukała Boga. Dowodzi tego niewątpliwie jej trwająca czternaście lat korespondencja z irlandzkim księdzem Josephem Leonardem – od czasu, kiedy była panną, aż do wczesnego wdowieństwa po JFK. Jacqueline poznała tego katolickiego kapłana w 1950 roku, kiedy przebywała w Irlandii ze swoim bratem. Ona miała wtedy dwadzieścia jeden lat, a on siedemdziesiąt trzy – urodził się w 1877 roku w irlandzkim mieście Sligo. Od tego czasu korespondowali ze sobą aż do śmierci ojca Leonarda w 1964 roku. Leonard był wówczas kapelanem kaplicy przy szkole All Hallows w dzielnicy Drumcondra w Dublinie. Należał do Zgromadzenia Misji, zwanego także Zgromadzeniem Księży Misjonarzy, założonego w 1625 roku przez francuskiego księdza Wincentego à Paulo.
Ponadto matka przyszłej pierwszej damy Stanów Zjednoczonych, Janet Norton Lee, miała irlandzkie korzenie, ponieważ jej dziadek urodził się w Cork, stolicy hrabstwa o tej samej nazwie, w prowincji Munster. Jej córka Jacqueline, podobnie jak JFK, była katoliczką. Pobrali się 12 września 1953 roku w kościele Najświętszej Maryi Panny w Newport w stanie Rhode Island, a Mszy ślubnej przewodniczył arcybiskup Bostonu Richard Cushing.
Jednak brutalna i nieoczekiwana śmierć męża kilka lat później pogrążyła Jacqueline w głębokim kryzysie wiary znajdującym wyraz w niektórych ze stu trzydziestu ręcznie napisanych stron tworzących trzydzieści listów wysłanych przez nią do ojca Leonarda. „Jestem tak bardzo rozczarowana Bogiem... – napisała wdowa po JFK w swoim ostatnim liście do tego kapłana. – Będzie musiał długo przede mną się tłumaczyć, o ile Go kiedykolwiek spotkam... Ból wywołany tą śmiercią jest dla mnie każdego dnia coraz bardziej okrutny. Wolałabym stracić swoje życie niż Jacka”. Do Collevalenzy udała się właśnie po to, żeby spotkać się z Bogiem.
Włoski dziennik „Il Tempo” tak informował o tym ważnym wydarzeniu dzień po, czyli 16 listopada 1967 roku, w artykule pod tytułem Błyskawiczna wizyta Jacqueline w Collevalenzie i w Todi:
„Błyskawiczna, kilkugodzinna wizyta Jacqueline Kennedy w Collevalenzie i w Todi wczoraj po południu. Byłej Pierwszej Damie towarzyszył ambasador Hiszpanii [Antonio Garrigues y Díaz-Cañabate]. Wizyta miała charakter wyłącznie prywatny. Niemniej mieszkańcy tego regionu rozpoznali wdowę po byłym, zamordowanym amerykańskim prezydencie i przygotowali jej proste, acz ciepłe powitanie.
Goście przybyli bezpośrednio z Rzymu, dokąd wrócili późnym popołudniem. Odwiedzili Sanktuarium Miłości Miłosiernej w Collevalenzie, a następnie udali się do Todi, aby zwiedzić kościół Świętego Franciszka i pałac Kapitana.
Szczególnym punktem programu okazała się wizyta w Collevalenzie, małym miasteczku, które swój rozgłos zawdzięcza Sanktuarium i Matce Speranzie, hiszpańskiej zakonnicy, która przybyła tutaj w 1951 roku i jest uznawana przez ludzi za prawdziwie świętą. Tym bardziej znacząca była obecność ambasadora Hiszpanii przy Stolicy Apostolskiej. Podsumowując, była to tajemnicza wizyta w klimacie religijności hiszpańskiej; zresztą Sanktuarium jest dziełem hiszpańskiego architekta Julio Lafuente.
Jacqueline Kennedy zatrzymała się w bocznej kaplicy poświęconej Krzyżowi Świętemu, zwiedziła kryptę i zatrzymała się przed głównym ołtarzem...”.
Później kustosz Sanktuarium ojciec Gino Capponi powiedział, że obecność Jacqueline Kennedy „nie miała w sobie nic nadzwyczajnego”, gdyż przyjechała ona „prosić Miłość Miłosierną o pocieszenie i pomoc dla siebie i swoich dzieci”.
Nic więcej nie wiadomo na temat tej tajemniczej wizyty. Wiemy, że Jaqueline spotkała się z Matką Speranzą i że ta ostatnia na pewno modliła się za nią, świadoma ran zadanych niewymiernym cierpieniem i zabliźnionych latami intensywnej pokuty.
Ten ból towarzyszył Jaqueline aż do samej śmierci, która nastąpiła, przyśpieszona przez chłoniaka, w jej mieszkaniu przy Piątej Alei w Nowym Jorku 19 maja 1994 roku. Zmarła w wieku sześćdziesięciu czterech lat.
Jacqueline Kennedy, podobnie jak Antonio Garrigues, tamtego dnia dzięki wstawiennictwu Matki Speranzy została dotknięta miłosiernym palcem Boga.
Czuła słabość Matki Speranzy do masonów sprawiła, że bardzo niewielu z nich – żeby nie powiedzieć żaden – było w stanie oprzeć się jej modlitwom, za którymi krył się ogrom cierpień.
Podczas spotkania z siostrami ze swojego Zgromadzenia w 1966 roku wspomniała kilku masonów posiadających trzydziesty trzeci stopień wtajemniczenia (najwyższe wyróżnienie w tajnej loży), którzy przestali być „grubymi rybami” w rękach Złego, aby stać się uległymi „małymi rybkami” w sieci wielkiego Rybaka.
„Nazywam ich – mówiła zakonnica, mając na myśli masonów – «złodziejami nieba». Nigdy nie byli blisko Boga, nigdy nie poświęcali się dla Niego, nigdy nie zrobili nic powodowani Jego Miłością, aż tu nagle przychodzi jeden z tych nieoczekiwanych momentów w życiu i... Raz byłam tego świadkiem. Wygląda na to, że Pan traci głowę, gdy jedna z tych dusz zbliża się do Niego.
Pamiętam jednego biednego starszego człowieka – miał siedemdziesiąt sześć lat i oczywiście był masonem. Wtedy nie było jeszcze Sanktuarium. Cóż, ten biedny starzec miał bardzo zatwardziałe serce i nie było sposobu, by się nawrócił. Ale w końcu nadszedł czas, kiedy wewnętrznie poruszony tylko przez chwilę okazał hojność, a Pan zdaje się stracił dla niego głowę i dał mu raj”.
Zakonnica opowiedziała o tym natychmiastowym nawróceniu księdzu Mario Giallettiemu 21 lipca 1960 roku, kiedy kapłan przebywał w Campobasso, włoskiej miejscowości i stolicy regionu Molise, gdzie spowiadał siostry zakonne.
Gialletti, jak zawsze, z absolutną dokładnością zapisał w zeszycie wszystko, co Matka zrelacjonowała mu tamtego dnia. A było to tak.
Po południu 5 lipca ten starszy mężczyzna po raz pierwszy postawił stopę w Collevalenzie jako pobożny pielgrzym. Udawał rzecz jasna, gdyż jak tylko podszedł do Matki Speranzy, od razu wyrzucił z siebie, że jest masonem, że nie wierzy w Boga, nie jest ani ochrzczony, ani bierzmowany. Po tak dyplomatycznym złożeniu deklaracji oskarżył zakonnicę o bycie „fanatyczką” i „oszustką”. Matka, w duchu modląc się za niego, z niewzruszonym obliczem i w milczeniu wysłuchała wszystkich tych obelg, skierowanych pod jej adresem.
„Siostrzyczko – rzekł w pewnym momencie przybysz z pogardą – wygodny jest ten system: ludzie przyjeżdżają i składają ofiary, a ty korzystasz z nich później jak chcesz”. „Przepraszam – poprawiła go zakonnica – ale sami darczyńcy zapisują, ile dali, w księdze, a następnie wszystkie ofiary są składane w banku w Todi i wykorzystywane wyłącznie przy budowie świątyni”. „I myślisz, że w to uwierzę?” – odparł arogancko mężczyzna. „Jeśli pan chce, mogę poprosić bank o wyciąg z konta, aby mógł pan zobaczyć, że nie mam nic do ukrycia”. „Nie trzeba. Wystarczy mi wgląd w księgę”. Zakonnica umożliwiła mu to. Wkrótce potem, niczym inspektor podatkowy, przybysz spytał dociekliwie: „Czy możesz mi wyjaśnić, co do cholery znaczy na przykład: «Rzym: półtora miliona?»”. „W Rzymie moje córki prowadzą szkołę podstawową, którą państwo niedawno przestało finansować. Półtora miliona lirów to roczna pensja moich córek, które są nauczycielkami w szkole” – wyjaśniła bardzo spokojnie Matka Speranza, a potem kontynuowała opowieść o poświęceniach, jakie jej córki czyniły również po to, by bezpłatnie karmić biednych i opiekować się chorymi. Wszystko to z miłości.
Zgorzkniała twarz tego mężczyzny zaczęła powoli nabierać wyrazu współczucia, podczas gdy zakonnica, nieprzerwanie modląc się za niego ukradkiem, nadal szczegółowo wyjaśniała, jak wielką pracę wykonywały na rzecz bliźnich. Kilka minut później współczucie pielgrzyma przerodziło się w niepohamowane wzruszenie. Po policzkach popłynęły mu łzy. Wreszcie oczarowany niewysłowioną czułością i ciepłem Matki powiedział: „Muszę wracać do domu, ale też chcę zostawić datek. Daję siostrze wszystko, co mam przy sobie: dziesięć tysięcy lirów. Chcę zapisać moje imię i nazwisko w księdze, aby w przyszłości nie było wątpliwości, że ja też tu byłem”.
Następnego ranka przed godziną ósmą Matka Speranza nie miała innego wyjścia, jak znowu się położyć do łóżka, o czym oznajmiła księdzu Giallettiemu. O tej bowiem porze wtargnął do jej celi demon. Był bardzo wściekły z powodu tego, co zaszło poprzedniego popołudnia. „Parszywiec” zaczął wymachiwać przed nosem zakonnicy księgą z listą datków całą w płomieniach. Następnie rzucił nią jej w twarz, a także podpalił welon, poduszkę i pościel.
Diaboliczne przedstawienie ciągnęło się w nieskończoność. Demon ponownie sięgnął po księgę, a Matka na próżno usiłowała mu ją wyrwać. W końcu Zły z gniewnym impetem cisnął nią, celując w lewe ramię zakonnicy, która instynktownie uchyliła się, aby uniknąć ciosu, jednak nie mogła zapobiec temu, że płomienie dosięgnęły dwóch koców i materaca. Jakby tego było mało, nikczemny diabeł bawił się układaniem płonących zapałek na nosie ofiary, zmuszając ją do pozostania w łóżku ze strachu przed ogniem.
Kiedy w końcu udało jej się zsunąć na podłogę, jakoś zrzuciła z siebie płonący welon, koszulę nocną oraz koszulę i w pośpiechu ubrała habit. Dokładnie wtedy, gdy inne zakonnice przybyły z pomocą, straciła przytomność. Siostry zaniosły ją do pokoju pracy. Wkrótce potem ofiara odzyskała przytomność. W tym czasie współsiostry ugasiły już pożar w jej celi i wezwały kapłanów.
Pan De Togni, który właśnie jadł śniadanie razem z ojcami, również udał się do tej celi i zrobił kilka zdjęć tej makabrycznej scenerii. Matka Maria Speranza Pérez del Molino jeszcze przez jakiś czas przechowywała resztki materaca, poduszki, pościeli, koców, koszuli nocnej i zapałek.
Kiedy oglądałem te wszystkie spalone tkaniny, które dzisiaj można zobaczyć w oszklonej witrynie w Collevalenzie, poczułem intensywny dreszcz na plecach. Przeszedł mnie on mimowolnie od góry do samego dołu niczym porażenie prądem.
Ale na tym nie koniec. Dwa tygodnie później, 22 lipca, Matka Speranza zwierzyła się ojcu Giallettiemu, że rano przyjęła Komunię, mając pewne wątpliwości. Kapłan, sceptycznie nastawiony do tak dziwnych wyznań, chciał wiedzieć, czym było to powodowane. Wtedy zakonnica opowiedziała mu, że ostatniej nocy Pan za pomocą bilokacji zabrał ją do pewnego hotelu w Barcelonie, gdzie zatrzymał się ten sam mason, który kilka dni wcześniej odwiedził ją w Collevalenzie. Starszy mężczyzna przebywał tam już od dłuższego czasu, ponieważ przygotowywał się do przyjęcia chrztu w Sanktuarium w Montserrat. Zanim opuścił Włochy, wśród swoich kolegów z loży rozsiał pogłoskę, że jedzie do Hiszpanii odwiedzić innych braci masonów. Nie chciał, żeby go prześladowano. W piątek, dokładnie o godzinie 22.07, nawrócony przyjął chrzest, bierzmowanie i Pierwszą Komunię Świętą. Wytoczył ciężkie działa.
W nocy za pomocą bilokacji Pan wysłał Matkę Speranzę, aby pogratulowała mężczyźnie i powiadomiła go, że następnego dnia zabierze go do raju. Zakonnica opisywała Giallettiemu niebywałe wzruszenie i wdzięczność, z jaką biedny starzec rzucił się jej na szyję, by przylgnąć do niej tak mocno, jakby oboje byli ze stopionego wosku.
„Matka – relacjonował Gialletti – mówiła mi o pewnej wątpliwości związanej z przyjęciem komunii, ponieważ pozwoliła się objąć... będąc w bilokacji!”. I tak to podsumował: „Powiedziała mi, że były mason umrze w Niemczech, ale nie miała pewności, czy jego śmierć nastąpi w wyniku wypadku samochodowego, śmierci naturalnej czy też zabójstwa po tym, jak odkryją, że się nawrócił”.
Nie pierwszy raz Matka Speranza ostrzegła kogoś o jego rychłej śmierci. Zapowiedziała to także księdzu Luigiemu Leonardiemu. Stało się to ewidentnie dzięki temu, że Pan pozwolił jej przeczytać ponownie jej osobiste zapiski – podobnie jak zalecał to od czasu do czasu Ojciec Pio swojej ukochanej córce Cleonice Morcaldi.
W przeciwieństwie do byłego masona, ksiądz Luigi był świętym kapłanem diecezji Fermo, jednym z pierwszych dwóch członków duchowieństwa diecezjalnego, który złożył śluby zakonne w Zgromadzeniu Synów Miłości Miłosiernej, a miało to miejsce 8 grudnia 1954 roku. Mieszkał w domu Zgromadzenia w Fermo i utrzymywał bardzo głęboką duchową relację z Matką Speranzą. Za każdym razem, gdy odwiedzała ona wspólnoty Synów i Służebniczek w Fermo, dużo o nim wspominała.
Nie zwlekajmy już z lekturą tego, co ksiądz Gialletti zanotował w swoim dzienniku tuż po tym, jak miało miejsce to zaskakujące wydarzenie, o którym zakonnica poinformowała również spowiednika Giallettiego, księdza Gino Capponiego, oraz księdza Lucio Marinozziego.
„Matka opowiedziała mi – pisał Gialletti – że w nocy z 22 na 23 lutego [1958 r.] otrzymała od Pana łaskę przeniesienia się dzięki bilokacji do Fermo, do gabinetu księdza Luigiego Leonardiego, aby go poinformować, że Jezus wkrótce zabierze go do siebie. Ten, zaskoczony jej nagłym widokiem, powiedział: «Nie wiedziałem, że Matka jest dzisiaj w Fermo». Najprawdopodobniej tak właśnie sądził: że była tam obecna fizycznie. Kiedy Matka przekazała mu, że umrze, ukląkł, aby odmówić modlitwę o dobrą śmierć, ułożoną przez samą Matkę.
Matka poprosiła księdza Leonardiego o uporządkowanie pewnych dokumentów dotyczących Unitalsi [skrót od L’Unione Nazionale Italiana. Transport Ammalati do Lourdes i Santuari Internazionali6]. Kiedy ksiądz Luigi spytał, czy umrze tej samej nocy, odpowiedziała, że Pan powiedział jej tylko to, co właśnie przekazała. Zaznaczyła, że przed swoim «wyjściem» spojrzała na zegar i że była godzina 23.40. Następnego dnia, w niedzielę 23 lutego, ksiądz Leonardi sporządził testament. Zmarł w nocy z 25 na 26 lutego”.
Dnia 21 maja 1958 roku, trzy miesiące po śmierci księdza Luigiego Leonardiego, ksiądz Gialletti zaświadczył o kolejnym wydarzeniu, jeszcze bardziej znamiennym – jeśli wypada tak je określić – związanym ze zmarłym:
„Matka od wielu dni nie wstaje z łóżka. W nocy wymiotowała krwią. Cierpi też na okropne bóle brzucha. Może to być wrzód żołądka lub trzustki, silne zapalenie jelita grubego, a nawet guz.
Po kolacji, około godziny dziewiątej, zebraliśmy członków Rady Generalnej w składzie: ojcowie Alfredo, Gino, Arsenio i ja, i udaliśmy się do jej celi na górze, by omówić tam pewne konkretne zagadnienia. Wtedy powiedziała nam, że w nocy 18 maja, trzy dni po święcie Wniebowstąpienia, ukazał się jej nasz drogi ksiądz Luigi, zachwycająco jasny i piękny. Matka płakała, ponieważ miała wrażenie, że nie robiła nic, aby zapobiec stopniowemu rozpadowi naszego Zgromadzenia Synów Miłości Miłosiernej.
Pan pozwolił, aby nasz ukochany Luigi zjawił się i powiedział jej, że od święta Wniebowstąpienia jest już w niebie i że to nieprawda, że nic nie zrobiła. Czymś wielkim jest już to, że choćby jednej duszy pomogła dostać się do raju. Matka patrzyła na księdza Luigiego ubranego w święte szaty liturgiczne. Zaskoczył ją jeden szczegół: na piersi miał krucyfiks Miłości Miłosiernej, ale nie było widać drewnianego krzyża.
Później przypomniała nam o wydarzeniach z 22 lutego, kiedy to «odwiedziła» księdza Luigiego w Fermo, dodając teraz dwa nowe szczegóły: on zdawał sobie sprawę ze sposobu, w jaki była obecna, ponieważ gdy podszedł ucałować jej rękę, zrobił to praktycznie bez dotykania ustami skóry; ponadto powiedział jej, że pragnął wyspowiadać się u Ojca Pio lub u Ojca Cappello (Felice Maria Cappello, gorący wyznawca świętego Ignacego z Loyoli, aktualnie ma otwarty proces beatyfikacyjny), ale Matka powiedziała mu, że nie było takiej potrzeby”.
A jak wyglądała bilokacja? – zapyta czytelnik. Sama bohaterka tak wyjaśniła to z uśmiechem pewnego razu księdzu, który przybył do Collevalenzy z Rzymu, gdzie studiował teologię: „Prawda jest taka, że ja sama tego nie pojmuję”. I dodała zupełnie naturalnie: „Czasami Pan mówi mi, co mam zrobić, aby rozwiązać jakiś problem, i natychmiast znajduję się przed daną osobą i mówię jej wszystko, co Jezus mi polecił... Albo pojawiam się przed kimś nagle, a Jezus mnie o tym wcześniej nie informował. Oczywiście na mój widok na początku każdy jest przerażony, ale później to mija. To Pan czyni wszystko. Ja jestem tylko Jego prostym narzędziem. Doskonale mówię i rozumiem język każdej osoby, chociaż potrafię porozumiewać się jedynie po hiszpańsku i po włosku”.
Natomiast Ottavi, głuchoniemy z Collevalenzy, nie potrafił porozumiewać się w żadnym języku, nawet własnym. Dużo przebywał z Matką Speranzą, gdyż pracował w ogrodzie i wykonywał różne prace w domu. Nigdy nie zapomniał dnia, kiedy to zgubił się w Rzymie, dokąd udał się na wycieczkę grupową. Godziny mijały, a on nadal się nie pojawiał. Zawiadomiono policję, karabinierów7 i Matkę Speranzę.
Następnego dnia ksiądz Alfonso, proboszcz z Collevalenzy, w końcu zauważył poszukiwanego w towarzystwie kilku agentów. Matka Speranza ostatecznie potwierdziła wersję, którą Ottavi na próżno starał się wytłumaczyć przy użyciu języka migowego: że pewna zła kobieta, widząc go samego i bezradnego, zabrała go do domu publicznego; że gdy tam był, Matka, dzięki bilokacji, otworzyła mu drzwi, aby mógł stamtąd uciec, zaprowadziła go prosto do koszar karabinierów, a potem... zniknęła!
Jeden ze strażników potwierdził, że poszukiwany przebywał w domu publicznym, jednakże nie był w stanie stwierdzić, jaką rolę w całej historii odegrała zakonnica – zwyczajnie dlatego, że wykraczało to poza możliwości pojmowania świata wyłącznie przy użyciu rozumu.
CZĘŚĆ DRUGA
Dostępne w wersji pełnej
MATKI SPERANZY
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
1 W niniejszej publikacji imię Matki podane jest zgodnie z jego najpopularniejszym brzmieniem na świecie, czyli włoskim. W oryginale książki jest ono – co oczywiste – w brzmieniu hiszpańskm (Esperanza). W języku polskim oddałoby go imię Nadzieja. (Wszystkie przypisy pochodzą od polskiego tłumacza).
2 Św. Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, przeł. B. Smyrak OCD, Kraków 2002.
3 Dokumentacja o heroiczności cnót kandydata na ołtarze wykorzystywana w procesie beatyfikacyjnym.
4 Cyt. za A. Vázquez de Prada, Założyciel Opus Dei, rozdz. VII.4, Wydawnictwo „M”, Wydawnictwo św. Jacka, Kraków 2002, tłum. Paweł Skibiński.
5 Robert Francis „Bobby” Kennedy (1925-1968) – amerykański polityk, kandydat na prezydenta w wyborach w 1968 r., młodszy brat Johna F. Kennedy’ego.
6 UNITALSI – Włoskie Stowarzyszenie Przewożenia Chorych do Lourdes i Innych Sanktuariów Międzynarodowych, istniejące od 1903 r.
7 Korpus Karabinierów – włoska ogólnokrajowa żandarmeria. Karabinieri, poza zadaniami typowymi dla żandarmerii, wypełniają również część obowiązków typowych dla jednostek policji.
TYTUŁ ORYGINALNYMadre Esperanza
TŁUMACZENIEMonika Kłysińska
KOREKTAAgata Chadzińska Anna Kendziak
PROJEKT OKŁADKIMarta Zdebska
ZDJĘCIE NA OKŁADCEfot. archiwum autora
© 2016 José María Zavala
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
ISBN 978-83-7569-781-0
© 2020 Dom Wydawniczy „Rafael”
ul. Rękawka 51
30-535 Kraków
tel./fax 12 411 14 52
e-mail: [email protected]
www.rafael.pl
E-booki dostępne na: