Boże orzeźwienie - Don Jacobson - ebook

Boże orzeźwienie ebook

Don Jacobson

5,0

Opis

Opowiadania, które działają jak wspaniała, zimna lemoniada w upalny letni dzień

Don Jacobson zebrał z całego świata historie, które przydarzyły się naprawdę. Każda z nich jest inna. Niektóre są zabawne, niektóre podziałają trzeźwiąco, a przy jeszcze innych będziemy musieli sięgnąć po chusteczkę, by otrzeć łzy wzruszenia. Ale wszystkie te opowieści łączy jedno: nadzieja.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Rok wydania: 2014

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Don Jacobson

BOŻE ORZEŹWIENIE

Przekład

Małgorzata Bortnowska

Wydawnictwo WAM

Kraków 2014

Tytuł oryginału

WHEN GOD MAKES LEMONADE

Originally published in the U.S.A. under the title:

WHEN GOD MAKES LEMONADE:

TRUE STORIES THAT AMAZE AND ENCOURAGE

Copyright © 2013 Donald C. Jacobson

Published by permission of Thomas Nelson, Nashville, Tennessee.

www.thomasnelson.com

All rights reserved.

Further reproduction or distribution is prohibited.

© Wydawnictwo WAM, 2014

Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Sylwia Łopatecka

Projekt okładki: Marta Wenda

ISBN 978-83-277-0254-8

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

dedykuję samotnym mamom i ich dzieciom:

potrzebujecie zachęty bardziej niż ktokolwiek inny,

a wasza wierność dodaje nam odwagi.

Dziękuję

Podziękowania

Na okładce niniejszej książki widnieje moje nazwisko, ale projekt ten udało się wcielić w życie dzięki zespołowi ludzi działających poza kulisami. Składam zatem serdeczne podziękowania następującym osobom:

cudownym ludziom z wydawnictwa Thomas Nelson, którzy uwierzyli w wizję,

Marty’emu Raz za to, że robił wszystko i jeszcze więcej przez jakieś dwadzieścia trzy lata,

Mattowi Smithowi za to, że pomagał autorom opowiedzieć ich historie tak, żeby poruszały serca,

Danae Yankosi za jej zdumiewające umiejętności redaktorskie,

Davidowi Jacobsenowi i Steffany Woolsey, którzy byli przy mnie od początku,

Brendzie, za to, że jest moim oparciem i inspiracją w tej podróży,

i wszystkim, którzy uczestniczyli w tej tak pełnej nadziei i natchnienia przygodzie z książką,

to jest także wasza książka, a wasza szczerość i zachęta zmieniają ludzkie losy.

Wstęp

Historie zawarte w niniejszej książce opowiadają zwykli ludzie, których w gorzkich momentach życia zaskoczyła nieoczekiwana słodycz. Dlaczego wybraliśmy prawdziwe historie? Ponieważ obdarowują nas nadzieją, a w tych trudnych czasach większość z nas nie potrzebuje ponagleń, żeby dać z siebie więcej – i tak już dajemy z siebie wszystko! Potrzebujemy za to przypomnienia, że Bóg jest z nami i z każdej rzeczy potrafi wydobyć dobro.

Jeśli więc zmagasz się z brzemieniem bezrobocia, depresji, zerwanych relacji i nieoczekiwanej śmierci lub innymi problemami życiowymi, nie poddawaj się!

Chociaż okoliczności, imiona i wydarzenia opisane w opowiadaniach są za każdym razem inne i niepowtarzalne, to wszystkie uczą tego samego – nie jesteś sam!

Tak, w życiu dzieje się tak wiele, ale przychodzi taka chwila, która orzeźwia nas jak chłodny napój w gorący sierpniowy dzień. Obyś odnalazł to orzeźwienie w tych opowiadaniach, które masz przed sobą, i oby Bóg pobłogosławił cię odwagą, której potrzebujesz, by iść dalej.

Jezioro Roslyn

Don Jacobson

Jest chłodny dzień późnego listopada, chmury wiszą nisko nad Górami Kaskadowymi. Poluję w lasach wokół Jeziora Roslyn, tak gęstych i dzikich jak puszcze w Kanadzie, gdzie dorastałem.

Wędruję skrajem wody i wspominam niezliczone godziny, jakie spędzałem na wędkowaniu, polowaniu i obozowaniu, będąc dzieckiem. Niektórzy z moich przyjaciół chcieli polecieć w kosmos, inni marzyli o zdobyciu przyłożenia w mistrzostwach futbolu, ale ja chciałem tylko przebywać na łonie natury, wdychać świeże powietrze, nie przejmować się brudem pod paznokciami. Życie pod gołym niebem tak mnie urzekło, że po ukończeniu szkoły średniej przyłączyłem się do grupy drwali. Potem pracowałem na budowie. Rodzaj pracy w gruncie rzeczy się nie liczył – dopóki czułem na skórze promienie słońca, byłem szczęśliwym człowiekiem.

Okrążam jezioro, starając się zachować ciszę. Nie chcę spłoszyć kaczek, lecz Big Boy, mój hałaśliwy, czarny labrador, skomle za mną i rzuca się do wody.

– Spokój, Big Boy! – szepczę ostro. Pies z pluskiem wychodzi z wody i otrząsa się, by osuszyć sierść. Po chwili słyszę parę krzyżówek za gąszczem zielska na brzegu. Zastygam w bezruchu. Big Boy przystaje za mną i skomli, kaczki milkną.

– Spokój – mówię. Kolba mojej strzelby uderza psa w bok.

Nagle ciszę rozdziera ogłuszająca eksplozja, a moje ciało wykonuje gwałtowny obrót. Przewracam się do wody, upadam twarzą na płyciznę.

Rozpaczliwie łapię powietrze i próbuję usiąść, ale ostry ból rzuca mnie z powrotem do wody. Przewracam się na plecy i wypluwam wodę z ust.

Oddychaj, oddychaj, oddychaj, mówię do siebie, w uszach mi dzwoni, a myśli się plączą.

Co to było? Usłyszałem huk. Coś we mnie uderzyło. Jestem ranny.

Spoglądam w górę, na ciemne, szare chmury.

Boże, postrzeliłem się– myślę z przerażeniem.

– Don! – słyszę, jak kumpel wykrzykuje moje imię.

Pochylam się, opieram wiaderko z masą szpachlową o ścianę i obracam się.

– Telefon! – mówi, unosząc go nad głową. – Twoja żona.

Idę ku niemu po zakurzonej podłodze i jednocześnie ściągam rękawiczkę, jeden palec za drugim.

– Cześć, kochanie. Jak się miewasz? – pytam, przyciskając słuchawkę do ucha.

– Świetnie. Jak tam dziś w pracy?

– Nieźle. Szybko nam idzie. Powinniśmy skończyć zgodnie z planem.

– Wspaniale – mówi żona. – Chciałam ci tylko przypomnieć, że Eric i Jeri będą o wpół do siódmej.

– Taak. Nie mogę się doczekać. Mam jeszcze skoczyć po coś do sklepu?

– Nie trzeba. Mamy wszystko. Będziesz niebawem?

– Taak. Kocham cię.

– Ja też. Och, poczekaj – słyszę, jak mówi jeszcze, gdy odkładam już słuchawkę. Podnoszę ją z powrotem do ucha.

– Tak?

– O mało nie zapomniałam. Dzwonił rusznikarz. Mówił, że śrutówka jest gotowa i że możesz po nią wpaść w każdej chwili.

– Naprawdę? To świetnie. Zabiorę ją w drodze do domu.

– Nie spóźnij się!

Uśmiecham się, wyobrażając ją sobie, jak wykrzykuje słowa do telefonu.

– Nie martw się, będę na czas!

Parę godzin później wychodzę z roboty, wcześniej niż zwykle, i podjeżdżam do rusznikarza. Opieram kolbę mocno na ramieniu, patrzę wzdłuż lufy i wodzę nią po sklepie za parą wyimaginowanych kaczek.

– Wygląda na dobrą.

Rusznikarz opiera się o ladę, kiwa potakująco głową. Płacę, wskakuję do samochodu i ruszam do domu.

Wjeżdżając na podjazd, zerkam na zegarek.

Mam parę godzin, zanim pojawią się Eric i Jeri. Brendy nie ma w domu, załatwia sprawunki. Może znajdę chwilę, żeby wypróbować broń?

Znów spoglądam na zegarek, myślę chwilę i kieruję się do garażu. Napełniam kieszenie nabojami, łapię kurtkę i gwiżdżę na Big Boya, żeby wskakiwał do samochodu.

Może powinienem napisać Brendzie parę słów? – zadaję sobie pytanie, wycofując z podjazdu. Och, nie trzeba. Będę w domu na czas.

Przesuwam drżącą ręką w górę prawej nogi i zatrzymuję dłoń, gdy dotykam wielkiego, zdrętwiałego supła na biodrze. Ból przenika głębiej w bok, przez brzuch i dalej do kręgosłupa.

O Panie, modlę się, badając ranę palcami. Potrzebuję Twojej pomocy.

Patrzę na brzeg i widzę, że kolba mojej strzelby leży zanurzona w wodzie. Sięgam po nią, przyciągam do siebie, blisko piersi i dostrzegam, że kolba zwisa z podwójnej lufy.

Wygląda na uszkodzoną. Jest złamana – myślę, pewien, że nigdy nie widziałem, by strzelba się rozpadła w taki sposób.

Badam uszkodzenie i odkrywam, że jeśli mam zamiar wystrzelić sygnał SOS, będę musiał oderwać kolbę od luf. Chwytam lufy prawą ręką, kolbę lewą i rozłamuję strzelbę jak gałązkę. Kolba odchodzi bez trudu. Rzucam ją do wody. Przebiegam palcami po kieszeniach, wyławiam naboje z mokrych dżinsów i układam je na brzuchu.

Trzymając podwójne lufy w lewej ręce, celuję w niebo, opierając je o pieniek wystający z wody. Sięgam prawą ręką, ładuję obie lufy, po czym opieram palec wskazujący na spuście.

Trzy strzały na sygnał SOS, przypominam sobie. Liczę:

Jeden, dwa, pal.

Bum!

Jeden, dwa, pal.

Bum!

Szybko sięgam prawą ręką do piersi i chwytam następny nabój, ale już wiem, że wykonuję to za wolno, żeby oddać trzeci strzał w odpowiednim czasie. Mimo to wkładam nabój do lufy i wypalam.

Nasłuchuję przez chwilę z nadzieją, że usłyszę kroki albo czyjś strzał, ale nic takiego się nie dzieje. Nabijam ponownie strzelbę i wykonuję to samo bolesne zadanie.

Proszę, modlę się za każdym razem, gdy ładuję, proszę, niech ktoś będzie w pobliżu.

Oddaję szesnaście strzałów i kończą mi się naboje. Las wciąż jest cichy, pusty. Upuszczam strzelbę z powrotem do wody.

– Pomocy! – krzyczę tak głośno, jak tylko zdołam. – Czy ktoś mnie słyszy?

Wołam na cały głos, aż brakuje mi tchu. Kręci mi się w głowie.

– Pomocy! Jestem ranny. Pomocy!

Mój głos niesie się echem po wodzie i cichnie wśród drzew. Próbuję sobie przypomnieć, czy po drodze mijałem przy szosie jakieś zaparkowane samochody albo czy w pobliżu stały jakieś domy, ale nic nie pamiętam. Jestem sam i wiem o tym – nikt mnie nie słyszy, nikt nie wie, gdzie jestem. Mgła otula wierzchołki drzew. Gdy opadnie, być może zakryje mnie na zawsze.

Myśli mi się plączą, tracę nadzieję. Powoli i niepewnie skłaniam się ku jedynej możliwości.

Skoro nikt nie przychodzi, muszę sam się stąd wydostać. Dotrzeć do samochodu.

Ostrożnie przewracam się na brzuch i podpieram na rękach. Podnosząc kolana, jedno po drugim, prostuję się i łapię równowagę.

Okej, dobrze, dodaję sobie odwagi, trzęsąc się z bólu. Idź.

Przyciskając ranę obiema rękami, przesuwam lewą nogę w wodzie. Dociągam prawą, ale paraliżuje ją palący ból, potykam się i padam z powrotem do jeziora.

Ociągam się z kolejną próbą, ale zmusza mnie wewnętrzny nakaz: dobrnij do samochodu. Przekręcam ciało i opieram się o muliste dno jeziora. Ból przeszywa mi bok, ale oddycham głęboko i cal za calem przesuwam ręce do przodu, a za nimi kolana. Kolejny głęboki oddech i pełznę cal dalej.

Dziesięć minut później jestem na brzegu, czołgam się po ścieżce na czworakach w kierunku samochodu, kiedy nagle gwałtowna fala bólu eksploduje mi w piersi. Ból przenika serce, płonie w płucach, aż żołądkiem targają nudności. Padam wyczerpany na ścieżkę.

Boże, błagam, jeśli chcesz doprowadzić mnie do domu, zrób to szybko, bo bardzo cierpię.

Nagle ból przygasa, ulga ogarnia moje ciało. Wciągam głęboko powietrze, mięśnie się rozluźniają.

Dzięki Ci, Boże, dzięki! Oddycham dalej, dziękując Bogu. Z każdym haustem powietrza czuję Go bliżej siebie, słyszę, jak mówi: Jeśli wytrwasz do rana, będziesz żył.

Światło na niebie przygasa, chmury płyną nisko, las kryje się we mgle. Podejmuję kolejną próbę, chcąc doczołgać się do samochodu, ale po piętnastu metrach po prostu przestaję się ruszać. Jestem całkowicie wykończony, straciłem dużo krwi. Zwyczajnie nie mogę przesuwać się dalej.

Gdy ostatni poblask dnia przeziera przez chmury, Big Boy doskakuje do mnie z patykiem w pysku i trąca mnie w bok. Skomli, chce się bawić w aportowanie. Nie reaguję, a on wciąż szturcha mnie patykiem w ranę.

Boże, on mnie zabije.

– Big Boy – udaje mi się wydusić. – Nie, piesku. Leżeć.

O dziwo jest posłuszny, sadowi się przy moim zziębniętym boku. Od razu czuję ciepło jego ciała i znów staję się świadomy Bożej obecności.

Jeśli wytrwasz do rana, będziesz żył.

Zmierzch powoli przechodzi w mrok. Lasy stoją w jeszcze większej ciszy, otulone kocem gęstej, oregońskiej mgły.

Nie zamykam oczu. Zaczynam czekać na świt.

Punktualnie o wpół do siódmej wieczorem Eric i Jeri skręcają samochodem na podjazd. Brenda wita ich sama, przeprasza w moim imieniu, że się spóźniłem.

Eric, mój stary przyjaciel, pyta zainteresowany Brendę, gdzie się podziewam.

– Nie jestem pewna, ale jeśli szybko nie przyjedzie, nie dowie się, kto zastrzelił J.R.! – odpowiada Brenda, na poły żartem, na poły zatroskana.

Jedzą posiłek, myją naczynia i włączają telewizję, ale mnie wciąż nie ma.

– Zadzwonię do taty – oznajmia Brenda, gdy Dallas ma się już rozpocząć. – Może ma jakieś wieści od Dona.

– Nie, niestety. Nie rozmawiałem z nim – mówi ojciec Brendy, John – ale nie martwiłbym się za bardzo. Ma stare opony, może złapał gumę.

– No nie wiem, tato. Niepokoję się. Zamierzam zadzwonić na policję – odpowiada Brenda.

– Nie, to nic nie pomoże. Teraz nic nie zrobią. Poczekaj, aż film się skończy. Jeśli wciąż go nie będzie, zadzwoń do mnie.

– Dobrze – ustępuje Brenda. – Dzięki, tato.

Dallas się kończy, Brenda znów idzie do telefonu.

– Tato, nie wrócił jeszcze. Mam złe przeczucie.

– Nie wiem, co ci powiedzieć. Policja nic nie pomoże, bo nie ma go dopiero od paru godzin. Zadzwonię, jak czegoś się dowiem.

Rozłączają się. Brenda wraca i siada obok Erica i Jeri.

– Nie wiem, co robić – wyznaje. – Gdzie on jest?

Mija pełna niepokoju godzina, i wreszcie, już po jedenastej, dzwoni telefon. Brenda biegnie do słuchawki.

– Halo? Don?

– Nie, kochanie, to ja – słyszy głos ojca. – Wrócił twój brat. Mówi, że Don dzwonił do niego po południu w sprawie polowania.

– Polowania? – pyta Brenda.

– Tak. Mówi, że Don dzwonił, bo chciał wypróbować nową kolbę w strzelbie. Będziemy go szukać. Zostań w domu i czekaj na telefon.

– Tato, nie usiedzę w domu, muszę jechać razem z wami.

Ojciec wzdycha, a Brenda wręcz słyszy jego zamyślenie po drugiej stronie linii.

Gdzie ja ją wyślę? – zastanawia się John. Wie, że to ważne, by na poszukiwania udało się jak najwięcej ludzi, ale nie pośle córki w lasy, ryzykując, że natknie się na nieżyjącego męża. Uraz byłby za silny.

– Dobra – mówi w końcu, decydując, że wyśle córkę w najmniej prawdopodobne na polowanie miejsce, jakie tylko może sobie wyobrazić. – Jedźcie z Erikiem i Jeri nad Jezioro Roslyn. Może tam jest.

– Nie wiem, dlaczego szukamy właśnie tutaj. Wygląda na to, że tracimy czas – lamentuje Brenda.

Jeżdżą wokół już od ponad godziny, mylą drogę, gubią się we mgle, coraz bardziej poirytowani. Jest już dobrze po północy, a dopiero dotarli nad jezioro.

Eric powoli bierze zakręt na asfaltowej drodze i dostrzega, że coś błyszczy w ciemności. Naciska hamulce i krzyczy, wpatrując się bacznie w lusterko wsteczne:

– Co to jest?

Brenda obraca się i natychmiast rozpoznaje.

– To samochód Dona! Mgła jest tak gęsta, że przejechaliśmy obok niego!

– Stoi już od dawna – stwierdza Eric, dotykając zimnej maski. Idą razem na groblę usypaną na skraju jeziora.

– Don! – woła Eric. – Słyszysz mnie?

Otwieram oczy. Ciepłe ciało psa wciąż spoczywa przy mnie, ogrzewa. Big Boy nastawia uszu. Skomli, patrząc w mrok.

Coś słyszę.

– Don!

Głos rozbrzmiewa słabo, ale słyszę go. Czy to prawda? Może śnię? Zamykam oczy i wychylam się do przodu. Wytężam słuch, staram się uchwycić każdy odgłos w lesie.

– Don!

Otwieram gwałtownie oczy i obracam głowę w kierunku nawoływania.

Znaleźli mnie.

– Jestem tutaj! – próbuję krzyczeć, ale gardło mam zbyt wysuszone, by mówić. Przełykam ślinę, ale język przywiera mi do podniebienia.

Woda! Znaleźć wodę!

Patrzę na jezioro. Czy uda mi się na czas doczołgać i napić się? Patrzę dalej, zrozpaczony, i dostrzegam lśnienie rosy na rękawie kurtki. Szybko zlizuję wilgoć z tkaniny i krzyczę:

– Jestem tutaj! – łapię oddech i przełykam ślinę. – Jestem tutaj!

Eric unosi ręce.

– Poczekajcie! Słyszałyście to?

Brenda i Jeri kręcą głowami.

– Słuchajcie – szepcze Eric. Mija chwila ciszy. – Znów! – mówi gwałtowniej. – Słyszałyście?

– Nie – odpowiada Brenda. – Co takiego?

– Poczekajcie na mnie w samochodzie. Muszę to sprawdzić. – Eric biegnie wzdłuż grobli i skręca w las.

Słyszę, że ktoś nadchodzi. Big Boy zaczyna szczekać. Znowu wołam cicho:

– Jestem tutaj!

W tym momencie z mgły wyłania się Eric i klęka obok mnie.

– Och, Bogu dzięki! Don, co sobie zrobiłeś?

– Eric? To ty? – pytam chrapliwym głosem.

– Tak, Don, to ja. Co tu robisz? – klęka przy mnie. – Co się stało?

– Postrzeliłem się. To był wypadek. Jak mnie znalazłeś?

– Wszyscy cię szukają.

– Brenda – wyjąkałem. – Jest tutaj?

– Siedzi w samochodzie... Zostań tu, sprowadzę pomoc. – Wstaje, by pobiec do samochodu, ale zatrzymuję go.

– Nie, Eric, mogę iść. Pomóż mi wstać.

Pomaga mi dźwignąć się na nogi. Próbuję zrobić krok, opierając się ciężko o jego ramię, ale wszystko zaczyna wirować mi przed oczami. Przewracam się, a Eric, nie wahając się ani chwili, odbiega w mrok.

– Nie ruszaj się! Sprowadzę pomoc! – krzyczy, znikając w ciemności.

Brenda i Jeri są zaskoczone, gdy Eric otwiera drzwi auta.

– Co się stało? – woła Brenda.

– Odnalazłem Dona. Żyje, ale postrzelił się. Musimy jak najszybciej zatelefonować.

Eric i Brenda z pośpiechem dopadają pierwszego domu, jaki udaje im się znaleźć. Łomoczą w drzwi. Zapala się światło, a jakiś młody człowiek, szurając nogami, podchodzi do wejścia.

– Przepraszam, że pana niepokoję – wita go Eric – ale musimy zadzwonić na pogotowie.

Nie mija godzina, a otacza mnie kilku członków oddziału ochotniczej straży pożarnej z Sandy w Oregonie. Paramedycy badają mój stan. Okazuje się, że tętno i temperatura ciała są niebezpiecznie niskie. Jestem bliski wychłodzenia organizmu, mam popękane żyły i nie można podłączyć kroplówki.

Wzywają drugi ambulans, wyposażony w nadmuchiwane spodnie. Kiedy przyjeżdża, przywiązują mi spodnie do nóg, napełniają je powietrzem i tłoczą krew w narządy wewnętrzne. W końcu są w stanie podłączyć mi kroplówkę i przewieźć mnie, jednak nie przenoszą mnie do ambulansu. Składają meldunek przez telefon i proszą o karetkę powietrzną.

– To głupi pomysł, dzwonić po helikopter – Brenda przypadkiem słyszy słowa oficera policji. – Nigdy nie wylądują w tej mgle.

Jednak parę minut później, gdy helikopter sanitarny jest już w drodze, mgła rozwiewa się na tyle, że odsłania nocne niebo. Łopot śmigieł odbija się echem od ciemnych, otaczających jezioro wzgórz. Helikopter pewnie i bezpiecznie siada na ziemi.

Osiem minut później, tuż przed naszym przylotem do szpitala w Gresham, mgła znowu ustępuje i pilot może łagodnie posadzić maszynę na lądowisku. Gdy tylko wytoczyli mnie na noszach ze śmigłowca, mgła znów zgęstniała i przez kilka godzin uniemożliwiała załodze helikoptera start.

Wiozą mnie szpitalnym korytarzem, fluorescencyjne lampy jarzą się na suficie, pielęgniarka pochyla się nade mną.

– Don, mam dla ciebie dobrą wiadomość. Dziś dyżur ma doktor Brose. To jeden z najlepszych chirurgów urazowych w mieście.

Zmuszam się do słabego uśmiechu. Wtaczają moje łóżko na salę operacyjną oddziału pogotowia. Wszędzie wokół są ludzie, śpieszą się, toczą maszyny przez salę, przygotowują mnie do zabiegu.

Przetrzymałem trzygodzinną operację, ale doktor Brose niepokoił się o zgorzel gazową, więc przeniósł mnie do komory nadciśnieniowej w szpitalu Providence Portland Medical Center. Powiedział Brendzie, że już nigdy nie będę chodził, a jeśli przeżyję, będę do końca męczył się z kolostomią.

Ósmego dnia mojej rekonwalescencji odwiedził mnie Eric. Twarz miał wydłużoną i pełną smutku, ale wymieniliśmy wymuszone uśmiechy.

– Jak ci się podoba na oddziale intensywnej terapii? – zapytał z troską w głosie.

– Co masz na myśli? – popatrzyłem na niego zdezorientowany. – Jestem na takim oddziale?

Uśmiech zgasł mu na twarzy.

– Przez osiem dni byłeś w stanie krytycznym. Nie wiedziałeś o tym?

– Nie – próbowałem pokręcić głową. – Myślałem, że po prostu byłem w szpitalu. – Zastanowiłem się przez chwilę, ale nie mogłem zebrać myśli. Wciąż byłem skołowany. – Martwiliście się o mnie?

Powoli skinął głową, w górę i w dół, z trudem otworzył usta.

– Wszyscy.

– Nie trzeba – powiedziałem z ufnością. – Tego wieczora, gdy się postrzeliłem, Bóg objawił mi, że jeśli przeżyję do rana, nic mi nie będzie. Powiedz wszystkim, że wygrzebię się z tego.

Już następnego dnia przeniesiono mnie z oddziału intensywnej terapii na zwykłą salę szpitalną. W miarę jak wolne, bolesne dni rekonwalescencji zmieniały się w tygodnie i miesiące, stało się jasne, że nie tylko przeżyję, ale będę się cieszyć pełnym zdrowiem.

Po upływie trzydziestu dwóch lat nie tylko chodzę i nie mam kolostomii, ale wciąż wędruję po wzgórzach środkowego Oregonu, mocuję się z moimi dziećmi i spuszczam przyjaciołom cięgi w tenisie stołowym.

Mogę śmiało powiedzieć, że nie stałoby się tak, gdyby nie doktor Brose. Przeszedł niezwykły trening w środkowej Afryce, lecząc ofiary wypadków, więc był przygotowany, by ocalić mi życie. Mogę też uznać, że życie uratował mi mój hałaśliwy pies, leżąc przy mnie, ogrzewając mnie ciepłem swojego ciała. Intuicja mojej żony, która kazała jej zadzwonić do taty i prosić o przyłączenie się do poszukiwań, również przyczyniła się do mego ocalenia – tak jak bystre oczy i uszy Erica oraz rosa na rękawie mojej kurtki. Paramedycy, piloci, farmer – wszyscy oni uratowali mi życie.

Ocaliła mnie nawet śrutówka. Mimo bliskiej odległości nabój nie przeszedł na wylot. Miesiąc po wypisaniu mnie ze szpitala lekarz wydobył mi z pleców szesnaście śrucin, tkwiących milimetry pod powierzchnią skóry. Gdyby podczas wypadku chociaż jedna śrucina przecięła tętnicę, wykrwawiłbym się w lesie na śmierć. Tymczasem masa ołowiu utkwiła w moim brzuchu, rozdarła mięśnie, rozcięła jedną nerkę i uszkodziła wątrobę. Później odkryłem, że intensywny ból w piersi, który poczułem, czołgając się do samochodu, spowodowała jedna śrucina, która przepłynęła z krwią przez komory serca, a potem osiadła w lewym płucu.

Często zastanawiałem się, co powstrzymało wybuch śrutówki i ocaliło mi życie? I co rozwiało mgłę dokładnie wtedy, gdy helikopter miał wylądować? Czyj głos nakazał Big Boyowi posłuszeństwo? Kto umiał ułożyć tak misterny plan ratunku?

Czy była w tym ręka Boga? Tchnienie Boga? Głos Boga? Boże ocalenie?

Wierzę w to, nie tylko dlatego, że przeżyłem, ale że się zmieniłem.

Wypadek pociągnął za sobą nie tylko fizyczny ból, pobyt na oddziale chirurgii urazowej i powolny powrót do zdrowia. Zranił też moją duszę.

Po wypadku spędziłem wiele bezsennych nocy, pytając Boga, jak mam utrzymać rodzinę, będąc kaleką. A jeśli naprawdę nie mógłbym pracować fizycznie, to jakie zajęcie dałoby mi satysfakcję równą tej, jaka płynęła z pracy własnych rąk, na łonie natury?

Czułem się zdezorientowany i przygnębiony, wdzięczny za życie, ale niepewny, jak to życie będzie teraz wyglądać. Zawsze byłem mocnym facetem ze stwardniałymi rękami, w flanelowej koszuli. To nie była tylko praca, zwykłe zarabianie na życie jako cieśla; to byłem ja – moja tożsamość. Nie mogłem sobie wyobrazić, że mógłbym być kimś innym. Gdy tak zmagałem się z emocjonalną stratą, przyszedł z wizytą mój teść.

– Don, przez całe życie korzystałeś z tężyzny swego ciała – powiedział. – Teraz Bóg daje ci szansę, byś użył też głowy.

Początkowo odebrałem tę uwagę jako nietakt, obraziłem się, myśląc, że teść trywializuje moje pragnienie życia z pracy własnych rąk. Jednak upływ czasu i modlitwa sprawiły, że przyznałem mu rację – Bóg z mocą, a jednak delikatnie, przetarł mi nową ścieżkę, którą miałem podążać.

Zacząłem znów się uczyć – w Multnomah Bible College, a po ukończeniu studiów podjąłem pracę w branży wydawniczej. Przez minione dwie i pół dekady poznałem nieoczekiwaną radość pracy z jednymi z najmądrzejszych, najbardziej inspirujących autorów na świecie. Przyjaźń z nimi stała się dla mnie błogosławieństwem, dała mi nadzieję i nauczyła mnie wiary w cudowną moc opowieści – nawet mojej własnej.

Lata temu nad Jeziorem Roslyn nie prosiłem o przekoszenie gwintu w mojej strzelbie, ale jednak przypadła mi w udziale ta historia i teraz mogę dziękować Bogu za ten defekt. Tam zaczęła się podróż, która doprowadziła mnie tutaj, do tej książki, do dzielenia się prawdą, której uczę się wciąż od nowa. Bóg potrafi wykorzystać najgorsze momenty naszego życia, by zaprosić nas do największych życiowych błogosławieństw, i czyni to.

Oto prawda wpisana w moją opowieść, historie wzięte z życia, zgromadzone w tej książce, i największa opowieść ze wszystkich: Boża opowieść. Modlę się, by nawet niewielka nadzieja, odwaga i odrobina czasu pomogły także tobie zacząć odczuwać, że Bóg działa i że tworzy z naszego życia wspaniałą historię odkupienia.

Zwyczajny, stary Ted

Michelle Close Mills

Zadbane, kręte alejki na cmentarzu koło mojego domu na Florydzie emanowały spokojem i pogodą. Chociaż mój ojciec i babcia zeszłego roku zostali pochowani tysiąc mil stąd, w Indianie, spacer po tym miejscu pamięci pomagał mi odczuć więź z nimi.

Odkąd odeszli z tego świata, oboje w tym samym miesiącu, czułam się samotna i zagubiona, niczym łódź, której przecięto cumy. Nie potrafiłam uporać się z pytaniem, które tliło się w moim sercu: dlaczego zabrano mi ich tak nagle?

Pewnego dnia wędrowałam alejką, szukając odpowiedzi, modląc się, płacząc i rozpaczając. Rozglądałam się wokół i miałam wrażenie, jakbym widziała własną duszę: tak samo pustą, bez życia, pełną tysięcy pogrzebanych wspomnień. Ile jeszcze takich wspomnień będę musiała złożyć do grobu, zanim ruszę naprzód? Czy w ogóle zdołam to zrobić?

Pewnego piątkowego ranka wspięłam się na niewielkie wzniesienie i natknęłam się na dobrze ubranego, starszego pana, siedzącego na ławce przed grobowcem. Czytał na głos książkę. Obok niego dostrzegłam kubek ze styropianu i czerwoną różę.

Spotkałam go również w następny piątek, a także dwa tygodnie później. Za każdym razem siedział, czytając głośno, z nieodłącznym białym kubkiem i czerwoną różą. Byłam zbyt zaciekawiona, by czekać na czwarte spotkanie, więc zatrzymałam się i przedstawiłam.

– Bardzo mi miło, Michelle – odpowiedział grzecznie, ściskając mi dłoń. – Ted Henderson.

– Miło mi pana poznać, panie Henderson. Kogo pan tu odwiedza?

Uśmiechnął się.

– Proszę, mów mi Ted. Spędzam czas z moją żoną, Margie – oznajmił, wskazując skinięciem głowy na grobowiec z czerwoną różą i styropianowym kubkiem. – Spotkasz mnie tu w każdy piątek, słońce czy deszcz.

Byłam mocno zaintrygowana.

– Czy ten dzień ma jakieś szczególne znaczenie?

Ted skinął głową.

– W piątkowy wieczór urządzaliśmy sobie z Margie randki. Szliśmy na kolację, do kina, graliśmy w karty z sąsiadami... – tego typu rzeczy. W ten sposób mieliśmy kilka godzin dla siebie, bez dzieci.

Ted przeniósł spojrzenie ze mnie na grobowiec, wziął głęboki oddech i ciągnął dalej:

– Kiedy Margie zachorowała i zamieszkała w domu opieki, wciąż umawialiśmy się na randki. Czekaliśmy na nie z utęsknieniem. Przynosiłem jej czerwoną różę i koktajl czekoladowy. Potem jej czytałem – gazetę, książkę albo rozdział z Biblii. Czterdzieści dziewięć lat... dużo było tych piątkowych randek.

Ted westchnął.

– Myślę, że nie ma powodu przerywać tych spotkań tylko dlatego, że już jej nie mogę zobaczyć. Może ona wciąż mnie widzi i słyszy.

Wydało mi się nagle, że w mojej postawie wobec żałoby czegoś brakuje. Spacerowałam wokół, płacząc, rozgoryczona całym światem, a Ted od pięćdziesięciu lat umawiał się na randki ze swoją ukochaną. Jak on to robił? Czy mógłby mnie nauczyć?

– Czy mogę do ciebie dołączyć? – spytałam.

– Oczywiście, sprawisz mi radość – uśmiechnął się.

Przez chwilę siedzieliśmy w przyjaznej ciszy, po czym zadałam pytanie:

– Czy mógłbyś opowiedzieć mi coś więcej o Margie?

Wydawało się, jakby przez Teda przebiegł nagły strumień energii. Wyprostował się szybko i potarł dłońmi spodnie na kolanach.

– Margie była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem – błękitne oczy o głębokim spojrzeniu, brzoskwiniowe policzki i długie, kręcone włosy czerwone jak strażacki wóz. I tak żywiołowa! Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.

Uśmiechnęłam się zachęcająco – chociaż Ted nie potrzebował zachęty, by opowiadać o swojej prawdziwej miłości.

– Ona też za mną szalała, chociaż nigdy nie rozumiałem dlaczego. Chodzi mi o to – dodał, kręcąc lekko głową – że ze mnie taki zwyczajny, stary Ted.

Zaśmiał się, lecz po chwili głębokie wspomnienia przyniosły powiew melancholii.

– Margie odeszła jedenaście lat temu. – Zaczął mówić nieco wolniej. – Wydaje się, jakbyśmy wczoraj byli nowożeńcami, odchwaszczali razem ogród. Kiedy było gorąco, polewaliśmy się nawzajem wodą ze szlaucha.

Przerwał, a po chwili wrócił do opowiadania, jakby podjął jakąś decyzję.

– Ludzie z kościoła próbowali mnie swatać z wdowami – wyznał. – Powiedziałem: nie, dziękuję. Dla mnie istnieje tylko jedna kobieta.

– Musiała być niezwykła – powiedziałam, czując zarazem, jak niewystarczające są te słowa.

Ted przyjął moją uwagę ze spokojem.

– Margie kochała ludzi. Odwiedzała chorych, robiła na drutach skarpetki dla niemowląt, rozdawała większość warzyw z naszego ogrodu potrzebującym i uczyła w szkółce niedzielnej. Maluchy za nią szalały.

– Ile mieliście dzieci?

Spojrzał gdzieś w dal.

– Mieliśmy bliźniaków: Teodora Juniora i Andrew. Teddy grał w piłkę, a Andy był od nauki. Obaj przystojni jak filmowi gwiazdorzy, ale całkowicie różni. Zabawne, jak to działa. Po studiach...

Przerwał, ale widać było, że chce dokończyć tę historię, więc czekałam.

– Po studiach zaciągnęli się do wojska. Zginęli w Wietnamie, jeden siedem miesięcy po drugim.

Ted mówił teraz zachrypniętym głosem.

– Po tej tragedii światło zgasło w Margie. Dzieci nie powinny umierać przed rodzicami, wiesz?

Teraz oboje już płakaliśmy, ale Ted uniósł stanowczo podbródek.

– Nasi chłopcy byli dumni, że służą ojczyźnie. Byli tam, gdzie chcieli być.

Czułam się winna, zaczęłam przepraszać.

– Proszę, wybacz mi, że poruszyłam tak bardzo bolesne wspomnienia.

Ted wyglądał na zdziwionego.

– Młoda damo, wierzę, że to Najwyższy posłał cię do mnie, żebym mógł opowiedzieć ci o mojej rodzinie. Nikt już o nich nie pyta. Tęsknię za nimi jak wariat, ale odkąd odeszli, Bóg nigdy nie przestał dawać mi miliona powodów, by wstawać każdego dnia. Mam cudownych przyjaciół i piękną wnuczkę, która rozpieszcza mnie na całego, moje potrzeby są zaspokojone. Czegóż więcej mógłbym pragnąć?

Jego sposób wypowiedzi sugerował tylko jedną odpowiedź: niczego. Dlaczego więc tak trudno było mi odpowiedzieć na to samo pytanie? Zrozumiałam, że Ted musi wiedzieć coś, czego ja nie wiem.

– Jak znalazłeś spokój po wszystkim, co wycierpiałeś? – spytałam.

– Kiedy Margie umarła, byłem w strasznym stanie. Miesiącami snułem się z kąta w kąt. Pewnego dnia zastanowiłem się, co ona by powiedziała, gdyby zobaczyła mnie siedzącego w piżamie o wpół do drugiej po południu, z włosami jak stóg siana. Huknęłaby na mnie: „Ted, przestań ryczeć, otrząśnij się z lenistwa i znajdź sobie coś do roboty!”.

Zaśmialiśmy się, po czym Ted wrócił do opowieści.

– Tak więc wstałem z krzesła, ruszyłem z miejsca. To było trudne. Wciąż przychodziły dni, kiedy żal pochłaniał to, co we mnie lepsze, ale parłem naprzód przez ból – dla Margie i dla mnie. Oczywiście, w piątki robiłem wyjątek... ale poza tym, idę przebojem!

Zachodziło słońce. Ted zerknął na zegarek.

– Boże, spójrz, która godzina! Margie zawsze powtarzała, że mówię za dużo. – Zaśmialiśmy się znowu, a po chwili Ted uważnie przyjrzał się mojej twarzy. – Młoda damo, następnym razem chcę posłuchać o tobie. W tych zielonych oczach jest ocean bólu.

Uśmiechnęłam się i otarłam ostatnie łzy. Ted poklepał mnie po ramieniu i pożegnał się słowami:

– Wiesz, gdzie bywam co piątek.

W następny piątek Ted jednak nie siedział na swoim zwykłym miejscu, podobnie jak za dwa tygodnie. W kolejnym tygodniu przeczytałam w gazecie jego nekrolog.

Chociaż rozmawialiśmy tylko raz w życiu, uznałam za właściwe, by wziąć udział w nabożeństwie żałobnym. Cieszę się, że to zrobiłam, bo było to najlepsze przyjęcie, w jakim uczestniczyłam od lat. Sala była pełna radosnych przyjaciół i rodziny. Dzieliliśmy się opowieściami i słuchaliśmy ulubionej muzyki Teda.

Spotkałam jego wnuczkę, Sharon, która zabrała mnie w sentymentalną podróż, pokazując album z fotografiami dziadka. Okazało się, że zwyczajny stary Ted wcale nie był taki zwyczajny. Brał udział w II wojnie światowej jako pilot, był jeńcem wojennym, ukończył MIT, był członkiem zespołu NASA, kochającym mężem, troskliwym ojcem i oddanym dziadkiem.

Jadąc do domu, przywoływałam w pamięci Teda i przypomniałam sobie jego słowa: „parłem naprzód przez ból – dla Margie i dla mnie”. Wiedziałam z całą pewnością, że tato i babcia chcieliby dla mnie tego samego – zanim skończę w piżamie o wpół do drugiej po południu, z włosami jak stóg siana!

Jeszcze w tym samym tygodniu zapisałam się na terapię dla osób w żałobie, a gdy minęło trochę czasu, krwawiące rany zaczęły się zabliźniać i goić. Niedługo po ostatniej sesji zaczęłam spotykać się z ludźmi szukającymi pomocy i uzdrowienia. Zanim spotkałam Teda, nie miałam niczego, co mogłabym im dać. Teraz jednak Bóg korzysta z mojej ciemności, by rozjaśnić drogę innym, a ja muszę podziękować za to Tedowi – „zwyczajnemu, staremu Tedowi”, który nauczył mnie, jak opłakiwać bliskich, lecz co najważniejsze, nauczył mnie także, jak żyć.

Michelle Close Mills jest pisarką ze środkowej Florydy, lecz największą satysfakcję daje jej rola dumnej żony i matki dwojga dorosłych dzieci. Jest też „kocią mamą” puszystych pociech Simona i Maggie. Michelle wierzy, że w niebie jest specjalne miejsce dla tych, którzy ratują kudłatych przyjaciół ze schroniska dla bezdomnych zwierząt. Lubi śpiewać i spotykać się przy filiżance kawy z bliskimi i często nie można jej oderwać od książki.

Dar Katie

Dave Burchett

W 1985 roku w naszej rodzinie urodziła się Kathryn Alice Burchett. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia, że w domu, gdzie było już dwóch synów, mogliśmy powitać pierwszą córkę. Moja żona Joni i ja skrycie pragnęliśmy córki, i pojawienie się Katie dało nam wiele radości. Będzie ukochaną córeczką taty i małą koleżanką mamy.

Oczekiwaliśmy, że rozświetli nasze życie. Nie mogliśmy wiedzieć, że życie Katie będzie też bardziej tragiczne i bardziej niewiarygodne, niż sobie wyobrażaliśmy.

Lekarz oznajmił nam o narodzinach Katie w taki sposób, jakby ukrywał coś złego. Przez izbę porodową przelatywały wydawane szeptem rozkazy i ponaglenia. Parę minut później powiadomiono nas o stanie niemowlęcia i nasze szczęście legło w gruzach.

Katie miała wadę okołoporodową – nieuleczalną wadę cewy nerwowej. Jej choroba, znana jako anencefalia, czyli bezmózgowie, oznaczała, że w życiu płodowym mózg naszej córeczki nie rozwinął się normalnie. Brakowało dużej jego części i Katie miała przeżyć najwyżej parę dni. Położnik podsumował stan dziecka suchym stwierdzeniem:

– Z tą chorobą nie może żyć.

Nie może żyć? Te słowa nie miały dla nas sensu. Córka, o której marzyliśmy, była przecież z nami, żywa.

Nasz wstrząs i żal były równie głębokie, jak nagłe. Katie nigdy nie będzie cieszyć się normalnym życiem, nawet przez ten krótki czas, jaki jej pozostał. Nie było lekarstwa, nie było nadziei na choćby niewielką poprawę. Wciąż pamiętam prawie każde, przejmujące słowo, jakie wykrztusiłem, przekazując wieści o chorobie Katie przyjaciołom, rodzinie i – co najbardziej bolesne – naszym dwóm małym synkom. W dniu, kiedy córeczka się urodziła, zaczęliśmy myśleć o naszej śmierci.

Katie w ogóle nie otwierała oczu. Nie umiała się uśmiechać. Jej organizm nie potrafił wyregulować właściwej ciepłoty ciała, więc temperatura w jej pokoju musiała być stale kontrolowana. Z tyłu jej czaszki widać było obszar obnażonej tkanki; ta rana jako nieuleczalna musiała być regularnie okrywana sterylnym opatrunkiem.

Pomimo tego Katie wprawiła lekarzy w konsternację, gdyż wciąż żyła. Nie chciała z życia rezygnować.

Oddanie Joni dla Katie lśniło w tych mrocznych dniach jak latarnia morska. Naciskała, żebyśmy zabrali córkę do domu. Martwiłem się, jaki wpływ wywrze opieka nad Katie na chłopcach. Prawdę mówiąc, chyba jeszcze bardziej niepokoiłem się, jak wpłynie na mnie. Jednak Joni postawiła sprawę kategorycznie, więc wykazałem się mężowską mądrością i zgodziłem się wziąć córeczkę do domu.

Wiele osób, w tym niektórzy bliscy przyjaciele i rodzina, uznali naszą decyzję o zabraniu Katie do domu za błąd. Byli i tacy, którzy wypowiadali raniące uwagi. Szkolny kolega naszego najstarszego syna drwił z niego, mówiąc, że ma siostrę „bezmózga”, co niewątpliwie zasłyszał w domu.

Pewnego dnia wystroiliśmy naszą gromadkę i wybraliśmy się, by zrobić rodzinne zdjęcie. Niestety fotograf nalegał, żeby Katie otworzyła oczy. Nawet kiedy mu wytłumaczyliśmy, że po prostu nie jest w stanie tego zrobić, odmówił wykonania fotografii. Argumentował, że zakład nie robi zdjęć, na których ktoś ma zamknięte oczy.

Pewnego niedzielnego poranka zadzwonił jeden z przyjaciół i poinformował nas, że Katie nie zostanie przyjęta do przykościelnego żłobka. Matki bały się, że mogłaby umrzeć pod ich opieką i spowodować uraz u wolontariuszki. Niepokoiły się też, że otwarta rana na czaszce mogłaby wywołać infekcję gronkowcem. Gdyby przyszli do nas ze swymi lękami, może udałoby się nam rozwiać niektóre z nich. Jednak decyzja została podjęta bez naszego udziału i nie mogliśmy już dłużej zabierać córeczki do kościoła.

Kiedy Katie miała trzy miesiące, Joni zdecydowała, że chce mieć następne dziecko. Ja nie byłem pewien. A jeśli znów objawi się jakaś wada okołoporodowa? Mimo to postanowiliśmy zaufać Bogu i wkrótce Joni zaszła w ciążę. Pod koniec drugiego trymestru świętowaliśmy pierwsze urodziny Katie, a już trzy miesiące później do naszej rodziny dołączył zdrowy chłopczyk. Katie nie mogła zobaczyć Bretta, ale mogła dotknąć jego miękkiej, niemowlęcej skóry.

Życie nabierało gorączkowego tempa. Praca w charakterze reżysera telewizyjnego wymagała ode mnie podróżowania. Joni zostawała w domu z Katie i trzema chłopcami – ośmioletnim, pięcioletnim i... nowiutkim jak spod igły.

Pewnego majowego wieczoru 1986 roku planowaliśmy z Joni wieczorne wyjście. Nad Brettem i Katie miała czuwać pielęgniarka, a starszych chłopców zostawialiśmy w zaprzyjaźnionym domu.

Późnym wieczorem odebraliśmy chłopców, wjechaliśmy do garażu i zaczęliśmy wysiadać z samochodu. Nagle do garażu wpadło dwóch mężczyzn w czarnych maskach. Wymachiwali pistoletami i krzykiem nakazali nam stać nieruchomo.

Powlekli nas do domu. Jeden z napastników trzymał chłopców, Joni i pielęgniarkę na muszce. Joni modliła się żarliwie w jadalni, a ja poczułem nieziemski spokój – uwierzcie mi, przyszedł spoza mnie. Przywódca napastników prowadził mnie po domu i groził, że zrobi krzywdę mojej rodzinie, jeśli nie wyjawię, gdzie trzymam cenne rzeczy. Zażądał pieniędzy i wpadł we wściekłość, kiedy mu powiedziałem, że wszystkie nasze oszczędności przeznaczyliśmy na opłacenie lekarzy Katie.

Nasz najstarszy syn, Matt, usłyszał tę wymianę zdań.

– Panie Rabusiu – powiedział – może pan zabrać pieniądze z mojej świnki.

I rzeczywiście napastnicy tak zrobili.

Przez cały ten czas Katie spała spokojnie w swoim pokoju. Wydawało się, że obaj intruzi się jej boją. Może myśleli, że jej choroba jest zaraźliwa i że dlatego w domu przebywa pielęgniarka. Jakikolwiek był powód, ominęli jej pokój szerokim łukiem i nie zakłócali jej spokoju.

Zanim napastnicy odeszli, zmusili nas do wejścia do sypialni i zablokowali drzwi. Jednak sypialnia, w której zamknęli nas ci mądrale, miała wspólną łazienkę z pokojem Katie. Gdy tylko się oddalili, przeszedłem przez pokój córeczki i wyszedłem na zewnątrz, żeby zadzwonić na policję z telefonu w samochodzie (napastnicy przecięli linie telefoniczne w domu).

Ciężka próba dobiegła końca, zaczęliśmy odzyskiwać spokój, którego Katie nigdy nie straciła. Napastnicy zabrali nam część dobytku, ale to, co najważniejsze dla rodziny – nasze życie, miłość i nadzieja – pozostało poza ich zasięgiem. Nie przebierali w słowach i wymachiwali pistoletami, ale nie zrobili nam żadnej krzywdy. Zupełnie jakby działali zgodnie z wytyczną „kraść, ale nie zabijać ani nie ranić”. Później dowiedzieliśmy się, że zanim zostali schwytani, dopuścili się dużo gorszych rzeczy w przypadku innych ofiar, w tym gwałtów. My byliśmy wyjątkiem, i jestem przekonany, że to obecność Katie oszczędziła rodzinie tych okropności.

Niektórzy zastanawiają się, jaki cel był w tym, że Katie żyła siedemnaście miesięcy, szczególnie że według powszechnej opinii lekarzy powinna umrzeć kilka dni po przyjściu na świat. Pielęgnuję w sercu przekonanie, że istnieje wiele powodów, dla których nasza mała córeczka została z nami tak długo; powodów wykraczających poza moje rozumienie.

Jestem jednak pewien, że znam przynajmniej dwie konkretne przyczyny, dla których Katie żyła tak długo. Po pierwsze dołączył do nas braciszek Katie, Brett, i przez kilka miesięcy nasza cała rodzina była razem. A po drugie, podczas wspomnianego włamania córeczka spełniła rolę naszego anioła stróża. Poważna fizyczna wada Katie w połączeniu z jej niemal nieziemskim spokojem tak wytrąciły złoczyńców z równowagi, że zrezygnowali z typowego dla siebie, agresywnego zachowania.

W parę tygodni po napadzie u Katie pojawiła się niewydolność serca. 4 czerwca 1986 roku, w ciepły, wiosenny poranek, Katie zmarła, otoczona przez najbliższych.

Córeczka od dnia urodzin nigdy się nie uśmiechnęła; wyraz jej twarzy zmieniał się tylko wtedy, gdy marszczyła czoło albo się krzywiła. Kiedy jednak jej życie zaczęło odpływać, całe pomieszczenie wypełniło się, jak kojącym wietrzykiem, poczuciem spokoju. Gdy odważny duch Katie w końcu opuścił ciało, twarzyczkę po raz pierwszy rozświetlił szeroki uśmiech. Na zawsze zachowam wiarę, że ten uśmiech był odpowiedzią na szept niebiańskiej eskorty: „Dobra robota, maleńka. Czas udać się do domu”.

Dave Burchett jest reżyserem telewizyjnych programów sportowych, laureatem Nagrody Emmy. Dave’a i jego żonę, Joni, dotknęło bolesne doświadczenie – ich córka miała żyć bardzo krótko. Tę tragiczną wiadomość spotęgowały raniące zachowania wiernych z ich kościoła. Te wypadki zaowocowały debiutancką książką Dave’a When Bad Christians Happen to Good People (Kiedy źli chrześcijanie przydarzają się dobrym ludziom). Jednak historia Katie niesie w sobie nadzieję i zdumiewającą łaskę. Z blogiem Dave’a można się zapoznać na stronach daveburchett.com lub crosswalk.com.

Freunde

Dixie Phillips

Silnik okrętu desantowego zawył i zakrztusił się. Dowódca plutonu krzyknął, zagłuszając odgłosy bitwy:

– Naprzód! Naprzód! Naprzód!

Orville Willard Phillips Senior wskoczył z pluskiem do wody i ruszył ku splamionej krwią plaży. Spojrzał na wydmy, rysujące się na tle posępnego, porannego nieba, i zadrżał. Dzień inwazji na Normandię był tak ponury, jak przepowiadali. Deszcz pocisków, niekończący się grad niemieckich kul i ciała poległych unoszące się na wodzie, twarzą do dołu – wszystko to okazało się prawdą.

Wojska aliantów, które szturmowały plaże Normandii dwa dni wcześniej, zdołały się przebić. Niemiecki front został złamany. Orville był jednym z paruset tysięcy żołnierzy ściągniętych do wsparcia inwazji.

– Na prawo, zdobyć wzgórze, i utrzymać je!

Orville szybko zrównał się ze swoim oddziałem i wykonał rozkaz.

Był prawdziwym dżentelmenem z Południa, nosił się jak książę. Urodził się i wychował w Pine Bluff w Arkansas. Cztery lata temu nic jeszcze nie wiedział o Hitlerze, Trzeciej Rzeszy czy Normandii. Był w domu, na Południu, i razem z ukochaną żoną, Heulą Mae Insley, wychowywał dwóch synków. Później wieść o dyktatorze z Europy dotarła także do jego miasteczka. Niedługo potem dostał powołanie do wojska. Miał walczyć w armii generała Pattona.

Wspomnienia Pine Bluff towarzyszyły mu, dokądkolwiek maszerował; także teraz, gdy przypadł do ziemi na wybrzeżu Francji, nie mógł się opędzić od myśli o Heuli Mae i chłopcach.

Trzeciej nocy niebezpiecznej wyprawy w głąb lądu ich pluton został otoczony przez niemiecką kompanię. Wzywali pomocy przez radio, ale armia aliantów rozproszyła się po okolicy. Mogli albo się poddać, albo zginąć. Wybrali to pierwsze.

Orville’a wraz z resztą plutonu zaprowadzono, trzymając na celowniku, na stację kolejową i wepchnięto do bydlęcego wagonu. Gdy pociąg z szarpnięciem ruszył do przodu, jeden z kolegów szepnął do niego:

– Dokąd nas zabierają?

– Nie wiem – odpowiedział, patrząc po otaczających go brudnych, pełnych niepokoju twarzach.

Godzina po godzinie pociąg toczył się przez europejskie pola. Jeńcy stali ramię przy ramieniu. Było tak ciasno, że nie dało się usiąść, nie mieli jedzenia, wody do picia, świeżego powietrza do oddychania ani osobnego kąta na załatwienie potrzeb fizjologicznych.

Dobę później pociąg zatrzymał się z piskiem kół i drzwi się rozsunęły. Bydlęcy wagon zalał potok słonecznego światła, płuca jeńców napełniło świeże powietrze. Strażnicy walili o wagon pistoletami, wrzeszcząc:

– Wychodzić! Szybko! Szybko!

Znużeni żołnierze ciężkim krokiem opuścili wagon i ustawili się w szeregu. Gdy ich oczy przywykły do bolesnego, popołudniowego słońca, mogli wreszcie wyraźnie zobaczyć to, co teraz ukazało się ich oczom.

– To obóz jeniecki – szepnął Orville przyjacielowi.

– Tak, trzeba cudu, by się stąd wydostać – odparł, kręcąc głową, gdy pod ścisłą strażą maszerowali ku bramom.

Zamknięto ich w drewnianym baraku numer 11B, każdemu przydzielono jedną pryczę drewnianego, piętrowego łóżka, pozbawionego materaców. W podniszczonych ścianach wycięte były kwadratowe otwory, mające pełnić rolę okien, choć brakło w nich szyb. Orville wyjrzał przez jeden z nich i zbadał otoczenie. Wokół obozu ciągnęło się ogrodzenie z drutu kolczastego. Wartownicy zajęli drewniane, również otoczone drutem strażnice, wybudowane w rogach ogrodzenia, wyposażone w reflektory i karabiny maszynowe.

Po paru dniach przycichły rozmowy o ucieczce i ocaleniu. Obóz leżał na uboczu i był zbyt dobrze strzeżony, by żołnierze mogli choćby marzyć o wyrwaniu się stąd. Wiedzieli, że ucieczka oznaczała śmierć. Mijały dni, tygodnie i miesiące, po lecie przyszły chłodne, jesienne noce, i powoli dotarło do nich, że zginą, zanim nadejdzie pomoc.

Leżąc na drewnianej pryczy, z wszami rojącymi się na ciele, z żołądkiem skręcającym się od głodu, Orville spędzał noce na modlitwie.

– Panie, jeśli ocalisz mi życie, obiecuję, że po powrocie do domu nauczę chłopców odróżniać dobro od zła i co niedzielę będę ich prowadził do kościoła.

Parę miesięcy po tym, jak przybyli do obozu, grupa niemieckich oficerów wpadła do baraku z żądaniem, by zebrało się dwudziestu pięciu ochotników do pracy w gospodarstwie.

Orville szybko podniósł rękę. Gdy był chłopcem, pomagał ojcu na rodzinnej farmie. Pomyślał, że lepiej zbierać z ziemi coś pożywnego, niż pracować w obozie. Reszta ochotników także podniosła ręce i szybko przewieziono ich na miejsce.

Nakazano im zbierać z pola ziemniaki. Praca zdawała się nie mieć końca. Od świtu do zmierzchu pochylali się nad korzeniami i wyszarpywali je z twardej, niemieckiej ziemi. Nocą układali swe znużone ciała na siennikach rzuconych na klepisko stodoły pełnej szczurów.

Pewnej nocy, gdy Orville leżał, nasłuchując skrobania szczurzych pazurów, wyjął z kieszeni zdjęcie Orville’a Jr. i Dennisa, i uniósł je, by obejrzeć w świetle księżyca. Uśmiechy dzieci zalśniły w miękkim, błękitnawym blasku.

Ile czasu minęło, odkąd ich widziałem? Ile lat teraz mają?

Zaczął liczyć. Nagle do stodoły wpadł strażnik. Orville usiłował wepchnąć zdjęcie do kieszeni, ale oblał go snop światła z latarki strażnika.

– Co tam masz w ręku? – spytał żołnierz, przystępując do niego.

Serce jeńca zabiło szybciej. Nie może stracić zdjęcia. To była jego droga do domu, jedyna nadzieja. Zawahał się, czy pokazać je strażnikowi.

– Co to? – spytał znowu wartownik.

– Moi dwaj synowie – odparł Orville, unosząc zdjęcie dwoma palcami.

Niemiec zmrużył oczy i nachylił się ku fotografii. Szybko obejrzał się przez ramię i sięgnął do tylnej kieszeni.

Nikły uśmiech rozciągnął mu twarz.

– Meine Söhne – oznajmił, pokazując Orville’owi zdjęcie dwóch chłopców.

Orville, oszołomiony, wpatrywał się w fotografię.

– Nasi synowie są chyba w tym samym wieku – powiedział miękko przez ściśnięte gardło.

– Tak – zgodził się strażnik – nie jesteśmy aż tak bardzo różni. – Przerwał i za chwilę odezwał się znów, ściszonym głosem. – W tej wojnie nie ma zwycięzców. Może kiedy to wszystko się skończy, twoi i moi chłopcy będą przyjaciółmi.

Schował fotografię do kieszeni i wyciągnął rękę do Orville’a. Dopóki trwał uścisk dłoni, tych dwóch mężczyzn było freunde... przyjaciółmi.

Kilka miesięcy później, 18 lutego 1945 roku, ten sam strażnik podszedł do Orville’a i grupy jeńców, zajętych codziennymi obowiązkami w gospodarstwie.

– No cóż, chłopcy – zawołał – wojna się skończyła! Jesteście wolni!

Orville i reszta skoczyli do góry.

– Wracamy do domu! – krzyknął jeden z jeńców. Wszyscy ściskali się i wiwatowali. Orville i strażnik po raz drugi uścisnęli sobie ręce i uśmiechnęli się do siebie.

Nazajutrz sześciuset jeńców wojennych pomaszerowało w kierunku Stolpe, niemieckiego miasteczka, do obozu Czerwonego Krzyża. Po przybyciu zostali nakarmieni, zbadani, i otrzymali po trzy paczki, w tym jedną z czystym zeszytem do spisania wspomnień. Orville podszedł do strażnika, swojego przyjaciela, ojca dwóch chłopców, i poprosił go o wpis.

– Tak, jasne – odparł Niemiec, po czym napisał:

GDY WOJNA SIĘ SKOŃCZY,

I WSZYSCY WRÓCIMY DO DOMU,

NA ZAWSZE ZACHOWAMY

W PAMIĘCI NASZĄ PRZYJAŹŃ

GEFR.* PATBERG

MARIENFELDE, NIEMCY

Pierwszej niedzieli po powrocie do Pine Bluff, Orville zaprowadził żonę i chłopców do pierwszej ławki w miejscowym kościele. Przez całe lata, bez względu na porę roku, mimo że przybywało obowiązków przy wychowywaniu czterech synów, rodzina Phillipsów zawsze była w świątyni, słuchając słowa Bożego, ucząc się odróżniać dobro od zła.

Chociaż Orville nie obciążał żony i dzieci trudnymi przeżyciami z wojny, opowiedział im o niemieckim strażniku, który wyciągnął do niego rękę na znak przyjaźni. Pokazał im wpis w dzienniku. Także podczas rodzinnej modlitwy nie zapominali o gefr. Patbergu i jego dwóch synach.

Orville aż do dnia swojej śmierci, 7 sierpnia 1998 roku, niezmiennie dziękował Bogu za niezwykłą przyjaźń, która ocaliła mu życie tamtej nocy na niemieckiej plantacji ziemniaków. Ta przyjaźń dała mu nadzieję, potrzebną by przetrwać piekło wojny, a co więcej, dała mu wiarę, która poprowadziła go do domu w niebie.

Dixie Phillips i jej mąż, Paul, przez trzydzieści lat mieli zaszczyt służyć w kościele Gospel Lighthouse Church we Floyd w stanie Iowa. Mają czworo dorosłych dzieci, trzech wnuków i jedną wnuczkę. Dixie uwielbia gospel z Południa i wydaje podwieczorki dla przyjaciółek. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o pisarstwie Dixie, zajrzyjcie na floydslighthouse.com.

*Gefr. to niemiecki skrót wojskowy odpowiadający szeregowemu.

Droga do przebaczenia

Jay Cookingham

Gdy po raz pierwszy usłyszałem ten głos, siedziałem w lesie z ostrzem przy ramieniu. Miałem piętnaście lat i całe mile dzieliły mój dom od tego ustronnego miejsca, w którym, czego byłem pewien, nikt mnie nie znajdzie. Nagrałem wiadomość i zostawiłem ją dla mamy na biurku. To był list pożegnalny. Wiedziałem, że go wysłucha i zdenerwuje się, ale miałem nadzieję, że zrozumie. Dość już tego znęcania się. Jego pięści były za twarde. Jego słowa zbyt niszczące. Nie potrafiłem stawić mu czoła ani go zignorować. Mogłem tylko od niego uciec.

Chłodna stal zaczęła zagłębiać się w skórę, i właśnie wtedy to usłyszałem.

Nie!

Głos wzbudził w lesie echo. Skoczyłem na równe nogi. Obracałem się wokół, patrząc we wszystkich kierunkach, ale byłem sam. Zbyt zaskoczony, by zrealizować swój plan, schowałem nóż do pochwy i pobiegłem do domu, by skasować nagranie.

Gdy usłyszałem głos za drugim razem, byłem w leśnej chacie i wpatrywałem się w sufit z bali. Moi przyjaciele przywlekli mnie tu z lasu, gdzie piliśmy piwo i wygłupialiśmy się. Założyli się ze mną, że nie dam rady przestrzelić sześciu ustawionych w szeregu puszek. Zrobiłem to i padłem nieprzytomny na twarz. Myśleli, że zemdlałem, ale to było coś innego – ja umierałem.

Czułem, jak śmierć pełznie przez moje ciało, poczynając od stóp, biegnąc wzdłuż nóg, wciskając mi się w pierś.

– To już – powiedziałem sobie – To koniec.

Czekałem, kiedy śmierć zakryje mi oczy, i wtedy usłyszałem głos:

Czy naprawdę chciałbyś w ten sposób zakończyć życie?

Oczekiwałem, że któryś z kumpli nachyli się nade mną, żeby usłyszeć odpowiedź. Wszyscy jednak spali na podłodze chaty, głośno chrapiąc.

To był głos sprzed lat, głos z lasu. Krzyknąłem:

– Nie! Ojcze, nie!

I wszystko pociemniało. Nazajutrz rano spakowałem śpiwór, przestąpiłem przez uśpione ciała kolegów i odszedłem, nie oglądając się za siebie.

Gdy za trzecim razem usłyszałem ten głos, byłem bliski zamordowania własnego ojca. Miałem osiemnaście lat. Wybierałem się do kościoła, kiedy z domu dobiegł mnie krzyk mamy. Wbiegłem do środka. Ojciec wrzeszczał na matkę. Wiedziałem, że gdy tylko otworzę usta, zostawi ją w spokoju i zabierze się za mnie. Byłem gotów.

Krzyknąłem na niego. Od razu natarł na mnie. Zarobiłem parę ciosów, przed kilkoma się uchyliłem. Ojciec, zaskoczony, że wciąż stoję, zasypał mnie znów gradem uderzeń, ale wszystkie odparłem.

Po raz pierwszy w życiu byłem na tyle duży, żeby z nim walczyć, i obaj zrozumieliśmy to w jednej chwili.

– Już więcej nie zrobisz mi krzywdy! – krzyknąłem, z nowo odkrytą pewnością siebie.

Odwróciłem się i ruszyłem schodami na górę, żeby sprawdzić, czy mama dobrze się czuje. Szedł za mną, wymyślając mi, próbując pokonać mnie słowami.

– Jesteś nikim! Słyszysz? – wrzeszczał nieprzerwanie. – Kawał śmiecia, wielkie nic!

Słyszałem to wszystko już wcześniej, ale wciąż budziło to we mnie wściekłość. Każde słowo, które wychodziło z jego ust, podsycało moje pragnienie zemsty. Zacisnąłem pięści.

– Jeszcze jedno słowo i koniec z tobą! – wrzasnąłem, docierając na piętro. Nie przestał, słowa raniły dalej.

– Jesteś do niczego, jesteś zerem... Jesteś...

– Dosyć tego – wyrzuciłem z siebie.