Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bolesny, lecz przepełniony miłością hołd dla Hawany i buntowniczego życia, które rozkwita pośród powszechnego rozkładu.
Cyniczne i pozbawione złudzeń świadectwo człowieka, który w latach dziewięćdziesiątych jest mieszkańcem Hawany. Niegdyś dziennikarz i człowiek mający swe miejsce w społeczeństwie, obecnie stał się pariasem systemu. Pedro Juan – zbieżność imion bohatera i autora znacząca – żyje nad brzegiem przepaści. Mimo że mieszka w samym centrum Hawany (w obskurnej ruderze na dachu wieżowca), jest całkowicie zepchnięty na margines. Z chirurgiczną precyzją przeprowadza sekcję otaczającej go rzeczywistości. A jest to rzeczywistość szokująca. Pedro Juan bezlitośnie wydobywa na jaw wszystkie jej elementy: seks, wszechobecny głód, politykę, rozczarowanie, marzenia, beznadziejność, rum i humor. Szybkie tempo, niespodziewane pointy, egzotyka butwiejącej dyktatury i przeraźliwy autentyzm opisywanych epizodów – wszystko to sprawia, że Brudna trylogia o Hawanie oscyluje między tropikalną bujnością i rozpasaniem a mrocznym klimatem powieści Bukowskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 538
Dziś rano od razu zobaczyłem w skrzynce różową kartkę pocztową od Marka Pawsona z Londynu. Wielkimi literami napisał: „5 June 1993 some bastard stole the front wheel of my bicycle”. Choć minął już rok, wciąż go wkurzał ten incydent. Przypomniałem sobie maleńki klub koło domu Marka. Każdego wieczoru Rodolfo rozbierał się w nim i odstawiał bardzo erotyczny taniec. Ja zapewniałem dziwaczny tropikalno-aleatoryczny podkład: bębenki bongo, grzechotki, gardłowe okrzyki i co mi tylko przyszło do głowy. Świetnie się bawiliśmy, było piwo gratis i dwadzieścia pięć funtów za wieczór. Szkoda, że tak krótko to trwało. Rodolfo był rozchwytywany, wszyscy szaleli za Murzynem. Pojechał do Liverpoolu uczyć tańca nowoczesnego, a ja zostałem w Londynie bez grosza. Mieszkałem u Marka, aż mi się w końcu znudziło i wyjechałem.
Teraz się wprawiam, by niczego nie brać na serio. Człowiek może popełniać mnóstwo małych błędów. To bez znaczenia. Jeśli jednak te błędy są wielkie i ciążą na jego życiu, musi nauczyć się nie brać siebie na serio. Tylko w ten sposób uniknie cierpienia. Zbyt długie cierpienie jest śmiertelnie groźne.
Przykleiłem pocztówkę na drzwiach od wewnątrz i puściłem kasetę ze Snake Rag Armstronga. Zrobiło mi się lekko na sercu i przestałem myśleć. Przy muzyce nigdy nie potrafię myśleć, a ten jazz na dodatek autentycznie mnie cieszy i każe mi nawet tańczyć solo. Na śniadanie wypiłem herbatę, poszedłem się wysrać, a potem czytałem homoseksualne wiersze Allena Ginsberga. Zdumiały mnie jego Sphincter i Personals ad. (I hope my good old asshole holds out). Nie mogłem się jednak zdumiewać zbyt długo, bo przyszło dwóch moich bardzo młodych przyjaciół, żeby zapytać, czy to dobry pomysł wypłynąć na tratwie z San Antonio w stronę przylądka Catoche, czy też lepiej byłoby pchać się od razu na północ, prosto do Miami. Było właśnie lato 1994, czas wielkiego exodusu. Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie pewna moja przyjaciółka i powiedziała: „Uciekają wszyscy mężczyźni i cała młodzież. Och, to będzie dla nas problem!”. Nie do końca tak było. Mnóstwo ludzi zostało, bo nie każdy jednak potrafiłby żyć gdzieś daleko.
No więc dobrze, kiedyś pływałem trochę po Zatoce i wiem, że to może być prawdziwa pułapka. Z mapą w ręku przekonałem ich, by nawet nie próbowali przeprawiać się do Meksyku. Później zeszliśmy zobaczyć tę ich wielką sześcioosobową tratwę. Była to konstrukcja z desek przywiązanych linami do trzech opon z kół samolotu. Mieli latarkę, kompas i race. Życzyłem im szczęścia, a potem postanowiłem przejechać się trochę na rowerze. Po drodze kupiłem kilka plastrów arbuza. Dojechałem do domu mojej byłej żony. Jesteśmy teraz dobrymi przyjaciółmi. To dużo lepszy układ. Nie było jej akurat. Zjadłem trochę arbuza i zostawiłem łupiny na stole. Lubię zostawiać ślady. Resztę plastrów włożyłem do lodówki i od razu wyszedłem. W tym miejscu przez dwa lata byłem zbyt szczęśliwy. Niedobrze jest tu teraz być samemu.
Obok mieszka Margarita. Dawno się nie widzieliśmy. Kiedy przyszedłem, prała i była cała spocona. Ucieszyła się i chciała zaraz wziąć prysznic. Dwadzieścia lat temu była moją — jak by to powiedzieć — potajemną narzeczoną (nieważne, muszę jakoś to nazwać). Każde nasze spotkanie zaczynało się wtedy od ostrego seksu, a dopiero potem, już na luzie, rozmawialiśmy. Tak więc nie pozwoliłem jej się wykąpać. Ściągnąłem z niej ubranie i przejechałem językiem po wszystkich częściach jej ciała. Po tym całym rowerze na słońcu też byłem okropnie spocony. Ona przytyła i wyraźnie wróciła do formy. Już nie była wymizerowana. Znów miała krągłe, twarde i jędrne pośladki, i to mimo tych swoich czterdziestu sześciu lat. Murzyni już tacy są: mocno zbudowani, muskularni i bez niepotrzebnego tłuszczu. Do tego jeszcze gładka, czysta skóra. Och, nie mogłem oprzeć się pokusie. Najpierw pobawiliśmy się trochę — nawet dość długo, bo zdążyła mieć trzy orgazmy — i potem wepchnąłem jej swoją lagę w tyłek. Pomalutku, centymetr po centymetrze i dobrze nawilżoną tymi wszystkimi jej waginalnymi płynami. Nie śpieszyłem się. Powoli wchodziłem i wychodziłem, cały czas masując ręką jej łechtaczkę. Margarita wariowała z bólu, lecz równocześnie prosiła o więcej. Gryzła poduszkę, wyrzucała biodra do tyłu i krzyczała, bym wsadził jej głębiej, aż do końca. To nieprawdopodobna kobieta. Żadna nie potrafi dochodzić tak jak ona. Robiliśmy to przez dłuższą chwilę. Gdy wreszcie wyciągnąłem kutasa, był cały umazany gównem. Zbrzydziło ją to. Mnie nie. Mam w sobie dyżurnego cynika, który zawsze czuwa. To on mi mówi, że seks nie jest dla higienistów. Seks jest wymianą płynów i fluidów; seks to ślina, zdyszany oddech, ostre zapachy, mocz, sperma, gówno, mikroby i bakterie. Albo nie ma seksu. Jeśli seks ogranicza się do czułości, eterycznych nastrojów i uduchowienia, jest tylko nudną i jałową parodią tego, czym mógłby być. Jest po prostu niczym. Wzięliśmy prysznic i dopiero wtedy mogliśmy spokojnie porozmawiać przy kawie. Margarita chciała, bym z nią pojechał jutro do El Rincón. Miała tam do wypełnienia jakiś ślub, który złożyła świętemu Łazarzowi, i bardzo nalegała, żebym jej towarzyszył. Prosiła mnie o to tak gorąco, że w końcu się zgodziłem. U kobiet kubańskich — myślę, że chyba u wielu innych też, na przykład w Ameryce albo w Azji — to jest właśnie cudowne: kiedy cię o coś proszą, robią to tak czule, że nie potrafisz odmówić. Europejki są inne. Europejki są tak oschłe, że dają ci wszystkie szanse, by powiedzieć NIE! I jeszcze mieć z tego satysfakcję.
Potem wróciłem do domu. Pod wieczór trochę się ochłodziło. Byłem głodny. Nic dziwnego, od rana w brzuchu miałem tylko herbatę, plaster arbuza i kawę. W domu zjadłem kawałek chleba i znów popiłem herbatą. Pomału się już przyzwyczajam do wielu nowych rzeczy w moim życiu. Przyzwyczajam się do nędzy. Do godzenia się ze wszystkim. Oduczyłem się mieć wymagania. Inaczej bym nie przeżył. Całe życie mi czegoś brakowało. Zadręczałem się, chciałem mieć wszystko od razu, zawsze walczyłem o coś więcej. Teraz uczę się, że nie wszystko muszę mieć na zawołanie. Że mogę żyć prawie bez niczego. W przeciwnym razie musiałbym pozostać przy mej tragicznej wizji życia. Dlatego teraz nędza nie przeszkadza mi zbytnio.
Właśnie wtedy zadzwoniła Luisa. Chce do mnie przyjechać w weekend. Luisa to cudowna kobieta. Może jest trochę za młoda dla mnie. Ale to nieważne. Nic nie jest ważne. Zaczęło padać i grzmieć. Okropna wilgoć i huraganowy wiatr. Tak to jest na Karaibach. Świeci słońce, a tu nagle zrywa się wicher, leje i człowiek jest pośrodku cyklonu. Cholernie potrzebowałem odrobiny rumu, ale nie było skąd go zdobyć. Miałem nawet jakieś pieniądze, tyle że nic się nie dało za nie kupić. Położyłem się spać. Spocony i w brudnej pościeli, ale lubię czuć zapach swego potu i brudu. Rajcuje mnie ten smród. I Luisa niebawem tu będzie. Chyba w końcu zasnąłem. Było mi wszystko jedno. Nawet gdyby wiatr miał zerwać nad moją głową te eternitowe płyty. Nieważne.
Szukałem jakiejś dobrej muzyki w radiu i wreszcie nastawiłem stację, która zawsze nadawała muzykę latynoamerykańską: salsę, son i tego typu rzeczy. Skończył się właśnie muzyczny kawałek i wtedy odezwał się ten facet, który chrapliwym głosem i na kompletnym luzie gada zwykle o wszystkim: o swoich dzieciach, o rowerze albo o tym, jak spędził zeszły wieczór. Głos ma rzeczywiście imponujący, a do tego jeszcze ten wulgarny i knajacki akcent, zupełnie jakby gość całe życie spędził na ulicach Hawany Centrum. Możesz sobie wyobrazić, że to jakiś czarnuch podchodzi do ciebie i mówi: „He, białas, nie uciekaj! Mam biznes do ciebie”.
Moja żona i ja często go słuchaliśmy. Podobał się nam. Dotąd nikt tak nie mówił w radiu. Facet znał się na latynoskiej muzyce. Coś tam zawsze powiedział, zażartował, a potem od razu puszczał płytę i już. Żadnych rozwlekłych wyjaśnień i pokazywania, jaki to on jest mądry. Wyglądał na inteligentnego Murzyna, a ja się zawsze bardzo cieszę, gdy trafiam na inteligentnych i pewnych siebie Murzynów, nie takich, którzy nigdy nie patrzą ci w oczy i mają tę swoją cholerną i pokurczoną mentalność niewolników.
No dobrze. A więc zawsze słuchaliśmy go w domu w tamtych czasach, gdy byliśmy szczęśliwi i nieźle się nam powodziło, mimo że musiałem zarabiać na życie chorym i tchórzliwym dziennikarstwem, pełnym nieustannych koncesji i bezlitośnie cenzurowanym. Dręczyło mnie to, nie powiem, bo czułem się coraz bardziej żałosnym najemnikiem, któremu co dzień równo płacą kopniakami w tyłek.
Później moja żona wróciła do Nowego Jorku. Chciała, by ją widziano i żeby o niej słyszano. To normalne. Wszyscy tego chcą. Nikt nie chce być skazany na ciemność i milczenie. Wszyscy chcą być widziani i słuchani w świetle reflektorów. A gdyby się dało, to jeszcze kupowani, wynajmowani i kuszeni. Napisałem „wszyscy chcą”? Powinienem poprawić: „Wszyscy chcemy być widziani i słuchani”.
Moja żona jest rzeźbiarką i malarką. W świecie sztuki o takich mówi się, że są „wysoko notowani”. Znaczy to, że są nieźli jako rzeźbiarze czy malarze. To bardzo budujące mieć wysokie notowania. No więc w końcu moja żona wyjechała. Mnie wywalili z dziennikarstwa, bo z każdym dniem stawałem się coraz bardziej wisceralny. Wylewałem z siebie wszystko na zewnątrz. Takich typów się nie lubi. No dobra. To była długa historia. W każdym razie powiedzieli mi mniej więcej coś takiego: „Potrzebujemy ludzi rozsądnych i rozważnych. Z wyczuciem. Żadnych weredyków, bo kraj jest akurat w trudnym momencie. To może być decydujący etap w naszej historii”.
Wtedy też dowiedziałem się, że ten facet o ochrypłym i zapitym głosie nie jest wcale Murzynem. Że to jakiś młody biały mężczyzna, i na dodatek po studiach. No cóż, tamten jego image świetnie do niego pasował.
Zostałem straszliwie samotny. Zawsze tak jest, gdy człowiek zakocha się na amen, zupełnie jakby był niedorostkiem. I oto twoja miłość wyjeżdża na długo do Nowego Jorku — ktoś by powiedział, że bierze dupę w troki — a ty zostajesz sam i jeszcze bardziej zagubiony niż rozbitek pośrodku prądu zatokowego. Tyle że ktoś młody szybko z tego wychodzi, natomiast taki czterdziestoczteroletni facet jak ja długo nie może się pozbierać i cały czas myśli: „Kurwa, znów mi się to zdarzyło. Dlaczego byłem taki głupi?”.
Z Jacqueline było jeszcze gorzej, bo do niej należy rekord, który bardzo podbudował moje męskie ego: pewnego razu miała ze mną dwanaście orgazmów. Z rzędu. Mogła mieć ich więcej, ale nie wytrzymałem i w końcu miałem też swój. Gdybym na nią poczekał, doszłaby co najmniej do dwudziestu. Zwykle miała od ośmiu do dziesięciu orgazmów i tamtego rekordu nigdy nie pobiła. Cieszyliśmy się seksem, bo byliśmy szczęśliwi. Nie chodziło przecież o bicie rekordów. To nie miały być zawody, tylko zabawa. Taki fajny sport, który pozwala zachować młodość i kondycję. Zawsze powtarzam: Don’t compete. Play.
Tak czy inaczej, Jacqueline jest zbyt delikatna, by mogła żyć w Hawanie w 1994 roku. Urodziła się na Manhattanie, a pochodzi z rodziny, w której w ciągu trzech pokoleń wymieszali się Anglicy, Włosi, Hiszpanie, Francuzi i Kubańczycy z Santiago de Cuba. Ci ostatni rozsiali się po całych Karaibach, od Nowego Orleanu po Wenezuelę i Kolumbię. Zupełnie, zwariowana rodzina. Ojciec Jacqueline był weteranem wojennym, przeżył Dzień D w Normandii. W każdym razie Jacqueline była tworem zbyt skomplikowanym i trudno przyswajalnym dla takiego tropikalnego i wisceralnego samca jak ja. Wciąż mi powtarzała: „Ach, w Hawanie nie ma już kulturalnych ludzi. Wszyscy są coraz bardziej wulgarni i chamscy, a do tego fatalnie się ubierają”. Coś mi tu nie grało: albo ta elegancja Jacqueline, albo hawańskie chamstwo, albo ja po prostu byłem głupi, bo w sumie nie widziałem dokoła nic strasznego i czułem się nieźle w tej mojej Hawanie, choć owszem, bieda zwiększała się w galopującym tempie.
Kiedy zostałem sam, miałem czas, żeby to sobie przemyśleć. Mieszkałem w najlepszym chyba miejscu na świecie: w malutkiej klitce na dachu starego ośmiopiętrowego budynku w Hawanie Centrum. Późnym popołudniem przygotowywałem sobie szklankę mocnego rumu z lodem i pisałem bardzo ostre wiersze (czasem pół na pół, ostre i melancholijne), które później zostawiałem gdziekolwiek, albo pisałem listy. O tej porze wszystko staje się złociste, więc właśnie wtedy przyglądałem się światu. Na północy błękitne i nieprzewidywalne morze stworzone ze złota i nieba. Na południu i na wschodzie było stare miasto zniszczone i sponiewierane przez czas, sól, wiatr i ludzką niedbałość. Na zachodzie nowoczesne dzielnice z wieżowcami. Wszędzie inni ludzie, ich własny gwar i muzyka. Lubiłem popijać rum w owe złociste popołudnia, gdy mogłem patrzeć przez okno lub długo tkwić na tarasie, obserwując port i jego wejście oflankowane dwiema starodawnymi twierdzami z nagiego, nieotynkowanego kamienia, które w łagodnym świetle przedwieczoru stają się jeszcze bardziej odwieczne i piękne. Wszystko to stymulowało mnie do w miarę jasnego myślenia. Zastanawiałem się, dlaczego moje życie jest akurat takie. Próbowałem zrozumieć jego sens. Czasami lubię tak wylatywać nad siebie i z wysoka przyglądać się temu Pedrowi Juanowi.
Tak naprawdę owe popołudnia z rumem, złocistym światłem, ostrymi lub melancholijnymi wierszami i z listami do odległych przyjaciół pozwalały mi odzyskać pewność i zaufanie do siebie. Jeśli masz jakieś własne idee — nawet jeśli jest ich niewiele — powinieneś zrozumieć, że wciąż będziesz spotykać różnych strasznych ludzi, którzy będą próbowali ci przeszkadzać, dołować cię i „uświadamiać”, że opowiadasz bzdury, że musisz unikać takiego czy innego gościa, bo to wariat, pedał, aspołeczny typ albo zwykły bęcwał, tamten znów to onanista, zboczeniec i podglądacz, jeszcze inny to zaboboniarz, spirytysta lub ćpun. Masz też uważać na te wszystkie kurwy, nimfomanki, lesby i inne wyzwolone bezwstydnice. Sprowadzając cały świat do kilku hybryd, do garstki nudnych, monotonnych, bezpłciowych i „doskonałych” osób, chcą z ciebie zrobić gówno: gościa, który odrzuca każdą inność. Masz się zaprzedać jednej jedynej sekcie, a całą resztę spuścić z wodą.
Będą ci mówić: „Takie jest życie, mój drogi. Selekcja i eliminacja. My posiedliśmy prawdę. Inni niech się w dupę ugryzą”. Jeśli będą ci to wbijać do głowy przez trzydzieści pięć lat, a potem nagle zostaniesz sam, uznasz się za najlepszego. Cholernie dużo stracisz. Stracisz coś najpiękniejszego w życiu: radość z różnorodności i z zaakceptowania faktu, że nie wszyscy jesteśmy tacy sami. Że dzięki temu może ominąć nas nuda.
Dobra. Oto właśnie facet o ochrypłym i zapitym głosie znów pojawił się w moim radiu. Coś tam popierdolił, a potem puścił salsę z Portoryko. Przez chwilę tańczyłem ją solo. W końcu pomyślałem: „Kurwa, co ja robię, tańcząc tak sam ze sobą?”. Wyłączyłem radio i wyszedłem z domu. „Pojadę do Mantilli” — zadecydowałem. Pokręciłem się trochę po ulicy, aż nadjechał autobus, potem przesiadłem się do drugiego i w końcu dotarłem do Mantilli, która jest już na peryferiach Hawany i bardzo mi się podoba, bo człowiek może tam wreszcie zobaczyć czerwoną ziemię, zielone pola i pastwiska. Sporo lat przemieszkałem w Mantilli i mam tam kilku przyjaciół. Wstąpiłem do Joseita, który kiedyś był taksówkarzem, a potem, gdy nadszedł kryzys, stracił pracę i zaczął zarabiać na życie hazardem. Od dwóch lat już tak żył. W Mantilli było dużo miejsc, gdzie nielegalnie dało się pograć. Od czasu do czasu policja robiła nalot na parę wybranych szulerni, wygarniała stamtąd ludzi, wsadzała ich do więzienia i po kilku dniach wypuszczała. Dałem się namówić Joseitowi. Miałem wszystkiego jakieś trzysta peso, a on dziesięć tysięcy. Zapowiadało się ostro. Poszliśmy do meliny, gdzie Joseito podobno zawsze miał szczęście. I faktycznie. Ja swoje trzy stówy przegrałem w kwadrans. Szlag mnie trafiał, że dałem się wyciągnąć Joseitowi do tej cholernej szulerni. Mnie nigdy nie udaje się wygrać ani centa, za to Joseito od samego początku miał farta. Wyszedłem, kiedy był do przodu o jakieś pięć tysięcy peso. Ten to ma szczęście! Nieźle bym sobie pożył, gdybym też miał takie. Joseito zresztą wcale nie narzeka. Siedzi sobie w tej swojej Mantilli i zawsze mi mówi: „Kurwa, Pedro Juan, gdybym wcześniej wpadł na to, dawno bym olał tę pierdoloną taksówkę”.
Wkurzały mnie te stracone trzy stówy. Nie lubię przegrywać. Zawsze mnie to bolało, a teraz na dodatek widziałem, jak łatwo Joseitowi przychodziła forsa. Ja, gdy tylko tknę się kart albo kości, od razu jestem spłukany. Po prostu mam pecha, i to takiego, który tylko mnie dotyka, bo innym przynoszę szczęście. Zawsze. Kiedyś kupiłem sobie auto: starego i zdezelowanego grata, który stał mi przed domem przez tydzień, bo miał parę rzeczy spieprzonych, a mnie brakowało pieniędzy na naprawę. No i po paru dniach podszedł do mnie taki stary dziadek, Hiszpan z pochodzenia, i powiedział mi, że wszyscy dokoła stawiają na numery z mojej tablicy rejestracyjnej: 03657.
— Oj, Pedro Juan, chyba musisz upomnieć się o procent — śmiał się. — Wczoraj facet z mięsnego wygrał trzy patyki na pięćdziesiąt siedem. I co ty na to?
— A co ja mogę? Niech mi skurwiel odpali coś na mechanika. Od tygodnia tu stoję, bo nie mam kasy.
— O kurde, ty to masz niefart! Na twym samochodzie wszyscy zarabiają, a tobie gówno z tego.
I tak było zawsze. Do dupy idzie mi w hazardzie. I w wielu innych rzeczach też.
Gdy wychodziłem z szulerni, w której Joseito zbijał kasę, miałem jeszcze trochę drobnych w kieszeni. Wystarczyłoby mi na autobus do Hawany, ale musiałem sobie golnąć. Cholernie mnie rąbnęła ta przegrana i zaczęła we mnie wzbierać agresja. W takich sytuacjach rum mnie uspokaja. „Zobaczę, czy Rene jest w domu” — pomyślałem. René (ja po starej znajomości i poufale ignoruję ten snobistyczny akcent na ostatniej sylabie) był niezłym fotografem prasowym. Często pracowaliśmy razem. Lata temu. Kiedyś przyłapali go, jak robił zdjęcia aktów. Takie zwykłe fotki ładnych dziewuch na golasa. Żadne porno, żadne robienie lasek czarnuchom. Nic w tym rodzaju. Po prostu fajne akty. Ale i tak zrobiła się chryja. Wywalili go z partii, z redakcji, a potem ze związku dziennikarzy. W końcu nawet żona pokazała mu drzwi i powiedziała, że się na nim „zawiodła”. Takie były czasy. Kuba, która gorączkowo budowała socjalizm, chlubiła się purytańską czystością obyczajów w najlepszym inkwizytorskim stylu. Facet nagle znalazł się na samym dnie. Zamieszkał w obskurnej norze w Mantilli, w jednym pokoiku z synem narkomanem, który żył z handlu trawką. Zresztą ten jego syn i tak więcej czasu spędzał w kryminale niż w domu, gdzie sprzedawał marihuanę, którą sprowadzał z Baracoa. Stamtąd też brał olej kokosowy, kawę i czekoladę, ale najlepszym interesem była jednak górska maryśka: świetna i tania, bo miał jej zawsze dużo.
Teraz Rene był sam. Jego syn narkoman popłynął na tratwie do Miami podczas wielkiej ucieczki w sierpniu dziewięćdziesiątego czwartego. Odtąd już o nim nie słyszał.
— Nie wiem, gdzie on teraz jest. Może w Miami, a może wyłowili go Amerykanie i zabrali do bazy w Guantánamo. Może jest w Panamie. Pojęcia nie mam. Niech to szlag zwali, Pedro Juan! Do dupy jest ten świat. Kiedy mieszkał tu ze mną, cały dzień mi pyskował, że gdyby nie on, to bym już dawno wylądował na ulicy. Pierdolę to wszystko. Tak mi już dokopali w dupę, że o nikim i o niczym nie chcę niczego wiedzieć.
Rozpłakał się. Pochlipywał przez nos i wyglądało, że sam jest już na niezłym haju.
— Słuchaj, Rene, jestem twoim kumplem. Nie pierdol, tylko chodźmy i poszukajmy gdzieś rumu.
— Jest jeszcze trochę w kuchni. Przynieś go tutaj.
Był to straszny bimber. Pół butelki trutki na karaluchy. Pociągnąłem łyk z gwinta.
— Na miłość boską, Rene! Czym ty się trujesz? Z czego to robią?
— Z cukru, choć może tego nie czuć. Mam to od sąsiada. Wiem, że to gówno, ale już się przyzwyczaiłem. Chcesz się sztachnąć? Skręć sobie jointa. Suport jest w szufladzie.
— Czemu tak mówisz? Skąd ci się to wzięło? Chcesz być cool?
— Przyczepiło mi się od kurw, które tu przychodzą. Małpują tych swoich Hiszpanów i chcą mówić jak oni. „Wyloguj się”, „masz fajny interfejs”, „sorry, to krytyczny wyjątek”. To idiotki. Jakiś kawałek mózgu im się wyzerował. Mnie też. Mnie też wyzerował się kawałek mózgu i mówię jak ci wszyscy półwyspiarze i ich czarne dziwki.
Zapaliliśmy po skręcie i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Zamknąłem oczy, by lepiej czuć marihuanę. Żadna nie ma takiego smaku i zapachu jak ta z Baracoa. Ale i tak daje kopa. Nie zaciągałem się za mocno. Pomyślałem sobie, że powinienem pojechać do Baracoa i przywieźć stamtąd parę paczek trawki. Syn Renego zawsze przywoził jeszcze olej kokosowy, kawę i czekoladę, bo kawa zabija zapach marihuany. Ja też tak zrobię. Zastanawiałem się nad tym wszystkim, kiedy nagle Rene wstał, wyciągnął z szuflady album ze zdjęciami i położył mi go na kolanach.
— Zobacz to sobie, Pedro Juan.
Trochę plątał mu się język po alkoholu i maryśce. Zmęczonym i zniechęconym ruchem opadł znów na fotel. W ogóle nie powinienem był tu przychodzić. U Renego człowiek od razu zanurza się w ciężkiej atmosferze gówna i beznadziei. To jest cholernie zaraźliwe. Zupełnie jakbyś wdychał jakiś trujący gaz, który cię dusi i przenika do krwi. Nie, Rene nie był kimś do rozmowy. Mnie potrzebny był jakiś twardy kumpel. Facet, który pomógłby mi wyjść z tego mojego dołka i przy którym potrafiłbym zapomnieć o dawnych i szczęśliwych czasach. Teraz sam musiałem stać się twardy jak kamień.
Otworzyłem album. Same gołe baby. Na oko jakieś trzy setki. We wszystkich pozycjach. Murzynki, Mulatki, białe, blondynki, brunetki. Roześmiane, poważne, jakie kto chce. Niektóre były po dwie: całowały się, obejmowały, szczypały za cycki.
— Rene, co to jest?
— Kurwy, chłopie, po prostu kurwy. Taki katalog kurw. Prawie każdy taksówkarz ma przy sobie ten album. Turysta pyta o towar, pokazujesz mu zdjęcia, on wybiera, a ty odwozisz go pod same drzwi.
— Świetnie, Rene! A więc masz akredytację u hawańskich gwiazd! Rene, oficjalny fotograf gwiazd!
— Rene, fotograf kurw. Chłopie, zniszczyli mnie. Jestem teraz gównem.
— Nie pierdol, Rene. Jeśli robisz na tym kasę…
— Wiesz, że jestem artystą, a to gówniane zajęcie, naprawdę…
— Słuchaj, ręce opadają. Nie bądź taki dupek. Wykorzystaj te kurwy. Rób te swoje świńskie zdjęcia i rób je dobrze. Niech to będą ostre akty, na przykład czarno-białe. Pstrykaj te dziwki w pokoju, w łóżku, wszędzie. Złap atmosferę, a potem, za parę lat, zrobisz cholernie fajną wystawę: „Hawańskie kurwy”. Napiszesz taki wstęp do katalogu, że niech się schowa sam Sebastião Salgado.
— Co ty, w tym kraju? Hawańskie kurwy?
— W tym albo w innym. Zabierz się do roboty, a potem pomyślisz, gdzie będzie wystawa. W końcu jeśli źle ci tutaj, zwijaj manatki i spieprzaj gdziekolwiek, byle dalej od Kuby. Ale najpierw weź się w garść, bo nie możesz reszty życia przesrać w tej cholernej norze.
— Wiesz co… Może to jest pomysł.
— Jasne. Tylko rusz się. Zobaczysz, że wyjdziesz z tego dołka. Słuchaj, czy twój syn ma jakichś kumpli w Baracoa?
— A po co ci oni?
— Chcę stamtąd przywieźć trochę marihuany. Nie mam kasy, Rene, i muszę pomyśleć, jak skombinować parę peso.
— Zapytaj o Ramoncita. Ramoncito Wariat, tak go nazywają. Mieszka na skraju, przy szosie do La Farola. Każdy go tam zna. Powiedz, że jesteś ode mnie i że to ja potrzebuję maryśki, może ci ją sprzeda trochę taniej. Tylko uważaj i nie pokazuj się z nim za bardzo, bo wszyscy tam wiedzą, że dziadek żyje z marihuany, i policja może cię namierzyć. Będziesz spalony.
— Dobra, bracie, dzięki. Trzymaj się i na razie.
Powinienem jak najszybciej pojechać do Baracoa. Biznes biznesem, ale może znajdę tam sobie jakąś dupiastą Indiankę, i to taką, przy której każdy facet czuje się prawdziwym macho. Ci Indianie prawie w ogóle się nie wymieszali ani z białymi, ani z czarnymi. Chyba warto się tam wybrać. Tam są inni ludzie.
Całe ich mieszkanie było pełne gnoju. Choć dopiero od paru lat tam mieszkali, wszystko śmierdziało kurzym gównem i świniami, które hodowali na tarasie. Łazienka lepiła się od brudu i chyba od początku nikt jej nigdy nie sprzątał. Mnie to nie przeszkadza. Murzyni już tacy są. Przyszedłem, bo chciałem się zobaczyć z Haydą, ale zastałem tylko Caridad. Pogadaliśmy trochę. Stały repertuar: żarcie, dolary, bieda, głód, Fidel, kto wyjechał, kto został, Miami.
Kiedyś mieliśmy z sobą taki drobny flircik. Nic specjalnego, poszło błyskawicznie. Było to już dawno. Spędziliśmy razem cały dzień, czekając na autobus do Hawany. Gdy w końcu dostaliśmy się do któregoś z rzędu, był już wieczór. Po drodze urządziliśmy sobie małe bachanalie przy fontannach spermy. Byliśmy młodzi, a za młodu człowiek jest rozrzutny, bo nie myśli, że w końcu coś mu się może wyczerpać. No i dobrze, bo choćby oszczędzał, na starość i tak mu zabraknie. Dojechaliśmy do Hawany i Caridad najwyraźniej czekała, aż pójdziemy do jakiegoś pokoju na godziny i dokończymy wszystko w łóżku jak trzeba. Ale nie. Ja jestem raczej biały i miałem wtedy takie pieprzone poczucie obowiązku, przez które traciłem wiele naprawdę ważnych rzeczy. Wpojono mi do głowy za dużo dyscypliny, odpowiedzialności i nieugiętych zasad połączonych z potężną dawką despotyzmu. Fajnie, że mam już ten etap za sobą.
No i ona wtedy się obraziła. Kobiety — zwłaszcza czarne — nie lubią niczego odwlekać. Pomyślała, że ja wszystko robię tylko do połowy, i później już nigdy nie dała się namówić. W tamtych czasach była mistrzynią w tenisie i miała jakieś osiemnaście lat. Podróżowała po świecie, była ładna i jej kariera nieźle się zapowiadała. Faktycznie ją robiła, i to szybko. W każdym razie nie chciała już o mnie słyszeć.
Potem poznałem jej siostrę Haydę i rozpoczęliśmy romans, który trwał dwadzieścia lat. Oczywiście z przerwami. Hayda jest zupełnie inna: bardzo chuda i wysoka Murzynka. Pracuje jako pielęgniarka społeczna w poliklinice i musiało jej to wyostrzyć jakieś wewnętrzne włókna. W dzieciństwie miała wypadek z naftowym prymusem i zostały jej blizny po prawej stronie ciała, od szyi aż po biodro. Jest niepewna siebie, nieufna, trochę neurotyczka, ale na pewno nikomu nie zrobiłaby świństwa. Jej skóra ma cholernie mocny zapach. Bardzo czarni Murzyni zawsze tak cierpko i zbyt ostro pachną. W każdym razie przez lata przeszkadzało mi to wsadzić język w jej dziurę. Hayda jest jednak bardzo napalona. Tutaj nie ma żadnych zahamowań. Może zrobić wszystko. Później jeszcze o niej opowiem.
Teraz miałem przed sobą Caridad. Dwadzieścia lat po tamtej autobusowej przygodzie. Właściwie później była jeszcze jedna: wtedy Caridad miała już męża, urodziła córkę, była gruba, piersiasta i wszędzie obrośnięta tłuszczem. Była trenerką i cały czas mówiła o swej pracy, jak to wszyscy źle ją traktują, że już nigdzie nie wyjeżdża i że jej mąż to próżniak, który w weekendy potrafi tylko grać w baseball. „Oni nie są wobec mnie w porządku, a ja przecież nikomu nie zrobiłam krzywdy. To zazdrość. To po prostu cholerna zazdrość”.
Zmuszałem się do słuchania tej kretyńskiej gadaniny, bo liczyłem, że lada moment przyjdzie Hayda. Caridad postawiła na stole butelkę wódki z gwajawy i zaczęliśmy pić. Doszliśmy do połowy, a Haydy ciągle nie było. Caridad mnie namawiała, żebym napisał taki dłuższy reportaż o niej z czasów jej wielkiej tenisowej kariery. Uparcie wracała do tego tematu, a oczy już nam porządnie błyszczały. W końcu podszedłem do niej i ją pocałowałem. Caridad wstała, i to z taką ochotą, jakiej nigdy bym się po niej nie spodziewał. Całowaliśmy się długo i głęboko, a potem wsadziłem jej rękę między nogi. Była całkiem wilgotna. Ciekło z niej po prostu. Nie wytrzymałem. Była jednak zbyt gruba, by robić to na stojąco. Popchnąłem ją na łóżko i dopiero tam jej wpakowałem kutasa. W sumie gówno z tego wyszło, bo byłem zbyt napalony, żeby na nią czekać. Spuściłem się od razu. Gdy zdałem sobie sprawę z tej mojej katastrofy, próbowałem dalej to ciągnąć, ale zrobiło się jakoś nerwowo. Gdyby teraz nagle pojawił się jej mąż, zatłukłby nas tym swoim baseballowym kijem. Facet był silnym Murzynem. Nie tyle nawet dużym, ile nieźle napakowanym.
No dobrze. Ubraliśmy się i usiedliśmy znowu przy drzwiach otwartych na ulicę. Nalałem sobie jeszcze trochę wódki i zaraz potem poszedłem.
Później opowiedziałem to Haydzie. Po pewnym czasie dopiero i jako coś bez znaczenia. Do tej pory zresztą wydaje mi się, że ja sam dla Haydy nie znaczyłem zbyt wiele. Miała to być taka zabawna historia. W życiu nie skończyłem pieprzenia tak żałośnie i w tak ekspresowym tempie. Wyglądało, że Hayda przełknęła to gładko, ale później zrobiła Caridad awanturę. Że niby ta upija kochanka swej siostry, by potem się z nim pieprzyć. Ot, taka babska zazdrość. Ja nie rozumiem kobiet. Mają w sobie za dużo prymitywnego egoizmu rodem z bulwarowych komedii. Człowiek powinien być zazdrosny o coś, co jest naprawdę tego warte. Co jest autentycznie ważne. Nie można się rozdrabniać i być zazdrosnym o wszystko. Kobiety tak jednak nie myślą. Potrafią być równocześnie zazdrosne o męża, o kochanka i o jakąś parę z przeciwka. Tak samo zaciekle. Znają się na życiu. A może mają po prostu dużo praktycznego zmysłu.
Długo o całej tej historii nie było między nami mowy. Była sekretem nas trojga. Ale oto dziś znów byliśmy sami, Caridad i ja. Córeczka bawiła się na ulicy, a mąż gdzieś się włóczył. Był, zdaje się, na rybach. Na razie dał sobie spokój z baseballem. Coś mnie skusiło, by palnąć: „Ach, gdyby tu była jakaś butelka… Pamiętasz?”.
— Nie, nic z tego. Nawet gdyby tu była butelka.
— Dlaczego?
— Bo niektórzy, gdy się napiją, przestają być mężczyznami. Mają za długi język. O wszystkim muszą gadać.
No i zaczęło się. O mało co nie wykopała mnie z domu. Jestem według niej zwykłym gnojkiem, bo wygadałem się jej siostrze. A poza tym to ona ma do mnie większe prawo, bo była pierwsza. Strasznie to skomplikowane. Nigdy nie byłem zbyt mocny w tych wszystkich wartościach etycznych, prawach i obowiązkach. Jestem cynikiem. Tak jest prościej. Przynajmniej dla mnie jest prościej.
Wreszcie udało mi się jakoś zmienić temat. Zeszło na Brazylię. Caridad dostała propozycję, by przez rok trenować małych Brazylijczyków w jakimś mieście pod São Paulo. Sprawdziliśmy to miasto na mapie. Wygląda, że jest rzeczywiście niedaleko. „Dam ci parę listów do moich przyjaciół w São Paulo. Spotkasz się z nimi i oni ci pomogą. To bardzo fajni ludzie”. Trochę się uspokoiła, a potem nawet odprowadziła mnie parę przecznic. Hayda mieszkała na samych peryferiach i szło się do niej spory kawał drogi. W końcu Caridad zostawiła mnie i powiedziała: „Dalej pójdziesz prosto. Po drodze będzie takie stare mango i tam skręcisz w lewo, a potem zapytasz o cegielnię”.
Tak też zrobiłem. Przeszedłem przez to całe osiedle, w którym mieszkali naprawdę biedni ludzie, ale przynajmniej odpowiadali na moje pytania i wyprowadzili mnie z tego labiryntu blaszanych baraków, przegniłych drewnianych bud i slumsów z odpadów z cegielni. Hayda akurat się kąpała. Otworzyła mi drzwi w samych majtkach i biustonoszu. Była jeszcze mokra. Nie wiem, czy w ogóle zamieniliśmy choć parę słów. Od razu zaczęliśmy od rżnięcia. Fajnie było. Kilka razy pozwoliłem jej dojść. Najpierw językiem. Aż trudno uwierzyć, ale to już jej wystarcza. Eksploduje, gdy tylko jej przejadę językiem po łechtaczce. To był dopiero pierwszy orgazm. Bez pośpiechu robiłem dalej swoje. Lubię tę kobietę. Potem zwykle odwraca się i staje na czworakach, bym mógł jej wsadzić od tyłu. Już dawno się domyśliłem, że z mężem — od trzech lat była mężatką — nie może sobie na to pozwolić. Murzyński kutas to murzyński kutas i nie do wszystkich akrobacji się nadaje. Cholernie się pociliśmy. Mieszkanie Haydy to ciasna i niska nora. Dwa pokoiki i łazienka. W końcu już nie wytrzymałem i wystrzeliłem. Wszystko było jak zwykle. Zawsze gdy się spuszczam, krzyczę jak zdesperowany i autentyczny wariat. Jakbym wzleciał pod słońce, a potem runął na ziemię. Jak Ikar, któremu roztopiły się skrzydła. Uf! Skończyliśmy. Wyczerpani, przez dłuższą chwilę leżeliśmy na plecach i patrzyliśmy w sufit. Prawdę mówiąc, to ja byłem wyczerpany, bo ona chyba nie bardzo. Ona jest niezmordowana. Dla niej dziesięć orgazmów z rzędu to nic. Zawsze chciałaby jeszcze. Przeraźliwy był jednak ten upał.
— Skorzystaj, że jest woda, i umyj się — powiedziała.
Nigdzie nie widziałem mydła, więc zapytałem o nie.
— Nie ma mydła, Pedrito. Już zapomniałam, kiedy było.
— I co? Myjesz się samą wodą?
— A co mam robić?
Nalałem wody do blaszanej puszki i kilka razy polałem się z góry na dół. Niewiele to pomogło. Sama woda nie zmywa potu i cały ten jego zapach pozostaje. Wytarłem się i ubrałem. Hayda zrobiła to samo. Usiedliśmy, by trochę porozmawiać.
— Chyba pojadę do Hawany, by zapolować na ulicy. Ja już tak dłużej nie mogę.
— Zwariowałaś? Ty się nie nadajesz, do tego trzeba mieć specjalny dryg…
— Ale posłuchaj… Zostały mi dwie pary majtek, i to całkiem podartych. Zupełne sito. Nie mam mydła, nie mam jedzenia, nie mam nic. W tej mojej poliklinice pracuję chyba z rozpędu. Sama nie wiem, po co. Tak się nie da żyć… A do tego mój mąż to kompletny głupek… Ja go już nie trawię.
— Hayda, on niekoniecznie jest głupek. Po prostu takie są czasy. Nie jest łatwo zdobyć parę dolarów.
— Wiem. Ale trzeba się przynajmniej postarać. Jasne, że nikt ci ich sam nie przyniesie. On nie robi nic. Siądzie sobie przed domem, zapali, golnie rumu, jak akurat jest. Uchleje się jak świnia. A potem nie jest nawet w stanie się pieprzyć. Po cholerę mi taki mąż?
— Kurwa mać! A nie mógłby tak sobie sprawić wieprzka? Pohodować go, sprzedać… Pokombinować trochę.
— Skąd! Nie. On nie zrobi nic, palcem nie ruszy. Czasami mi się wydaje, że to jakiś cofnięty umysłowo… No więc co ty na to? Gdybym tak pojechała do Hawany…?
— Słuchaj, daj sobie spokój. Nawet o tym nie myśl. Rynek jest już zapchany. W Hawanie masz kupę dwudziestek, które wyglądają jak modelki. Śliczne i zgrabne dziewuchy, które potrafią robić takie rzeczy, o jakich się tobie nie śniło. Mają układy z policją, z taksówkarzami, z portierami w hotelach. W ogóle o tym zapomnij.
— Kurde, Pedro, no to co ja mam robić?
Podsunąłem jej pomysł, by coś pichciła na sprzedaż. Wszyscy w Hawanie chodzili wygłodzeni. Za cokolwiek do żarcia płaciliby jak za woły.
— Słuchaj, ja ci pomogę. Znam ludzi, którzy mają zielone i są gotowi je wydać, byle tylko coś wrzucić na ruszt. No cóż, raz na tydzień będziesz musiała przyjechać do Hawany… Niewielka fatyga.
Gadaliśmy jeszcze, aż zrobiło się ciemno. Myślałem, że w końcu przyjdzie jej mąż. Moglibyśmy się upić w trójkę, może trochę potańczyć. A potem byśmy się pobawili. Ona w łóżku zawsze mi o tym opowiada. Mówi, że chętnie by się przespała z nami obydwoma. Ja wziąłbym ją od tyłu, a on od przodu. Bardzo się napalam, kiedy o tym słyszę. W końcu jednak facet się nie pojawił, więc wyszedłem. Wyglądało, że na wieczór Hayda ma tylko trochę ryżu, i jakoś głupio mi było. Potem już nie miałem z nią kontaktu. Minęło parę miesięcy i nie przyjechała do Hawany. Niektórzy mają chyba jakiś defekt w mózgu. Zupełnie nie umieją robić interesów i w końcu umierają z głodu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki