Brzydcy ludzie - Żaneta Pawlik - ebook

Brzydcy ludzie ebook

Pawlik Żaneta

3,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy nadchodzi czas trudnych wyborów…

Henryk, owdowiały przed trzema dekadami, mieszka sam, żyjąc wspomnieniami o ukochanej żonie. Mimo wieku stara się sobie radzić – drobne zakupy, spacery i wizyty córki Trudy wypełniają jego dni.

Kiedy rodzina organizuje przyjęcie z okazji jego osiemdziesiątych urodzin, pozornie radosne wydarzenie staje się początkiem serii napięć. Urodzinowy prezent wywołuje u jubilata gniew. Tymczasem podczas porządków Truda natrafia na tajemnicze zdjęcie z miłosną dedykacją, co rodzi pytania o nieznaną przeszłość ojca.

Wkrótce nieoczekiwany splot wydarzeń komplikuje życie Henryka i jego rodziny. Teraz tylko siła ich więzi i wzajemna miłość zdecydują, czy czeka ich bolesne rozczarowanie, czy uzdrowienie.

Brzydcy ludzie to nowa powieść Żanety Pawlik, autorki ciepło przyjętych przez czytelników książek Mowy nie ma! (2022), Tamarynd (2023), Światło o zmierzchu (2023) i Za zasłoną milczenia (2024)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 366

Oceny
3,7 (3 oceny)
2
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Nie oderwiesz się od lektury

Mieszkający sam jako wdowiec od trzydziestu lat, osiemdziesięcioletni Henryk próbuje żyć spokojnie z dnia na dzień. Cały czas ma jednak w głowie fakt,że jego czas już się kończy, a odchodzący na zawsze znajomi uświadamiają mu to jeszcze bardziej. Po swoich urodzinach i pewnym wydarzeniu musi zmienić swoje przyzwyczajenia. Czy jednak jest na nie gotowy? Powieść o niezrozumieniu, samotności i poczuciu nieuchronnego końca. Henryk stojący jedną nogą w grobie, nie chcący być dla kogoś ciężarem. Gertruda, jego jedyna córka niedoceniona przez bliskich, przemęczona ale pełna poświęcenia dla taty. Andrzej, zięć który zachowuje się tak jakby jego starość nie dotyczyła i dotyczyć nie będzie, nastawiony na wygodę i z wysokim poczuciem własnej wartości. Sandra, samotna matka z niesfornym synkiem, przeczołgana przez życie ale walcząca o lepsze jutro. Aniela, starsza znajoma Henryka, od niedawna wdowa prowadząca własną działalność. Nakłaniana przez syna i synowa do jej sprzedaży by mogła - spok...
00

Popularność




Żaneta Pawlik Brzydcy ludzie ISBN Copyright © by Żaneta Pawlik, 2025All rights reserved Redaktor Justyna Grzegorczyk Projekt okładki i stron tytułowych Tobiasz Zysk Pomarańczowo-zielony listek na okładce: Tournasol7, CC BY-SA 3.0 (creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0), Wikimedia Commons Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Wioli, która dostrzega piękno, nawet gdy jest ukryte

Rozdział 1

Żwir zgrzytał boleśnie pod naciskiem ciężkiego obuwia. Kamyki pierzchały na boki, szukając ratunku. Uderzyły w niski murek, za którym nienachalny podmuch wiatru kołysał krwistymi główkami róż. Drobinki odbiły się i z powrotem upadły na ścieżkę.

Biegnący człowiek torował sobie drogę, wymachując zamaszyście rękami. Poły marynarki powiewały po bokach. Przypominał ptaka z rozpostartymi skrzydłami, który nie może się wzbić ku słońcu. Zgarbionej sylwetce bliżej było do ziemi. Henryk wiedział, że nie ma innej drogi do nieba, jak przez wilgotne zatęchłe grudy rzucone na wieko trumny. Wizję raju dopuszczał wyłącznie przez wzgląd na Ingę. Chciałby ją jeszcze zobaczyć.

Obiecała, że poczeka. Nieważne, rok, dziesięć, wieczność. Mógłby wypełnić czas damskimi perfumami na jej toaletce i parą pończoch w szufladzie komody. Cieszyłaby się, gdyby jakaś dobra kobieta zatroszczyła się o niego. Tuż przed śmiercią wymogła na mężu obietnicę, że nie zestarzeje się w samotności. Zgodził się, choć opornie. Z litości. Nie mógł dłużej słuchać charkotliwych dźwięków, rzucanych gorączkowo przez spierzchnięte wargi żony.

Od trzydziestu lat żył w kłamstwie. Na początku żałoba szczelnie wypełniała każdą komórkę ciała, więc miał wymówkę. Kolejne lata nie przyniosły zmiany. Chętnie odstąpiłby komuś troskę o czyste podłogi i niedzielny rosół, ale nie kosztem rezygnacji z wolności. Może obawiał się, że inna kobieta okazałaby się lepsza od Ingi? Nie zaryzykuje. Nikomu nie wolno kalać dobrych wspomnień. Z dwojga złego wolał już tłumaczyć się przed żoną z niedotrzymanego słowa. Pod warunkiem że ten, który zawiaduje w zaświatach, przyjmie jego rogatą duszę.

Rozchylił usta i zaczerpnął tchu. Haust powietrza sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Wiedział, że nie może przystawać. Przecież uciekał. But poślizgnął się na żwirze. Henryk czuł, że traci przyczepność. Wyciągnąłby przed siebie ręce i zamortyzował upadek, ale wychudłe ciało szarpnęło nim do tyłu. Bolący bark ograniczał ruchy. Od murku dzieliło go pół kroku. Niechybnie uderzy w niego głową, a wtedy cała ta cholerna ucieczka będzie psu na budę. Kolistym ruchem przechylał się na prawo. Korony drzew pomknęły w przeciwną stronę, podobnie kwadraty okien. Róże pomachały radośnie jak pies na widok ukochanego pana. Zamknął oczy, nie zamierzał być świadkiem końca własnego istnienia. Niech to się stanie bez jego udziału. I nie boli. Poczuł zapach drzewa sandałowego i cedru. Nie siarki, co przyjął z ulgą.

Opadł na coś miękkiego. Gdy rozchylił powieki, dojrzał błękit poprzetykany obłokami, przysłonięty twarzą młodej kobiety. Nie przypominała Ingi.

Podał sękatą łapę, poprzecinaną nitkami niebieskich żył jak wijącymi się na mapie rzekami. Plamy wątrobowe nakrapiały nierównomiernie skórę, jakby ktoś strzepnął wieczne pióro. Nieznajoma pomogła mu wstać. Coś napierało na plecy, ułatwiając stanięcie do pionu.

Rozejrzał się. W rajskim ogrodzie kwitły czerwone róże, identyczne z tymi na skwerku przy osiedlowym sklepie, do którego wyszedł po mleko.

— Nic panu nie jest?

Machnął ręką, bagatelizując sposób, w jaki pożegnał się z życiem. Czyżby stał oko w oko z samą Panią Bogiem? Panią Bożką? Boginią? Że też nawet w zaświatach trzeba zważać na słowa.

— W porządku, kotku?

Kobieta wychyliła się lekko, zerkając na kogoś za plecami Henryka. Odwrócił głowę i wtedy to poczuł. Cedr. Drzewo sandałowe. Młodzieniec musiał wylać na siebie cały flakon perfum. Jedną ręką otrzepywał spodnie, drugą zdrapywał z łokci żwirek przyklejony do skóry jak pijawki do kamienia w rzece.

— Nie chciałem pana przestraszyć — odezwał się młody. — Wołałem, ale chyba pan nie słyszał. Proszę.

Wyciągnął przed siebie reklamówkę z kartonikiem mleka, którą Henryk upuścił, upadając, i aluminiową rurkę zakończoną gumową antypoślizgową nasadką. Uchwyt na przeciwległym końcu przypominał zakrzywioną klamkę przy drzwiach. Starzec rozejrzał się, ignorując wyciągnięty ku niemu sprzęt. Lustrował otoczenie i powoli docierało do niego, że nadal jest tym samym zgrzybiałym dziadygą, co przed upadkiem. Na wszelki wypadek poruszył palcami u stóp. Następnie u rąk. Działały bez zarzutu. Sięgnął po reklamówkę. A potem rzucił się do ucieczki.

— Ej! — dobiegło jego uszu. Młodzi nie poprzestali na alarmowaniu całego osiedla, dopadli do Heńka kilkoma susami. — Laska. Zostawił pan przy kasie.

— Puść mnie! — Heniek szarpnął ramieniem, choć nikt go nie dotykał. Próbował biec, jednak organizm przestał współpracować. Walczył o oddech jak tonący między kolejnymi uderzeniami spienionych fal. — To nie moje.

— Ale widziałem…

— Nie moje — warknął.

Patrzyli, jak odchodzi, zastanawiając się, czy nie pomylili starszego pana z kimś innym. Mijali w sklepie jeszcze dwóch zaawansowanych wiekiem mężczyzn, ale w przeciwieństwie do tego tutaj żaden nie nosił marynarki. Nic dziwnego przy trzydziestostopniowym upale. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Chłopak nie zamierzał się poddać. Dziadziusiowi z pewnością doskwierała demencja, stąd wyparcie. Podbiegł truchcikiem do mężczyzny, którego uratował od połamania kości, i zrównał z nim krok. Tamten wyraźnie się spieszył, choć pokonany dystans temu przeczył. Przypominał chomika w kołowrotku, biegnącego na zatracenie, lecz pozostającego niezmiennie w tym samym miejscu.

— Jestem pewien, że z tym będzie panu wygodniej. — Zagrodził dziadkowi drogę, wyprostował rękę z laską. Henryk przełożył mleko do lewej dłoni, odebrał laskę i zamachnął się na chłopaka. Zdzielił go dwukrotnie, zanim młody zdążył uskoczyć.

— Cholero jedna!

Laga cięła powietrze, dopóki się nie zmęczył, co nastąpiło przy trzecim uderzeniu. Mamrotał przekleństwa pod nosem. Zerkał na odchodzącą parę, a gdy się odwrócili, uniósł lachę jak oszczep. Najchętniej wyrzuciłby ją na trawnik, ale firanka w oknie na parterze poruszyła się zagadkowo. Sąsiedzki monitoring, tfu. Wziął ją pod pachę i pomaszerował do domu. Wzdrygnął się na widok roweru, który o mały włos byłby go potrącił.

— Łobuz!

Dzieciak nawet się nie odwrócił. Oderwał rękę od kierownicy i wyciągnął do góry środkowy palec.

— Łobuz — wyszeptał Henryk.

Na krzyk nie miał już sił.

Lemoniada nie pomagała w walce z upałem. Gasiła pragnienie, by po kilku minutach wydostać się na zewnątrz kropelkami potu rozsianymi na czole, dekolcie albo osiąść na tkaninie pod pachami. Truda czuła się jak gąbka nasiąknięta wodą, którą wyciskała po wyszorowaniu wanny. Wierzchem dłoni odgarnęła włosy, rysując ciemną smugę nad brwiami.

— Czekaj. — Andrzej poślinił kciuk i potarł nim skórę żony. — Już.

— Nie widzę tego. — Rozglądała się po ogrodzie, jakby lustrowała go pierwszy raz. Pokręciła głową, akcentując dobitniej niezadowolenie.

— Wieczór będzie chłodniejszy.

— Tego nie wiesz.

— I może padać. Prognozy… — zaczął, ale widząc niezadowoloną minę żony, uniósł ręce w poddańczym geście. — Twój ojciec. rób, co chcesz.

— Jasne, zrzuć wszystko na moje barki, jak zawsze.

— Rozstawmy stoły na tarasie.

— Bo? — Ściągnęła łopatki, uniosła brodę. Zacięty wyraz twarzy podkreśliła przez uniesienie brwi. Nie ułożyły się w jednej linii, prawa pociągnęła za sobą powiekę, przez co lewe oko optycznie się zmniejszyło. Stojąc na baczność, chwyciła się pod boki. Poprzeczne bruzdy na czole były niczym zapora broniąca wrogowi dostępu.

W tym momencie stali po dwóch stronach barykady. Cokolwiek Andrzej powie, żona to wykorzysta jako argumenty przeciw niemu. Milczenie potęgowało napięcie, musiał się odezwać, jeśli chciał przekłuć nabrzmiały wrzód.

— Cień i ochrona przed deszczem. Dwa w jednym.

Truda rozpogodziła się i nawet przywołała coś na kształt uśmiechu.

— Przecież wiem.

Chciał zapytać, dlaczego wobec tego od czterdziestu minut trzyma go na słońcu i zastanawia się, w którym kącie ogrodu rozstawić stoły. Zrozumiałby, gdyby na przyjęcie urodzinowe teścia miała przybyć liczna rodzina i przyjaciele, ale Henryk nie miał nikogo poza nimi i wnuczką. Wszyscy pomarli lata temu. Po co ta maskarada? Jeśli liczyć Sandrę, córkę Andrzeja z pierwszego małżeństwa, i narzeczonego Jagny, razem będzie szóstka dorosłych. Wystarczyłby grill i tort, ale dobrze, zapłaci za catering, skoro żonie na tym zależy.

— Kiedy mu powiesz?

— To ma być niespodzianka — żachnęła się.

— Wiesz, o co pytam.

— O co?

Pogrywała z nim. Przywykła do rozstawiania po kątach uczniów technikum samochodowego, w którym pracowała, i zdarzało się, że przenosiła metody wychowawcze na prywatny grunt. Przynajmniej próbowała, bo Andrzej potrafił być nieustępliwy. Jak tym razem. Omówili wszystko milion razy, zaplanowali każdy szczegół, udawanym roztargnieniem nic nie wskóra.

— Gertrudo.

Zamarła. Nie lubiła, gdy zwracał się do niej pełnym imieniem. W takich chwilach przypominała sobie stanie w kącie za karę i mamę pytającą, czy przemyślała swoje postępowanie. Podobnie jak wtedy gotowa była zgodzić się na wszystko, byle pozwolono jej odejść. Sięgnęła po dzbanek i nalała lemoniady do szklanki. Wypiła łapczywie, ignorując cienką strużkę, która pociekła z kącika ust. Odetchnęła głęboko.

— Po urodzinach, dobrze? Nie psujmy mu tego dnia.

Żuchwa Andrzeja poruszała się, co świadczyło, że mąż stara się zapanować nad gniewem. Nie należał do wybuchowych mężczyzn, chyba że ktoś przekraczał granice. Truda zastanawiała się, czy mąż byłby skłonny rozważyć inne rozwiązanie, ale musiała przyznać, że jego propozycja wydawała się rozsądna. Powinna myśleć o ojcu, przecież to dla jego dobra. A skoro tak, skąd poczucie dyskomfortu?

Nie przyznała się nikomu, że odkąd zaczęli o tym dyskutować, nie mogła spać. Nawet gdy była zmęczona, przewracała się z boku na bok zła na siebie, bo im bardziej zmniejszał się dystans między „teraz” a świtem, czuła presję, że powinna podarować organizmowi przynajmniej parę godzin wypoczynku. Im więcej myślała, im bardziej starała się uspokoić umysł, tym większy ciężar czuła. Sadowił się między piersiami, rozrastał do żołądka, oplatał go i dusił. Oddychała głęboko, pamiętając, żeby wydech był dłuższy niż wdech. Pomagało na chwilę. Ulga trwała kilka sekund, po czym napięcie wracało. Zasypiała nad ranem, osuwała się głęboko w przepaścisty niebyt. Przestawała istnieć i bardzo jej to odpowiadało. Mogłaby tak trwać z bijącym sercem pompującym krew do komórek, spokojnym oddechem i niemyśleniem. Być i nie być jednocześnie. Ale codzienność przyzywała ostrym dźwiękiem budzika. Świat czekał.

— Nie sądzisz, że opcja z pielęgniarką byłaby korzystniejsza? — zaryzykowała.

— Dla kogo? — rzucił retoryczne pytanie i nie czekając na odpowiedź, zawrócił w stronę domu. Nie zamierzał kolejny raz wałkować tego samego.

Niewyszukana bryła łączyła prostotę i funkcjonalność. Budynek podzielono na trzy strefy użytkowe. Parter w większej części zajmował salon z otwartą kuchnią, łazienką i toaletą oraz pomieszczeniem gospodarczym. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie z osobnymi łazienkami. Większą zajmowali gospodarze, w mniejszej ulokowali Sandrę z jej synem. Brakowało pokoju dla gości, co okazywało się uciążliwe podczas wizyt Jagny. Co prawda, córka nocowała u nich zaledwie dwukrotnie, odkąd zamieszkała z Damianem, ale za każdym razem wypominała, że nie czuje się komfortowo na rozkładanej kanapie w salonie. Jakby była na doczepkę. Wyrzucała rodzicom, że oddali jej pokój Sandrze. Nie wykazywała zrozumienia dla trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się jej przyrodnia siostra. Zauważyła, że pomieszczenie gospodarcze z powodzeniem dałoby się przerobić na przytulny pokoik. Uznali pomysł za interesujący, ale ostatecznie zaniechali remontu. Jagna oczekiwała, że Sandra przeniesie się na parter, zwalniając sypialnię na piętrze. Większą część roku stałaby pusta, podczas gdy Sandra cisnęłaby się z synkiem w mikroskopijnym pokoiku. Znali motywację Jagny, przemawiała przez nią zazdrość. Najczystsza pod słońcem, przewidywalna, oczywista.

Dzieliło je wszystko, łączyła osoba ojca. I nieszczęsny pokój na piętrze, zaanektowany pół roku temu przez starszą z dziewczyn i jej pięcioletniego syna. Właśnie wtedy matka Sandry, w kilku dosadnych słowach, kazała jej się wyprowadzić z mieszkania. Według oficjalnej wersji, dla jej dobra. Sądziła, że zmotywuje w ten sposób córkę do przejęcia odpowiedzialności za własny los. Andrzej przyjął pod swój dach córkę i wnuka, aczkolwiek niechętnie. Zgodził się, bo obecna żona nie pozostawiła mu wyboru. Łudził się, że samotna matka zapisze Alanka do przedszkola, poszuka pracy, usamodzielni się i w krótkiej perspektywie opuści tymczasowe schronienie w domu ojca. Tego samego, który dwadzieścia cztery lata temu zrzucił ciężar wychowawczy na barki byłej żony, całą uwagę i serce poświęcając nowej rodzinie. Dzień po piątych urodzinach córki spakował swoje rzeczy, ostatni raz zamknął drzwi i się rozpłynął. O tym, że żyje i ma się dobrze, świadczyły incydentalne wyjścia na lody, krótkie wakacje, acz nie wspólne, bo Sandrą zajmowała się wtedy głównie macocha, oraz regularność i wysokość alimentów przekraczających ustanowioną sądownie kwotę. Zadośćuczynienie za deficyt emocjonalny.

Dlaczego Sandra zwróciła się do ojca po wsparcie, pozostawało dla Estery tajemnicą. Prędzej spodziewałaby się, że córka zamieszka w domu samotnej matki, ale nie zależało jej na rozwiązaniu zagadki. Wiedziała, że sielanka nie potrwa długo, i nie pomyliła się. Tatuś najpierw mimochodem zapytywał o efekty poszukiwania pracy, a że takowych nie było, postawił sprawę jasno: Sandra ma ponosić część kosztów utrzymania. Kropka. Zaczął się lament i wypominanie niedostatku ojcowskiej miłości. Potem szantaż. Jeśli odetnie ją od źródełka, wszyscy w szpitalu, w którym Andrzej pracuje, dowiedzą się o jego wątpliwej ojcowskiej reputacji. Groźbami przejął się mniej więcej tak, jak prognozowanymi ulewami na południu Francji.

Sytuacja wydawała się patowa, przecież nie wyrzuci własnego dziecka na ulicę, w dodatku z kilkuletnim wnukiem. Lodówki też nie zamknie na kłódkę. Negocjacji z Esterą nie próbował.

Andrzej wszedł do środka przez taras. Zasunął drzwi, żeby rozedrgane słońcem powietrze nie poczyniło spustoszenia w schłodzonym klimatyzacją wnętrzu. Pomacał kieszenie, mimo że wiedział, iż nie znajdzie w nich tego, co mogłoby ukoić nerwy. Zlustrował salon, przeszedł do kuchni, a potem o czymś sobie przypomniał. Przemaszerował żwawo na korytarz, otworzył szafę i zaczął przesuwać zimową odzież z prawa na lewo. Jest. Puchowa kurtka w kolorze butelkowej zieleni. Pomacał zewnętrzne kieszenie i niezrażony niepowodzeniem sięgnął do wewnętrznej na wysokości piersi. Bingo! Wyłuskał paczkę L&M-ów. W środku został jeden papieros. Wystarczy, by poczuł, jak napięcie opuszcza ciało. Odetchnął z ulgą. Nie zapali w domu, Truda wyczuje. Do ogrodu też nie pójdzie, skoro żona tam jest. Nacisnął klamkę i wyszedł na zewnątrz frontowymi drzwiami. Zaciągnął się mocno, i jeszcze raz. Przespacerował się do furtki i wyjrzał na drogę. Najpierw zauważył Alana, który biegł przed siebie, przystając przy losowo wybranych samochodach tylko po to, żeby kopać w opony. Andrzej nie zamierzał się denerwować, nikotyna dostała się do krwioobiegu, uwalniając dopaminę, hormon szczęścia. Czuł się rozluźniony i żaden kilkulatek mu tego nie zepsuje.

— Mogę też? — Alan przystanął przed dziadkiem i mocno zadarł głowę.

— Palenie zabija.

— Ja cię zabiję pierwszy. — Malec wycelował w dorosłego wyimaginowany karabin i zaczął strzelać, opluwając sobie brodę.

— Podobno rzuciłeś — skarciła ojca Sandra.

Andrzej wypuścił peta i przydeptał butem.

— Bo rzuciłem. — Ruszył z powrotem, córka kilka kroków z tyłu.

Zanim zdążyli powstrzymać chłopca, wskoczył do oczka wodnego.

— Wyjdź, bo jak babcia zobaczy, to oberwiesz. − Alan wysunął do przodu brodę, co miało wyrażać pogardę, jak Andrzej się domyślał. — Możesz go wyjąć? — zwrócił się do Sandry. — Truda się wścieknie.

— Jakby pozwoliła rozstawić basen w ogródku, Alan nie musiałby się kąpać w sadzawce.

— Jakbyś użyła prezerwatywy, nie musiałbym się przejmować twoim bachorem.

Dobroczynne działanie nikotyny poszło w diabły. Najchętniej kazałby Sandrze się spakować i wracać do matki, ale wiedział, że nie przyjmie jej z powrotem. Nie chciała córki u siebie, w dodatku z małym bandytą.

On też ich nie chciał.

Zegar wiszący w salonie pamiętał przedwojenne czasy. Kołysał się z lewa na prawo ledwie słyszalną pracą wahadła. Inga dostała go od rodziny z małej wioski wciśniętej między Piekary Śląskie a Pyrzowice, razem z antyczną szafą po babce. Zrzekła się spadku w postaci pasa ziemi tak wąskiego, że nie sposób go spożytkować pod uprawy, nie wspominając o wybudowaniu domku letniskowego. W ramach zadośćuczynienia rodzina zaoferowała wyposażenie domu.

Wszystko, czego przez lata dorobili się z Heniem, wystarczało do skromnego życia, poza tym scheda po babce nie należała do okazałych. Inga nie chciała uchodzić za niewdzięczną, więc przystała na propozycję familii. Długo zwlekała z przyjazdem, na szczęście w ostatniej chwili ocaliła od unicestwienia zegar, który dziadkowie otrzymali w prezencie ślubnym, i pamiątkową szafę. Sfatygowane garnki, wyszczerbiona zastawa kuchenna, pościel zasiliły wysypisko śmieci.

Szafa kojarzyła się Indze z babką. Stała przy jej wielkim dębowym łóżku, z siennikiem zamiast materaca. Żłobiony zagłówek był jak linie papilarne. Ręczna robota, drugiego takiego ze świecą szukać. Spadkobierczyni zabrałaby też łóżko, gdyby krewni nie porąbali go wcześniej siekierą. Tłumaczyli, że śmiertkę dobili, na co komu parch nadgryziony przez korniki. Szafy nie tknęli, choć zakusy były. Zupełnie jakby babka z zaświatów nie dała ruszyć, bo dla wnuczki.

Mała Ingusia lubiła słuchać skrzypienia drzwiczek. Otwierała je i zamykała tylko po to, by wydobyć jęk starego drewna. Głuchej na jedno ucho babce zgrzytanie nie przeszkadzało. Gorzej z dziadkiem, wściekał się i wyganiał Ingę na podwórko. Wszystko mu przeszkadzało śmiech dziecka, szczekanie psa, bulgotanie wody, trzaskanie drzwiami, chrobotanie szafy i zdrabnianie imienia wnuczki. Całej jej nie lubił, czego dziecko nie rozumiało, ale intuicyjnie wyczuwało.

Inga unikała dziadka, choć większość dnia i tak spędzał poza domem. Wychodził o świcie, wracał na obiad i znowu znikał. Jadał sam, z emaliowanej miski, złorzecząc wszystkiemu i wszystkim. Mlaskał, spijając zupę z aluminiowej łyżki. Udko z kurczaka albo inny kawałek mięsa zostawiał na koniec. Wbijał w niego palce, z których wyrastały długie paznokcie z czarnymi obwódkami, i ogryzał mięsną wkładkę. Czasem narzekał, że żylaste, twarde i musi odrywać, zamiast gryźć jak człowiek. Wszystkiemu winne były braki w uzębieniu, o czym zdawał się zapominać.

Babcia wycierała podłogę dwa razy dziennie. Po przyjściu męża z pola i po wyjściu w pole. Nie miał w zwyczaju zdejmowania gumowców. Tupał mocno w sieni, żeby błoto odkleiło się od podeszew, ale i tak wnosił breję. Odciski butów wyznaczały szlaczek na kuchennej podłodze wyłożonej deskami, pociągniętej niedbale farbą olejną. Grudy ziemi wpadały w szczeliny. Inga nie rozumiała, dlaczego babcia nie wstrzyma się z wycieraniem podłogi do czasu, aż dziadek wyjdzie w pole. Przecież wiadomo było, że nabrudzi buciorami, wstając od stołu. Zamiłowanie do porządku kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem.

Jeśli Inga zadawała za dużo pytań, babcia przeganiała ją jak natręta. Obrażona dziewczynka zamykała się w szafie i siadała między pudełkami, wyobrażając sobie, że głaszczące ją sukienki to ręce dobrej wróżki. Słuchała miarowego tykania zegara, odliczała uderzenia o pełnych godzinach. I zasypiała. Budziło ją szarpanie, gdy twarde ręce dziadka przenosiły dziecko do przepastnego babcinego łóżka. Zaciskała powieki, nie chcąc zdradzać, że powróciła na jawę. Dziadek gderał pod nosem, opluwając ją drobinkami śliny. Wtedy zaciskała też wargi, żeby plwocina nie wniknęła do środka, jak błoto z buciorów przez szczeliny w podłodze.

Indze nie zależało na kawałku ziemi, niech tamci rozdzielą między sobą nieużytek. Dobrych wspomnień nikt jej nie zabierze, ale jeśli zdoła je podsycić, otaczając się czymś namacalnym, zrobi to. Pukali się w czoło, gdy owijała szafę kocem, żeby nie uszkodzili, pakując na przyczepę, ale pomogli. Zegar ulokowała w kabinie samochodu. Trzymała na kolanach niczym śpiące dziecko. Głaskała opuszką kciuka, żeby lepiej zniósł podróż.

Henryk Bocianowski przeklinał nowe nabytki. Skrzypiącym drzwiczkom dał odpór, wystarczyło nasmarować towotem i chodziły jak nowe. Zegar skłócił małżonków. Inga nie pozwalała zatrzymać wahadła, a bicie o pełnej godzinie wyrywało Heńka ze snu. Zagroził, że wyniesie się z sypialni, co Inga przyjęła wzruszeniem ramion. Ostatecznie wynieśli zegar. Zawisł w salonie stłumiony przez odległość dzielącą go od małżeńskiego łoża. Henryk marudził jeszcze, że tykanie wahadła odbiera mu przyjemność ze słuchania muzyki, ale z czasem przestał wyodrębniać odgłos pracy czasomierza.

Podniósł pokrywę adaptera i oparł o ścianę. Przebiegł palcami po grzbietach płyt i wydobył The Original Recordings Of The Pianist w wykonaniu Władysława Szpilmana. Ułożył delikatnie, zdmuchując niewidoczne pyłki ukryte między spiralnymi rowkami polichlorku winylu. Przeniósł ramię, ustawiając igłę na brzegu. Płyta zaczęła się kręcić bezdźwięcznie, nie licząc drobnych trzasków, naturalnych dla adaptera. Sygnał dotarł do wzmacniacza, z głośnika popłynęły pierwsze fortepianowe nuty.

Henryk wrócił na fotel. Oparł się o zagłówek, przymknął powieki. Oddech się pogłębił, spowolnił. Znad zaparzonej herbaty unosiła się mgiełka. Poczuł zapach jaśminu, jak wtedy, gdy Inga stawiała na stoliku filiżankę i herbatniki. Nie wdzierała się w jego świat, stawała się przezroczysta. Milczała tak długo, jak milczał on. Nawet wówczas, gdy igła przesunęła się na środek płyty, przestając wydobywać dźwięki. Dopóki powieki Henryka opierały się o siebie, a klatka piersiowa unosiła i opadała miarowo, Inga bała się poruszyć. Nie z obawy o reakcję męża. Z miłości. Kiedy człowiek kocha, troszczy się o tego drugiego.

Na cienkiej jak pergamin skórze dłoni przecinały się atramentowe żyłki, przypominające nitki rzek na mapie. Brązowe plamy rozsiały się jak kleksy ze strzepniętego pióra. Dłoń przesunęła się wzdłuż poręczy fotela, dotarła do końca i wymacała filiżankę. Oplótł palcami porcelanę, nie była już gorąca. Chciał się napić. I nie rozchylać powiek, żeby nie stracić ułudy obecności żony. Dopóki Szpilman tańczył palcami na klawiszach, a nuta jaśminu nęciła powonienie, Henryk mógł decydować, w którym miejscu przeszłości tkwi.

— Uważaj!

Mokra plama powiększała się na nogawce spodni, filiżanka potoczyła się po dywanie, ale nie stłukła.

— Oparzyłeś się? — Napięcie w głosie Trudy współgrało z jej nerwowymi ruchami. Schyliła się po naczynie i odstawiła na spodeczek. — Mówiłam ci, żebyś pił z kubka, jest stabilniejszy. Zaparzę świeżą. Earl grey czy czarna?

Szum wody z kranu, trzask szafki.

— Z cytryną? — dopytywała.

— Mam aparat, nie krzycz.

— Co?!

— Aparat słuchowy — rzucił w stronę kuchni.

— No to załóż, nie będę musiała zdzierać gardła.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki