Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Dlaczego jednostki i społeczeństwa kolaborują? Czym kolaboracja różni się od zdrady? Co powoduje, że niektóre przypadki kolaboracji są rozgrzeszane, a inne potępiane przez otoczenie? Jak upowszechnienie się nacjonalizmu i państw narodowych wpłynęło na postrzeganie tego zjawiska?
Po sukcesie książek o Protektoracie Czech i Moraw, Piotr M. Majewski tym razem przygląda się zjawisku kolaboracji. Omawiając jego specyficzne cechy, formy i uwarunkowania, autor pokazuje jak kontekst historyczny wpływa na ocenę konkretnych przypadków współpracy z wrogiem. Swoje dociekania ilustruje przykładami z historii Polski i Europy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
* seria historyczna
w serii dotychczas ukazały się między innymi:
Andrzej Friszke * Adam Ciołkosz. Portret polskiego socjalisty
Borys Kagarlicki * Imperium na peryferiach. Rosja i system światowy
Marci Shore * Nowoczesność jako źródło cierpień
Tony Judt * Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944–1956 * Brzemię odpowiedzialności: Blum, Camus, Aron, i francuski wiek dwudziesty
Adam Leszczyński * Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 * Obrońcy pańszczyzny
Eric Hobsbawm * Jak zmienić świat. Marks i marksizm 1840–2011 * Wiek rewolucji. 1789–1848 * Wiek kapitału. 1848–1875 * Wiek imperium. 1875–1914 * Wiek skrajności * O nacjonalizmie
Andrzej Leder * Prześniona rewolucja
Andrzej Mencwel * Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX
Sönke Neitzel, Harald Welzer * Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania
Jan Józef Lipski * Idea Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Zarys ideologii ONR „Falanga”
Howard Zinn * Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś
Marcin Napiórkowski * Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944–2014
Jan W. Muller * Przeciw demokracji. Idee polityczne XX wieku w Europie
Elizabeth Dunn * Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy
Sheila Fitzpatrick * Rewolucja rosyjska
Paweł Brykczynski * Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce
Sarah Bakewell * Kawiarnia egzystencjalistów. Wolność, Bycie i koktajle morelowe
Alicja Urbanik-Kopeć * Anioł w domu, mrówka w fabryce * Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu. Praca seksualna w XIX wieku na ziemiach polskich
Marcin Król * Krótka historia myśli politycznej
Piotr M. Majewski * Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu * Niech sobie nie myślą, że jesteśmy kolaborantami. Protektorat Czech i Moraw, 1939—1945
Aleksandra Leyk, Joanna Wawrzyniak Cięcia. Mówiona historia transformacji
Andrzej Mencwel * Przedwiośnie czy potop 2. Nowe krytyki postaw polskich
Andrzej Friszke * Państwo czy rewolucja. Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892–1920
Anna Dobrowolska * Zawodowe dziewczyny. Prostytucja i praca seksualna w PRL
Joanna Ostrowska * Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej
Jakub Gałęziowski * Niedopowiedziane biografie. Polskie dzieci urodzone z powodu wojny
Natalia Judzińska * Po lewej stronie sali. Getto ławkowe w międzywojennym Wilnie
Piotr M. Majewski
Brzydkie słowo na „k”. Rzecz o kolaboracji
Warszawa 2024
Copyright © by Piotr M. Majewski, 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2024
Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency.
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-68267-05-1
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Seria Historyczna [50]
Warszawa 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Przed laty kierowałem pracami zespołu, który przygotowywał wystawę główną w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Jedno z naszych zadań polegało na zaprezentowaniu różnych systemów okupacyjnych oraz fenomenu kolaboracji. Wymagało to zapoznania się z obszerną literaturą przedmiotu i stworzenia na jej podstawie skondensowanego obrazu omawianych zagadnień. Sporo się przy tej okazji dowiedziałem, skłamałbym jednak, gdybym napisał, że już wtedy zjawisko kolaboracji szczególnie mnie zainteresowało. Zacząłem się nad nim głębiej zastanawiać dopiero później; zbiegiem okoliczności skłoniła mnie do tego nie historia II wojny światowej, lecz wydarzenia zupełnie współczesne. W 2015 roku władzę w kraju przejęła populistyczna prawica. Gdańskie muzeum było jej od dawna solą w oku; wkrótce potem rozpoczęła kampanię zmierzającą do przejęcia tej instytucji i przekształcenia w tubę własnej polityki historycznej. Zanim to ostatecznie nastąpiło, wielokrotnie rozważaliśmy z kolegami, jak powinniśmy zareagować, jeżeli nowy rząd zaproponuje nam współpracę, w zamian domagając się „tylko” pewnych zmian na wystawie. Nikt z nas nie chciał, rzecz jasna, na to się zgodzić. Uważaliśmy, że zdradzilibyśmy w ten sposób stworzone przez nas muzeum i wartości, które wyznawaliśmy. Nurtowała nas jednak niepewność, czy rozumujemy słusznie. Wiedzieliśmy, że jeśli odmówimy, stracimy angaż nie tylko my (z tym od dawna się liczyliśmy), lecz także wielu naszych współpracowników, a nowe kierownictwo muzeum prawdopodobnie zamknie wystawę, której koncepcji, a następnie realizacji poświęciliśmy prawie dziesięć lat życia.
Niepotrzebnie się zamartwialiśmy. Nowy minister kultury nie bawił się w subtelności i po prostu wyrzucił nas z pracy, a muzeum przekazał w ręce jednego ze swoich protegowanych. Z przykrością obserwowaliśmy, jak są zwalniani albo na własną prośbę odchodzą nasi współpracownicy, którzy nie chcieli pogodzić się z wrogim przejęciem. Znaleźli się jednak i tacy, którym zmiana władzy otworzyła możliwości przyspieszonego awansu i zapewniła różne benefity; wystarczyło, że byli gotowi bez mrugnięcia okiem wypełniać wszystkie polecenia nowego dyrektora. W przypływach rozczarowania zdarzało się nam nazywać ich między sobą kolaborantami, choć oni z pewnością za nich się nie uważali1.
Uświadomiłem sobie wówczas, że sytuacja muzeum przypomina w mikroskali doświadczenia milionów ludzi, którzy w mniej lub bardziej odległej przeszłości znaleźli się pod obcą okupacją. W Gdańsku drugiej dekady XXI wieku nikomu nie zagrażała oczywiście utrata życia ani okrutne represje; nikt nikogo nie okupował, pod naciskiem polityków doszło jedynie do nieuzasadnionej merytorycznie zmiany dyrekcji. Mechanizmy, które popychały ludzi do współpracy z władzą narzuconą pod przymusem albo skłaniały ich do tego, aby się jej przeciwstawić, działały jednak bardzo podobnie. Było to dla mnie niezbyt przyjemne, ale niezmiernie pouczające doświadczenie.
Moje obserwacje bardzo mi się przydały, gdy parę lat później zacząłem pracę nad monografią poświęconą Protektoratowi Czech i Moraw. Specyfika tamtejszego systemu okupacyjnego wymagała ode mnie przemyślenia na nowo wielu zagadnień związanych z kolaboracją. Starałem się zrozumieć, dlaczego Niemcy potraktowali Czechów zupełnie inaczej niż Polaków, jakie przyniosło to rezultaty i do jakiego stopnia sytuacja nad Wełtawą przypominała okupację w innych krajach. Część moich wniosków geograficznie i chronologicznie wykraczała poza ramy tamtej książki. W trakcie jednej z rozmów z Beatą Stasińską narodził się wtedy pomysł, abym napisał osobną, bardziej przekrojową rozprawę poświęconą różnym wymiarom współpracy między okupowanymi i okupantami, do której dochodziło nie tylko podczas II wojny światowej, ale również we wcześniejszych epokach historycznych.
Zadanie wyewoluowało w pasjonującą przygodę intelektualną, wymagało bowiem ode mnie zapoznania się z wydarzeniami i zjawiskami, które wcześniej znałem powierzchownie. Nie sprostałbym zapewne temu wyzwaniu, gdyby nie życzliwa pomoc wielu ludzi. Udzielali mi wskazówek merytorycznych, podpowiadali lektury, pożyczali książki, czytali fragmenty powstającej pracy i cierpliwie dyskutowali ze mną o różnych elementach zdrady, kolaboracji i współpracy z wrogiem. Chciałbym w szczególności podziękować Tomaszowi Szarocie, przede wszystkim za to, że udostępnił mi zgromadzone przez siebie materiały o kolaboracji w Generalnym Gubernatorstwie. Równie wdzięczny jestem Igorowi Chabrowskiemu, Andrzejowi Chwalbie, Jarosławowi Czubatemu, Maciejowi Górnemu, Janowi Grabowskiemu, Martinowi Jemelce, Jerzemu Kochanowskiemu Michałowi Kopczyńskiemu, Michałowi Leśniewskiemu, Maćkowi Łubieńskiemu, Arturowi Markowskiemu, Łukaszowi Niesiołowskiemu-Spanò, Igorowi Niewiadomskiemu, Marcie Pawlińskiej, Pawłowi Skibińskiemu, Beacie Stasińskiej, Krystynie Stebnickiej, Piotrowi Szlancie, Markowi i Piotrowi Węcowskim, Rafałowi Wnukowi, Marcinowi Zarembie oraz Adamowi Ziółkowskiemu. Żadna z tych osób nie ponosi, rzecz jasna, odpowiedzialności za tezy, które stawiam, ani moje ewentualne błędy.
Wydawnictwu Krytyki Politycznej jestem wdzięczny za wyrozumiałość, z jaką przyjęło fakt, że książkę tę pisałem prawie rok dłużej, niż się zobowiązałem, a Magdzie Jankowskiej za wysiłek włożony w redagowanie tekstu. Anicie i Maćkowi dziękuję za to, że byli gotowi po raz kolejny cierpliwie wysłuchiwać moich opowieści o wydarzeniach i ludziach, którzy nie zapisali się na ogół zbyt pięknie na kartach historii.
***
Monografia ta nie jest klasyczną pracą badawczą opartą na kompleksowej analizie wszystkich dostępnych źródeł historycznych. W przypadku kolaboracji omawianej w ujęciu porównawczym zadanie takie przekraczałoby, jak sądzę, kompetencje i możliwości czasowe jednego człowieka. Korzystałem oczywiście z wydanych drukiem zbiorów dokumentów, a także z dzienników i wspomnień, źródła te służyły mi jednak przede wszystkim do zilustrowania szerszych zjawisk i procesów, nie zaś do drobiazgowej rekonstrukcji konkretnych wydarzeń historycznych.
W stosunkowo dużym zakresie odwoływałem się do ustaleń innych badaczy. Dokładałem starań, aby dobór literatury przedmiotu odzwierciedlał aktualną wiedzę na temat różnych przypadków i form współpracy z wrogiem, niekoniecznie tych najbardziej oczywistych z polskiego punktu widzenia. Wykaz wszystkich opracowań, którymi się posiłkowałem, zamieściłem w bibliografii na końcu książki, podobnie jak listę źródeł przywoływanych w tekście. Zagadnienia metodologiczne związane z badaniami nad zdradą, a także definicję kolaboracji przedstawiam w dwóch pierwszych rozdziałach książki. Mam nadzieję, że udało mi się to uczynić wystarczająco przystępnie, aby nie zniechęcić do lektury osób, które nie są zawodowymi historykami.
Jak każdy badacz, który stawia sobie za cel zaprezentowanie syntetycznego obrazu przeszłości, musiałem od czasu do czasu posługiwać się uproszczeniami. Starałem się, aby nie odbywało się to kosztem historycznej rzetelności narracji. Ocenę tego, czy i w jakim stopniu mi się to udało, pozostawiam czytelnikom i czytelniczkom.
1 Na temat historii Muzeum II Wojny Światowej i jego wrogiego przejęcia zob.: P. Machcewicz, Muzeum, Kraków 2017.
30 października 1940 roku marszałek Philippe Pétain zasiadł przed mikrofonem lyońskiej rozgłośni Radiodiffusion française nationale. Nie bawił się w oratorskie popisy. „Francuzi!” – zwrócił się krótko do rodaków, po czym od razu przeszedł do rzeczy: „W ostatni czwartek spotkałem się z kanclerzem Rzeszy. Spotkanie to wzbudziło nadzieję i wywołało zaniepokojenie. Jestem wam winien w tej sprawie kilka wyjaśnień”. Następnie sędziwy zwycięzca spod Verdun, od czterech miesięcy stojący na czele Państwa Francuskiego, w paru zwięzłych zdaniach podziękował bohaterskim marynarzom, energicznym urzędnikom kolonialnym oraz wiernym ludom w zamorskich posiadłościach republiki. Mówił nieśpiesznie, bez emocji. Nie podniósł głosu ani nie pozwolił mu zadrżeć nawet wtedy, gdy wspominał o upokarzającej klęsce zadanej Francuzom przez Niemców. Równie beznamiętnie Pétain zapowiedział, że Francja właśnie powstaje z martwych2.
Niewzruszony spokój marszałka mógł się wydawać przymiotem męża stanu. Z każdym kolejnym zdaniem rosła jednak bez wątpienia konsternacja tych, którzy wierzyli, że bohater Wielkiej Wojny podźwignie Francję z najgorszej w jej dziejach klęski i poprowadzi ojczyznę ku lepszej przyszłości. „Pierwsze spotkanie zwycięzcy ze zwyciężonym wyznacza początek naprawy naszego kraju. Z własnej woli przyjąłem zaproszenie Führera. Nie postawiono mnie wobec żadnego diktatu, nie byłem pod presją” – poinformował rodaków Pétain. Użył dwóch słów zapożyczonych ze słownika wroga; w uszach Francuzów, tradycyjnie wyczulonych na punkcie czystości własnego języka, musiały nieprzyjemnie zazgrzytać. Chwilę potem padło zdanie, które w jednej chwili wywróciło francuską politykę do góry nogami: „Przewidujemy współpracę między naszymi krajami”. Efekt swojego spotkania z Adolfem Hitlerem w miasteczku Montoire-sur-le-Loir marszałek skwitował tak lakonicznie, jakby chodziło o rzecz najbardziej oczywistą pod słońcem. „Zaakceptowałem ją co do zasady. Szczegóły zostaną ustalone później”.
Marszałek Philippe Pétain i Adolf Hitler podczas spotkania w Montoire-sur-le-Loir, 24 października 1940. Sześć dni później szef Państwa Francuskiego obwieścił konieczność współpracy z Rzeszą „na rzecz nowego porządku europejskiego”. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Pétain musiał mieć świadomość, że jego słowa nie wszystkim przypadną do gustu. „Pierwszym obowiązkiem każdego Francuza jest zaufać” – zwrócił się więc od razu do rodaków, aby zdusić w zarodku wątpliwości, czy godzi się współpracować z najeźdźcą. W kolejnym zdaniu zaapelował, aby porzucili urażoną dumę, gdyż ogranicza ona możliwości działania: „W imię naszego honoru i zachowania jedności Francji, jedności trwającej od dziesięciu stuleci, zdecydowałem się dziś wejść na drogę współpracy w ramach konstruktywnej aktywności na rzecz nowego porządku europejskiego”. Także ów ostatni termin pochodził ze słownika nazistów. Był eleganckim określeniem niemieckiej hegemonii na kontynencie, zmory dręczącej francuskich polityków, od kiedy w 1870 roku Prusy zadały Francji upokarzającą porażkę pod Sedanem. Stary marszałek bez wątpienia wiedział, że przekreśla dążenia kilku pokoleń swoich poprzedników, mimo to nie zawahał się zaznaczyć: „Współpraca ta musi być szczera. Musimy odrzucić wszelką myśl o agresji. Nasze wysiłki powinny być ufne i cierpliwe. […] Francja ma liczne zobowiązania wobec zwycięzcy”. Pétain zapewnił jeszcze, że kraj pozostaje suwerenny, i zapowiedział, że władze republiki będą od tej chwili odpowiedzialne wyłącznie przed nim, szefem państwa, jego zaś osądzi dopiero historia. „Podążajcie za mną. Zachowajcie wiarę w wieczną Francję” – zakończył równie opanowanym tonem, jak zaczął.
Radiowe wystąpienie marszałka trwało równo cztery minuty i lapidarnością przypominało rozkaz dzienny, który głównodowodzący wydaje armii przed bitwą. Jego najważniejsza myśl zawierała się w trzykrotnie powtórzonym słowie la collaboration – „współpraca”. Nie było skomplikowanym terminem prawa międzynarodowego ani zawiłym pojęciem filozoficznym; brzmiało zrozumiale i zwyczajnie, jak zresztą całe orędzie Pétaina. Równie dobrze bohater poprzedniej wojny mógłby sięgnąć po „kooperację” albo „porozumienie”. Określenia te nie budziły wśród Francuzów pejoratywnych skojarzeń. Pozytywnie słowo „współpraca” brzmiało również w innych językach. Nawet w chińskim słowo hezuo, odpowiednik francuskiego la collaboration, miało i ma sympatyczne zabarwienie. Człowiek ze swej natury ceni sobie zgodny wysiłek i nie zawsze się zastanawia, czemu takie działanie służy3.
Przez kolejne cztery lata zwięzłe wystąpienie Pétaina wyznaczało główny kierunek francuskiej polityki. Równocześnie okupacyjna rzeczywistość nadawała hasłu marszałka zupełnie nowy wydźwięk. W miarę jak współpraca z wrogiem nabierała ciężaru gatunkowego, coraz bardziej ponuro smakowało pojęcie la collaboration4. Gdy zakończy się II wojna światowa, obróci się ono w synonim zdrady i zaprzedania się nieprzyjacielowi. W niektórych językach europejskich, między innymi we francuskim i w angielskim, będzie tak brzmiało jednak tylko w określonym kontekście. Dla powszechnie potępianej współpracy z wrogiem, przede wszystkim motywowanej ideologicznie, użytkownicy obu języków zarezerwują osobne słowo: kolaboracjonizm (ang. collaborationism, franc. collaborationnisme). Będzie ono pojawiać się okazjonalnie również w języku polskim, ale to „kolaboracja”, dawniej równoważna „współpracy”, zostanie w nim trwale przypisana do zdrady narodowej i wysługiwania się wrogowi5. W czasie stanu wojennego w Polsce w latach 1981–1983 kolaborantami nazywano na przykład ludzi, którzy publicznie poparli jego wprowadzenie. Słyszałem to wielokrotnie na własne uszy. Miałem wtedy dziesięć lat. Nie pamiętam, niestety, czy dorośli wytłumaczyli mi znaczenie tego epitetu, a jeżeli tak, to w jaki sposób. Utkwił mi za to w pamięci rzucony od niechcenia, ironiczny komentarz mojej mamy: „Przecież to kolaborant”. Wyrwał się jej na widok znanego aktora w moim ulubionym serialu telewizyjnym. Zrozumiałem, że ktoś taki zasługuje na pogardę, i zapewne przez chwilę myślałem o nim jak o zdrajcy, nie zniechęciło mnie to jednak do oglądania filmów z jego udziałem. Później się dowiedziałem, że temu aktorowi ktoś wymalował na masce samochodu wielką czerwoną gwiazdę. Nie ulega wątpliwości, że ponad cztery dekady od przemówienia marszałka Pétaina określenia „kolaborant” i „kolaboracja” uchodziły w Polsce za ciężkie obelgi.
Upłynęło kolejnych czterdzieści lat, w międzyczasie upadł komunizm, lecz znaczenie słów się nie zmieniło. W sumie nie ma czemu się dziwić. Antropolodzy kultury i historycy dowodzą, że od schyłku XVIII wieku polskie społeczeństwo żyje w toksycznej symbiozie z upiorem zdrady narodowej, a kolaboracja jest przecież jednym z jej wcieleń; po Targowicy, rozbiorach, obu wojnach światowych i półwieczu PRL-u wielu Polaków widzi zdrajcę w każdym, kto ma odmienne sympatie polityczne albo wyznaje inny światopogląd. Czerpią perwersyjną przyjemność z tropienia i piętnowania przypadków rzeczywistej oraz rzekomej współpracy z wrogiem, a jednocześnie łechczą własne ego, twierdząc, że jesteśmy narodem niezłomnym, który nigdy nie zhańbił się kolaboracją6.
Każdy z nas spotkał zapewne na swojej drodze takich ludzi. Parę lat temu jeden z moich kolegów usłyszał, że piszę książkę o Protektoracie Czech i Moraw. „No tak, w przeciwieństwie do nas Czesi przecież kolaborowali” – skomentował z wyczuwalną satysfakcją w głosie. Nieśmiało przypomniałem mu o polskiej granatowej policji i politykach gotowych w czasie II wojny światowej do współpracy z Niemcami. Kolega machnął lekceważąco ręką: „Zdarzały się oczywiście jednostki, ale dla mnie ci ludzie sami wyłączyli się z naszej wspólnoty narodowej”. Dobrego samopoczucia mogłem mu pozazdrościć, nie przekonał mnie za to jego wywód. Nauka nie zna czegoś takiego jak wyjątek potwierdzający regułę. Wyjątek nie potwierdza reguły, lecz ją podważa. Każda odmienność ma przyczyny, znaczenie i konsekwencje. Nawet jeśli większość jednostek w danej zbiorowości zachowuje się w określony sposób, nie unieważnia to przecież automatycznie odmiennych postaw mniejszości.
W jakimś stopniu rozumiem mojego kolegę. Niektórzy ludzie wolą się okłamywać, zamiast stawić czoła nieprzyjemnej prawdzie. Wypieranie faktów nie jest wbrew pozorom trudne psychologicznie. Ludzie nagminnie wymazują z pamięci niewygodne wspomnienia z własnego życia, a co dopiero odległe zdarzenia historyczne. W 2015 roku uczestniczyłem w konferencji naukowej poświęconej zakończeniu II wojny światowej. Występował między innymi dyrektor jednego z najważniejszych rosyjskich muzeów. Przekonywał pozostałych uczestników, że masowe gwałty popełniane przez żołnierzy Armii Czerwonej na Niemkach w latach 1944–1945 to wyssany z palca wymysł nazistowskiej propagandy. Pomyślałem wtedy: cóż, zapewne tak mówi, bo obawia się utraty pracy. Zbiegiem okoliczności spotkałem rosyjskiego muzealnika parę godzin później na spacerze. Podszedł do mnie i z żarem w oczach parokrotnie powtarzał, bym nie wierzył w żadne radzieckie gwałty; nic takiego się nie wydarzyło. Był to człowiek kulturalny i wykształcony. Odniosłem nieodparte wrażenie, że niestety szczerze wierzył w to, co mówił.
W wypieraniu niewygodnej wiedzy historycznej wydatnie pomagają każdemu narodowi jego historyczne mity. Umacniane przez państwo, szkołę i kulturę masową, zapewniają członków wspólnoty narodowej o jej wyjątkowości, niezłomności, prawości i szlachetności. Jeden z naszych mitów głosi, że Polacy nie kolaborowali z wrogiem; zdrady dopuszczali się co najwyżej nieliczni renegaci. Obraz ten ukształtował się już w czasie rozbiorów i odegrał istotną rolę w konsolidowaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Podczas II wojny światowej pomagał trwać w oporze wobec okupantów, napiętnowanie zdrady służy bowiem nie tylko wykluczeniu i ukaraniu zdrajcy; równolegle wzmacnia tożsamość tych, którzy zostali zdradzeni. Dziś mit o polskiej wyjątkowości utrudnia jednak krytyczną refleksję nad przeszłością7.
Historykowi kolaboracja jawi się jako fenomen niezwykle interesujący. Zastanawia chociażby fakt, że ludzkość wynalazła to pojęcie tak późno. Marszałek Pétain nie był przecież pierwszym pokonanym w dziejach, który podjął współpracę ze zwycięskim przeciwnikiem. Jak postaram się ukazać w pierwszej części tej książki, aż do I wojny światowej nad przypadkami takimi przechodzono na ogół do porządku dziennego; za zdradę uznawano je, o dziwo, sporadycznie. Nikt też nie zadał sobie trudu, aby ukuć dla nich osobne określenie. Historycy piszą dziś wprawdzie o kolaboracji w kontekście wcześniejszych epok, ale posługują się terminem avant la lettre, czyli nieznanym ówczesnym ludziom. Nasi przodkowie z jakichś powodów nie czuli potrzeby nazywania kolaboracji kolaboracją. Na podobnej zasadzie nie posługiwali się pojęciem ludobójstwa, chociaż dałoby się wskazać kilka masowych zbrodni sprzed 1939 roku, które spełniały szeroką definicję zaproponowaną przez twórcę tego terminu, Rafała Lemkina8. Nie ulega wątpliwości, że dopiero groza okupacji w wykonaniu nazistowskiej Rzeszy otworzyła ludziom oczy na zjawiska wcześniej bagatelizowane lub przyjmowane bez głębszej refleksji. Jak postaram się pokazać, kolaboracja i ludobójstwo podczas II wojny światowej pozostawały zresztą w bliskim związku.
Nie mniej ciekawe są dla historyka mechanizmy kolaboracji. Analizuję je w drugiej części mojej książki. Co powodowało, że zwycięzcy oferowali zwyciężonym możliwość współpracy i dlaczego pokonani przyjmowali propozycję? Jakimi pobudkami kierowali się kolaboranci? Czy ich strategia była bardziej opłacalna niż opór? Jak odnosili się do nich współobywatele? Czy wszędzie mierzono kolaborację jednakową miarą? Gdzie przebiegała granica między współpracą z wrogiem, dla której nie było alternatywy, a narodowym zaprzaństwem i zdradą?
Aby odpowiedzieć na te i inne pytania, postanowiłem przyjrzeć się niektórym przypadkom kolaboracji z czasów II wojny światowej. Z góry zastrzegam, że dobierałem je poniekąd arbitralnie. Nie oferuję systematycznego wykładu na temat współpracy z okupantami, do której dochodziło w poszczególnych krajach, ani tym bardziej encyklopedycznego słownika tytułowego zjawiska. Uwzględniam oczywiście najważniejsze fakty, skupiam się jednak na procesach i mechanizmach, przez co jednym wydarzeniom i postaciom poświęciłem znacznie więcej miejsca niż innym. W szczególności wątki polskie omawiam dość obszernie, mimo iż na terenie naszego państwa współpraca z wrogiem miała stosunkowo ograniczony charakter. Zdecydowałem się na takie ujęcie, ponieważ specyficzne doświadczenia wojenne Polski dobrze ilustrują w moim przekonaniu złożoność badanego zjawiska i jego niejednoznaczność. Niekiedy, aby przedstawić szerszy kontekst różnych przypadków kolaboracji, przywołuję ich historyczne analogie z innych części świata, a także z wcześniejszych epok historycznych. Mam nadzieję, że czytelnicy i czytelniczki wybaczą mi niefrasobliwość, z jaką zestawiam wydarzenia pozornie odległe od siebie w czasie i przestrzeni.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że pojęcie kolaboracji można interpretować na wiele sposobów, a przyjęcie tej lub innej definicji wpływa na ogólną ocenę opisywanych wydarzeń. Dlatego czuję się zobowiązany wyjaśnić, co właściwie rozumiem przez kolaborację i jakie wynikają z tego konsekwencje. Zanim to uczynię, muszę zdefiniować, czym jest zdrada. Bez zrozumienia jej istoty nie da się zrozumieć dylematów towarzyszących każdej współpracy z wrogiem.
2 Zapis dźwiękowy całości przemówienia: Message du Maréchal Pétain le 30 Octobre 1940, YouTube, zamieszczono 12.04.2012, https://www.youtube.com/watch?v=Rkgx58OThrM (dostęp: 3.11.2021).
3 T. Brook, Collaboration. Japanese Agents and Local Elites in Wartime China, Cambridge (MA) – London 2005, s. 9–10. Niektórzy autorzy poradników umiejętność współpracy z nieprzyjaciółmi podnoszą do rangi cnoty. Zob. np.: A. Kahane, Collaborating with the Enemy. How to Work with People We Don’t Agree with or Like or Trust, Oakland 2017.
4 Na temat rozczarowania Francuzów rządami Pétaina zob.: J.F. Sweets, Choices in Vichy France. The French under Nazi Occupation, New York–Oxford 1994, rozdz. 6.
5 Zob. np.: T.D. [Tadeusz Garczyński], O kollaboracjonizmie i kollaboracjonistach, „Gazeta Ludowa”, 16.10.1947, s. 3. Na temat określeń współpracy z wrogiem używanych w okupowanej Polsce i później zob.: T. Szarota, Karuzela na placu Krasińskich. Studia i szkice z lat wojny i okupacji, Warszawa 2007, s. 71–72, 82–88, 116–117.
6 A. Micińska, Zdrada, córka nocy. Pojęcie zdrady narodowej w świadomości Polaków w latach 1861–1914, Warszawa 1998, s. 31–36; A. Haska, Hańba! Opowieści o polskiej zdradzie, Warszawa 2018, s. 55 i nast.
7 A. Haska, Hańba…, dz. cyt., s. 64, 298–300; A. Kula, Zdrada jako kategoria interpretacji historycznej, „Historyka. Studia Metodologiczne” 2021, t. 51, s. 273.
8 R. Lemkin, Axis Rule in Occupied Europe. Laws of Occupation. Analysis of Government. Proposal for Redress, Washington 1944, s. 79–90.
W 480 roku p.n.e. perski władca Kserkses postanowił najechać Greków – konstelację krnąbrnych państewek położonych na zachodniej granicy jego imperium. Potężne siły lądowe króla królów przeprawiły się z Azji Mniejszej do Europy i pomaszerowały wzdłuż wybrzeża Morza Egejskiego, witane uniżonymi hołdami przez kolejne greckie miasta. Tryumfalny pochód najeźdźców został powstrzymany dopiero w wąskim skalistym przesmyku zwanym Termopilami. Bitwa, którą stoczył w obronie tej pozycji niewielki kontyngent Spartan i ich sprzymierzeńców, przeszła do historii jako nieśmiertelny symbol męstwa. Grecy ją przegrali (a w każdym razie zostali pokonani dużo szybciej, niż przewidywali) na skutek zdrady jednego z rodaków. Niejaki Efialtes, syn Eurydemosa, mieszkaniec pobliskiego Malis, przeprowadził perskie oddziały trudno dostępną górską ścieżką na tyły walecznych Spartan. Obrońcy Termopil, zaatakowani przez najeźdźców z dwóch stron, polegli w walce co do jednego. Zdrajca podobno liczył na sowitą nagrodę ze strony Kserksesa i zapewne ją otrzymał. Grecy też wyznaczyli nagrodę – za jego głowę – przez co musiał się później ukrywać. Został ostatecznie zamordowany z innej, bliżej nieznanej nam dziś przyczyny, ale Spartanie i tak hojnie wynagrodzili jego zabójcę. Ich postawa przypominała determinację, z jaką współczesne państwa ścigają własnych obywateli, którzy przeszli na stronę wroga1.
Zdrada Efialtesa, o ile relacjonujący ją Herodot nie mijał się z prawdą, była bezdyskusyjna. Chciwy Malijczyk z własnej inicjatywy przekazał Persom pilnie strzeżoną tajemnicę wojskową, przez co spowodował klęskę Greków. Nie zawsze współpraca z wrogiem ma aż tak oczywisty charakter. Aby się o tym przekonać, wystarczy uważnie prześledzić całość kampanii Kserksesa. Chociaż wszyscy mieszkańcy Hellady wiedzieli, że stawką w grze jest niepodległość ich wspólnej ojczyzny, tylko część ich państw stanęła do walki przeciw najeźdźcom. „Bo jedni z nich, którzy dali Persom ziemię i wodę, ufali, że nie doznają niczego złego od barbarzyńców” – wyjaśnił Herodot przyczyny złożenia hołdu królowi królów. „Drudzy, którzy jej nie dali, popadli w wielką trwogę, gdyż w Helladzie nie było okrętów, które liczebnie byłyby zdolne podjąć bój z najeźdźcą, a większość państw nie chciała uczestniczyć w wojnie, lecz gorliwie sprzyjała Medom”2.
W rezultacie po stronie Kserksesa walczyło zapewne znacznie więcej Greków niż w antyperskiej koalicji u boku Spartan i Ateńczyków. Postawa taka wzbudziła wśród obrońców kraju zrozumiałe rozczarowanie, ale raczej nie postrzegali jej jako zdrady. Rodaków wspierających Persów obciążyli dziesięciną z majątku na rzecz świątyni Apolla w Delfach; kara była niemal łagodna w porównaniu z zawziętością, z jaką ścigali Efialtesa3. W powściągliwości tej można się dopatrywać zdrowego rozsądku (nie sposób było przecież zabić wszystkich rodaków, którzy przyłączyli się do Kserksesa), ale wiele mówi ona również o niejednoznaczności pojęcia „zdrada”.
Między innymi ze względu na tę niejasność zjawisko to od kilku dziesięcioleci jest przedmiotem zainteresowania nauk społecznych. Definiują je na ogół jako zawiedzenie wzajemnego zaufania, które (w ten lub inny sposób) spaja każdą grupę. Socjolodzy sądzą, że zdrada narusza integralność tego, co każda zbiorowość uważa za „my”. Teoria ta dotyczy oczywiście również najmniejszej komórki społecznej – rodziny. Jeśli niewierność doprowadzi do jej rozpadu, „my” przestaje istnieć. Z tego względu postępowanie takie niemal zawsze wywołuje silne emocje negatywne – rozpacz, pogardę, gniew, żądzę zemsty – i to nie tylko wśród zdradzonych4.
Dzieje się tak zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych, podczas kryzysów, konfliktów zbrojnych, rewolucji. Szczególnym przypadkiem wśród nich są wojny domowe, bo w nich występują przeciwko sobie członkowie jednej społeczności. Pod pewnymi względami można je porównać do rozpadu rodziny: wzajemne zaufanie zamienia się w podejrzliwość i nienawiść, znika dotychczasowe wspólne „my” i każda ze zwaśnionych stron buduje swoje odrębne „my” w opozycji do przeciwnika. Członkowie przeciwnego obozu zostają wykluczeni ze wspólnoty jako zdrajcy. Do takiej sytuacji doszło między innymi na krótko przed drugim rozbiorem Polski, gdy w 1792 roku część magnatów zawiązała przy wsparciu Rosji konfederację targowicką, aby obalić uchwaloną rok wcześniej Konstytucję 3 Maja. Zwolennicy reform uznawali targowiczan za zdrajców; tamci odwzajemniali się im pięknym za nadobne5.
Zdrajcami gardzą często nawet ci, którzy korzystają z ich usług, im zaś zdarza się odczuwać wstyd lub upokorzenie. Palestyńczycy, którzy współpracują z izraelskimi siłami bezpieczeństwa, doczekali się na przykład we współczesnym hebrajskim slangu określenia shtinkers – śmierdziele. Jeszcze gorszego zdania są o nich rodacy. Szacuje się, że tylko do początku XX wieku z rąk innych Palestyńczyków zginęło 1,2 tysiąca osób uznanych za izraelskich kolaborantów. Obecnie liczba ta jest z pewnością dużo większa6.
Badacze tego zjawiska uważają, że nie da się wytyczyć jednoznacznej granicy między tym, co jest, a co nie jest postrzegane jako zdrada. Nadużycie zaufania przybiera rozmaite formy, a stosunek do takiego czynu różni się w zależności od punktu widzenia i okoliczności, na dodatek z czasem się zmienia. Osąd zdrady zależy ponadto od jej kontekstu. Człowiek, który przekazuje innym sekrety swojej grupy, może czasami uchodzić za znienawidzonego denuncjatora, w innych okolicznościach za lekkomyślnego plotkarza, a w jeszcze innych – za szlachetnego idealistę, ujawniającego przestępstwa przełożonych. Innymi słowy, każda grupa każdorazowo definiuje na własny użytek, co i dlaczego uważa za zdradę7.
Ludźmi, którzy dopuszczają się zdrady, powodują najróżniejsze pobudki. Jest ich tak wiele, że ich wyliczanie nie ma sensu. Wszystkimi kieruje za to ten sam mechanizm. Psycholodzy społeczni zajmujący się niewiernością małżeńską wykorzystali do jego opisu model zachowań zaczerpnięty z nauk ekonomicznych: partner/partnerka decydują się na zdradę, jeśli pojawia się alternatywa, której atrakcyjność wydaje się zdradzającemu wyższa niż suma satysfakcji czerpanej z dotychczasowego związku oraz nakładów poniesionych na jego rzecz. Pod tym ostatnim pojęciem kryją się zarówno inwestycje materialne, jak i niematerialne: nieruchomości, kredyty i poziom życia, ale także dzieci, wspólni znajomi, reputacja – wszystko, co wraz z rozpadem relacji będzie musiało ulec podziałowi albo zostanie wystawione na szwank. Kalkulacja ta ma zazwyczaj charakter nieświadomy; mało kto przecież wypisuje sobie na kartce rozmaite „za” i „przeciw”, zanim dopuści się zdrady. Nawet przelotna chwila ludzkiej słabości odzwierciedla jednak poziom zaangażowania w związek. Jest on tym niższy, im bardziej kusząca wydaje się alternatywa w porównaniu z satysfakcją czerpaną z dotychczasowej relacji i ulokowanymi w niej inwestycjami8.
Chociaż na pierwszy rzut oka rozpatrywanie zdrady w kategoriach transakcji – dochodowej albo nieopłacalnej – może się wydawać cyniczne, model wnioskowania zaproponowany przez psychologów społecznych nie pomija sfery uczuć ani etyki. Wyznawane wartości i przekonania religijne, a także przeżywane emocje zaliczają oni po prostu do inwestycji poniesionych na rzecz dotychczasowego „my”. Ktoś, kto dopuszcza się niewierności, a wcześniej kreował się na człowieka niewzruszonych zasad moralnych, ryzykuje publiczną kompromitację. Naraża się na potępienie lub śmieszność, utratę autorytetu i pozycji społecznej; może będą go gnębić wyrzuty sumienia albo poczucie straty. Skoro nawet takie osoby dopuszczają się zdrady, to znaczy, że dokonały kalkulacji i uznały, że gra jest warta świeczki.
Dalej będę nazywać ten mechanizm rachunkiem zysków i strat ze zdrady. Za jego pomocą można stosunkowo prosto wytłumaczyć, dlaczego niektóre jednostki dochowują wierności wobec grupy, inne zaś nie. Efialtes zdradził Greków, ponieważ w zamian za tajemnicę wojskową wyjawioną Kserksesowi spodziewał się gratyfikacji, która przewyższy korzyści płynące z życia w niepodległym kraju oraz inwestycje związane z byciem obywatelem Malis. Zapewne po prostu zakładał, że Persowie pokonają Greków i podporządkują sobie ich państwa, a on dzięki ich protekcji będzie w spokoju konsumował owoce swojej zdrady. Nie wiemy, czy przejmował się utratą dobrego imienia ani czy król królów był dla zaprzańca wystarczająco szczodry. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością możemy za to obstawić, że Efialtes, podobnie jak wielu innych zdrajców, nie wziął pod uwagę, że atrakcyjnie prezentująca się alternatywa, dla której porzucił własną ojczyznę, za jakiś czas okaże się ulotnym mirażem. Po porażce Persów został w Grecji wyrzutkiem; bez ich ochrony wcześniej czy później musiał go dopaść odwet Spartan.
Również greckie państwa, osaczone między młotem Kserksesa a kowadłem antyperskiej koalicji, kalkulowały, co się bardziej opłaci: przejście na stronę wroga czy lojalność wobec rodaków. Niektóre tak bardzo się bały podjąć decyzję, że do ostatniej chwili grały na dwa fronty. Władca sycylijskich Syrakuz odmówił ateńskim i spartańskim posłom udzielenia pomocy wojskowej, a zaraz potem wysłał w tajemnicy do Delf trzy statki pełne kosztowności. W razie perskiego zwycięstwa zamierzał je ofiarować królowi królów na znak hołdu. Gdyby jednak szczęście uśmiechnęło się do Greków, drogocenny ładunek miał natychmiast powrócić na Sycylię; obywatele Syrakuz utrzymywaliby wtedy zapewne, że przez cały czas niewzruszenie stali po stronie Spartan i Ateńczyków. Mieszkańcy wyspy Kerkyra przyobiecali rodakom sześćdziesiąt okrętów wojennych, lecz nakazali ich załogom czekać na rozwój wydarzeń z dala od reszty greckiej floty. W zależności od wyniku decydującego starcia polecono im twierdzić, że celowo nie wzięli udziału w bitwie albo że powstrzymały ich niepomyślne wiatry9. Zainteresowani bez wątpienia dokonali skrupulatnego bilansu zysków i strat ze zdrady, nie doszli jednak do jednoznacznych konkluzji.
Zwycięstwa pod Salaminą i Platejami w 480 i 479 roku p.n.e. uratowały Greków przed perskim jarzmem. Gdyby historia potoczyła się inaczej, Hellada podzieliłaby los wielu innych prowincji króla królów, a jej mieszkańcy musieliby się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Część z nich zapewne zdecydowałaby się podjąć współpracę ze zwycięzcami; wystarczająco dobitnie świadczyła o tym wyczekująca postawa niektórych greckich poleis w czasie perskiej inwazji. Czy współpraca taka zasługiwałaby na miano zdrady?
Cóż, wszystko zależałoby od tego, co sądziłaby o niej większość Greków. W moim przekonaniu zdrada to nic innego niż współpraca z wrogiem, która spotyka się ze społecznym potępieniem. Jak nietrudno zauważyć, definicja ta zakłada istnienie współpracy, którą określona zbiorowość akceptuje albo przynajmniej toleruje. Powyższe rozróżnienie uważam za kluczowe i będzie się przewijało w niemal każdym rozdziale tej książki. Bez ustalenia, co nie jest uznawane za zdradę, nie da się bowiem dobrze zrozumieć, na czym polega kolaboracja.
Brak akceptacji dla tej czy innej formy współpracy z wrogiem znaczy, że określona zbiorowość uznaje ją za zdradę, czyli – to już wiemy – naruszenie wzajemnego zaufania. Jeśli do współpracy dochodzi w warunkach okupacji lub obcej dominacji, mamy do czynienia z kolaboracją. Aż do zakończenia II wojny światowej bodaj w żadnym języku nie wyróżniano jej odrębnym pojęciem, uważano za jedną z wielu odmian zdrady. Kolaboracja nie jest jednak tożsama ze zdradą, tej bowiem można się dopuścić w każdych okolicznościach, nie tylko pod obcą okupacją. Innymi słowy, każdy przypadek kolaboracji to zdrada, ale nie każda zdrada przybiera postać kolaboracji. Jest to w moim przekonaniu drugi, niezwykle istotny wyróżnik tytułowego zjawiska. Niektórzy badacze nazywają wprawdzie kolaboracją współpracę z niedemokratycznymi reżimami w krajach w pełni suwerennych, lecz podejście to budzi poważne wątpliwości. Nie ma przecież sensu mówić o kolaboracji Niemców z nazizmem, ponieważ żadna obca siła nie narzuciła im tego systemu wbrew ich woli, a współpraca z nim nie uchodziła w oczach niemieckiego społeczeństwa za zdradę10.
Gdyby przedstawić zdradę i współpracę z okupantem w formie zbiorów, tak jak na lekcji matematyki, przyjęłyby kształt dwóch częściowo nakładających się na siebie pól. W części wspólnej znalazłyby się różne przypadki kolaboracji. Wykres obrazowałby zarazem, że nie każda zdrada przybiera postać kolaboracji, ale wszystkie rodzaje kolaboracji noszą znamiona zdrady. Bardziej obrazowo zilustruję powyższe zależności na konkretnych przykładach.
Efialtes był bez wątpienia zdrajcą, bo przeszedł na stronę wroga i doprowadził do klęski swoich rodaków, lecz nie sposób oskarżyć go o współpracę z okupantami. Armia Kserksesa dopiero maszerowała na podbój Grecji, Persowie nie zdążyli jeszcze narzucić jej swojego panowania. Na wykresie sprawca klęski poniesionej przez Spartan pod Termopilami znalazłby się zatem w zbiorze „zdrada”, ale poza polem „kolaboracja”.
W polu tym nie umieścimy również Ryszarda Kuklińskiego, pułkownika Wojska Polskiego, który na przełomie lat 70. i 80. XX wieku przekazywał wywiadowi amerykańskiemu pilnie strzeżone tajemnice wojskowe Układu Warszawskiego. Chociaż komunistyczny sąd skazał Kuklińskiego zaocznie na karę śmierci za zdradę państwa, nie oskarżano go o kolaborację. Zarzut taki nie miałby sensu: oficer ów nie mógł dopuścić się kolaboracji, bo Amerykanie nie okupowali Polski ani nie była ona ich państwem satelickim. Sprawa Kuklińskiego dobrze ilustruje przy okazji względność pojęcia zdrady. Z perspektywy komunistów, wówczas rządzących krajem, oraz pewnej części polskiego społeczeństwa zasługiwał na pogardę; zdradził, ponieważ złamał przysięgę wojskową i działał na szkodę własnej ojczyzny. Inna część rodaków uważała go jednak za bohatera narodowego. Ich zdaniem współpraca Kuklińskiego z amerykańskim wywiadem była wymierzona przede wszystkim w Związek Radziecki i jego hegemonię w Europie Środkowej; pułkownik walczył zatem o odzyskanie przez Polskę niepodległości, to zaś usprawiedliwiało złamanie przysięgi, którą złożył komunistycznemu państwu.
Karel Čurda, czeski cichociemny z czasów II wojny światowej, w 1942 roku wydał Niemcom ludzi, u których ukrywał się po tym, jak został zrzucony na spadochronie do okupowanego kraju. Dzięki wyjawionym przez niego informacjom Gestapo wpadło wkrótce potem na trop komandosów, którzy trzy tygodnie wcześniej dokonali udanego zamachu na niemieckiego protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha; dwa dni później siedmiu z nich zginęło w walce albo odebrało sobie życie. Gdyby Čurda na tym poprzestał, jego przypadek zmieściłby się w zbiorze „zdrada”: był żołnierzem regularnych sił zbrojnych i w trakcie misji wykonywanej na tyłach wroga zdradził towarzyszy broni. Czeski spadochroniarz kontynuował jednak współpracę z okupantami, przyjął nowe nazwisko i jako agent prowokator pomagał Niemcom polować na członków ruchu oporu11. Ze zdrajcy stał się w ten sposób kolaborantem, należałoby go więc przesunąć do części wspólnej zbiorów „zdrada” oraz „współpraca z wrogiem”.
W kolejnych rozdziałach tej książki przedstawiam wiele przypadków współpracy z nieprzyjacielem, których różne okupowane zbiorowości nie uważały za zdradę, a zatem działania te nie nosiły również cech kolaboracji. Tu ograniczę się do jednego, zupełnie niekontrowersyjnego przykładu. Zygmunt Klukowski, polski lekarz ze Szczebrzeszyna na Zamojszczyźnie, nie opuścił swoich pacjentów, gdy jego miasteczko zajęła w 1939 roku Armia Czerwona, a później znalazło się pod okupacją Niemiec. Kierowanie szpitalem wymagało od niego codziennej współpracy z okupantami. Klukowski, choć należał do podziemia, leczył ich tak samo ofiarnie jak Polaków. Potrzeba by wyjątkowej złej woli, aby oskarżyć go z tego powodu o zdradę. Nie mógł przecież porzucić chorych, bo złamałby przysięgę Hipokratesa. Rozumieli to mieszkańcy Szczebrzeszyna oraz podziemie12. Bez cienia wątpliwości przypadek Klukowskiego możemy zatem umieścić w zbiorze „współpraca z wrogiem”, ale poza polem „kolaboracja”.
Mogłoby się wydawać, że zdradę okrywa zazwyczaj mrok tajemnicy, a kolaboracja ma charakter jawny. Nie zawsze jest to prawdą. Kolaboracji dopuszcza się zarówno polityk występujący publicznie po stronie okupantów, jak i policyjny konfident, który potajemnie denuncjuje rodaków. Nie ma większego znaczenia, że osobnik taki pozostaje anonimowy dla reszty okupowanego społeczeństwa; wystarcza, że potępia ono jego działalność, a tak się zazwyczaj dzieje13. Nie należy również z góry zakładać, że zdrada ma charakter jednorazowy, a kolaboracja długotrwały. Pułkownik Kukliński współpracował przecież z amerykańskim wywiadem przez dobrych kilka lat, a aktor, który publicznie poparł stan wojenny w Polsce, mógł zostać uznany przez rodaków za kolaboranta po jednym wystąpieniu w reżimowej telewizji. O tym, czy współpraca z okupantami będzie uchodzić za zdradę, nie przesądzają również intencje tych, którzy decydują się ją podjąć. W dalszych rozdziałach postaram się pokazać, że zdarzały się przypadki, gdy dobrowolną współpracę z nieprzyjacielem społeczeństwo rozgrzeszało, potępienie spotykało zaś niekiedy tych, którzy działali pod przymusem.
Dochodzimy w ten sposób do fundamentalnej kwestii: jak właściwie określić, kiedy mamy do czynienia z naganną, a kiedy z uprawnioną współpracą z wrogiem? Podczas okupacji większość ludzi jest przecież zmuszona wchodzić w różne interakcje z okupantami. Czy francuski maszynista, który podczas II wojny światowej prowadził pociąg w strefie okupowanej przez Niemców, dopuszczał się kolaboracji? Pracował przecież na rzecz nieprzyjaciela i pośrednio przyczyniał się do jego zwycięstw. A czeski burmistrz albo polski sołtys? Musieli, bądź co bądź, wykonywać niemieckie zarządzenia, a więc działali często na szkodę własnych rodaków. Wyliczankę tę można by ciągnąć w nieskończoność i bez trudu doprowadzić ją do absurdu. Robotnik zatrudniony w fabryce produkującej na potrzeby Niemiec i chłop, który wywiązywał się z obowiązkowych dostaw żywności, w jakiś sposób wspierali okupantów. Najprościej byłoby oczywiście zawyrokować, że każdy przypadek współpracy z wrogiem należy oceniać indywidualnie. Jest to w jakimś sensie prawdą: podejście takie pozwala najlepiej zrozumieć intencje, okoliczności i skutki każdej ludzkiej aktywności; niestety, nie przybliża nas ono do zrozumienia, na czym polega kolaboracja jako zjawisko społeczne.
To nie koniec kłopotów. Trudno przecież niekiedy ustalić, czy zbiorowość akceptuje określoną formę współpracy z nieprzyjacielem, czy ją potępia. Postawy poszczególnych ludzi bywają chwiejne i niejednoznaczne, a w warunkach obcej okupacji nie prowadzi się badań opinii publicznej. Nie dysponujemy więc w pełni wiarygodnymi danymi na temat tego, co dokładnie sądziły okupowane społeczeństwa. Przede wszystkim jednak narody nie są monolitami i w obrębie każdego z nich występują różne punkty widzenia. To, co jedna grupa lub warstwa przyjmuje za zupełnie naturalne, w oczach innej uchodzi za zdradę. Postawy zmieniają się w zależności od miejsca i czasu, ewoluują albo ulegają gwałtownym przewartościowaniom. Procesy te wymagają doprecyzowania definicji kolaboracji: jest nią współpraca z okupantem, której w konkretnym momencie historycznym nie akceptuje większość okupowanej społeczności. Przy ustalaniu, jak dużym poparciem cieszy się w danej chwili taki alians, skazani jesteśmy zazwyczaj na oceny szacunkowe lub hipotezy. Nie inaczej rzecz się ma z moimi ustaleniami: będą podlegały weryfikacji ze strony innych historyków, może niektóre zostaną z czasem skorygowane.
W zależności od tego, jakiej dziedziny życia dotyczy współpraca z okupantem, badacze tego zjawiska wyróżniają kolaborację państwową, polityczną, ideologiczną, administracyjną, policyjną, militarną, publicystyczną, kulturalną, gospodarczą, kryminalną, codzienną, a nawet seksualną, podczas II wojny światowej szyderczo nazywaną horyzontalną14. Będę się posługiwał tymi określeniami, omawiając poszczególne przypadki współpracy z nieprzyjacielem, nie stawiam sobie jednak za cel ukazania wszystkich twarzy kolaboracji ani poszerzenia jej typologii.
Na podobnych zasadach będę się odwoływać do motywacji, którymi kierują się okupowani. W takim ujęciu wyróżnia się współpracę neutralną, taktyczną, warunkową i bezwarunkową. Pierwsza z nich służy przeżyciu. Ludzie ją podejmują, bo nie mają wyboru, lecz nie kierują się względami politycznymi ani ideologicznymi. Niektórzy badacze nazywają ją attentyzmem, czyli postawą wyczekującą, biernym dostosowywaniem się do warunków narzuconych przez okupantów. Ze współpracą taktyczną mamy do czynienia, gdy okupowany wykonuje rozkazy okupanta, lecz w głębi duszy pozostaje jego wrogiem. Może w tym samym czasie spiskować przeciwko niemu albo potajemnie współpracować z jego przeciwnikami. Czasami współpraca taktyczna płynnie przechodzi w warunkową. Tę drugą podejmują ci, którzy nie zamierzają wprawdzie stawiać oporu okupantom, lecz jednocześnie kierują się przede wszystkim własnym interesem. Współpraca warunkowa ulega zwykle załamaniu, gdy współdziałanie z nieprzyjacielem przestaje przynosić okupowanym korzyści. Odróżnia ją to od współpracy bezwarunkowej, bo jej wykonawcy przyjmują światopogląd okupantów, identyfikują się z nimi na dobre i na złe. Z zależności takiej nie ma na ogół drogi odwrotu15.
Bezwarunkowa współpraca z wrogiem niemal zawsze jest postrzegana jako kolaboracja, pozostałe formy tego zjawiska bywają oceniane różnie. W dalszych rozdziałach spróbuję wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Zilustruję te prawidłowości wybranymi przykładami z czasów II wojny światowej, a także, choć w znacznie mniejszym zakresie, z innych epok historycznych.
Pisanie o kolaboracji i kolaborantach przysparza pewnych trudności, ponieważ w języku polskim są to określenia wyjątkowo pejoratywne. Posługując się nimi, dajemy – świadomie albo nie – wyraz naszej pogardzie dla takich postaw. Badacz kolaboracji w okupowanych Chinach zauważył: „Gdy tylko to słowo zostaje wypowiedziane, nakłada moralną mapę na krajobraz polityczny, który zamierza opisać”, a tym samym utrudnia jego analizę16. Z drugiej strony byłoby co najmniej dziwne, gdyby w książce o kolaboracji nie pojawiały się słowa „kolaboracja” i „kolaborant”, zwłaszcza że bez pojęć tych nie dałoby się rzetelnie opisać zjawisk, do których dochodziło w okupowanej Europie podczas II wojny światowej17.
Jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się w tej sytuacji unikanie niepotrzebnych uproszczeń i generalizacji. Ponieważ nie każda współpraca z wrogiem była i jest oceniana negatywnie, przyjmuję, że pojęcie „kolaboracja” – zgodnie z zaproponowaną przeze mnie definicją – będzie zarezerwowane wyłącznie do przypadków nieakceptowanych społecznie, a przynajmniej kontrowersyjnych. Kiedy piszę o kolaboracji w kontekście wydarzeń sprzed II wojny światowej albo współczesności, staram się podkreślić, że także wówczas współpraca z nieprzyjacielem mogła być oceniana negatywnie albo tak postrzegamy ją z dzisiejszej perspektywy. Mam nadzieję, że to rozróżnienie pomoże zrozumieć istotę opisywanego zjawiska.
1 Herodot, Dzieje, przeł. i oprac. S. Hammer, Warszawa 2002, ks. VII, ust. 202–219, s. 441–446.
2 Tamże, ks. VII, ust. 137–139, s. 419.
3 Tamże, ks. VII, ust. 130–134, s. 417.
4 M. Åkerström, Betrayal and Betrayers. The Sociology of Treachery, New York 2017, s. 1–5. Na temat zaufania i lojalności zob.: N. Ben Yehuda, Betrayal and Treason. Violations of Trust and Loyalty, Boulder (CO) – Oxford 2001, s. 6–17. Autor ten podkreśla różnicę między spontanicznie odczuwanym wzajemnym zaufaniem – warunkiem koniecznym dla zaistnienia każdej wspólnoty – a lojalnością, gdyż ona zawsze odnosi się do kogoś lub czegoś, a jej zakres podlega negocjacjom.
5 A. Lityński, Zdrada kraju w polskim prawie karnym końca XVIII wieku, [w:] Bo insza jest rzecz zdradzić, insza dać się złudzić. Problem zdrady w Polsce przełomu XVIII i XIX w., red. A. Grześkowiak-Krwawicz, Warszawa 1995, s. 15–16. Por.: A. Grześkowiak-Krwawicz, Zdrada Trzeciego Maja? Malkontenci wobec Ustawy Rządowej, [w:] Bo insza…, dz. cyt., s. 49–69. Na temat pojmowania zdrady w późniejszych wojnach domowych zob.: W.A. Blair, With Malice toward Some. Treason and Loyalty in the Civil War Era, Chapel Hill 2014; P. Anderson, Friend or Foe? Occupation, Collaboration and Selective Violence in the Spanish Civil War, Brighton 2017.
6 N. Ben Yehuda, Betrayal and Treason…, dz. cyt., s. 136.
7 M. Åkerström, Betrayal and Betrayers…, dz. cyt., s. 16–23, 28–41; A. Haska, Hańba!…, dz. cyt., s. 40–43.
8 S.M. Drigotas, C.A. Safstrom, T. Gentilia, An Investment Model Prediction of Dating Infidelity, „Journal of Personality and Social Psychology” 1999, vol. 77, no 3, s. 510–511.
9 Herodot, Dzieje, dz. cyt., ks. VII, ust. 161–164, 168–170, s. 429–431.
10 Zob. np.: S. Malinowski, Die Hohenzollern und die Nazis. Geschichte einer Kollaboration, Berlin 2022.
11 J. Němeček, D. Němečková, Prototyp zrady. Životní příběh Augustina Přeučila, Praha 2015, s. 121–140.
12 Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959, Warszawa 2017, wpisy z 21.09–16.10.1939, s. 149–153, 157–167.
13 W. Borodziej, Terror i polityka. Policja niemiecka a polski ruch oporu w GG 1939–1944, Warszawa 1985, s. 88–90; B. Engelking, „Szanowny panie gistapo”. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach w latach 1940–1941, Warszawa 2003, s. 13–14.
14 P. Madajczyk, „Zdrada i kolaboracja” jako polskie „Flucht und Vertreibung”, „Dzieje Najnowsze” 2010, nr 4, s. 97–98. Por.: M. Bitunjac, J.H. Schopes, Foreword by the Editors, [w:] Complicated Complicity: European Collaboration with Nazi Germany during World War II, eds. M. Bitunjac, J.H. Schoeps, Berlin–Boston 2021 (ebook), s. VI–XI.
15 W. Rings, Life with the Enemy. Collaboration and Resistance in Hitler’s Europe 1939–1945, transl. J. Maxwell Brownjohn, New York 1982, s. 73, 86, 106, 128.
16 T. Brook, Collaboration…, dz. cyt., s. 5.
17 G. Rossoliński-Liebe, Kollaboration im Zweiten Weltkrieg und im Holocaust – Ein analytisches Konzept, Version: 2.0, s. 3, Docupedia-Zeitgeschichte, 21.07.2020, http://docupedia.de/zg/Rossolinski-Liebe_kollaboration_v2_de_2020 (dostęp: 2.02.2024).
Mniej więcej dwa tysiące lat przed klęską, którą latem 1940 roku zadały Francji dywizje Wehrmachtu, rzymski wódz Gajusz Juliusz Cezar najechał celtyckie ziemie pomiędzy Renem a Pirenejami. W ciągu kilku lat jego legiony zgniotły opór walecznych mieszkańców tego kraju i narzuciły im zależność od republiki. Wielkie powstanie Galów pod wodzą Wercyngetoryksa, mimo początkowych sukcesów, Rzymianie skutecznie stłumili. Cezar zadbał o to, aby należycie upamiętnić swoje zwycięstwo – podbój Galii opisał w Komentarzach o wojnie galijskiej, literackim arcydziele. Mimo oczywistej stronniczości relacja Cezara ma ogromną wartość historyczną. Interesująco ukazuje na przykład mechanizmy podboju i zarządzania przez Rzymian zdobytymi prowincjami1.
Cezar chlubi się, że prowadził wojnę bezwzględnie i przebiegle. Dla odstraszającego przykładu nie zawahał się rozkazać, aby kilku tysiącom obrońców pewnego opornego oppidum obcięto obie dłonie, a prawie we wszystkich kampaniach – czego nie ukrywa – korzystał z pomocy zaprzyjaźnionych plemion galijskich. Część z nich walczyła u jego boku z własnego wyboru, znacznie bardziej niż Rzymian nienawidziły bowiem swoich rodaków. Inne Cezar przeciągnął na swoją stronę szantażem albo przekupstwem2. Miał ku temu istotny powód: bez współpracy tubylców Rzymianie nie okiełznaliby kraju o powierzchni zbliżonej do współczesnej Francji, zamieszkanego przez co najmniej cztery miliony ludzi. W szczytowym momencie działań zbrojnych Cezar dysponował jedenastoma legionami i pewną liczbą sprzymierzeńców, w sumie kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy. Doskonale wyszkolona i sprawnie dowodzona armia rzymska miała przewagę nad liczniejszymi, lecz źle zorganizowanymi Galami. Po rozbiciu przeciwnika Cezar mógł jednak pozostawić w Galii w charakterze wojsk okupacyjnych zaledwie niewielką część swoich sił. Jeśli nie chciał, aby po jego odjeździe wybuchło nowe powstanie, musiał przekonać miejscową ludność, że nie opłaca się buntować. Obcinanie rąk i inne okrucieństwa dobrze sprawdzały się w roli kija, podobnie jak praktyka brania zakładników spośród najznamienitszych rodów każdego plemienia, lecz Cezar dobrze rozumiał, że skuteczna polityka okupacyjna wymaga również marchewki. Rzymianie zamierzali pozostać w Galii na stałe, a to znaczyło, że nie mogli siedzieć na mieczach legionistów3.
Gajusz Juliusz Cezar, najstarsze zachowane popiersie, Arles, 46 rok p.n.e. Gdyby nie współpraca podbitych ludów, starożytny Rzym nie zbudowałby imperium rozciągającego się od Szkocji po środkowy Nil i od wybrzeży Atlantyku po zbocza Kaukazu. Zbiory autora
Aulus Hircjusz, podkomendny wodza, uzupełnił ostatnią księgę jego Komentarzy. Wyjaśnił między innymi:
Kiedy Cezar zimował w Belgii, miał ten jedynie zamiar, by utrzymywać plemiona w przyjaźni i nie dać żadnemu nadziei czy powodu do wojny. Niczego bowiem mniej sobie nie życzył, jak tego, by przed swoim ustąpieniem z urzędu nie musieć walczyć. Przez zwracanie się zatem z szacunkiem do plemion, przez przyznawanie bardzo wysokich nagród dla naczelników plemiennych, przez nienakładanie żadnych nowych ciężarów, wyczerpaną tylu nieszczęsnymi wojnami Galię łatwo jednoczył w pokoju przy korzystniejszych warunkach utrzymywania w posłuszeństwie4.
Nie ma powodów, aby nie wierzyć tej relacji. Pewna doza kurtuazji wobec galijskich wodzów kosztowała Cezara z pewnością dużo mniej niż tłumienie ich kolejnego powstania. Na nową kampanię wódz nie miałby zresztą czasu, bo w powietrzu wisiała wojna domowa między Rzymianami; interesowała go znacznie bardziej niż zarządzanie niedawno zdobytą prowincją. Pomysł, aby niedawnych wrogów złapać na lep podarunków, indywidualnych przywilejów i pozornej wielkoduszności, nie był zresztą szczególnie oryginalny. Republikański Rzym od kilku stuleci współpracował już wtedy z lokalnymi elitami w różnych częściach swojego imperium i niemal wszędzie przynosiło to wyśmienite efekty. W czasach cesarstwa Rzymianie doprowadzili tę politykę do perfekcji. W opisie podboju Brytanii za rządów cesarza Klaudiusza Tacyt nazwał tę praktykę „starym i od dawna już przez naród rzymski przyjętym zwyczajem, żeby jako narzędzie niewoli także królów posiadać”5. Inaczej zresztą po prostu się nie dało. Gdyby nie współpraca podbitych ludów, Rzym nie zbudowałby imperium rozciągającego się od Szkocji po środkowy Nil i od wybrzeży Atlantyku po zbocza Kaukazu.
W mniejszym lub większym stopniu zasada ta dotyczyła każdego imperium w dziejach ludzkości, czy to przed Cezarem, czy po nim: perskiego, chińskiego, arabskiego, mongolskiego, azteckiego, hiszpańskiego, osmańskiego, napoleońskiego, brytyjskiego, rosyjskiego, a także radzieckiego. Każde z nich powstało i rozwijało się dzięki współpracy pokonanych ludów z najeźdźcami6. Nawet współczesne Stany Zjednoczone, z ich niemal nieograniczonymi środkami finansowymi i najnowocześniejszą techniką wojskową, bez pomocy miejscowej ludności nie mają szans skutecznie kontrolować zdobytego terytorium. Gdy z jakichś przyczyn stawia ona wytrwały opór, militarne i polityczne koszty okupacji wcześniej czy później wzrastają do tego stopnia, że zdobywcy muszą wycofać się jak niepyszni albo grzęzną na lata w rujnujących ich reputację wojnach z partyzantami. Spektakularny finał ostatniej z takich porażek media relacjonowały na bieżąco – z obrazem i dźwiękiem – w sierpniu 2021 roku, gdy Amerykanie i ich sojusznicy ewakuowali się w pośpiechu z lotniska Bagram pod Kabulem. Wraz z nimi kraj opuszczali prozachodni Afgańczycy, gdyż groziła im zemsta ze strony zwycięskich talibów. Amerykanie przegrali, ponieważ nie udało się im nakłonić do współpracy pozostałych mieszkańców tego niedostępnego kraju. Afganistan jeszcze raz dowiódł, że zasłużenie bywa nazywany cmentarzyskiem imperiów.
Bez współpracy ze strony pokonanych panowanie nad rozległymi i zróżnicowanymi kulturowo obszarami było i jest po prostu technicznie niezwykle trudne. Żadne imperium w dziejach świata nie dysponowało wystarczającymi zasobami ludzkimi ani środkami technicznymi, by upilnować miliony poddanych, którzy mówią różnymi językami, wyznają najróżniejsze religie i przynajmniej bezpośrednio po podboju nie pałają zazwyczaj szczególną sympatią do okupantów. Z tego powodu każde z imperiów musiało wypracować mniej kosztowne metody utrzymywania podbitych ludów w posłuszeństwie. Najprostszą i najbardziej skuteczną z nich było dopuszczenie pokonanych do współpracy.
Liczby mówią same za siebie. Pod koniec IV wieku n.e. administracja Imperium Romanum składała się z około 30 tysięcy urzędników różnych szczebli. Zarządzali obszarem o powierzchni mniej więcej czterech milionów kilometrów kwadratowych, zamieszkanym w przybliżeniu przez 75 milionów osób. Oznaczało to, że jeden przedstawiciel władzy cesarskiej przypadał przeciętnie na 2,5 tysiąca poddanych i ponad 130 kilometrów kwadratowych terytorium państwa. W czasach Juliusza Cezara wskaźniki te były z pewnością parokrotnie mniej korzystne dla Rzymian, ponieważ schyłkowa republika dysponowała zaledwie szczątkowym korpusem urzędniczym. Podobnie wyglądała sytuacja w czasach wczesnego cesarstwa7.
Inne imperia miewały bardziej rozbudowane struktury administracyjne, lecz i tak nie mogłyby się mierzyć pod tym względem ze współczesnymi państwami narodowymi. Zdecydowana większość z nich ustępowała nawet Polsce, krajowi o przeciętnej, jak na europejskie warunki, powierzchni, liczbie mieszkańców oraz niezbyt wybujałej biurokracji (około 450 tysięcy osób w 2020 roku, nie licząc resortu obrony). Sprawnie zorganizowane i mocno scentralizowane Chiny pod rządami dynastii Han zatrudniały w II wieku n.e. armię 120 tysięcy urzędników; trzymała w ryzach 60 milionów mieszkańców i nadzorowała obszar o podobnej wielkości jak późne cesarstwo rzymskie. Na każdego chińskiego urzędnika przypadało średnio 500 poddanych cesarza i 33 kilometry kwadratowe powierzchni państwa. W dzisiejszej Polsce jest to odpowiednio 84 obywateli i 0,7 kilometra kwadratowego8.
W ciągu kilkunastu stuleci od upadku dynastii Han zmieniło się pod tym względem zaskakująco niewiele. W europejskiej części Rosji na krótko przed wybuchem I wojny światowej służyło nieco ponad 250 tysięcy urzędników. Zarządzali obszarem zbliżonym wielkością do późnego Imperium Romanum, o połowę jednak ludniejszym. Na każdego z nich przypadało nieco ponad 400 poddanych cara oraz 16 kilometrów kwadratowych powierzchni kraju. Carskie siły porządkowe miały ogromne uprawnienia, ale były nieliczne. W całym państwie Romanowów, od Kalisza po Czukotkę, służyło niespełna 48 tysięcy żandarmów oraz funkcjonariuszy pozostałych służb porządkowych, w tym ochrany – budzącej postrach policji politycznej. Stróżów prawa było więc w ogromnej Rosji w sumie dwukrotnie mniej niż we współczesnej Polsce9.
Cesarstwo Rzymskie pod koniec IV wieku n.e.
Chiny pod rządami dynastii Han w II wieku n.e.
Europejska część Cesarstwa Rosyjskiego na początku XX wieku
Terytorium
4 mln km2
4 mln km2
4,1 mln km2
Liczba ludności
75 mln
60 mln
103 mln
Liczba urzędników
30 tys.
120 tys.
253 tys.
Liczba poddanych w przeliczeniu na 1 urzędnika
2,5 tys.
500
400
Powierzchnia w przeliczeniu na 1 urzędnika
130 km2
33 km2
16 km2
Rosyjski aparat biurokratyczny był ośmiokrotnie liczniejszy od rzymskiego i dwukrotnie liczniejszy od chińskiego z czasów dynastii Han. Mimo to nie zdołał opanować rozsadzających państwo ruchów odśrodkowych, powstrzymać rewolucji, a w konsekwencji zapobiec gwałtownemu upadkowi imperium. Za jedną z przyczyn tej porażki uważa się słabość jego struktur, w porównaniu z innymi mocarstwami europejskimi carska Rosja dysponowała bowiem wyjątkowo skromną liczbą urzędników w przeliczeniu zarówno na liczbę obywateli, jak i powierzchnię kraju. Nawet niewydolne i pogrążone w permanentnych sporach narodowościowych Austro-Węgry wyprzedzały ją pod oboma tymi względami o kilka długości, a i tak nie uratowały się przed rozpadem.
Na jeszcze wątlejszych podstawach opierały się rządy Europejczyków w ich imperiach kolonialnych. Subkontynentem indyjskim i jego trzystoma milionami mieszkańców władało na przełomie XIX i XX wieku zaledwie dziesięć tysięcy Brytyjczyków, wszyscy oni piastowali kluczowe stanowiska w tamtejszej administracji państwowej. W tym samym czasie w azjatyckiej części Rosji pełniło służbę nie więcej niż kilka tysięcy carskich urzędników. Odpowiadali za utrzymanie porządku na obszarze prawie dwukrotnie większym od Europy, a podlegało im około sześćdziesięciu milionów ludzi. Francuska zwierzchność kolonialna na rozległych przestrzeniach Afryki Zachodniej opierała się na białych szefach okręgów. Każdy z nich miał za zadanie nadzorować w terenie kilka tysięcy czarnoskórych mieszkańców kraju. Najczęściej nie znał ich języka, był więc całkowicie zdany na miejscowych tłumaczy i zaprzyjaźnionych wodzów plemiennych. Ci nierzadko wodzili go za nos i dbali wyłącznie o własne interesy10.
Można oczywiście zasadnie dowodzić, że podbitych ludów nie utrzymywali w posłuszeństwie policjanci i urzędnicy; czyniło to uzbrojone po zęby wojsko. Kiedy w Galii, Judei, Królestwie Kongresowym albo Prowincjach Północno-Zachodnich wybuchało powstanie, wysyłano tam ekspedycję karną, ta zaś krwawo łamała opór tubylców i siłą przywracała władzę metropolii. Operacjom militarnym towarzyszyły zwykle represje wobec miejscowej ludności. Skoro imperium nie mogło polegać na odpowiednio licznym i sprawnym aparacie biurokratycznym, w razie potrzeby musiało przekonująco zademonstrować, że bunt jest znacznie mniej opłacalny niż bezwarunkowe posłuszeństwo. Cóż lepiej przemawia ludziom do wyobraźni niż rzezie, tortury, deportacje i konfiskaty?
W zarządzaniu podbitymi ludami za pomocą terroru specjalizowali się zwłaszcza starożytni Asyryjczycy. Demonstrują to przekonująco inskrypcje i płaskorzeźby z IX wieku p.n.e. sławiące wyczyny asyryjskich władców. „Obdarłem ze skóry tylu możnych, ilu tylko przeciwko mnie się zbuntowało, i ułożyłem ich skóry na stosie ciał; niektóre z nich naciągnąłem na stos, inne podniosłem na palu ponad stosem. Obdarłem ze skóry bardzo wielu w moim kraju, a ich skóry rozwiesiłem na murach”11 – informuje szczegółowo i bez fałszywej skromności asyryjski król Aszurnasirpal II. Na tle swoich poprzedników i następców nie wyróżniał się bynajmniej szczególnym okrucieństwem; inni wykazywali się jeszcze większą kreatywnością w zadawaniu śmierci pokonanym.
Historycy powątpiewają w masowość tych represji. Sądzą, że tortury były wprawdzie przerażające, lecz poddawano im stosunkowo nielicznych. Reszta poddanych miała jedynie wyciągnąć z pokazówki odpowiednią lekcję. Z tego powodu kaźń buntowników uwieczniano z detalami w inskrypcjach i wykuwano w kamieniu. Asyryjczycy nie byli wbrew pozorom zwyrodniałymi sadystami; zachowywali się na swój sposób racjonalnie. Ich władcy chlubili się nabijaniem przeciwników na pal, obdzieraniem ich ze skóry albo paleniem żywcem całych rodzin od starca po oseska, bo to skutecznie zniechęcało do buntów resztę poddanych. Asyria nie dysponowała wystarczającym potencjałem demograficznym, aby inaczej utrzymać w ryzach podbite przez siebie ludy12. Francuski historyk i filozof Michel Foucault zauważył, że wymyślne sposoby zadawania śmierci przestępcom – a do nich zaliczano przecież buntowników – nie miały nigdy nic wspólnego z niekontrolowanymi wybuchami wściekłości; zawsze służyły jako inwestycja w efektywność władzy13.
Asyryjczycy wykazywali wyjątkowe upodobanie do okrucieństwa, ale logiką zastraszania posługiwały się również inne imperia, nawet jeśli epatowanie okrucieństwem i ekstrawaganckie tortury z czasem wyszły z mody. Cezar nie ukrywał przed swoimi czytelnikami, że aby pokonać wojowniczych Galów, musiał niekiedy sięgać po drastyczne środki; o wiele częściej jednak przedstawiał się na kartach swoich Komentarzy jako wódz łagodny i wspaniałomyślny14. Zapewne uznał, że cechy te lepiej pasują do wizerunku wybitnego męża stanu niż żołdacka brutalność, lub uważał, że represje należy dawkować z umiarem. Jeśli istotnie tak sądził, w obu kwestiach miał całkowitą rację. Obiektywnie rzecz biorąc, nie opłacało się bowiem mordować zbyt wielu własnych ani cudzych poddanych, choć przypadki takie oczywiście się zdarzały. Eksterminacja mieszkańców Koryntu i Kartaginy przez Rzymian w 146 roku p.n.e., rzezie całych miast urządzane w średniowieczu przez krzyżowców albo Mongołów, miały wszak, mimo wszystko, sporadyczny charakter15. Zazwyczaj chodziło w nich też o demonstrację siły. Mordując kilkanaście tysięcy jeńców, najeźdźcy skutecznie dawali do zrozumienia setkom tysięcy rodaków ofiar, że w razie oporu litości nie będzie. Niezwykle rzadko dochodziło do zagłady całych ludów. Aż do początków XX wieku terytorium pozbawione mieszkańców było dla zdobywców właściwie bezużyteczne. Ktoś musiał przecież pracować na roli, kopać rowy irygacyjne, zajmować się handlem, płacić podatki. Władza nie cierpi próżni demograficznej. Wycięcie w pień całej ludności podbitego kraju nigdy nie leżało w interesie zdobywców, w przypadku większych populacji było też po prostu techniczne niewykonalne16.
Wbrew obiegowej opinii nawet zagłada rdzennych mieszkańców Ameryki Środkowej nie była celem hiszpańskich konkwistadorów; zdarzyła się nieplanowana, jako uboczna konsekwencja podbojów. Hekatombę tamtejszych ludów spowodowały przywiezione z Europy choroby. Co zresztą znamienne, zdobywcy niemal od razu postanowili zrekompensować sobie ubytek nowych poddanych i zaczęli sprowadzać na zachodnią półkulę czarnoskórych niewolników z Afryki. Tego rodzaju inżynierią społeczną posługiwały się też inne mocarstwa. Począwszy od Asyrii i Babilonu w odległej starożytności, a skończywszy na Związku Radzieckim po II wojnie światowej, imperia dokonywały masowych przesiedleń ludności w charakterze odwetu lub prewencyjnej pacyfikacji podbitych obszarów. Karały w ten sposób krnąbrne ludy, a strategicznie ważne obszary kolonizowały lojalnymi sobie osadnikami. Zasoby najeźdźców były jednak ograniczone. Rzadko kiedy mogły sobie pozwolić na deportację wszystkich mieszkańców zbuntowanego kraju17.
Masowe represje groziły ponadto umocnieniem wśród tubylców woli oporu, ta zaś prowadziłaby do niepożądanej eskalacji konfliktu. Scenariusz taki nie leżał w interesie metropolii, nawet jeśli dysponowała miażdżącą przewagą militarną. Władcy imperiów, zamiast cieszyć się owocami swoich zwycięstw albo planować nowe podboje, zmuszeni byli podejmować w takich sytuacjach uciążliwe ekspedycje karne; rozpraszali siły i środki, które mogliby wykorzystać gdzie indziej; cierpiały ich osobisty autorytet, finanse i prestiż państwa. Znacznie rozsądniej było porozumieć się z podbitą społecznością, a przynajmniej z jej częścią. Pozwalało to zredukować koszty okupacji i przerzucić ciężar utrzymania porządku na barki mieszkańców anektowanego kraju. Właśnie dlatego wszystkim imperiom opłacało się korzystać z usług kolaborantów. Cezar dobrze wiedział, co robi, okazując pozorną wspaniałomyślność zwyciężonym Galom.
Dalsza część w wersji pełnej
1 D. Henige, He came, he saw, we counted: historiography and demography of Ceasar’s gallic numbers, „Annales de démographie historique” 1998, s. 215–231.
2 Gajusz Juliusz Cezar, Wojna galijska, przeł. E. Konik, Wrocław 2004, ks. VII, ust. 28, 33, 39; ks. VIII, ust. 27, 44, s. 280, 284–285, 291–292, 365–366, 377. Por.: M. Carry, H.H. Scullard, Dzieje Rzymu. Od czasów najdawniejszych do Konstantyna, przeł. J. Schwakopf, t. 1, Warszawa 1992, s. 513–517.
3 J.F. Drinkwater, Roman Gaul. The three provinces, 58 BC – AD 260, New York 1983, s. 19.
4 Gajusz Juliusz Cezar, Wojna galijska…, dz. cyt., ks. VIII, ust. 49, s. 381–382.
5 Tacyt, Żywot Juliusza Agrykoli, [w:] tegoż, Dzieła, przeł. S. Hammer, Warszawa 2004, s. 634.
6 J. Burbank, F. Cooper, Empires in World History: power and politics of difference, Princeton (NJ) – Woodstock 2010, s. 8–14.
7 A. Ziółkowski, Historia Rzymu, Poznań 2004, s. 431–439; W. Scheidel, From the „Great Convergence” to the „First Great Divergence”. Roman and Quin-Han State Formation and Its Aftermath, [w:] Rome and China. Comparative Perspectives on Ancient World Empires, ed. W. Scheidel, Oxford–New York 2009, s. 11–21.
8 W. Scheidel, From the „Great Convergence”…, dz. cyt., s. 11–21.
9 B. Mironov, M. Miller, The Challenge of Space and Technologies of Management of Ethno-Confessional Diversity in the Russian Empire, „Russian History” 2017, vol. 44, no 1, s. 35–37; N. Weissman, Regular Police in Tsarist Russia, 1900–1914, „The Russian Review" 1985, vol. 44, s. 47.
10 Lord Curzon of Kedleston [G.N. Curzon], British Rule in India II, „The North American Review” 1910, vol. 192, no 657, s. 156. Por.: C.A. Bayly, Imperial Meridian. The British Empire and the World 1780–1830, London–New York 1989, s. 215–216; D.C. Potter, Manpower Shortage and the End of Colonialism: The Case of the Indian Civil Service, „Modern Asian Studies” 1973, vol. 7, no 1, s. 48–49; E. Lynn Osborn, „Circle of Iron”: African Colonial Employees and the Interpretation of Colonial Rule in French West Africa, „The Journal of African History” 2003, vol. 44, no 1, s. 29–34.
11 A.K. Grayson, Assyrian Rulers of the Early First Millennium BC, vol. 1: (1114–859 BC), Toronto–Buffalo–London 1991, s. 199. Por.: E. Bleibtreu, Grisly Assyrian Record of Torture and Death, „Biblical Archeology Review” 1991, vol. 17, no 1, s. 52–61.
12 Tamże.
13 M. Foucault, Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, przeł. T. Komendant, Warszawa 2009, s. 34–35.
14 Gajusz Juliusz Cezar, Wojna galijska, ks. VIII, ust. 3, 21, 31, 44.
15 L.W. Marvin, War in the South: A First Look at Siege Warfare in the Albigensian Crusade, 1209–1218, „War in History” 2001, vol. 8, no 4, s. 373–394; tenże, The Massacre at Béziers July 22, 1209: A Revisionist Look, [w:] Heresy and the Persecuting Society in the Middle Ages: Essays on the Work of R.I. Moore, ed. M. Frassetto, Leiden 2005, s. 195–225.
16 D. Grosman, O zabijaniu. Psychologiczny koszt kształtowania gotowości do zabijania w czasach wojny i pokoju, przeł. D. Konowrocka, Warszawa 2010, rozdz. 2–3.
17 P. Polian, Wbrew ich woli. Historia i geografia migracji przymusowych w Związku Radzieckim, przeł. B. Żyłko, Gdańsk 2015, s. 20–47.
Redakcja: Magdalena Jankowska
Korekta: Urszula Roman
Opieka redakcyjna: Justyna Pelaska
Indeks: Rafał Dajbor
Projekt okładki: Marcin Hernas | tessera.org
Recenzje naukowe: prof. dr hab. Jerzy Kochanowski, prof. dr hab. Rafał Wnuk
Zdjęcie na okładce: Nieformalny przywódca polskich górali Wacław Krzeptowski wita gubernatora Hansa Franka w Zakopanem, listopad 1939. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10 lok. 3
00-013 Warszawa
wydawnictwo.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, Warszawa), Świetlicy KP w Cieszynie (ul. Zamkowa 1) i księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) oraz w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.