Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ned Wilcox, którego ojciec zginął gwałtowną śmiercią, podejmuje pracę w jego macierzystej Jednostce D, by jeszcze przez jakiś czas obcować chociaż ze wspomnieniami o nim.
Wśród funkcjonariuszy policji stanowej panują stosunki jak w rodzinie. Ale, jak wiadomo, każda rodzina ma swoje tajemnice, niekoniecznie przyjemne. Także Jednostka D od lat pilnie strzeże tajemnicy, która może mieć coś wspólnego z makabryczną śmiercią ojca Neda. Tajemnicy nieludzkiej i niewyjaśnionej do dziś, a przez to jeszcze bardziej fascynującej.
Czy Ned zdoła rozwiązać zagadkę buicka roadmastera 8, stojącego od dwudziestu lat w Baraku B?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Dla Surendry i Geety Patelów
Rok po śmierci Curta Wilcoxa jego syn zaczął bardzo często przychodzić do baraków, ale to naprawdę bardzo, lecz nikt mu nie kazał spadać ani nie spytał, czego tu znowu, do cholery, szuka. Rozumieliśmy, o co mu chodzi – chciał mieć kontakt ze wspomnieniami o ojcu. Gliny się dobrze znają na psychologii żałoby; większość nas poznała temat lepiej, niżby chciała.
Był to ostatni rok Neda Wilcoxa w szkole w Statler. Musiał zrezygnować z gry w drużynie futbolowej; kiedy nadeszła pora wyboru, zdecydował się na Jednostkę D. Ciężko pojąć, że chłopak to zrobił, że przedłożył harówę za darmo nad piątkowe mecze i sobotnie imprezy, ale tak właśnie się stało. Chyba nikt z nas z nim o tym nie rozmawiał, ale szanowaliśmy go za to. Uznał, że pora skończyć z zabawą i tyle. Decyzja często ponad siły dorosłych facetów. A Ned ją podjął, nie mogąc jeszcze legalnie kupić sobie drinka ani paczki fajek. Ojciec byłby chyba z niego dumny. Nie chyba, na pewno.
Zważywszy na to, jak często się plątał po okolicy, w końcu chyba musiał się dowiedzieć, co jest w Baraku B i spytać kogoś, co to i co tam robi. Prawdopodobnie padłoby na mnie, ponieważ byłem najbliższym przyjacielem jego ojca. Przynajmniej wśród chłopaków z policji stanowej. Może nawet czekałem, aż tak się stanie. Co cię nie zabije, to cię wyleczy, jak to kiedyś mówili. Niech ten kot dostanie solidną dawkę satysfakcji.
To, co spotkało Curtisa Wilcoxa, było całkiem zwyczajne. Odebrał mu życie zasłużony miejscowy pijak, którego Curt dobrze znał i którego aresztował z sześć czy osiem razy. Ten pijak, Bradley Roach, nie chciał nikomu zrobić krzywdy; pijacy rzadko tego chcą. Co, oczywiście, nie przeszkadza, że ma się ochotę dać im takiego kopa w tę zalaną dupę, żeby dolecieli na drugą wieś.
Pod koniec pewnego upalnego lipcowego popołudnia roku zero jeden Curtis zatrzymał się przy jednej z tych wielkich ciężarówek na osiemnastu kołach, która zjechała z czteropasmówki, bo jej kierowca zamarzył o domowym żarełku, zamiast udać się do kolejnego Burger Kinga czy Taco Bell. Curt zaparkował na asfalcie przed opuszczoną stacją Jenny przy skrzyżowaniu drogi stanowej 32 z szosą Humboldta – innymi słowy, w tym samym miejscu, w którym w naszej części wszechświata przed laty pojawił się ten cholerny stary buick roadmaster. Możecie to nazwać zbiegiem okoliczności, ale ja jestem gliną i nie wierzę w zbiegi okoliczności, tylko w łańcuchy wydarzeń, które robią się coraz dłuższe i słabsze, aż przerwie je pech lub zwykła ludzka podłość.
Ojciec Neda ruszył za tą ciężarówką, bo miała oderwaną łatę. Przejeżdżając, zauważył, że za tylną oponą furkocze pasmo gumy jak wielka czarna wstążka. Mnóstwo niezależnych kierowców jeździ na łatanych oponach, bo ceny nowych są takie, że po prostu inaczej się nie da, i czasami łaty się odklejają. Ciągle się je widzi porozrzucane na całej autostradzie, na asfalcie albo zepchnięte na pobocze jak wylinki gigantycznych czarnych węży. Niebezpiecznie jest jechać za takim z odklejającą się łatą, zwłaszcza na dwupasmówce w rodzaju SR 32, ładnej, lecz zaniedbanej szosie pomiędzy Rocksburg i Statler. Taka łata jest na tyle duża, że może rozbić przednią szybę jakiemuś nieszczęsnemu gościowi. A nawet jeśli nie wybije, może wystraszyć kierowcę tak, że wpadnie do rowu, na drzewo albo do strumienia Redfern, który biegnie równiutko wzdłuż szosy prawie przez dwanaście kilometrów.
Curt włączył koguta i kierowca grzecznie zjechał na pobocze. Curt zatrzymał się tuż za nim, najpierw połączywszy się z dyspozytornią. Wyjaśnił przyczyny postoju i zaczekał, aż Shirley potwierdzi, że przyjęła meldunek. Następnie wysiadł i poszedł do ciężarówki.
Gdyby podszedł dokładnie pod okno, z którego wychylał się kierowca, nadal chodziłby po naszej planecie. Ale on zatrzymał się, żeby popatrzeć na łatę na tylnym zewnętrznym kole, a nawet mocno za nią szarpnął, żeby sprawdzić, czy da się oderwać. Kierowca widział to, co później zeznał. To, że Curt się zatrzymał przy oponie, było przedostatnim ogniwem w łańcuchu, który zaprowadził jego syna do Jednostki D i włączył w nasze szeregi. Ostatnim ogniwem był według mnie Bradley Roach, który się pochylił, żeby wyjąć kolejny browar z sześciopaka na podłodze jego starego buicka regala (nie tego buicka, tylko innego – tak, zabawne, że kiedy się wspomina wypadki i romanse, wszystkie wydarzenia układają się jak planety na astrologicznym wykresie). Nie minęła minuta, a Nedowi Wilcoxowi i jego siostrom zabrakło tatusia, a Michelle Wilcox – męża.
Niezbyt długo po pogrzebie chłopak Curta zaczął się pokazywać w Jednostce D. Tamtej jesieni przychodziłem na zmianę od trzeciej do jedenastej (albo tylko po to, żeby sprawdzić, co się dzieje; jak się już jest w tym kieracie, trudno się z niego wyrwać) i na ogół pierwszą osobą, którą widziałem, był ten mały. Jego koledzy byli na boisku im. Floyda B. Clouse’a za szkołą, grali, atakowali ćwiczebne manekiny i przybijali sobie piątki, a Ned tymczasem sterczał samotnie na trawniku przed barakami, opatulony w zielono-złotą szkolną marynarkę, i grabił suche liście na wielkie sterty. Machał do mnie ręką, a ja do niego – jak się masz, synu. Czasami, gdy zaparkowałem, przychodziłem do niego i gawędziliśmy. On opowiadał mi na przykład, co mądrego zrobiły ostatnio jego siostry, i śmieliśmy się, ale nawet kiedy się śmiał, można było poznać, jak je kocha. Czasami wchodziłem tylnymi drzwiami i pytałem Shirley, co słychać. Bez Shirley Pasternak wszyscy policjanci w zachodniej Pensylwanii błąkaliby się jak dzieci we mgle – i nie ma w tym żadnej przesady.
Jak przyszła zima, Ned uwijał się z odśnieżarką na parkingu, gdzie funkcjonariusze zatrzymywali swoje prywatne samochody. Za nasz parking odpowiadają bracia Dadier, dwa miejscowe cwaniaczki, ale Jednostka D znajduje się w krainie amiszów, na skraju Short Hills, i kiedy jest burza, wiatr nawiewa śnieg na parking niemal natychmiast po przejeździe pługu. Ten nawiany śnieg wygląda według mnie jak ogromne białe żebra. W każdym razie Ned się nim zajmował. Zjawiał się – nawet jeśli było minus trzynaście, a od wzgórz nadal wiał wiatr – ubrany w kombinezon z zielono-złotą marynarką, w przydziałowych policyjnych rękawicach ze skórzaną lamówką i w goglach. Machałem do niego, a on odmachiwał i dalej wciągał smugi śniegu w odśnieżarkę. Później wpadał na kawę albo kubek gorącej czekolady. Ludzie zaglądali i zagadywali go, pytali o szkołę i czy trzyma bliźniaczki w ryzach (w zimie roku zero jeden dziewczynki miały jakieś dziesięć lat). Pytali, czy jego mamie czegoś nie potrzeba. Czasami nawet ja się włączałem, jeśli nikt mi nie siedział na głowie i jeśli nie miałem za dużo papierkowej roboty. Nikt nie mówił o jego ojcu; wszyscy o nim mówili. Rozumiecie.
Tak naprawdę grabienie liści i dbanie o to, żeby śnieg nie zasypał parkingu, należało do Arky’ego Arkaniana. Arky był stróżem. Ale był także jednym z nas i nigdy się nie wściekał, kiedy ktoś wchodził na jego teren. Jeśli chodzi o odśnieżanie, rękę dam sobie uciąć, że Arky na kolanach dziękował Bogu za Neda. Stuknęła mu wtedy sześćdziesiątka, na pewno, i dni świetności miał już za sobą. Podobnie jak dni, gdy mógł spędzić na dworze półtorej godziny przy temperaturze minus dziesięć (minus dwadzieścia pięć, jeśli doliczyć wiatr) i prawie tego nie poczuć.
A potem mały przykleił się do Shirley, czyli formalnie funkcjonariusz łącznościowej Pasternak. Zanim nadeszła wiosna, Ned zaczął coraz częściej przesiadywać w jej małej klitce z telefonami, TDD (urządzeniami telefonicznymi dla głuchych), tablicą lokalizacji (znaną też jako D-mapa) oraz komputerową konsoletą, która jest samym środkiem tego małego światka pod wysokim napięciem. Shirley pokazała mu telefony (najważniejszy jest czerwony, nasz odpowiednik 911). Wyjaśniła, że sprzęt namierzający trzeba sprawdzać raz w tygodniu i jak się to robi, i że trzeba codziennie potwierdzać grafik przydziałów, żeby wiedzieć, kto patroluje szosy Statler, Lassburga i Pugus City, kto ma dyżur w sądzie lub jest wolny.
– Śni mi się w koszmarach, że straciłam funkcjonariusza i wcale tym nie wiem – podsłuchałem raz, jak mówi Nedowi.
– Czy to się kiedyś stało? – spytał Ned. – Zgubiliście kogoś?
– Raz. Zanim tu zaczęłam pracować. Patrz, zrobiłam ci odbitkę kodów wezwań. Teraz nie musimy ich już używać, ale wszyscy to robią. Jeśli chcesz pracować w dyspozytorni, musisz je poznać.
Potem wróciła do czterech głównych czynności, jeszcze raz wymieniając je od początku: potwierdzić lokalizację, potwierdzić rodzaj wypadku, potwierdzić rodzaj obrażeń, jeśli istnieją, i potwierdzić miejsce pobytu najbliższego wolnego funkcjonariusza. Lokalizacja, wypadek, obrażenia, funkcjonariusz, oto jej mantra.
Pomyślałem: niedługo będzie tu pracować. Shirley chce go przyuczyć. Nie przejmuje się, że pułkownik Teague albo ktoś ze Scranton może tu wejść i przyłapać go, jak wykonuje za nią pracę, Shirley chce go przyuczyć.
I co powiecie, nie minął tydzień, a mały zasiadał przy biurku funkcjonariusz łącznościowej Pasternak w dyspozytorni, najpierw tylko wtedy, gdy Shirley leciała do łazienki, ale potem zostawał tam na coraz dłużej, a Shirley robiła kawę, a nawet wychodziła zapalić.
Kiedy mały po raz pierwszy zobaczył, że widzę, jak siedzi tam zupełnie sam, podskoczył i wyszczerzył się w fałszywym uśmiechu, jak chłopak, którego matka weszła niespodziewanie do pokoju, kiedy on nie zdążył wyjąć ręki spod bluzki dziewczyny. Skinąłem mu głową i poleciałem przed siebie zajęty swoimi sprawami, udając, że nic mnie to nie obchodzi. Shirley oddała zarządzanie dyspozytornią chłopakowi, który musiał się golić najwyżej trzy razy w tygodniu, po drugiej stronie tego ustrojstwa był prawie tuzin facetów, ale ja nawet nie zwolniłem kroku. Nadal rozmawialiśmy o jego ojcu – Shirley i Arky, no i ja, i pozostali, z którymi Curtis Wilcox służył ponad dwadzieścia lat. Nie zawsze mówi się ustami. Czasami to, co pada z twoich ust, w ogóle nie ma znaczenia. Trzeba się uwiarygodnić.
Ale kiedy zszedłem mu z oczu, zatrzymałem się. Stanąłem. Zacząłem nasłuchiwać. Shirley Pasternak stała z parującym styropianowym kubkiem po przeciwnej stronie pokoju, koło okien wychodzących na autostradę, i patrzyła na mnie. Obok niej stał Phil Candleton, który właśnie się odmeldował i już się przebrał w cywilne łachy. On także patrzył w moim kierunku.
W dyspozytorni zatrzeszczało radio.
– Statler, tu dwunastka – powiedział głos. Radio zniekształca, ale i tak potrafię rozpoznać moich ludzi. To był Eddie Jacubois.
– Tu Statler, mów – odpowiedział Ned. Idealnie spokojny. Jeśli się bał, że da ciała, nie było tego słychać.
– Statler, mam tu volkswagena jettę, numer rejestracyjny 14-0-7-3-9 Fokstrot, P-A, zatrzymał się na szosie 99. Potrzebuję 10-28, odbiór.
Shirley ruszyła do dyspozytorni bardzo szybkim krokiem. Trochę kawy wychlupnęło jej z kubka. Wziąłem ją za łokieć, zatrzymałem. Eddie Jacubois był w terenie, właśnie zatrzymał jettę za jakieś wykroczenie – logika podpowiadała, że za przekroczenie prędkości – i chciał wiedzieć, czy samochód lub jego właściciel figurują w policyjnych rejestrach. Chciał to wiedzieć, bo zamierzał wysiąść i zbliżyć się do jetty. Chciał to wiedzieć, bo miał zawlec swój tyłek na linię ognia, tak jak każdego dnia. Czy jetta została skradziona? Czy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy była zamieszana w jakiś wypadek? Czy jej właściciel stanął przed sądem oskarżony o przemoc względem współmałżonka? Czy do kogoś strzelił? Czy kogoś okradł lub zgwałcił? Czy nie płacił za parkowanie?
Eddie miał prawo dowiedzieć się tych rzeczy, jeśli znajdowały się w bazie danych. Ale Eddie miał także prawo się dowiedzieć, dlaczego uczeń liceum powiedział do niego: „Tu Statler, mów”. Pomyślałem, że to zależy od Eddiego. Gdyby spytał: „Gdzie, do cholery, jest Shirley”, puściłbym jej łokieć. Ale gdyby mu to zwisało, chciałem sprawdzić, co zrobi mały. Jak to zrobi.
– Dwunastka, czekaj na odpowiedź. – Jeśli Ned spocił się z wrażenia, nie było tego słychać w jego głosie. Odwrócił się do monitora komputera i wpisał Uniscope, wyszukiwarkę używaną przez pensylwańską policję. Uderzał w klawisze gwałtownie, lecz bez pomyłek, potem wcisnął enter.
Nastąpiła chwila ciszy, w której Shirley i ja staliśmy ramię w ramię, milcząc i modląc się w doskonałym unisono. Modliliśmy się, żeby dzieciaka nie sparaliżowało, żeby nagle nie zerwał się z krzesła i nie rzucił do drzwi, żeby wysłał właściwy kod do właściwego miejsca. To była długa chwila. Pamiętam, że z zewnątrz dobiegał krzyk ptaka i z bardzo daleka pomruk samolotu. Był to czas, w którym można pomyśleć o tych łańcuchach wypadków, jakie niektórzy uparcie nazywają zbiegami okoliczności. Jeden z tych łańcuchów przerwał się, gdy ojciec Neda umarł na szosie 32; teraz mieliśmy drugi, dopiero się formujący. Eddie Jacubois – nigdy nie był z niego orzeł – połączył się z Nedem Wilcoxem. Za nim, o jedno ogniwo dalej w nowym łańcuchu, znajdował się volkswagen jetta. I ktoś, kto go prowadził.
A potem:
– Dwunastka, tu Statler.
– Dwunastka.
– Jetta jest zarejestrowana na nazwisko William Kirk Frady z Pittsburgha. Dotychczas... eee... zaczekaj...
Zrobił pauzę po raz pierwszy; słyszałem gwałtowny szelest papieru, gdy szukał kartki, którą dała mu Shirley, tej z kodami. Znalazł ją, odczytał, odrzucił z cichym pomrukiem zniecierpliwienia. Eddie przeczekał to cierpliwie w radiowozie oddalonym dwadzieścia kilometrów. Mógł patrzeć na bryczki amiszów lub wiejski dom, w którym zasłona we frontowym oknie była powieszona ukośnie na znak, że w domu znajduje się córka na wydaniu – albo ponad zamglonymi wzgórzami Ohio. Ale tak naprawdę nie widział nic z tych rzeczy. Widział jedynie – i to wyraźnie – ciemną sylwetkę za kierownicą. Kim był kierowca? Bogaczem? Biedakiem? Żebrakiem? Złodziejem?
Wreszcie Ned to powiedział, co było strzałem w dziesiątkę.
– Dwunastka, Frady trzykrotnie prowadził w stanie wskazującym.
Pijak, oto kim był kierowca jetty. Może nie był w tej chwili pijany, ale jeśli przekroczył prędkość, prawdopodobieństwo było duże.
– Rozumiem. – Idealne opanowanie. – Jak ważność?
Chciał wiedzieć, czy kierowca miał ważne prawo jazdy.
– Eee... – Ned wpatrzył się gorączkowo w białe literki na błękitnym ekranie. Przed tobą, mały, przed tobą, nie widzisz? Wstrzymałem oddech.
A potem:
– Potwierdzam, dwunastka, oddali mu je trzy miesiące temu.
Wypuściłem wstrzymywane powietrze. Shirley zrobiła to samo.
Eddie też miał powody odetchnąć. Frady nie złamał prawa, a to znaczyło, że raczej nie będzie świrował. Przynajmniej tak jest w większości sytuacji.
– Dwunastka przystępuje do czynności – nadał Eddie. – Jak mnie słyszysz?
– Słyszę cię dobrze, dwunastka przystępuje do czynności, czekam – odpowiedział Ned. Usłyszałem kliknięcie i głośne, drżące westchnienie. Skinąłem głową Shirley, która ruszyła do dyspozytorni. Potem podniosłem rękę i otarłem czoło. Wcale się nie zdziwiłem, że było mokre od potu.
– Jak leci? – spytała Shirley głosem równym i zwyczajnym, dając do zrozumienia, że według niej na wszystkich frontach panuje spokój.
– Zgłosił się Eddie Jacubois – powiedział Ned. – Jest 10-27. – W normalnym języku oznaczało do zameldowanie się dyspozytorowi. Jeśli jesteś z policji stanowej, to wiesz, że oznacza to także zwrócenie się do dyspozytora w sprawie jakiegoś wykroczenia, w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Teraz głos Neda nie był aż tak spokojny, ale co z tego? Pora była akurat odpowiednia na odrobinę dygotu.
– Ma jakiegoś faceta w jetcie na autostradzie 99. Poradziłem sobie.
– Opowiedz, jak to było. Wszystko, co powiedziałeś. Krok po kroku. I jak najszybciej.
Poszedłem w swoją stronę. Phil Candleton zatrzymał mnie przy drzwiach mojego gabinetu. Skinął głową w stronę dyspozytorni.
– Jak mały sobie poradził?
– Nieźle – odparłem i minąłem go. Nie zdawałem sobie sprawy, że nogi mi omdlały, dopóki nie usiadłem i nie poczułem, że dygoczą.
Jego siostry, Joan i Janet, były identycznymi bliźniaczkami. Miały siebie, a ich matka miała w nich odrobinę swojego zmarłego mężczyzny: niebieskie, nieco skośne oczy Curtisa, jego jasne włosy, pełne usta (w klasowej kronice pod nazwiskiem Curta widniała ksywka „Elvis”). Michelle miała też swojego mężczyznę w synu, gdzie podobieństwo było jeszcze bardziej uderzające. Wystarczyłoby dodać kurze łapki wokół oczu i Ned mógłby uchodzić za własnego ojca, kiedy po raz pierwszy przyszedł do Jednostki D.
To miały one. A Ned miał nas.
Pewnego kwietniowego dnia przyszedł do baraków z wielkim promiennym uśmiechem. Wyglądał z nim młodziej i wręcz rozbrajająco. Ale pamiętam, jak pomyślałem, że wszyscy robimy się młodsi i rozbrajający, kiedy uśmiechamy się tak naprawdę – uśmiechem, który się pojawia, gdy jesteśmy szczerze szczęśliwi, a nie tylko wtedy, gdy usiłujemy grać w jakąś głupią towarzyską grę. Tamtego dnia mnie to uderzyło, ponieważ Ned nie uśmiechał się często. A już na pewno nie aż tak. Nie sądzę, żebym wcześniej to dostrzegł, bo był uprzejmy, kontaktowy i dowcipny. Innymi słowy, miło go było mieć przy sobie. Tę jego śmiertelną powagę zauważało się dopiero w tych rzadkich chwilach, gdy widziało się jego promienny uśmiech.
Stanął na środku pokoju i od razu wszystkie rozmowy ucichły. Trzymał w ręku jakąś kartkę. U góry miała skomplikowany złoty znak.
– Pitt! – powiedział, trzymając kartkę w obu rękach jak puchar olimpijski. – Dostałem się do Pitt, chłopaki! I dali mi stypendium! Prawie pełne!
Wszyscy zaczęli klaskać. Shirley pocałowała go głośno w usta, a dzieciak zaczerwienił się aż po szyję. Huddie Royer tego dnia miał wolne, kręcił się po posterunku i jęczał o jakiejś sprawie, w której musiał zeznawać, ale wyszedł i wrócił z torbą ciastek L’il Debbie. Arky otworzył automat z napojami i zaczęła się impreza. Trwała tak z pół godziny, nie więcej, ale była fajna do ostatniej chwili. Wszyscy ściskali Nedowi rękę, pismo z Pitt wędrowało wokół pokoju (zrobiło chyba ze dwie rundy), a paru chłopaków, którzy byli w domu, wpadło do nas tylko po to, żeby pogadać z małym i mu pogratulować.
Po czym, oczywiście, prawdziwy świat znowu dał o sobie znać. W zachodniej Pensylwanii panuje spokój, ale nie martwy. W Pogus City wybuchł pożar (Pogus City to mniej więcej takie miasto, jak ja jestem arcyksiążę Ferdynand), a na autostradzie 20 wywróciła się bryczka amiszów. Amisze trzymają głównie ze sobą, ale w takich sprawach chętnie przyjmują pomoc z zewnątrz. Koń nie ucierpiał, co było sensacją. Najgorsze numery z bryczkami wydarzają się w piątkowe i sobotnie noce, kiedy młodziaki w czerni mają tendencję do upijania się za stodołą. Czasami proszą „osobę światową”, żeby kupiła im butelkę albo skrzynkę piwa Iron City, a czasami piją własne wynalazki, dosłownie morderczy bimber z kukurydzy, którym nie poczęstowałbym najgorszego wroga. To tylko część krajobrazu; tak wygląda nasz świat i na ogół nam się podoba, łącznie z amiszami, ich wielkimi schludnymi farmami i pomarańczowymi trójkątami na tyłach małych schludnych bryczek.
I zawsze jest jakaś papierowa robótka, jak zwykle sterty podwójnych i potrójnych egzemplarzy. Z każdym rokiem robi się coraz gorzej. Teraz w ogóle już nie rozumiem, po jaką cholerę było mi to dowódcze stanowisko. Kiedy Tony Schoondist mi je zaproponował, poddałem się testowi, który zrobił ze mnie sierżanta, więc przypuszczam, że o coś mi chodziło, ale ostatnio jakoś mi trudno to sobie przypomnieć.
Około szóstej wyszedłem na zaplecze, żeby zapalić. Mamy tam ławkę z widokiem na parking. Za parkingiem rozciąga się bardzo ładny teren. Ned Wilcox siedział na ławce z pismem z Pitt, a po twarzy płynęły mu łzy. Spojrzał na mnie i odwrócił głowę, ocierając oczy ręką.
Usiadłem obok, pomyślałem, czyby nie położyć mu dłoni na ramieniu, ale nie położyłem. Kiedy się myśli o czymś takim, zwykle wydaje się sztuczne. Tak mi się zdaje. Nie ożeniłem się, a to, co wiem o dzieciach, można zapisać na łebku od szpilki i jeszcze zostanie miejsce na Ojcze Nasz. Zapaliłem papierosa i paliłem go przez jakiś czas.
– Wszystko w porządku, Ned – powiedziałem w końcu. Tylko to mi przyszło do głowy; nie miałem pojęcia, co chcę przez to powiedzieć.
– Wiem – odparł natychmiast zdławionym głosem oznaczającym „nie będę płakać” i zaraz, niemal jakby był to ciąg dalszy zdania, nastąpiła kontynuacja: – Wcale, że nie.
Kiedy usłyszałem te słowa, dopiero do mnie dotarło, jak bardzo cierpi. Coś go zżerało od środka. Był to zwrot, którego już dawno się oduczył, żeby nikt go nie brał za buraka z okręgu Statler, wieśniaka jeżdżącego furgonetką i mieszkającego w jakimś Patchin czy Pogus City. Nawet jego siostry, młodsze o osiem lat, pewnie już nie mówiły „wcale, że nie”, i mniej więcej z tego samego powodu.
Paliłem w milczeniu. Na przeciwległym krańcu parkingu koło sterty soli do posypywania szosy stało kilka drewnianych budynków, które należało albo wyremontować, albo zburzyć. Kiedyś znajdowało się tu pogotowie drogowe. Dziesięć lat temu władze okręgu przeniosły pługi, buldożery i walce drogowe jakieś dwa kilometry dalej do nowego budynku z cegły, który wyglądał jak więzienie. Została tutaj tylko jedna wielka sterta soli (którą po troszku zużywaliśmy, garstka po garstce – dawno, dawno temu ta sterta wyglądała jak góra) i kilka rozchwianych drewnianych chałup. Jedną z nich był Barak B. Czarne litery nad drzwiami – takimi szerokimi garażowymi drzwiami, które podnoszą się na prowadnicach – spłowiały, lecz nadal dawały się odczytać. Czy myślałem o buicku roadmasterze, który znajdował się w środku, kiedy tak siedziałem obok płaczącego chłopca, chciałem go objąć i nie potrafiłem? Nie wiem. Możliwe, ale chyba nie wiemy, o ilu rzeczach tak naprawdę myślimy. Freud mógł nawciskać ludziom masę ciemnoty, ale nie w tym wypadku. Nie znam się na podświadomości, ale człowiekowi w głowie coś pulsuje, tak jak w piersiach, i ten puls niesie nieukształtowane myśli w nieistniejącym języku, których przeważnie nie potrafimy nawet odczytać, a które zwykle są bardzo ważne.
Ned potrząsnął listem.
– Jemu najbardziej chciałbym to pokazać. To on chciał pójść do Pitt, kiedy był mały, ale nie było go stać. To dla niego w ogóle złożyłem tam papiery, rany boskie. – Po chwili szepnął: – Sandy, ale to pokręcone.
– Co powiedziała twoja matka, kiedy jej pokazałeś?
Wywołałem śmiech, łzawy, ale szczery.
– Nic. Zaczęła piszczeć, jakby wygrała wycieczkę na Bermudy albo jakiś teleturniej. Potem się rozpłakała. – Odwrócił się do mnie. Łzy przestały już płynąć, ale oczy miał czerwone i opuchnięte. Wcale nie wyglądał na osiemnaście lat. Słodki uśmiech znów przez chwilę wypłynął na powierzchnię. – W zasadzie zachowała się na medal. Nawet Małe Jotki były na medal. Tak jak wy. Shirley mnie pocałowała... rany, ciarki mnie przeszły.
Roześmiałem się, myśląc, że Shirley też mogła poczuć jakieś ciarki. Podobał się jej, przystojny był z niego chłopiec i może przeszło jej przez myśl, że mogłaby się zabawić w panią Robinson. Może nie, ale niewykluczone. Jej mąż zniknął z horyzontu jakieś dwadzieścia lat temu.
Uśmiech Neda zbladł.
– Wiedziałem, że mnie przyjęli, gdy tylko wyjąłem to ze skrzynki. – Znowu potrząsnął pismem. – Po prostu jakoś to poczułem. I znowu zacząłem za nim tęsknić. Ale tak strasznie.
– Wiem – odparłem, choć oczywiście nie miałem pojęcia. Mój ojciec nadal żył, żywotny i sympatycznie cyniczny siedemdziesięcioczterolatek. Moja siedemdziesięcioletnia matka była podobna do niego i w dodatku słodka.
Ned westchnął i spojrzał na wzgórza.
– To jego odejście jest takie głupie – rzekł. – Nie będę mógł nawet powiedzieć moim dzieciom, jeśli w ogóle będę je miał, że dziadziuś zginął w strzelaninie z bandytami okradającymi bank albo z kolesiami, którzy usiłowali podłożyć bombę w sądzie. Nic z tych rzeczy.
– Nie – zgodziłem się. – Nic z tych rzeczy.
– Nie mogę nawet powiedzieć, że zginął przez własną beztroskę. Był po prostu... po prostu trafił na pijaka i po prostu...
Pochylił się, zaczął rzęzić jak staruszek, którego złapał skurcz, i tym razem przynajmniej położyłem mu rękę na plecach. Tak bardzo się starał nie płakać, i to mnie ruszyło. Tak bardzo się starał być mężczyzną, cokolwiek to znaczy dla osiemnastolatka.
– Ned. Wszystko w porządku.
Potrząsnął zapalczywie głową.
– Gdyby istniał Bóg, byłaby jakaś przyczyna – powiedział. Patrzył w ziemię. Moja ręka nadal spoczywała na jego plecach, które poruszały się gwałtownie, jakby właśnie skończył wyścig. – Gdyby istniał Bóg, przez to wszystko biegłaby jakaś nić. Ale nie biegnie. Przynajmniej jej nie widzę.
– Jeśli będziesz miał dzieci, powiedz im, że dziadek zginął na posterunku. Przyprowadź je tutaj i pokaż jego nazwisko na tablicy, pomiędzy innymi.
Jakby mnie nie słyszał.
– Miałem taki sen... To koszmar. – Zamilkł, zastanawiając się, jak to opowiedzieć, potem po prostu zaczął mówić. – Śniło mi się, że tamto to tylko był sen. Rozumiesz, co mówię?
Przytaknąłem.
– Budzę się z płaczem, rozglądam po pokoju i świeci słońce. Śpiewają ptaki. Jest rano. Czuję dobiegający z parteru zapach kawę i myślę: „Nic mu nie jest. O Jezu, dziękuję Ci, Boże, mojemu staremu nic się nie stało”. Nie słyszę jego głosu ani nic, ale po prostu wiem. I myślę, że to był głupi pomysł, że mógłby iść do jakiegoś gościa, żeby powiedzieć o odklejonej łacie, i że go rozjechał jakiś pijak, że coś takiego może się najwyżej przyśnić w głupim koszmarze, gdzie wszystko wydaje się takie prawdziwe... i zaczynam wstawać... czasami widzę, że wsuwam kostki w plamę światła... nawet czuję ciepło... i wtedy budzę się naprawdę i jest ciemno, jestem okryty kocami, ale i tak mi zimno, drżę i jest mi zimno, i wiem, że to tamten sen był snem.
– Okropne – przyznałem, pamiętając, że kiedy byłem mały, miałem własny odpowiednik tego snu. Chodziło o mojego psa. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale jednak nie zrobiłem tego. Rozpacz rozpaczą, ale co pies, to nie ojciec.
– Nie byłoby tak źle, gdyby to mi się śniło co noc. Wtedy chybabym wiedział, że kawa wcale nie pachnie, że nie jest nawet rano. Ale on nie nadchodzi... nie nadchodzi... a potem znowu jest i znowu daję się nabrać. Jestem taki szczęśliwy, czuję taką ulgę, nawet zastanawiam się, czym by mu sprawić przyjemność, na przykład, żeby mu kupić na urodziny te hantle, co mu się tak podobały... i wtedy się budzę. Znowu dałem się nabrać.
Może to z powodu myśli o urodzinach ojca, których w tym roku nie obchodzili i nigdy już nie będą obchodzić, po jego policzkach popłynęły nowe łzy.
– To okropne, że tak się daję nabierać. Jest tak jak wtedy, kiedy pan Jones przyszedł i wywołał mnie z lekcji historii, żeby mi powiedzieć, ale jeszcze gorzej. Bo kiedy się budzę w ciemnościach, jestem sam. Pan Grenville... to szkolny psycholog... mówi, że czas goi wszystkie rany, ale to już prawie rok, a ten sen ciągle wraca.
Pokiwałem głową. Pamiętałem, jak Pięćkilek, zastrzelony pewnego listopadowego dnia przez myśliwego, sztywniał w kałuży własnej krwi pod białym niebem, gdy go znalazłem. Białe niebo, zapowiedź zimowego śniegu. W moim śnie, kiedy zbliżałem się na tyle, żeby widzieć, to był zawsze jakiś inny pies, nie Pięćkilek, i czułem tę samą ulgę, dopóki się nie obudziłem. A wspomnienie Pięćkilku przypomniało mi przelotnie o naszej barakowej maskotce z dawnych lat. Pan Dillon, tak go nazywaliśmy, na część szeryfa z telewizji granego przez Jamesa Arnessa. Dobry piesek.
– Znam to uczucie.
– Tak? – Spojrzał na mnie z nadzieją.
– Tak. Będzie lepiej. Wierz mi, będzie. Ale to był twój tata, nie szkolny kolega albo sąsiad z naprzeciwka. Ten sen może się powtarzać jeszcze przez rok. Albo nawet przez dziesięć lat.
– To koszmar.
– Nie. To pamięć.
– Gdyby był jakiś powód... – Patrzył na mnie żarliwie. – Cholerny powód. Rozumiesz?
– Jasne.
– Jak myślisz, jest?
Chciałem mu powiedzieć, że nic nie wiem o powodach, tylko o łańcuchach – jak się tworzą, ogniwo po ogniwie, z niczego; jak wplatają się w świat. Czasami można taki łańcuszek chwycić i wyciągnąć się z czarnej dziury. Ale na ogół się w nie wplątujesz. Tylko wplątujesz, jeśli masz szczęście. Albo się nimi dusisz, jeśli ci go brak.
Znowu przyłapałem się na tym, że spoglądam na Barak B. Spoglądając na niego, myślałem, że gdybym potrafił się pogodzić z tym, co stało w jego mrocznym wnętrzu, Ned Wilcox mógłby się pogodzić z życiem bez ojca. Ludzie mogą się pogodzić niemal ze wszystkim. To chyba najlepsze, co nas może spotkać. Oczywiście to także najgorsze.
– Sandy? Jak myślisz?
– Myślę, że pytasz nie tego faceta, co trzeba. Znam się na robocie i nadziei, i odkładaniu na ZDE.
Uśmiechnął się. W Jednostce D wszyscy bardzo poważnie mówili o ZDE, jakby był to jakiś supertajny pododdział policji. Tak naprawdę chodziło o Złote Dni Emerytury. To chyba Huddie Royer pierwszy zaczął o tym mówić.
– Znam się też na zabezpieczaniu dowodów, dzięki czemu żaden cwany obrońca nie podetnie ci nóg w sądzie, żebyś wyglądał jak idiota. Poza tym jestem tylko kolejnym pogubionym amerykańskim facetem.
– Przynajmniej mówisz prawdę.
Ale czy rzeczywiście? Wtedy nie czułem się jakoś szczególnie prawdomówny; czułem się jak mężczyzna, który nie umie pływać i spogląda na tonącego w głębinie chłopca. Jeszcze raz mój wzrok spoczął na Baraku B. Czy tu jest zimno? – spytał ojciec tego chłopca, dawno, dawno temu, w zupełnie innych czasach. – Czy tu jest zimno, czy tylko mi się wydaje?
Nie, nie wydawało mu się.
– O czym myślisz?
– Szkoda gadać – odparłem. – Co będziesz robił latem?
– Hm?
– Jak spędzisz lato?
Na pewno nie będzie grać w golfa w Maine ani pływać łódką po jeziorze Tahoe; stypendium czy nie, potrzebował każdego grosza.
– Pewnie znowu Centrum Rekreacji – rzekł bez entuzjazmu. – Pracowałem tam w zeszłe wakacje, zanim... wiesz.
Zanim jego ojciec... Kiwnąłem głową.
– W zeszłym tygodniu dostałem list od Toma McClannahana, że trzyma dla mnie miejsce. Coś wspomniał o trenowaniu Małej Ligi, ale to chyba tak na wabia. Głównie będzie chodzić o machanie łopatą i rozstawianie zraszaczy, jak w zeszłym roku. Mogę machać łopatą i nie boję się ubrudzić rąk. Ale Tom...
Wzruszył ramionami i nie skończył. Był zbyt dyskretny, żeby to powiedzieć. Są dwa rodzaje dobrze funkcjonujących w pracy alkoholików: zbyt wredni, żeby upaść, albo tak kochani, że inni chronią ich aż do granic szaleństwa. Tom należał do tych wrednych, ostatnia gałązka drzewa genealogicznego pełnego wypasionych pracowników okręgu aż po dziewiętnaste stulecie. McClannahanowie wyprodukowali jednego senatora, dwóch członków Izby Reprezentantów, pół tuzina reprezentantów Pensylwanii i niezliczone rzesze wieprzy, które się dorwały do okręgowego koryta. Tom był niezaprzeczalnie podłym szefem i nie miał żadnych ambicji, by wspiąć się na polityczne szczyty. Lubił komenderować takimi chłopakami jak Ned, których można było wyuczyć szacunku i posłuszeństwa. I oczywiście nigdy nie był zadowolony.
– Nie odpowiadaj jeszcze na ten list – poradziłem. – Chciałbym przedtem zadzwonić w jedno miejsce.
Myślałem, że będzie się dziwić, ale tylko skinął głową. Patrzyłem, jak siedzi, trzymając ten list na kolanach, i pomyślałem, że wygląda jak chłopak, któremu odmówiono miejsca w wymarzonym college’u, a nie taki, który dostał tłuściutkie stypendium.
Potem zmieniłem zdanie. Może nie chodziło o odmowę miejsca na uczelni, ale w ogóle w życiu. To nie była prawda – to pismo z Pitt tylko to potwierdzało – ale nie wątpiłem, że wtedy właśnie tak uważał. Nie wiem, dlaczego sukces przygnębia nas bardziej niż klęska, ale tak jest. I pamiętajcie, że miał dopiero osiemnaście lat – wiek Hamleta, jeśli Hamlet w ogóle istniał.
Znowu spojrzałem na Barak B, zastanawiając się nad tym czymś, co się w nim znajdowało. Nikt z nas nie wiedział co to.
Następnego dnia rano zadzwoniłem do pułkownika Teague’a w Butler, gdzie znajduje się nasza okręgowa kwatera główna. Wyjaśniłem sytuację i zaczekałem, aż on z kolei zadzwoni wyżej, pewnie do Scranton, gdzie znajduje się piaskownica ważnych chłopców. Nie potrwało długo, a Teague oddzwonił z dobrymi wieściami. Wówczas pogadałem z Shirley, choć była to właściwie formalność: ojca dość lubiła, za synem po prostu szalała.
Kiedy Ned przyszedł do nas po szkole, spytałem, czy nie wolałby spędzić lata na uczeniu się pracy w dyspozytorni – w dodatku za pieniądze – zamiast na słuchaniu jęków i wrzasków Toma McClannahana. Przez chwilę był jakby oszołomiony... nawet ogłuszony. Potem nagle uśmiechnął się od ucha do ucha z zachwytem. Myślałem, że mnie uściska. Gdybym tamtego wieczora naprawdę go objął, zamiast o tym tylko myśleć, pewnie by to zrobił. A tak tylko zacisnął pięści i syknął:
– Ssssuper!
– Shirley zgodziła się przyjąć cię na praktykanta, a z Butler masz oficjalną zgodę. Oczywiście to nie to samo, co machanie łopatą dla McClannahana, ale...
Tym razem jednak mnie uścisnął, śmiejąc się, i całkiem mi się to spodobało. Mógłbym do czegoś takiego przywyknąć.
Gdy się odwrócił, zobaczył Shirley z dwoma funkcjonariuszami po obu stronach: Huddie Royerem i George’em Stankowskim. Wszyscy wyglądali w tych szarych mundurach poważnie jak atak serca. Huddie i George mieli kapelusze, od czego wydawało się, że mają po dwa metry.
– Mogę? – spytał Ned. – Naprawdę?
– Nauczę cię wszystkiego, co umiem – odparła Shirley.
– Tak? – odezwał się Huddie. – To czym się zajmie po tym pierwszym tygodniu?
Shirley szturchnęła go łokciem; trafiła dokładnie nad kolbą beretty. Huddie stęknął przesadnie i zachwiał się.
– Mam coś dla ciebie, mały – powiedział George. Mówił cicho i mierzył Neda spojrzeniem typu „jechałeś setką w strefie szpitala”. Jedną rękę trzymał za plecami.
– Co? – spytał Ned, trochę nerwowo pomimo wyraźnej radości. Za George’em, Shirley i Huddiem zgromadzili się inni.
– Tylko żebyś nie zgubił – dodał Huddie. Także cicho i poważnie.
– No co, co? – dopytywał się bardziej niespokojnie niż kiedykolwiek.
George wyjął zza pleców małe białe pudełko. Podał je chłopcu. Ned spojrzał na nie, potoczył wzrokiem po wszystkich wokół i otworzył je. W środku znajdowała się duża plastikowa gwiazda z napisem ZASTĘPCA SZERYFA.
– Witaj w Jednostce D – powiedział George. Usiłował zachować powagę i nie mógł. Zaczął się krztusić i wkrótce wszyscy się już śmiali i tłoczyli, żeby uścisnąć Nedowi rękę.
– Bardzo śmieszne, chłopaki – mamrotał mały. – Można pęknąć. – Uśmiechał się, ale wydawało mi się, że znowu jest bliski łez. Nic nie dawał po sobie poznać, ale to się czuło. Myślę, że Shirley Pasternak też to wyczuła. A kiedy mały nas przeprosił i poszedł do wc, odgadłem, że chce tam się uspokoić albo upewnić, że to nie sen, albo jedno i drugie. Czasami, gdy źle się nam dzieje, otrzymujemy pomoc, na jaką nie liczyliśmy. Ale zdarza się, że i to jest za mało.
Fajnie było tego lata pracować z Nedem. Wszyscy go lubili, a on lubił z nami przebywać. A już szczególnie lubił te godziny spędzone w dyspozytorni razem z Shirley. Czasami wkuwali kody, ale głównie uczyli się właściwych reakcji i zachowania w czasie jednoczesnych zgłoszeń. Mały szybko załapał, o co chodzi, i strzelał potrzebnymi informacjami jak z karabinu maszynowego, walił w klawisze komputera jak pianista w saloonie i w razie potrzeby łączył się z innymi funkcjonariuszami, jak na przykład po serii gwałtownych burz z piorunami, które pod koniec czerwca przeszły przez zachodnią Pensylwanię. Nie było tornada, dzięki Bogu, za to był cholerny wiatr, gradobicie i pioruny.
Tylko raz omal nie spanikował, chyba dwa dni później, kiedy jeden facet, który stanął przed magistratem okręgu Statler, nagle sfiksował i zaczął biegać w kółko, ściągając ciuchy i wrzeszcząc o Jezusie Penisie. Tak go nazywał, mam to gdzieś w aktach. Zgłosiło się ze czterech różnych funkcjonariuszy policji stanowej, dwóch z miejsca zajścia, i dwóch, którzy przylecieli tam na złamanie karku. Kiedy Ned usiłował się połapać, co z tym zrobić, zgłosił się jeden funkcjonariusz z Butler i powiedział, że jest na autostradzie 99 i goni za... trzask! Połączenie się zerwało. Ned przypuszczał, że facet skasował mu radiowóz i dobrze się domyślał (ten idiota z Butler, żółtodziób, wyszedł z tego cało, ale jego wóz można było oddać na złom, a podejrzany, którego gonił, znikł bez śladu). Ned zaczął wołać Shirley, odskoczywszy od komputera, telefonów i mikrofonu, jakby nagle zaczęły go parzyć. Shirley szybko zapanowała nad sytuacją, ale zdążyła jeszcze go uścisnąć i pocałować w policzek, zanim zajęła fotel, który opuścił. Nikt nie zginął ani nawet bardzo nie ucierpiał, a pan Jezus Penis powędrował do szpitala na obserwację. Był to jedyny wypadek, kiedy Ned stracił głowę, ale szybko się otrząsnął. I wyciągnął z tego naukę.
Ogólnie byłem dla niego pełen podziwu.
Shirley też uwielbiała go uczyć. Wcale mnie to nie dziwi, wcześniej i tak zaryzykowała utratę pracy, robiąc to bez oficjalnego zezwolenia. Wiedziała – jak my wszyscy – że Ned nie ma zamiaru zostać policjantem, nigdy o tym nie wspominał, ale nie sprawiało jej to różnicy. A on lubił do nas przychodzić. O tym też wiedzieliśmy. Lubił to napięcie i ciśnienie, żył tym. Tak, raz mu się przydarzyła wpadka, ale nawet się z tego ucieszyłem. Dobrze było wiedzieć, że nie traktował tego jak jakiejś gry komputerowej. Rozumiał, że manipuluje żywymi ludźmi na tej swojej elektronicznej szachownicy. A gdyby z Pitt nie wypaliło, to kto wie? Już teraz był lepszy od Matta Babickiego, poprzednika Shirley.
Był początek lipca – o ile się orientuję, od czasu śmierci jego ojca minął rok – kiedy mały zapytał mnie o Barak B. Ktoś zapukał we framugę drzwi, które zwykle zostawiam otwarte, a kiedy podniosłem głowę, mały stał tam w bezrękawniku Steelersów i starych niebieskich dżinsach, ze szmatą zwisającą z obu tylnych kieszeni. Od razu wiedziałem, o co chodzi. Może to przez te szmaty, a może miał coś w oczach.
– Myślałem, że dziś masz wolne.
– Aha – przytaknął i wzruszył ramionami. – Chciałem tu załatwić parę spraw. I... eee... kiedy wyjdziesz na papierosa, chciałbym cię o coś zapytać. – Sądząc z głosu, był bardzo podekscytowany.
– Najlepiej to zrobić od razu.
– Na pewno? Bo jeśli jesteś zajęty...
– Nie jestem – przerwałem, chociaż byłem. – Chodźmy.
Było wczesne popołudnie dnia, który dość często się zdarza w lecie w krainie amiszów: chmurny i upalny, przy czym upał wydaje się jeszcze większy z powodu lepkiej wilgoci zasnuwającej horyzont mgiełką i sprawiającej, że nasza część świata, która zwykle wydaje mi się wielka i żyzna, staje się mała i spłowiała jak stare zdjęcie, z którego kolor prawie zupełnie wypełzł. Koło kolacji mogła się pojawić kolejna burza – od połowy czerwca zdarzały się trzy razy w tygodniu – ale na razie był tylko ten upał i wilgoć, która wyciska z ciebie pot, jak tylko przekroczysz próg klimatyzowanego pomieszczenia.
Przed drzwiami Baraku B stały dwa gumowe wiadra, kubełek z mydlinami i wodą do zmywania. Z jednego kubełka wystawał trzonek wycieraczki do okien. Syn Curta pracował porządnie. Na ławeczce dla palaczy siedział akurat Phil Candleton; rzucił mi znaczące spojrzenie, kiedy go minęliśmy i poszliśmy przez parking.
– Myłem okna w barakach – wyjaśniał mi Ned – i kiedy skończyłem, zaniosłem tam wiadro, żeby z niego wylać. – Wskazał nieużytek pomiędzy Barakiem B i C, gdzie rdzewiało parę bron, leżały jakieś stare opony od traktora i rosło mnóstwo chwastów. – I pomyślałem, że co tam, przetrę też okna tej szopy, zanim wyleję wodę. Te w Baraku C były zaświnione, ale tutaj, w B, nawet dość czyste.
To mnie nie zdziwiło. Przez małe okienka wzdłuż frontu Baraku B zaglądały dwa (możne nawet trzy) pokolenia policjantów, od Jackiego O’ Hary po Eddiego Jacubois. Pamiętam, że faceci stali przy tych podnoszonych drzwiach jak dzieci przed gabinetem strachów. Shirley też tam była, i jej poprzednik Matt Babicki; chodźcie, skarby, zobaczcie żywego krokodyla. Spójrzcie na jego zęby, jak lśnią.
Ojciec Neda kiedyś wszedł tam, przewiązany w pasie sznurem. Ja też tam byłem. Oczywiście Huddie i Tony Schoondist, dawny dowódca. Tony, którego nazwiska nikt nie potrafił wymówić, tak dziwnie brzmiało (Szejn-dinks), od czterech lat przebywał w domu spokojnej starości. Mnóstwo z nas było w Baraku B. Nie dlatego, że chcieliśmy, ale ponieważ od czasu do czasu było trzeba. Curtis Wilcox i Tony Schoondist zostali naukowcami (specjalizowali się w buicku) i to Curt zawiesił ten okrągły termometr z wielkimi cyframi, które można było odczytać z zewnątrz. Wystarczyło tylko przyłożyć czoło do szyby biegnącej wzdłuż podnoszonych drzwi na wysokości mniej więcej metra siedemdziesięciu. Do pojawienia się syna Curta czyściliśmy je tylko w ten sposób; polerowanie twarzami tych, którzy przybyli zobaczyć żywego krokodyla, albo, żeby być całkiem dosłownym, osłonięty kształt czegoś, co wyglądało niemal jak ośmiocylindrowy buick. Był osłonięty dlatego, że zarzuciliśmy na niego brezent, jak całun na zwłoki. Od czasu do czasu brezent się zsuwał. Nie było ku temu powodów, ale się zsuwał. To wcale nie był trup.
– Patrzpatrzpatrz! – powiedział Ned, kiedy doszliśmy na miejsce. Wypowiedział to jednym tchem, jak rozentuzjazmowany dzieciak. – Jaki świetny stary samochód, nie? Nawet lepszy niż bel aire mojego ojca! To buick, poznaję po tych okrągłych otworach i atrapie. Chyba z połowy lat pięćdziesiątych, tak?
Dokładnie był to rocznik ’54, jak twierdzili Tony Schoondist, Curtis Wilcox i Ennis Rafferty. Mniej więcej. Bo kiedy się człowiek dobrze przyjrzał, to wcale nie był rocznik ’54. Ani buick. Ani w ogóle samochód. To było coś, jak mawialiśmy w czasach mojej zaprzepaszczonej młodości.
Tymczasem Ned mówił dalej, niemal bełkocząc.
– Ale jest w fantastycznym stanie, widać nawet stąd. Ależ to było dziwne, Sandy! Spojrzałem do środka i najpierw zobaczyfem tylko ten kształt. Bo był przykryty brezentem. Zacząłem myć okna... i usłyszałem dźwięk, dwa dźwięki, takie łiszszszsz, a potem stuk. Kiedy myłem okna, brezent się ześliznął! Jakby samochód chciał mi się pokazać albo coś w tym rodzaju? No dziwne, nie? No nie dziwne?
– Owszem, dość dziwne – zgodziłem się. Oparłem czoło o szybę (jak wiele razy wcześniej) i osłoniłem oczy z obu stron rękami, eliminując wszelkie refleksy światła, jakie mogły się pojawić w tym ponurym dniu. Tak, wyglądał jak stary buick, a i owszem, stary, ale w świetnym stanie, tak jak powiedział mały. Ta charakterystyczna atrapa buicka z lat pięćdziesiątych, według mnie prawie jak zęby chromowanego krokodyla. Białe opony. Chlapacze z tyłu; jak kiedyś mówiliśmy, śliczny jak ciasteczko z dziurką. Kiedy się mu przyglądało w mroku Baraku B, można by pomyśleć, że jest czarny. Tak naprawdę był ciemnogranatowy.
Fabryka buicka naprawdę wytwarzała roadmastery w kolorze granatu nocnego nieba – Schoondist to sprawdził – ale nigdy w tym konkretnym rodzaju. Lakier miał dziwną płatkowatą strukturę, jak jakiś wypieszczony i podrasowany stary wóz.
Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, powiedział Wilcox.
Odskoczyłem. Od roku leżał już w ziemi, ale przemówił prosto do mojego lewego ucha. On lub coś innego.
– Co się stało? – spytał Ned. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Prawie powiedziałem: usłyszałem. Ale wydusiłem tylko:
– Nic.
– Na pewno? Podskoczyłeś.
– Przeszedł mnie dreszcz. Nic się nie stało.
– Więc co to za samochód? Czyj on jest?
Co za pytanie.
– Nie wiem.
– No to dlaczego stoi w ciemnościach? Rany, gdybym miał takie stylowe cacuszko, na pewno nie trzymałbym go w brudnej starej szopie. – Potem coś przyszło mu do głowy. – To samochód jakiegoś przestępcy? Dowód w sprawie?
– Powiedzmy, że odzyskane mienie. Kradzież towaru. – Taky to nazywaliśmy. Nic takiego, ale jak powiedział niegdyś Curtis, trzeba tylko jednego gwoździa, żeby powiesić kapelusz.
– Jakiego towaru?
– Benzyny za siedem dolarów. – Nie potrafiłem mu powiedzieć, kto ją nalał.
– Siedem dolarów? Tylko tyle?
– Hm. Trzeba tylko jednego gwoździa, żeby powiesić kapelusz.
Spojrzał na mnie zdziwiony. Stałem i nic nie mówiłem.
– Możemy tam wejść? – spytał wreszcie. – Przyjrzeć się mu z bliska?
Oparłem czoło o szkło i odczytałem temperaturę na zwisającym z belki termometrze, okrągłym i bladym jak tarcza księżyca. Tony Schoondist kupił go w Statler, płacąc z własnej kieszeni zamiast ze świecącej pustkami kasy Jednostki D. A ojciec Neda powiesił go na gwoździu wbitym w belkę, jak kapelusz.
Choć tu, gdzie staliśmy, temperatura musiała wynosić co najmniej plus trzydzieści, a wszyscy wiedzą, że w dusznych szopach i stodołach jest jeszcze goręcej, wielka czerwona strzałka termometru stała twardo pomiędzy jedynką a dwójką w liczbie 12.
– Nie teraz – powiedziałem.
– Dlaczego? – A potem, jakby sobie zdał sprawę, że zabrzmiało to niegrzecznie, może nawet bezczelnie: – Co się stało?
– Teraz nie jest bezpiecznie.
Przyglądał mi się przez kilka sekund. Zainteresowanie i wesoła ciekawość powoli się ulatniały, i znowu stał się chłopcem, którego tak często widywałem, odkąd zaczął do nas przychodzić, tym chłopcem, którego najwyraźniej ujrzałem w dniu, kiedy przyjęli go do Pitt. Chłopcem siedzącym na ławce dla palaczy ze łzami toczącymi się po policzkach, chcącym zrozumieć to, co chcą zrozumieć wszystkie dzieci świata, kiedy ktoś kochany nagle zostanie porwany ze sceny: dlaczego to się stało, dlaczego to spotkało właśnie mnie, czy jest jakaś przyczyna, czy też to tylko wariacka ruletka? Czy to ma jakieś znaczenie, co mam z tym zrobić? A jeśli nie ma, to jak mam to znieść?
– Czy chodzi o mojego ojca? – spytał. – Czy to samochód taty?
Miał przerażającą intuicję. Nie, to nie samochód jego ojca... jakby mógł być, skoro w ogóle nie był samochodem? Tak, to był samochód jego ojca. I mój... Huddie Royera... Tony’ego Schoondista... Ennisa Rafferty’ego. Ennisa chyba najbardziej. Ennisa w taki sposób, z jakim my nie mogliśmy się równać. Ned spytał, do kogo należał ten samochód, a ja przypuszczałem, że właściwa odpowiedź brzmi: do Jednostki D, policji stanu Pensylwania. Należał do wszystkich policjantów, dawnych i obecnych, którzy wiedzieli, co chowamy w Baraku B. Ale przez wszystkie lata, jakie buick spędził pod naszą opieką, był szczególną własnością Tony’ego i ojca Neda. To oni byli jego kuratorami, Znawcami Roadmastera.
– Nie do końca – odrzekłem ze świadomością, że wahałem się zbyt długo. – Ale twój ojciec o nim wiedział.
– O czym tu wiedzieć? A mama też wiedziała?
– Teraz nie wie o nim nikt z wyjątkiem nas.
– Czyli Jednostki D.
– Tak. I tak pozostanie. – W ręku miałem papierosa, choć ledwie pamiętałem, że go zapaliłem. Rzuciłem go na asfalt i zdeptałem. – To nasza sprawa.
Wziąłem głęboki wdech.
– Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, powiem ci. Teraz jesteś jednym z nas... wystarczająco, żeby się wmieszać w sprawy rządu. – To także było powiedzonko jego ojca, a takie powiedzonka łatwo się do człowieka przyklejają. – Możesz tam nawet wejść i popatrzeć.
– Kiedy?
– Gdy temperatura się podniesie.
– Nie rozumiem. Co tu ma do rzeczy temperatura?
– Dziś kończę o trzeciej – powiedziałem i wskazałem ławkę. – Spotkajmy się tutaj, jeśli nie będzie padać. Gdy będzie, pójdziemy na górę albo do knajpy, jeśli będziesz głodny. Twój ojciec chciałby, żebyś się dowiedział.
Czy rzeczywiście? Tak naprawdę nie miałem pojęcia. Ale chęć, żeby mu powiedzieć, była na tyle silna, żeby ujść za przeczucie, może nawet za bezpośrednie przesłanie z zaświatów. Nie jestem religijny, ale trochę wierzę w takie sprawy. I znowu pomyślałem tym, że co cię nie zabije, to cię uleczy, i że ciekawemu kotu trzeba dać satysfakcję.
Czy wiedza naprawdę satysfakcjonuje? Z mojego doświadczenia wynika, że rzadko. Ale nie chciałem, żeby Ned wyjechał do Pitt we wrześniu taki, jaki był w lipcu, kiedy jego wrodzony pogodny nastrój pojawiał się i znikał jak światło w niedokręconej żarówce. Pomyślałem, że ma prawo się czegoś dowiedzieć. Wiem, że czasami człowiek nie potrafi odpowiedzieć na wiele pytań, wiem, ale miałem ochotę spróbować. Pomimo ryzyka.
Trzęsienia ziemi, powiedział mi do ucha Curtis Wilcox. Żyjemy w strefie trzęsień ziemi, więc uważaj.
– Znowu przeszedł cię dreszcz? – spytał chłopiec.
– To jednak nie był dreszcz – odparłem. – Ale coś na pewno.
Jednak się nie rozpadało. Kiedy poszedłem spotkać się z Nedem na ławeczce z widokiem na Barak B po drugiej stronie parkingu, siedział na niej Arky Arkanian, palił papierosa i rozmawiał z małym o baseballu. Zrobił taki ruch, jakby chciał się podnieść, ale kazałem mu siedzieć.
– Chcę powiedzieć Nedowi o tym buicku, co go tam mamy – oznajmiłem, wskazując głową szopę. – Jeśli postanowi wezwać pogotowie do swojego starego dowódcy, któremu pomieszało się we łbie, możesz zaświadczyć, że mówię prawdę. W końcu tu byłeś.
Arky przestał się uśmiechać. Jego stalowosiwe włosy puszyły się wokół głowy na gorącym, słabym wietrzyku.
– A to na pewno dobry pomysł?
– Ciekawość zabiła kota – zacząłem – ale...
– ...satysfakcja go wskrzesiła – dokończyła Shirley za moimi plecami. – Bardzo duża porcja, jak mawiał Curtis Wilcox. Mogę do was dołączyć, czy to klub tylko dla chłopców?
– Na ławce dla palaczy nie ma szowinizmu – odrzekłem. – Siadaj z nami.
Podobnie jak ja, Shirley właśnie skończyła zmianę, a jej miejsce w dyspozytorni zajął Steff Colucci.
Usiadła koło Neda, uśmiechnęła się i wyjęła z torebki paczkę parliamentów. Był rok dwutysięczny drugi, wszyscy byliśmy uświadomieni, zresztą od dawna, i dalej się zabijaliśmy na raty. Zadziwiające. A może nie aż tak, skoro żyjemy na świecie, w którym pijacy mogą rozmazywać policjantów o bok osiemnastokołowej ciężarówki i gdzie fałszywe buicki od czasu do czasu pojawiają się na prawdziwych stacjach benzynowych. W każdym razie ja się wtedy nie dziwiłem.
Miałem do opowiedzenia historię.
W roku 1979 stacja Jenny na skrzyżowaniu SR 32 i szosy Humboldta była jeszcze otwarta, ale już bardzo podupadała; w końcu wszystkie małe stacje przejęła OPEC. Mechanikiem i właścicielem był Herbert „Hugh” Bossey, który tego dnia był w Lassburgu u dentysty – w efekcie swego upodobania do batoników i coli. MECHANIK WYJECHAŁ Z POWODU BULU ZĘBUW, głosił napis przyklejony do okna warsztatu. Przy pompie pracował wyrzutek z gimnazjum, Bradley Roach, zupełny niedorostek. Ten sam gość, dwadzieścia dwa lata i nieprzeliczone tysiące piw później, pojawi się i zabije ojca chłopca, którego wtedy jeszcze nie było na świecie, rozgniecie go o bok ciężarówki, obracając jak wrzecionem, rozwijając jak kłębek wełny, i rzuci go niemal zupełnie obdartego ze skóry w chaszcze, zostawiwszy zakrwawione i wywrócone na lewą stronę ubranie na środku autostrady, jakby to była jakaś magiczna sztuczka. Ale wszystko to dopiero się wydarzy. Teraz jesteśmy w przeszłości, w czarodziejskiej krainie Wtedy.
Tego lipcowego poranka około dziesiątej Brad Roach siedział w kanciapie na stacji Jenny, trzymał nogi na biurku i czytał brukowiec. Na okładce widniało zdjęcie latającego spodka zawieszonego złowrogo nad Białym Domem.
Dzwonek w warsztacie zadźwięczał, gdy przez przewód na ziemi przetoczył się pojazd. Brad podniósł głowę i ujrzał samochód – ten sam, który spędzi tyle lat w ciemnościach Baraku B – zatrzymujący się przed drugą z dwóch pomp benzynowych na stacji, tą z napisem SUPER. Był to piękny ciemnogranatowy buick, stary (miał wielką chromowaną atrapę i okrągłe otwory po bokach), lecz w doskonałym stanie. Lakier się iskrzył, przednia szyba się iskrzyła, biegnące wzdłuż karoserii chromowane listwy się iskrzyły, i jeszcze zanim kierowca otworzył drzwi i wysiadł, Bradley Roach już wiedział, że coś tu nie gra. Nie wiedział tylko co.
Opuścił gazetę na biurko (gdyby jego szef nie przebywał w mieście, gdzie cierpiał za swoją miłość do słodyczy, w ogóle nie mógłby sięgnąć po nią do szuflady) i wstał w chwili, gdy kierowca roadmastera otworzył drzwi i wysiadł.
Poprzedniej nocy padał ulewny deszcz i drogi nadal były mokre (co mówię, w niektórych niżej położonych miejscach na zachodnim krańcu Statler leżały pod wodą), lecz o ósmej wyjrzało słońce i do dziesiątej dzień zrobił się ciepły i pogodny. Mimo to mężczyzna, który wysiadł z samochodu, był ubrany w czarny trencz i wielki czarny kapelusz.
– Wyglądał jak szpieg ze starego filmu – wyznał Brad Ennisowi Rafferty’emu jakąś godzinę później, dając ujście temu, co uważał za przypływ poetyckiej fantazji. Trencz był tak długi, że aż ciągnął się po mokrym asfalcie i wzdymał za kierowcą, gdy ten kroczył wzdłuż stacji ku strumieniowi Redfern, który za nią płynął. Strumień bardzo wezbrał po nocnej ulewie.
Brad zawołał, sądząc, że mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z obwisłym rondem idzie do wygódki:
– Toaleta jest otwarta! Ile nalać paliwa?
– Do pełna – powiedział klient. Miał głos, który niespecjalnie się spodobał Bradowi Roachowi. Później chłopak zeznał, że facet mówił jakby z galaretą w ustach. Z całą pewnością Brad był tego dnia w poetyckim nastroju. Może tak go nastroił wyjazd Hugh.
– Sprawdzić olej? – spytał Brad. Do tego czasu klient dotarł już do rogu małej białej stacyjki. Sądząc z tempa, w jakim się poruszał, Brad doszedł do wniosku, że nieznajomemu spieszno się pozbyć brzemienia.
Ale tu facet się zatrzymał i lekko odwrócił w stronę Brada. Na tyle, by ukazać blady, niemal woskowy półksiężyc policzka, ciemne oko w kształcie migdała, bez widocznego białka, i lok wiotkich czarnych włosów, spadający koło dziwnego ucha. Brad najlepiej zapamiętał właśnie to ucho i to zapamiętał je wyjątkowo dokładnie. Było w nim coś, co go bardzo zaniepokoiło, choć nie potrafił wyjaśnić, co to takiego. Tu inwencja go zawodziła. Jakby stopione, jakby było w ogniu – tylko tyle potrafił z siebie wykrzesać.
– Olej jest w porządku! – rzucił zdławionym głosem mężczyzna w czarnym stroju i zniknął za rogiem w nietoperzowym trzepocie płaszcza. Oprócz dziwnego głosu – nieprzyjemnego, śluzowatego – miał też akcent, który Bradowi Roachowi skojarzył się ze starym programem „Rocky and Bullwinkle”, gdzie Boris Badinoff mówił do Natashy: „Muszymy powszczymacz mysz und wewiórek!”.
Brad podszedł do buicka, ostrożnie zbliżył się do niego od strony pomp (kierowca zaparkował niedbale, zostawiwszy mnóstwo miejsca pomiędzy samochodem i pompami), przesunął dłonią po chromie i gładkim lakierze. Dotyk był raczej wyrazem podziwu niż bezczelności, choć trochę nieszkodliwej bezczelności mogło w nim być. Bradley był wtedy młodym mężczyzną, zawadiackim jak to młodzi. Z tyłu samochodu pochylił się nad bakiem i znieruchomiał. Bak był, ale brakowało tylnej tablicy rejestracyjnej. Nie było nawet ramki do tablicy ani dziur na śruby.
Teraz Bradley zdał sobie sprawę, co wydało mu się takie dziwne, kiedy tylko usłyszał „ding-dong” dzwonka i podniósł głowę znad gazety. Na samochodzie nie było naklejki po przeglądzie technicznym. No, to akurat nie powinno go obchodzić, czy na przedniej szybie jest naklejka i czy samochód ma z tyłu tablicę rejestracyjną, to zauważy albo miejscowy krawężnik, albo jakiś funkcjonariusz policji stanowej... albo i nie. Tak czy inaczej, Brad Roach był tu od nalewania benzyny.
Zakręcił korbką z boku pompy, żeby cofnąć licznik, wsadził końcówkę rury do baku i nastawił na automatyczne nalewanie. Brzęczyk w pompie zaczął pikać, a tymczasem Brad podszedł do okna od strony kierowcy. Po drodze spojrzał przez okno z tyłu; wnętrze wydało się mu zbyt surowe jak na taki luksusowy wóz. Tapicerka miała bury kolor, podobnie podsufitka. Tylne siedzenie było puste, przednie też, na podłodze nic nie leżało – nawet pół sreberka po gumie do żucia, nie mówiąc już o mapie albo zmiętej paczce po papierosach. Kierownica wyglądała, jakby wyłożono ją drewnem. Bradley zaczął się zastanawiać, czy takie produkowali w tym modelu, czy była robiona na zamówienie. Wyglądała szpanersko. I dlaczego była taka wielka? Gdyby wystawały z niej szprychy, można by pomyśleć, że pochodzi z jachtu milionera. Trzeba było rozłożyć ręce niemal na szerokość klatki piersiowej, żeby ją objąć. To chyba jednak jakaś robota na zamówienie, a Brad uznał, że podczas dłuższych jazd na pewno jest niewygodna. I to bardzo.
Poza tym deska rozdzielcza była jakaś dziwna. Chyba wyłożona orzechem, a chromowane kontrolki i małe urządzenia – zapalniczka, radio, zegar – wyglądały dobrze... a raczej były na właściwych miejscach, kluczyk także tkwił gdzie trzeba (ale ufny koleś, pomyślał Brad), ale było w tym coś, co sprawiało, że wszystko razem nie wyglądało w porządku. Tylko trudno było to określić.
Brad wrócił znów na tył samochodu, podziwiając wyszczerzoną chromowaną atrapę (ta atrapa była esencją buicka, takiej nie dało się kupić za żadne pieniądze) i sprawdził z całą pewnością, że nigdzie nie ma naklejki przeglądu technicznego, ani z Pensylwanii, ani znikąd. Na szybie w ogóle nie widniały żadne naklejki. Właściciel buicka najwyraźniej nie był członkiem Elks, the Lions czy Kiwanis. Nie wspierał stanu (przynajmniej nie do tego stopnia, żeby sobie przykleić coś na szybie), a jego samochodu nie ubezpieczały żadne organizacje.
Wszystko jedno, i tak był to fajny wóz... choć szef mógłby się czepiać, że do obowiązków Brada należy nie podziwianie gablot, ale ich szybkie tankowanie.
Buick wypił benzyny za siedem dolarów. W tamtych czasach było to dużo, bo galon wysokooktanowej kupowało się za siedemdziesiąt centów. Albo bak był prawie pusty, kiedy mężczyzna w czerni wyjechał z domu, albo miał za sobą długą trasę.
Wtedy Bradley pomyślał, że ta druga ewentualność jest bez sensu, ponieważ drogi nadal były mokre, woda wciąż stała w rowach, a na gładkim granatowym boku buicka nie dostrzegł ani jednego maźnięcia, ani kropli błota. A te luksusowe i wielkie białe opony lśniły czystością. Według Bradleya Roacha, to było po prostu niemożliwe.
Oczywiście było mu wszystko jedno, ale mógł zwrócić kierowcy uwagę na brak naklejki. Może dostanie za to napiwek. Może wystarczy nawet na sześciopak piwa. Wciąż jeszcze brakowało mu sześciu lub ośmiu miesięcy, by legalnie kupować alkohol, ale jak się człowiek zawziął, zawsze sobie jakoś poradził, a nawet wtedy, w swoich młodych latach, Bradley był na piwo bardzo zawzięty.
Wrócił do kanciapy, usiadł, wziął brukowiec i zaczął czekać, aż facet w czerni wróci. Tego dnia w takim czarnym płaszczu na pewno było cholernie gorąco, ale wówczas Brad jeszcze myślał, że już wie, o co chodzi. Facet był ZDG, trochę inny od tych z okolic Statler. Czyli z jakiejś sekty, która pozwalała na prowadzenie pojazdów mechanicznych. Bradley i jego przyjaciele nazywali tak amiszy. Skrót oznaczał zasrane dupowate gnoje.
Minął kwadrans, Brad skończył czytać „Odwiedzili nas!”, artykuł autorstwa eksperta od spraw UFO Richarda T. Rumsfelda (emerytowanego żołnierza) i zaczął się przyglądać z bliska blondynce ze strony czwartej, która pływała w górskim strumieniu w staniku i majtkach, po czym zdał sobie sprawę, że ciągle czeka. Facet nie wracał, a przecież zostawił tu nie byle co. Wszystko wskazywało na to, że naprawdę był jakimś zasranym milionerem.
Bradley zachichotał, wyobrażając sobie milionera kucającego na desce pod zardzewiałym rezerwuarem, w ciemnościach (żarówka przepaliła się miesiąc temu i ani Bradley, ani Hugh nie pofatygowali się jej wymienić), z czarnym płaszczem na podłodze pomiędzy mysimi bobkami, i znowu wziął gazetę. Otworzył na stronie z dowcipami, co mu zajęło kolejne dziesięć minut (niektóre były takie fajne, że czytał je trzy albo i cztery razy). Odłożył gazetę na biurko i spojrzał na zegar nad drzwiami. Na dworze, koło pomp, buick roadmaster iskrzył się w blasku słońca. Od czasu gdy jego kierowca zawołał tym dziwnym bulgotliwym głosem „olej jest w porządku!” i zniknął za rogiem, łopocząc czarnym płaszczem, minęło co najmniej pół godziny. Czy naprawdę był ZDG? Czy im wolno jeździć samochodami? Brad nie przypuszczał. ZDG uważały, że wszystko, co ma silnik, jest dziełem szatana, no nie?
No dobrze, to może nie jest ZDG. Wszystko jedno, dlaczego nie wraca?
Nagle facet na mrocznym, bezbarwnym tronie przestał go śmieszyć. Brad ujrzał go oczami wyobraźni z płaszczem rozpostartym na zaświnionym linoleum i spuszczonymi spodniami, ale teraz przybysz miał spuszczoną głowę, brodę opartą na piersi, wielki kapelusz (który tak naprawdę wcale nie przypominał kapelusza amiszów) nasunięty na oczy. Nie ruszał się. Nie oddychał. Nie srał, tylko umarł. Atak serca, wylew czy coś w tym stylu. To się zdarza. Skoro sam król rock and rolla mógł odwalić kitę w kiblu, wszystko mogło się zdarzyć.
– Nieee – powiedział cicho Bradley Roach. – No nieee... No chybaby nie... Nie!
Znów wziął gazetę, spróbował dalej czytać o latających spodkach, które nas obserwują, ale nie potrafił się skupić na tekście. Odłożył ją i wyjrzał na dwór. Buick nadal stał, lśniąc w słońcu.
Ani śladu kierowcy.
Pół godziny... nie, teraz już trzydzieści pięć minut. Ożeż ty w mordę. Minęły kolejne dwie minuty i Brad zdał sobie sprawę, że odrywa długie pasma z gazety i rzuca je do kosza, gdzie lądowały na stercie jak znerwicowane serpentyny.
– ...rrwa – mruknął i wstał. Wyszedł na zewnątrz, za róg małego sześcianu z białego betonu, w którym pracował, odkąd wywalili go ze szkoły. Toalety były na zapleczach, po wschodniej stronie. Brad nie postanowił jeszcze, czy zagra w otwarte karty – Wszystko w porządku? – czy uderzy w ton humorystyczny – Hej, panie, dać panu petardę? Jak się okazało, nie było mu dane użyć żadnej z tych pieczołowicie skomponowanych kwestii.
Drzwi męskiej toalety miały obluzowaną zasuwkę i zdarzało im się otwierać przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, jeśli nie były dobrze zamknięte od środka, więc Brad i Hugh zawsze wsuwali kawałek złożonej tektury w szparę, żeby drzwi były zamknięte nawet wtedy, gdy toaleta nie była zajęta. Gdyby kierowca buicka wszedł do środka, kawałek tektury znalazłby się w środku (na przykład koło zlewu, podczas gdy facet załatwiał sprawę) albo leżałby na małym cementowym schodku pod drzwiami. To ostatnie zdarzało się częściej, wyjaśnił później Brad Ennisowi Rafferty’emu; po odjeździe klienta on lub Hugh zawsze wkładali ten rożek tektury na miejsce. Na ogół musieli także spuszczać wodę. Ludzie zachowują się lekkomyślnie, kiedy są poza domem. Poza domem ludzie z zasady zachowują się jak skończone świnie.
Teraz tekturowy rożek wyglądał ze szpary pomiędzy drzwiami i futryną, tuż nad zasuwką, tam gdzie najlepiej się sprawdzał. Mimo to Brad otworzył drzwi i zajrzał do środka, zręcznie łapiąc spadającą tekturkę – tak samo zręcznie, jak w późniejszych latach nauczył się otwierać butelkę piwa o klamkę własnego buicka. Mała klitka była pusta, właśnie tak, jak przeczuwał. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś korzystał z toalety, a kiedy Brad siedział w kanciapie, czytając gazetę, nie słyszał szumu spuszczanej wody. Na zardzewiałej muszli nie dostrzegł kropelek wody.
Brad doszedł do wniosku, że facet musiał obejść stację nie po to, żeby skorzystać z ubikacji, tylko by spojrzeć na strumień Redfern, który był tak ładny, że zasługiwał na uwagę (albo nawet fotkę ze starego kodaka) – płynął przez wzgórza na północy, u góry rosły wierzby, rozpuszczające swe zielone witki niczym włosy syren (naprawdę, ten chłopak miał duszę poety, regularny Dylan McYeats). Ale za budynkiem nie było nawet śladu kierowcy buicka, tylko porozrzucane części samochodowe i parę starych osi traktorowych, leżących w chwastach jak zardzewiałe kości.
Strumień bełkotał głośno, a płynął wartko i pieniście. Jego wezbrane wody wkrótce miały opaść – w zachodniej części stanu powodzie z reguły zdarzają się na wiosnę – ale tego dnia zwykle senny Redfern zmienił się w kipiel.
Widząc jego głębię, Bradley Roach doszedł do przerażającego wniosku. Przyjrzał się bacznie stromemu zboczu. Nadal byłoość mokre po deszczu i pewnie cholernie śliskie, zwłaszcza dla niespodziewającego się niczego ZDG, który w najlepsze klepie zdrowaśki i ma wyślizgane skórzane podeszwy. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, sprawa wydała mu się pewna na sto procent. W żaden inny sposób nie potrafił wyjaśnić, dlaczego sracz stoi pusty, a samochód nadal czeka przy pompie, zatankowany, gotowy do drogi, z kluczykami w stacyjce. Stary pan Buick Roadmaster przeszedł się nad strumyk, żeby na niego popatrzeć, zrobił o jeden krok za daleko... i bul bul, po wszystkim.
Bradley zbliżył się do strumyka, parę razy pośliznąwszy się, choć miał na nogach superadidasy, ale nie upadł, a dla pewności zawsze trzymał się blisko jakiegoś złomu, którego mógłby się przytrzymać, gdyby stracił równowagę. Na powierzchni nic się nie unosiło, ale kiedy spojrzał uważniej, zobaczył, że coś uwięzło pod zwaloną brzozą jakieś dwieście metrów dalej. Kołysało się na falach. Czarne. Może płaszcz pana Buicka Roadmastera.
– Ożeż w mordę – mruknął i pobiegł do kanciapy, żeby zadzwonić do Jednostki D znajdującej się co najmniej pięć kilometrów bliżej niż miejscowe gliny. I w ten właśnie sposób...
...weszliśmy w to – powiedziałem. – Poprzednikiem Shirley był gość nazwiskiem Matt Babicki. Zadzwonił do Ennisa Rafferty’ego...
– Ned, dlaczego do Ennisa? – przerwała Shirley. – W dwóch słowach.
– NDF – odparł natychmiast. – Najbliższy dostępny funkcjonariusz.
Ale zrobił to mimochodem i nawet na nią nie spojrzał. Nie spuszczał oczu ze mnie.
– Ennis miał pięćdziesiąt pięć lat i nie mógł się doczekać emerytury, której miał się nie doczekać – powiedziałem.
– Był z nim mój ojciec, tak? Pracowali we dwóch.
– Tak.
Miałem mu do powiedzenia jeszcze więcej, ale najpierw musiał poznać tę pierwszą część. Milczałem, czekając, aż przywyknie do myśli, że jego ojciec i Roach, jego zabójca, spotkali się kiedyś twarzą w twarz i rozmawiali jak normalni ludzie. Że Curtis stał, słuchając gadaniny Bradleya Roacha, że otworzył notatnik i zaczął spisywać zeznanie. Ned znał już zasady, wiedział, jak pracujemy nad nowymi sprawami.
Pomyślałem, że to zostanie w nim bez względu na to, co jeszcze miałbym mu powiedzieć i jak niestworzone i fantastyczne miałoby się stać moje opowiadanie. Wizja mordercy i jego ofiary, stojących razem najwyżej cztery minuty drogi od miejsca, w którym dwadzieścia dwa lata później ich drogi znowu się skrzyżują, tym razem z fatalnym skutkiem.
– Ile miał lat? – spytał Ned niemal szeptem. – Mój tata, ile miał lat w tym dniu, o którym opowiadasz?
Sam mógł to sobie policzyć, ale był zbyt wstrząśnięty.
– Dwadzieścia cztery – odparłem. To było łatwe. Krótkie życie, mało liczenia. – Był z nami od roku. Wtedy było podobnie jak teraz, w radiowozach jeździ po dwóch funkcjonariuszy tylko od jedenastej do siódmej rano, jedynym wyjątkiem od reguły są nowi. A twój tata był jeszcze żółtodziobem. Więc w dzień jeździł z Ennisem.
– Ned, dobrze się czujesz? – spytała Shirley. Nie bez powodu. Z twarzy chłopaka stopniowo odpłynęła cała krew.
– Tak – powiedział. Spojrzał na nią, na Arky’ego, potem na Phila Candletona. Tak samo na całą trójkę, na poły z oszołomieniem, na poły oskarżycielsko. – Wiedzieliście o tym?
– Wszyzdko – odezwał się Arky. Mówił z lekkim skandynawskim akcentem, który zawsze kojarzył mi się z Lawrence’em Welkiem, i raz, i dwa, idą de siostry Lennon, de dwie laleczki. – Do żadna tajemnica. Dwój dada i Bradley Roach nawed się lubili. Nawed później. Curtis aresztował go dak ze trzy, cztery razy w latach osiemdziesiątych...
– E, raczej pięć do sześciu – mruknął Phil. – Zawsze padało na niego. Pięć do sześciu, co najmniej. Raz zawiózł tego debila prosto na spotkanie AA i kazał mu tam zostać, ale na nic się to zdało.
– Do dwojego dady należało bycie policjantem – odezwał się Arky – a w połowie osiemdziesiątych lad do Brada należało chlanie na pełen edad. Na ogół wtedy, gdy jeździł po bocznych drogach. Uwielbiał do. Jak wielu. – Westchnął. – No i skoro obaj byli tym, czym byli, po prostu musieli czasem na siebie wpadać.
– Czasem – powtórzył Ned z fascynacją. Koncepcja czasu zyskała w jego oczach nowy wymiar.
– Ale do były czyzdo zawodowe sprawy. Może oprócz dego buicka. Den buick zdał między nimi jeszcze długo podem. – Skinął głową w stronę Baraku B. – Den buick wisiał między nimi jak pranie na sznurze. Nikt nigdy go nie chciał trzymać w tajemnicy – no, przynajmniej nienaumyślnie – ale tak jakoś wyszło.
Shirley kiwała głową. Wzięła Neda za rękę, a on jej na to pozwolił.
– Ludzie na ogół nie zwracają na niego uwagi – powiedziała.
– Tak jak na wszystko, czego nie rozumieją... dopóki mogą.
– Czasem nie można sobie pozwolić, żeby na niego nie zwracać uwagi – dodał Phil. – Zrozumieliśmy to od razu, jak... niech Sandy opowie. – Obejrzał się na mnie. Reszta też. Spojrzenie Neda miało najwięcej blasku.
Zapaliłem papierosa i znowu zacząłem mówić.
Ennis Rafferty znalazł lornetkę w skrzynce ze sprzętem wędkarskim, którą podczas sezonu zawsze woził ze sobą. A kiedy już ją miał w ręku, wraz z Curtem Wilcoxem poszedł nad strumień Redfern w tym samym celu, w jakim niedźwiedź wszedł na górę: żeby sprawdzić, co zobaczy.
– A co ja mam robić? – spytał Brad, kiedy się oddalali.
– Pilnuj samochodu i zastanów się nad swoim zeznaniem – rzekł Ennis.
– Zeznanie? A dlaczego mam zeznawać? – Trochę się zdenerwował. Ennis ani Curt nie odpowiedzieli.
Schodzili po zachwaszczonym zboczu, w razie utraty równowagi gotowi się przytrzymać jeden drugiego.
– Z tym samochodem jest coś nie tak – oświadczył Ennis. – Nawet Bradley Roach się połapał, a żaden z niego geniusz.
Curt zaczął kiwać głową, zanim jeszcze Ennis skończył.
– Wygląda jak te obrazki dla dzieci. Znajdź dziesięć elementów, które się nie zgadzają.
– Na Boga, o to chodzi! – Ta myśl wstrząsnęła Ennisem. Lubił chłopaka, który z nim pracował, i uważał, że będzie z niego dobry gliniarz, jak się trochę otrzaska.
Doszli już do strumienia. Ennis sięgnął po lornetkę wiszącą na szyi.
– Nie ma naklejki. Nie ma cholernych tablic. I ta kierownica! Widziałeś, jaka wielka?
Curt skinął głową.
– Nie ma anteny od radia – ciągnął Ennis – ani błota na oponach. Jak przejechał szosą 32? Myśmy bez przerwy rozbryzgiwali jakieś kałuże. Błoto mamy nawet na przedniej szybie.
– Nie wiem. Widziałeś te otwory po bokach?
– Co? No tak, ale wszystkie stare buicki mają takie.
– No, ale te się nie zgadzają. Cztery po stronie pasażera i tylko trzy po stronie kierowcy. Wierzysz, że wypuścili egzemplarz, któremu nie zgadza się liczba otworów? Bo ja nie.
Ennis spojrzał ze zdziwieniem, potem podniósł lornetkę i przyjrzał się strumieniowi. Szybko odnalazł czarny kołyszący się przedmiot, na którego widok Brad popędził do telefonu.
– Co to? Płaszcz? – Curt wytężył wzrok, który miał znacznie lepszy od Brada. – Chyba nie?
– Nie – oparł Ennis, nadal wpatrzony. – Wygląda jak... kubeł na śmieci. Czarny, plastikowy, sprzedają takie w mieście. A może gadam głupoty. Masz. Sam popatrz.
Wręczył lornetkę Curtowi i nie, nie gadał głupot. Curtis rzeczywiście ujrzał czarny plastikowy kubeł na śmieci, prawdopodobnie zmyty z parkingu dla przyczep mieszkalnych podczas wczorajszej nocnej ulewy. Nie było czarnego płaszcza i nigdy go nie znaleziono, podobnie jak czarnego kapelusza czy mężczyzny o białej twarzy i loku wiotkich czarnych włosów koło dziwnie uformowanego ucha. Policjanci powątpiewali, czy w ogóle istniał – Ennis Rafferty nie przeoczył brukowca na biurku, kiedy zabrał pana Roacha na dalsze przesłuchanie – ale buick niezaprzeczalnie istniał. I nie dawał o sobie zapomnieć. Był fragmentem cholernego krajobrazu, stał na samym widoku, przy pompach. Ale kiedy przybyła furgonetka, żeby go odholować, Ennis Rafferty i Curtis Wilcox nie uważali go wcale za buicka.
I nie wiedzieli, za co go mają uważać.
Starsi policjanci mają prawo do przeczuć, a Ennisa właśnie nawiedziło przeczucie, kiedy razem ze swoim młodym kolegą wracał do Brada Roacha. Brad stał koło roadmastera z trzema ładnie chromowanymi okrągłymi otworami w karoserii po jednej stronie i czterema po drugiej. Przeczucie Ennisa dotyczyło tego, że te dostrzeżone osobliwości były jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Jeśli tak, im mniej zobaczy pan Roach, tym mniej będzie gadać. I właśnie dlatego, choć Ennis był bardzo zaciekawiony tym porzuconym samochodem, powierzył go Curtowi, a sam odprowadził Bradleya do kanciapy. Kiedy się tam znaleźli, zadzwonił po pogotowie drogowe, żeby odholowali buicka do siedziby Jednostki D, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mogli go przechować na parkingu. Chciał także przesłuchać Bradleya, dopóki zachował względnie świeże wspomnienia. Spodziewał się, że trochę później zdoła rzucić okiem na ich dziwne znalezisko, w czasie wolnym.
– Pewnie ktoś go trochę przerobił i tyle – oto co odpowiedział Curtowi, zanim zabrał Bradleya do kanciapy. Curt nie był przekonany. Przeróbka to jedno, ale to tutaj zakrawało na szaleństwo. Kto by usunął jeden otwór i uzupełnił lukę tak wprawnie, że nie pozostała nawet blizna? I zastąpił zwykłą buickową kierownicę czymś, co powinno się znaleźć na jachcie? To ma być przeróbka?
– Słuchaj, popilnuj go, a ja się zajmę robotą – dodał Ennis.
– Mogę zajrzeć pod maskę?
– Proszę uprzejmie. Tylko precz z łapami od kierownicy, żebyśmy w razie czego mogli zdjąć odciski. I myśl. Postaraj się nie macać wszędzie paluchami.
Znów znaleźli się przy pompach. Brad Roach spojrzał z nadzieją na dwóch policjantów, jednego, którego zabije w dwudziestym pierwszym wieku, i drugiego, który tego samego dnia zaginie bez śladu.
– I co? – spytał. – Leży w strumieniu? Utopił się? Tak?
– Tak, jeśli wpełzł do tego kubła na śmieci, który uwiązł pod przewróconym drzewem.
Bradowi opadła szczęka.
– O w dupę. I to wszystko?
– Niestety. Zresztą dorosłemu facetowi byłoby tam za ciasno. Wilcox, macie jakieś pytania do tego młodzieńca?
Ponieważ Curtis nadal był uczniem, a Ennis nauczycielem, zadał parę pytań, głównie po to, żeby się upewnić, że Bradley nie był pijany i że jest przy zdrowych zmysłach. Potem skinął głową Ennisowi, który klepnął Bradleya w ramię, jakby byli starymi kumplami.
– Wejdźmy do środka, dobra? – zaproponował. – Dasz mi kawusi i razem spróbujemy się z tym uporać.
I odprowadził Brada. Przyjacielskie ramię na barkach chłopaka było bardzo silne i popychało Brada w stronę kanciapy, a tymczasem funkcjonariusz Rafferty gadał i gadał bez końca.
Tymczasem funkcjonariusz Wilcox spędził z buickiem jakieś trzy kwadranse, zanim pojawiła się błyskająca pomarańczowymi światłami ciężarówka pomocy drogowej. Czterdzieści pięć minut to niedużo, ale wystarczyło, żeby Curtis do końca życia został Znawcą Roadmastera. To była miłość od pierwszego wejrzenia, jak to mówią.
Gdy wracali za ciągniętym przez furgonetkę buickiem, którego maska była uniesiona, a tylny zderzak niemal zgrzytał o asfalt, Ennis siedział za kierownicą. Curt zajął miejsce obok, z podekscytowania wiercąc się jak dziecko, któremu chce się siusiu. Pomiędzy nimi policyjne radio Motorola, odrapane i zużyte, ofiara Bóg jeden wie ilu kąpieli w kawie i coli, lecz nadal dobrze działające, chrypiało na kanale 23. Matt Babicki i funkcjonariusze w terenie wymieniali meldunki, które stanowiły nieustającą ścieżkę dźwiękową ich zawodowego życia. Radio gadało, ale Ennis i Curt go nie słyszeli, chyba żeby wywołano ich numer.
– Po pierwsze silnik – mówił Curt. – Nie, po pierwsze dźwignia otwierająca maskę. Jest po stronie kierowcy i trzeba ją wcisnąć, a nie pociągnąć...
– Pierwsze słyszę – mruknął Ennis.
– Poczekaj, poczekaj – powiedział jego młodszy kolega. – Ale ją znalazłem i otworzyłem maskę. Silnik... o rany, ten silnik...
Ennis spojrzał na niego z miną człowieka, który właśnie wpadł na straszliwą myśl, zbyt prawdopodobną, żeby jej zaprzeczyć. Pomarańczowe światło obracającego się koguta furgonetki pulsowało na jego twarzy, jakby był chory na żółtaczkę.
– Tylko mi nie mów, że go nie ma. Żebyś się nie ważył powiedzieć, że nie ma niczego, tylko jakiś radioaktywny kryształ czy inna cholera, jak w tych debilnych latających talerzach.
Curtis parsknął śmiechem, w którym brzmiały jednocześnie wesołość i szaleństwo.
– Nie, nie, silnik jest, ale nic się w nim nie zgadza. Po obu stronach ma napis BUICK 8, dużymi chromowanymi literami, jakby ten, kto go zrobił, bał się zapomnieć. Jest osiem świec, cztery po każdej stronie, i to jest w porządku – osiem cylindrów, osiem świec – ale jest też kopułka rozdzielacza, a samego rozdzielacza nie ma, przynajmniej ja nie widziałem. I nie ma prądnicy ani alternatora.
– Przestań!
– Ennis, żebym tak skonał.
– Dokąd prowadzą przewody od świec?
– Każdy jest zapętlony i biegnie prosto do silnika, przynajmniej tak mi się zdaje.
– Idiotyzm!
– Tak! Ale słuchaj, Ennis, tylko słuchaj! – Innymi słowy, przestań mi przerywać i daj mówić. Curtis Wilcox wiercił się na miejscu, ale nie odrywał oczu od buicka przed nim.
– No dobrze, słucham.
– Jest chłodnica, ale według mnie nic w niej nie ma. Ani wody, ani płynu. Nie ma paska od wentylatora, co mniej więcej się zgadza, bo nie ma wentylatora.
– Olej?
– Jest skrzynia korbowa i bagnet, ale nie ma na nim miarki. Jest akumulator, marki Delco, ale słuchaj teraz, do niczego nie jest podłączony! Nie ma kabli.
– Opisujesz samochód, który nie ma prawa jeździć – powiedział Ennis sucho.
– Co ty powiesz. Wyjąłem kluczyk ze stacyjki. Jest na zwykłym łańcuszku, ale na tym koniec dobrych nowin. Nie ma breloczka z inicjałami ani nic w tym rodzaju.
– Są inne kluczyki?
– Nie. A zresztą to wcale nie jest kluczyk, tylko kawałek metalu, o taki. – Rozstawił kciuk i palec wskazujący na długość kluczyka.
– Czyli dorobiony, tak? U ślusarza?
– Nie. To wcale nie jest klucz, tylko mały metalowy pręcik.
– Wypróbowałeś go?
Curt, który do tej pory niemal nie potrafił zamknąć ust, nie odpowiedział od razu.
– Daj spokój – powiedział Ennis. – Pracujemy razem, jak rany. Przecież cię nie ugryzę.