Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce - Anna Wylegała - ebook

Był dwór, nie ma dworu. Reforma rolna w Polsce ebook

Anna Wylegała

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Reforma rolna, czyli wywłaszczenie wielkich właścicieli ziemskich i przekazanie części ziemi chłopom, przeprowadzona latach 1944–1945 to jedno z najsłabiej zbadanych wydarzeń w powojennej historii Polski. W czasach PRL próbowano przede wszystkim udowodnić, jak bardzo polepszyła sytuację chłopów i robotników rolnych. Po 1989 roku ukazały się liczne wspomnienia ziemian, opisujące proces wywłaszczenia, a publikacje dotyczące wsi skupiły się na okresie późniejszym, zwłaszcza na chłopskim oporze wobec kolektywizacji i na społecznych konsekwencjach funkcjonowania PGR-ów.

Książka Anny Wylegały wypełnia tę lukę i wpisuje się w obecny trend szerszego zainteresowania historią przez pryzmat losów zwykłych ludzi. Odpowiada na pytanie, jakim doświadczeniem była reforma rolna dla poszkodowanych, czyli ziemian, dla tych, którzy z niej skorzystali, a zatem służby folwarcznej i bezrolnych chłopów, a także rzeszy mniej lub bardziej zaangażowanych świadków.

Autorka przygląda się również konkretnym miejscom i społecznościom: dworom, które po 1945 roku zamieniono na biura spółdzielni, mieszkania dla kierowników PGR-ów, przedszkola, świetlice, domy dziecka i ośrodki zdrowia; wsiom, w których na skutek podziału pańskiej ziemi zmieniła się struktura przestrzenna, hierarchia społeczna, tradycje i życie codzienne. Jest to również opowieść o tym, jaka jest pamięć o reformie – wśród potomków chłopów i potomków ziemian, jakie są współczesne postawy wobec dawnego dworskiego i ziemiańskiego dziedzictwa oraz jak funkcjonuje dzisiaj podworska przestrzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 621

Oceny
4,5 (34 oceny)
19
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Absenteista

Nie oderwiesz się od lektury

Po mimo nudnego początku, bardzo wciągająca książka o reformie rolnej z początku PRL-u i jej następstwach społecznych.
10
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Ciekawe, bardzo dobry warsztat zabrakło mi tylko zdjęć które by były dopełnieniem opowieści. Polecam
10
balletoevs

Dobrze spędzony czas

Dużo ciekawych informacji
00
julia_al

Całkiem niezła

Spodziewalam się większego przekroju, a wylądowałam w okolicach Kielc. Nastawiłam się na reportaż - była praca naukowa. A doslowne przytaczanie wypowiedzi rozmówców wydawalo mi się zabiegiem, który ich raczej ośmieszał i stwarzał dystans między autorką a uczestnikami wywiadów. Temat ciekawy i potrzebny, ale potencjał nie do końca wykorzystany
00
bicyklkrzych

Dobrze spędzony czas

Polecam, zniszczenie warstwy ziemiańskiej w powojennej Polsce, ogromną ilość dworów będących na ziemiach RP doprowadzono do ruiny, rozgrabiono majątki Polaków, których świat został starty z powierzchni naszego kraju.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce (dwór w Witkowie na Kaszubach, 2009) © by Anna Wylegała

Copyright © by Anna Wylegała, 2021

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Paulina Piądłowska

Recenzje naukowe dr hab. Marta Kurkowska-Budzan, prof. UJ, dr hab. Joanna Wawrzyniak

Korekta Gabriela Niemiec, Anna Zygmanowska

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Książka powstała na podstawie badań prowadzonych w ramach projektu „Wokół reformy rolnej 1944–1948: doświadczenie i pamięć społeczna”, finansowanego przez Narodowe Centrum Nauki (nr umowy: UMO-2012/07/D/HS3/03723)

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-377-5

Lista skrótów

AAN Archiwum Akt Nowych

AHM Archiwum Historii Mówionej

AIPN Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej

AK Armia Krajowa

ANKr Archiwum Narodowe w Krakowie

APK Archiwum Państwowe w Kielcach

AZHRL Archiwum Zakładu Historii Ruchu Ludowego

BJ Biblioteka Jagiellońska

BN Biblioteka Narodowa

GRN gminna rada narodowa

GSSCh Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska

KC Komitet Centralny

KW komitet wojewódzki

MO Milicja Obywatelska

MR i RR Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych

PGR Państwowe Gospodarstwa Rolne

PKWN Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego

PNZ Państwowe Nieruchomości Ziemskie

POM Państwowy Ośrodek Maszynowy

PPR Polska Partia Robotnicza

PPRN prezydium powiatowej rady narodowej

PPS-WRN Polska Partia Socjalistyczna-Wolność, Równość, Niepodległość

PSL Polskie Stronnictwo Ludowe

PTZ Polskie Towarzystwo Ziemiańskie

PUZ powiatowy urząd ziemski

PWRN prezydium wojewódzkiej rady narodowej

PZPR Polska Zjednoczona Partia Robotnicza

UB/UBP Urząd Bezpieczeństwa (Publicznego)

UWK Urząd Wojewódzki Kielecki

WKZ wojewódzka komisja ziemska

WRN wojewódzka rada narodowa

WUZ wojewódzki urząd ziemski

ZLP Związek Literatów Polskich

ZMP Związek Młodzieży Polskiej

ZMW Związek Młodzieży Wiejskiej

Wstęp

Nie pamiętam dokładnie, gdzie w Wielkopolsce to było, ale pomysł na tę książkę pojawił się w mojej głowie, gdy staliśmy z mężem pod zamkniętą na głucho bramą zapuszczonego podworskiego parku, usiłując dojrzeć przez szparę, czy dwór, który opisywał nasz przewodnik, jeszcze stoi. Nie udało nam się wejść do środka, ale po chwili wypatrzył nas ktoś z miejscowych i do nas podszedł, a po kilku kolejnych minutach znaliśmy już w pigułce historię wsi, dworu i zamkniętej bramy. Dawno temu we wsi żył dziedzic, który nie był zły; dziedzica wygonili komuniści; potem dziedzicowe pole podzielono między chłopów, a we dworze urządzono szkołę; szkoła przestała działać kilkanaście lat temu i budynek zaczął popadać w ruinę; całkiem niedawno zaś kupił go nowy prywatny właściciel, ale remontu nie zrobił, postawił tylko nowe ogrodzenie. Dwór niszczał dalej.

Pisałam wówczas doktorat o czymś zupełnie innym i ani nie chciałam, ani nie mogłam zająć się na poważnie skutkami reformy rolnej Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 1944 roku dla polskiej wsi. Jednak rozmowa pod dworską bramą zapadła mi w pamięć i wróciła do mnie, gdy praca szczęśliwie powstała i została obroniona, ja zaś zaczęłam poszukiwać nowych wyzwań badawczych. Gdy zaczęłam przeglądać literaturę przedmiotu, wciąż myśląc jedynie o badaniach pamięci o dziedzicu, reformie i podworskim dziedzictwie, uderzyło mnie to, że po 1989 roku nie powstała żadna monografia poświęcona w całości reformie rolnej. Nie trzeba tu wspominać, że białe plamy w innych obszarach – tych, w których badania przed 1989 rokiem podlegały ograniczeniom ideologicznym lub były zupełnie niemożliwe – zapełniano gorliwie i skutecznie coraz to nowszymi, mniej lub bardziej wartościowymi publikacjami. Tymczasem reformą rolną kompleksowo nie zajmował się w zasadzie nikt, zupełnie jakby był to temat nieistotny, nieatrakcyjny albo niewymagający nowych badań.

Moja intuicja badawcza mówiła, że bynajmniej tak nie jest, a wstępna kwerenda przeprowadzona w istniejących opracowaniach pokazała, że nie znajduję w nich odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań. Jednak o faktograficznym przebiegu reformy napisano całkiem sporo i oszczędziło mi to wyważania otwartych drzwi i mozolnego rekonstruowania faktów. Reforma rolna przeprowadzona została w Polsce jeszcze przed zakończeniem wojny, na mocy Dekretu PKWN z dnia 6 września 1944 roku o przeprowadzeniu reformy rolnej oraz późniejszych, uzupełniających aktów prawnych[1]. Na mocy dekretu upaństwowieniu podlegały majątki ziemskie będące własnością zdrajców narodu, obywateli III Rzeszy oraz obywateli polskich narodowości niemieckiej, a także majątki przekraczające bądź sto hektarów powierzchni ogólnej, bądź pięćdziesiąt hektarów użytków rolnych, a na terenie województw: poznańskiego, pomorskiego i śląskiego – jeśli ich rozmiar łączny przekraczał sto hektarów powierzchni ogólnej (niezależnie od wielkości użytków rolnych). Państwo przejmowało ziemię bez odszkodowania – właściciele ziemscy, którzy tracili majątki ze względu na ich rozmiar, mogli ubiegać się jedynie o rekompensatę w postaci przydziału gospodarstwa rolnego (w odległości większej niż pięćdziesiąt kilometrów od swojego dawnego majątku) lub comiesięczne uposażenie urzędnika państwowego VI grupy w formie renty (w ówczesnych warunkach pozwalającej na skromne utrzymanie)[2].

Reformę rolną przeprowadzali co do zasady powołani przez Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych powiatowi i gminni pełnomocnicy do spraw reformy rolnej, których bezpośrednimi zwierzchnikami byli pełnomocnicy wojewódzcy (działali do 31 sierpnia 1945 roku), odpowiedzialni bezpośrednio za parcelację. Oprócz tego prace parcelacyjne były wspierane przez powiatowe i wojewódzkie urzędy ziemskie oraz komisje ziemskie do spraw społecznych, działające przy urzędach. Nierozparcelowane resztówki oraz majątki wyłączone spod parcelacji podlegały jurysdykcji PUZ i WUZ, od czerwca 1946 roku zaś – Państwowym Nieruchomościom Ziemskim. W praktyce podział ziemi stanowił arenę, na której ścierały się również interesy różnych innych aktorów – Polskiej Partii Robotniczej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, Milicji Obywatelskiej, a także – zwłaszcza w pierwszych miesiącach realizacji reformy – Armii Czerwonej oraz najważniejszych lokalnie oddziałów partyzanckich.

Reforma rolna, choć obecna w programach politycznych partii chłopskich i lewicowych już w okresie międzywojennym i niewątpliwie polskiej wsi potrzebna[3], w wersji z 1944 roku od początku była projektem politycznym nowych władz, który miał kupić im poparcie szerokich mas chłopskich. Do otrzymania ziemi uprawnione było spore grono potencjalnych beneficjentów – pracownicy folwarczni oraz chłopi bezrolni, małorolni i średniorolni. Ziemia nie była przekazywana bezpłatnie – nabywcy spłacali ją w zbożu w ratach rozłożonych na dziesięć lub dwadzieścia lat, według preferencyjnych stawek. Ogółem w ramach reformy i akcji osadniczej w całej Polsce chłopi otrzymali 6 069 000 hektarów, z czego na ziemiach dawnych (czyli wchodzących w skład IIRP przed wojną) 2 384 000 hektarów, a na nowo przyłączonych „ziemiach odzyskanych”[4] – 3 685 000 hektarów; powstało lub zostało powiększonych 1 068 000 gospodarstw, z czego 601 000 na ziemiach dawnych, a 467 000 na „odzyskanych”. W 1950 roku na 3 168 000 gospodarstw nowo utworzone stanowiły dwadzieścia sześć procent, a powiększone – osiem procent, co oznaczało, że co trzeci rolnik w Polsce dostał ziemię z reformy lub osadnictwa[5]. Jedną trzecią tych nowych gospodarstw stanowiły gospodarstwa na ziemiach dawnych[6]. Te liczby wyglądają imponująco, jednak przejętej przez państwo ziemi było zbyt mało, by powstały efektywne, zdolne do samodzielnego funkcjonowania gospodarstwa rolne. Średnie nadziały na ziemiach dawnych wynosiły w zależności od województwa od około półtora do dwóch i pół hektara; nieco więcej dostawali robotnicy rolni i chłopi bezrolni, mniej – chłopi małorolni i średniorolni[7]. Dodatkowo znaczna część ziemi – od kilku do nawet kilkudziesięciu procent, w zależności od powiatu i województwa – od początku wyłączona była spod parcelacji i przeznaczona na majątki państwowe (najpierw w administracji urzędów ziemskich, potem – PNZ, ostatecznie zaś – Państwowych Gospodarstw Rolnych)[8].

Szkielet administracyjny oraz zasady i chronologia reformy zostały dość solidnie opisane w pracach powstałych przed 1989 rokiem i moja książka skwapliwie czerpie w tym względzie z dokonań poprzedników. Niektóre z tych prac, zwłaszcza te wcześniejsze, są mocno nacechowane ideologicznie[9], inne charakteryzuje już powściągliwszy język[10], studia powstałe w ostatnim dziesięcioleciu Polski Ludowej zaś, szczególnie te poświęcone konkretnemu regionowi, stanowią już bardzo wartościowe źródło do rekonstrukcji tego, co się stało na polskiej wsi po 1944 roku[11]. Jednak ogromna większość tych prac dotyczy aspektów politycznych i gospodarczych reformy, skupia się na roli PPR, aktywu robotniczego i przedstawia reformę w paradygmacie walki klasowej; przytacza dokładne statystyki dotyczące ilości rozparcelowanych gruntów i inwentarza, ale niewiele mówi na temat tego, co działo się na wsi po triumfalnym zakończeniu rozdawania ziemi, nie wspominając już o tym, że pomija milczeniem los wywłaszczonego ziemiaństwa. Z kolei prace powstałe po 1989 roku niemal bez wyjątku dotyczą kolektywizacji rolnictwa i chłopskiego oporu wobec niego, a także innych aspektów relacji chłopstwa jako klasy społecznej z władzą[12] – w każdym przypadku obejmują przy tym chronologicznie okres po 1948 roku, a więc skupiają się na czasach stalinizmu. Jedynie pojedyncze artykuły odnoszą się bezpośrednio do sytuacji w latach 1944–1948[13].

To, co nie zostało do tej pory opisane, to z całą pewnością społeczny i kulturowy wymiar reformy. Do pewnego stopnia temat ten poruszają prace o powojennych losach ziemian, nad którymi badania, w odróżnieniu od badań nad doświadczeniem chłopstwa, zostały podjęte w różnym zakresie po 1989 roku. Powstały prace dotyczące ziemiańskich strategii adaptacyjnych do nowej sytuacji[14], stylu życia[15], pamięci o wywłaszczeniu[16] czy też współczesnego statusu środowisk postziemiańskich i postarystokratycznych[17]. Jednak choć zniszczenie warstwy ziemiańskiej jako klasy było bardzo istotnym rezultatem reformy rolnej – rezultatem, na którym ogromnie zależało władzom komunistycznym – to nie było ono rezultatem jedynym. Reforma zmieniła również oblicze polskiej wsi, zwłaszcza tej jej części, którą łączyły z ziemiaństwem najsilniejsze więzy wzajemnej zależności o różnym charakterze, czyli wsi ulokowanej w pobliżu majątku ziemiańskiego. Jej społeczna organizacja, mimo toczących się w dwudziestoleciu międzywojennym procesów modernizacyjnych, wciąż opierała się w dużej części na tradycyjnej triadzie: pan – wójt – pleban. Wywłaszczenie ziemiaństwa oznaczało zniknięcie jednego z elementów tej triady i zachwianie wiejskiego porządku, począwszy od różnych form zatrudnienia, których dotychczas dostarczał dwór, a skończywszy na zapleczu kulturowo-socjalnym i porządku symbolicznym. Chłopi musieli przyjąć jakąś postawę – aprobującą, obojętną lub niechętną – wobec decyzji władz politycznych i radzić sobie z zupełnie nową organizacją świata społecznego. Pytanie o chłopskie doświadczenie reformy rolnej jest więc pytaniem o – sięgnę tu po sformułowanie Marcina Zaremby – „ludową reakcję na kryzys”[18].

Podstawowym celem tej książki jest pociągnięcie właśnie tego wątku, tak dojmująco nieobecnego w dotychczasowej literaturze. Czym była reforma rolna dla mieszkańców wsi – pracowników folwarcznych, robotników rolnych, chłopów małorolnych, średniorolnych i tych całkiem zamożnych, którzy nie dostali ziemi z reformy? Czy na pewno wszyscy jej beneficjenci byli zadowoleni ze sposobu, w jaki ją przeprowadzono? Jakie postawy przejawiali chłopi wobec wywłaszczenia ziemian i parcelacji ich ziemi? Czego się wówczas obawiali, z czego cieszyli, komu ufali? Jakie nowe relacje władzy kształtowały się na wsi w burzliwym okresie pierwszych powojennych lat? Jaki wpływ mieli na to wszystko chłopi? Wreszcie jak dla tych, którzy ziemię nabyli, przebiegały proces wychodzenia z czworaków i początek gospodarowania na w końcu własnej ziemi? Pytania te są pytaniami o doświadczenie z przeszłości, ale jako socjolog uzupełniam je wątkami dotyczącymi zmian społecznych, które pozwalają na płynne doprowadzenie narracji do współczesności oraz zadanie pytań o pamięć, tożsamość i dziedzictwo. Jak na skutek reformy rolnej zmieniły się struktura i hierarchia społeczna wsi? Co się działo z funkcjami, które przed 1944 rokiem pełnił właściciel ziemski – ekonomicznymi, opiekuńczymi, kulturotwórczymi? Jakie przemiany dotykały sfery symbolicznej, obrzędowej, religijnej w społecznościach wiejskich, gdy znikał z nich dziedzic i dwór przestawał być istotnym elementem życia społecznego?

Choć najwięcej miejsca poświęcam w tej książce chłopom, bo o ich doświadczeniu reformy rolnej napisano do tej pory najmniej, to interesują mnie wszyscy aktorzy tego dramatu – ziemianie również są ważnymi jego bohaterami. Interesuje mnie to, w jaki sposób przeżywali wywłaszczenie i jak adaptowali się do nowych warunków. Najciekawsze są dla mnie te aspekty ich historii, gdy ich losy ponownie przecinają się z ludźmi, których musieli opuścić, i miejscem, z którego musieli odejść. Śledzę więc kontakty byłych właścicieli ziemskich z ich dawnymi pracownikami, na wpół legalne wizyty w byłych już majątkach, a także zupełnie już współczesne tęsknoty, wyjazdy i mniej lub bardziej udane powroty. Wreszcie przyglądam się losom tych, którzy z jakichś przyczyn zostali w swoich dworach po wojnie, podobni do ostańców warszawskich kamienic sterczących z gruzów stolicy w 1944 roku.

Trzecim głównym (choć nieosobowym) bohaterem tej książki jest przestrzeń wiejska: podworska, pofolwarczna, poparcelacyjna. Opowiadam o tym, co działo się z ziemiańskimi siedzibami po wywłaszczeniu ziemian: o ich rabunku, przejęciu przez nowe władze, o tym, jak służyły jako szkoły, przedszkola, świetlice, mieszkania komunalne, jak z czasem pustoszały, popadały w ruinę i w końcu (niektóre) były rozbierane. Ciekawią mnie nie tylko przestrzeń fizyczna, lecz także jej symboliczne granice w różnych momentach i zasady ich przekraczania. Staram się pokazać, że niezależnie od tego, czy po dworze pozostało jedynie puste miejsce, czy też, jak w niektórych przypadkach, został on odremontowany przez nowego właściciela, wciąż jest on przestrzenią symbolicznie ważną, sama reforma rolna zaś w istotny sposób przyczyniła się do tego, jak wyglądają dziś poparcelacyjne wsie, również te ich fragmenty, które od dworu leżą bardzo daleko.

Klamrą spinającą wszystkie te wątki jest długie trwanie reformy. Dawno temu zajęłam się przesiedleniami na masową skalę, ponieważ uważałam, że mieszkanie w miejscu, skąd wcześniej wypędzono większość jego mieszkańców, musi wpływać na ludzi, którzy mieszkają tam dzisiaj. Z reformą rolną – być może na nieco mniejszą skalę – jest podobnie: nie skończyła się ona bynajmniej w 1945 roku. To dlatego przedmiotem moich zainteresowań stały się pamięć o tamtych wydarzeniach, wiejskie postawy wobec ziemiańskiego dziedzictwa i folwarcznej przeszłości, postziemiańska tożsamość oraz to, czy na wsi ludzie wciąż się boją, że dziedzic przyjdzie i odbierze swoją ziemię, a także drugie życie dworów ziemiańskich, które zyskały nowych właścicieli.

Jednak w mojej opowieści o współczesności reformy rolnej chodzi o coś więcej niż o samą pamięć, a mianowicie o obecność historii i przeszłości w teraźniejszości[19], nie tylko sam fakt pamiętania lub niepamiętania przez ludzi pewnych wydarzeń, lecz także to, jak wydarzenia te do dziś wpływają na ich życie i jak wpływ ten zmieniał się w ciągu dekad, które nastąpiły po 1944 roku. Moja opowieść o reformie rolnej będzie więc ciągłym dialogiem lub wielogłosem: przeszłości ze współczesnością; chłopów z ziemianami; jednych źródeł z innymi.

Tę opowieść o doświadczeniu zmiany społecznej snuję, opierając się przede wszystkim na głosach moich bohaterów: ich wspomnieniach, dziennikach, pamiętnikach przysyłanych na ogłaszane w PRL konkursy, ale również listach, skargach i prośbach pisanych do władz, a także współczesnych rozmowach z tymi, którzy wciąż żyli w momencie pisania książki. Oddaję im głos tak często, jak to możliwe, cytując, a nie parafrazując, ponieważ szczególnie w kontekście narracji chłopskiej jest to do pewnego stopnia historia odzyskana, odtworzona w taki sposób po raz pierwszy. Nie ograniczam się jednak do subiektywnej reprezentacji doświadczenia w narracjach, gdyż jest ich po prostu zbyt mało, by dały pełen obraz. To dlatego sięgam również po dokumenty urzędowe i pilnie obserwuję przestrzeń oraz to, co się z nią dzieje. Jak pisze Piotr Filipkowski, jako badacze społeczni nie możemy poprzestać wyłącznie na perspektywie jednostkowej, „jeśli chcemy zrozumieć nie tylko jednostkowy los, ale także społeczne mechanizmy, w jakie jest on uwikłany i w jakim funkcjonuje jego indywidualna i zbiorowa pamięć, a także jego interpretacja”[20].

Książka powstała na podstawie szerokiej kwerendy źródłowej i kilkuletnich badań terenowych, które zaowocowały zbiorem ponad stu wywiadów. O doborze źródeł i paradygmatach badawczych piszę szczegółowo w Nocie metodologicznej, zamieszczonej na końcu książki; czytelnik zainteresowany kwestiami metodologicznymi może chcieć się z nią zapoznać przed lekturą tekstu głównego. W toku badań skupiłam się na Kielecczyźnie – to tam przeprowadzone zostały badania terenowe w dwunastu miejscowościach, poprzedzone szczegółową kwerendą w archiwach regionalnych. Choć w związku z tym zawarte w tej książce tezy najpełniej odnoszą się właśnie do tego regionu, to wcześniejsza lektura obszernego wyboru dokumentów osobistych i materiałów archiwalnych dotyczących całego obszaru ziem polskich w granicach sprzed 1939 roku daje mi podstawy do stwierdzenia, że wiele z tych tez pozostaje prawdziwych w odniesieniu nie tylko do Kieleckiego. Kieleckie okazało się więc wehikułem, który bezpiecznie przewiózł mnie przez meandry relacji między szczegółem a ogółem. Mam nadzieję, że podróż przez historię reformy rolnej i teraźniejszość jej długiego trwania będzie dla czytelnika tak samo fascynująca jak dla mnie.

Rozdział 1„Pan już nie jest dziedzicem”[21]. Koniec (ziemiańskiego) świata

Czekając na barbarzyńców. Sowieci we dworze

W centralnej Polsce ostateczny koniec ziemiańskiego świata rozpoczyna się wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej na przełomie 1944 i 1945 roku. Choć z uwagi na wojnę i okupacyjne granice przepływ informacji jest ograniczony, to ziemianie nie żyją w zupełnej nieświadomości: wiedzą, co działo się na Kresach po ich aneksji przez ZSRR, jesienią 1944 roku docierają zaś do nich wieści o tym, co dzieje się na Lubelszczyźnie i Białostocczyźnie. Napływają też pierwsi wywłaszczeni właściciele ziemscy. Tadeusz Zwierkowski, który administrował należącym do rodziny jego żony, Zakrzeńskich, majątkiem Plechów w powiecie pińczowskim (obecnie kazimierskim)[22], we wspomnieniach dotyczących tego okresu napisze:

[…] życie stawało się coraz bardziej nerwowe. Ofensywa sowiecka trwała ciągle i wojska sowieckie przybliżały się do granic Polski. Jasne już było, że przyjdą i do nas, ale nikt nie wiedział, jak się zachowają? Czy nie zechcą nas [ziemian] zlikwidować? Nurtowały nas te pytania i nie znajdowaliśmy na nie odpowiedzi[23].

Irena Exner, która wojnę spędziła w rodzinnym majątku Sanki pod Grójcem, wspomina: „Mieliśmy pełną świadomość, że to już się front zbliża, że nas tylko dni dzielą od jakichś przełomów”[24]. Na Sowietów czekają, oczywiście, nie tylko ziemianie – w miarę jak front się zbliża, nastrój oczekiwania narasta również wśród chłopów. Rozmówczyni (ur. 1934) z Kaleni koło majątku Konary w powiecie radomskim (obecnie przysuskim) pamięta, że zmęczeni wojną ludzie wyglądali Sowietów z radością[25]. Arnold Szyfman, dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie, który ze względu na żydowskie pochodzenie ukrywał się w czasie wojny w dworach ziemiańskich na Kielecczyźnie i w Krakowskiem – między innymi w należących do Ludwika Hieronima Morstina Pławowicach (powiat miechowski, obecnie proszowicki) – o robotnikach rolnych z majątku tego ostatniego napisał:

Czekają na przyjście bolszewików, bo – jak twierdzą – gorzej być nie może, niż jest. Panowie straszą ich kołchozami, ale oni z tego szydzą: „Czy może być w kołchozach gorzej – powiedział mi jeden z nich – niż na przykład w tzw. Sztubie, gdzie mieszka kilkudziesięciu robotników i robotnic sezonowych, przybyłych zza Wisły? Widział pan, jak mieszkają, więc niech pan sam osądzi”. Tak to mnie przypierali do muru, a ja – cóż im miałem na to odpowiedzieć? Sam już dawno wiedziałem, że mieszkają źle, i nikomu z administracji na myśl nawet nie przyszło, żeby przed rozpoczęciem sezonu wybielić choćby ściany, wprawić wybite okna i przygotować sienniki. […] Myślę, że w kołchozie jako tako prowadzonym musi być na pewno lepiej[26].

Na wsi końca wojny nie brak komunizującej młodzieży, lecz nie brak też sympatyzujących z radykalnym ruchem ludowym osób starszych wiekiem (w tym wiciowców, którzy chcieli Polski ludowej, ale niekoniecznie komunistycznej). Większość nie ma sprecyzowanych poglądów politycznych, żyje w niepewności:

W wiosce z chwilą zbliżania się frontu chodziły różne wieści na temat władzy ludowej, a szczególnie reformy rolnej. Ponieważ u nas byli ludzie biedni, przeważnie dzierżawcy pańskich gruntów. Jedni mówili, że ziemia pańska odbiorą Rosjanie, z której tworzą kołchozy, gdzie za menażkę zupy i od świtu do nocy muszą ludzie pracować. Inni twierdzili nieco zbliżenie do rzeczywistości, że ziemia idzie w ręce chłopów, ale za bardzo drogą cenę[27].

Ziemianie czują narastające napięcie. Niektórzy z nich, mimo dobrych relacji z pracownikami, decydują się wyjechać, zanim będą do tego zmuszeni. Wacław Karwacki, właściciel Paśmiech w powiecie pińczowskim (obecnie kazimierskim), w styczniu 1945 roku wyjeżdża do Krakowa, gdzie od początku wojny mieszkają na stałe jego żona i córki; Armia Czerwona przejdzie przez wieś w kilka dni później, majątek zostanie zaś przejęty na cele reformy rolnej 7 marca 1945 roku[28]. August Łempicki z Gierczyc w powiecie opatowskim 29 lipca 1944 roku dowiaduje się od rezydującego w jego majątku niemieckiego zarządcy, że ten zamierza opuścić Gierczyce w ciągu dwóch dni. Łempicki chce uniknąć spotkania z sowieckimi oddziałami frontowymi w swojej posiadłości i postanawia wyjechać do Sandomierza: „Zwołałem wszystkich pracowników i rozdałem im moje krowy, każdemu po jednej, z zastrzeżeniem, że jeżeli wrócę do Gierczyc, to krowy odbiorę, a jeśli nie wrócę, to krowy pozostaną ich własnością. Radziłem więc, by o krowy we własnym interesie dobrze dbali”. 31 lipca 1944 roku, „bryczką wyładowaną kuferkami” właściciele opuszczają majątek. Wiezie ich zaufany fornal[29]. Z Kurowa w tym samym powiecie (dokąd Niemcy wysiedlają ich wcześniej z pałacu we Włostowie) do Warszawy wyjeżdża też rodzina Juliusza Karskiego. Jak się okazuje, strach jest niebezpodstawny – gdy już po Powstaniu Warszawskim Karscy trafiają z powrotem w Kieleckie, NKWD ma zamiar aresztować ojca i wywieźć na Wschód resztę rodziny; unikają aresztowania dzięki ostrzeżeniu przez szeregowego żołnierza radzieckiego i pomocy zawiadowcy stacji z Włoszczowy, który zatrzymuje pociąg towarowy, by mogli wsiąść do niego i zmylić pościg[30]. Przekazywanie inwentarza lub wyposażenia dworów służbie folwarcznej przed wyjazdem – podczas ucieczki przed frontem lub już po przejęciu majątku na cele reformy – jest też stałym motywem we wspomnieniach chłopskich. Anna Rzepka (ur. 1934) z Wlonic (powiat opatowski) pamięta, że Jadwiga Turnau rzeczy, których nie dała rady zabrać, rozdała służbie. Opowiadała jej o tym ciotka, pokojówka Jadwigi: „Nawet u nas to ciocia przyniosła i porcelany trochę, no. Takich rzeczy, co były potrzebne w domu, to sobie tam wybrała i przyniosła. Mówi: »Bierz, Irko, co ci pasuje«”[31].

Los ziemian podczas przemarszu Armii Czerwonej wisi na włosku – w samym powiecie miechowskim w styczniu 1945 roku aresztowanych i wywiezionych przez Sowietów na Wschód zostaje kilku właścicieli ziemskich; w Krakowskiem jest tych przypadków więcej[32]. Powszechną praktykę stanowi urządzanie przez Sowietów w napotykanych po drodze majątkach farsy sądu nad dziedzicem. Zwoływani są wówczas wszyscy pracownicy i okoliczni chłopi, których pyta się o zdanie w sprawie pomieszczika – czy aby dobrze traktował ludzi, czy dbał o pracowników. Sąd nad dziedzicem we Wlonicach, dokonany nad Stanisławem Turnauem, dobrze pamięta Anna Rzepka, która nie mieszkała w czworakach – jej rodzice mieli domek w niewielkiej odległości od dworu. Widać więc wyraźnie, że było to wydarzenie szeroko komentowane na wsi[33]. W Konarach (powiat radomski, obecnie przysuski), należących do Józefa Helbicha, człowieka już w podeszłym wieku, sytuacja była dramatyczna: Sowieci najpierw wyrzucili Helbicha i jego żonę z dworu do czworaków, potem zaś urządzili widowiskowy sąd z udziałem pracowników. Rozmówczyni urodzona w 1934 roku pamięta, że Helbicha zmuszono do klękania przed służbą i proszenia o litość. Od śmierci uratowało go wstawiennictwo pracowników i chłopów z okolicznych wsi. Helena Szcześniak (ur. 1926), córka zamożnego gospodarza z Głogowa – wsi położonej najbliżej majątku – twierdzi, że Helbich ocalał dzięki interwencji jej ojca:

Tatusio tam poszedł, bo mieszkał [dziedzic] w czworaku, bo przecież go z pokoi wygnały. […] No i tatusio już tam zaczął prosić, a umiał po rusku rozmawiać z nimi, bo dlatego, że był tam na Ukrainie, to umiał. No i uprosił ich i darowały mu [Helbichowi], darowały mu życie[34].

Podobnie jak we Wlonicach sąd nad dziedzicem w Konarach musiał stanowić dla okolicznych chłopów duże wydarzenie, bo opowiadają o nim bardzo plastycznie również ludzie, którzy byli wówczas małymi dziećmi i nie mogli widzieć go na własne oczy:

To był dosyć taki względny człowiek. Względny. Nie można narzekać, że tego… Nawet jak… jak już wojna się skończyła, no i Ruscy wkroczyli, to go chcieli zastrzelić, no, ale ludzie obstawili go i że on był dobry. (Ale Ruscy chcieli zastrzelić za to, że po prostu… że dziedzic, tak?) Tak, bo to… że to jest pomieszczy pies taki, jak to nazywali, taki obszarnik i tego… to trzeba go roztego. No… zabić. Ale ludzie z Konar i z Kaleni nie dawali, bronili go, że to był dobry człowiek, nie dokuczał nikomu, nie tego. Wybronili. I został. Został[35].

Co ciekawe, wnuczka Helbicha, mieszkająca wtedy z rodzicami w domku ogrodnika na terenie majątku, nie pamięta tych dramatycznych wydarzeń. Być może niebezpieczeństwo grożące dziadkowi ukryto przed dwunastoletnią wówczas dziewczynką. Siostra Marta Łuniewska (ur. 1933) wspomina spotkanie z Sowietami dość humorystycznie:

A że dziadek był u nas, wobec tego oni się dowiedzieli właśnie na czworakach, że dziadek jest u nas, więc przychodzili oglądać pomieszczika. Przychodzili, siadali w kółko i patrzyli. Gdzie ma pejcz i czy ma spodnie w kratkę. Tak. Więc potem my się śmialiśmy, że po co my mamy robić te cukierki i w ten sposób zarabiać na życie, kiedy lepiej dziadka wsadzić w klatkę i obwozić po różnych oddziałach rosyjskich. I będziemy mieć w ten sposób zarobek, że oni po prostu będą przychodzić go oglądać[36].

Sąd nad dziedzicem był praktykowany nie tylko na Kielecczyźnie. Wzmianki o podobnych praktykach znaleźć można również w źródłach pochodzących z innych regionów. Przykładowo Bogusława Wierzbowska, córka zarządcy majątku w Klemensówce na Podkarpaciu, wspomina:

Miejscowy komunista się domagał, że jak powiesić, to od razu. Wobec tego zwołano całą służbę z folwarku i w takiej sionce przy wejściu do kuchni całe to towarzystwo się zgromadziło. No i było pytanie, czy na gałąź z nim, czy nie. A ojciec tego roku sprowadził z Łemkowszczyzny dziewczęta, bo brakowało pracowników. I one, jak to posłyszały, tak zaczęły płakać rozgłośnie, i że to nasz batiuszka, no i one po rusku mówiły. I że on taki dobry, i że tego. No i już nikt nie odważył się podnieść ręki, że na gałąź[37].

Konary były majątkiem, gdzie wkroczenie Armii Czerwonej miało charakter wyjątkowo dramatyczny. Helbichowi ostatecznie nic się nie stało, ale czerwonoarmiści zastrzelili co najmniej jednego mieszkańca wsi, zgwałcili też kilka kobiet[38]. Lęk przed sowieckimi gwałtami towarzyszył w równej mierze mieszkankom dworu, wsi i czworaków. Na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej mężowie chowają żony, a matki obwiązują głowy szmatami córkom i ubierają je w bezkształtne ubrania. Barbara Gołajewska-Chudzikiewicz, córka Niny Morstin z Bieganowa (powiat włoszczowski), przez cały czas pobytu czerwonoarmistów we dworze siedzi schowana pod łóżkiem matki. Gdy w Sankach koło Grójca żołnierze rozbijają dworską gorzelnię i zaczynają się domagać, by właściciel przyprowadził jakieś kobiety „na tańce”, Irena Exner ucieka przez okno i kryje się w czworakach, u zaprzyjaźnionej rodziny fornalskiej[39]. Gwałty na ziemiankach, jeśli już się zdarzają, mają, oczywiście, dodatkowy wymiar przemocy klasowej, jednak są dość rzadkie[40]. Ofiarami sowieckich żołnierzy padają najczęściej chłopki, które nie mają dokąd uciec. Zuzanna Golińska (ur. 1926) z Młódnic wspomina:

Ale to pani, Ruskie to była hołocizna […]. Jak złapały pannę, to w Krzyszkowicach [sąsiedniej wsi] taką W. to tak zmordowały, że już mało żywa była. Wszystkie, jeden za drugim, właziły i z nią takie rzeczy miały. Jeden za drugim – taka była hołota. To trzeba było u nas, jak one nocowały […], we trzy nas było panny i siostra jeszcze taka mniejsza, to zawiązaliśmy se tak chuściny na głowę, że tylko nos było widać, żeby do nas się nie dotykały. Żeby nie ten starszy [oficer], to nie byłoby rady. A na wsi to złapały tyż jedną, to psy zmordowały, a tę, co mówię, na Krzyszkowicach, jak ją złapały, wprowadziły ją tam gdzieś do kurnika jakiegoś i jeden za drugim mordowały, że ona rano pojechała do doktora, do Wolanowa […], bo już mało żywa była. To jeszcze dobrze, że ojce obroniły[41].

Sowieci jednak przede wszystkim rabują. Do dworu idą też po to, by zobaczyć pomieszczika i zgwałcić pomieszczicę, ale głównie po to, by najeść się, napić i obłowić. Maria z Paygertów Bobrzyńska, w czasie wojny zarządzająca dworem swojego kuzyna Karola Żeleńskiego w Grodkowicach (powiat bocheński, obecnie wielicki), na powitanie żołnierzy przygotowuje bigos, lecz wkrótce widzi, że był to błąd, bo niespodziewana gościnność jedynie rozzuchwala czerwonoarmistów, którzy rzucają się szukać dalszych zapasów. Ostatecznie mieszkańcy dworu uciekają do zaprzyjaźnionych chłopów na wieś, z obawy już nie o zapasy, ale o własne życie[42]. Zofia z Radziwiłłów Skórzyńska opisuje wkroczenie Sowietów do majątku krewnych w Słupi, gdzie przebywa z matką i rodzeństwem po wysiedleniu z Sichowa:

Tymczasem my poznaliśmy naszych oswobodzicieli. W ciągu godziny nic już nie stało na miejscu. Splądrowana spiżarnia, porozbijane słoiki z dżemem i konfiturami, poprzewracane meble, w kuchni śpiewy i naprędce przyrządzone posiłki z naszych zapasów. Jakiś starszyna upierał się, że mąż cioci Krysi dowodził oddziałami niemieckimi, bo przecież niemożliwe, żeby dom nie został dotychczas spalony. W końcu udało się go jakoś udobruchać. Inny rozsiadł się w fotelu w salonie (a właściwie dawnym gabinecie stryja) i rzewnie stwierdził: „Ot, jeden dzień tak żyć – i umrzeć szkoda”[43].

Sowieci plądrują nie tylko dwory. Rozmówczyni z Konar, ta sama, która z przejęciem opowiadała o sądzie nad Józefem Helbichem, wspomina:

Pamiętam, jak te Ruskie weszły, to już taka uciecha, olaboga! Mama szykowała szklanki, śmietanki, żeby się ponapijały, taka już uciecha. A to wszystko wykradło! W piwnicy mieliśmy powynoszone kury – podusiły, łby poukręcały i na środku podwórza opalały te kury. I był taki makuch, jak się robiło olej taki, taki makuch, i to się gotowało krowom na picie, to zjadły, że to czekolada. A to przecież było gorzkie, niedobre (śmiech). Aż biegunki podostawały od tego![44]

W domu Marii Koceli (ur. 1925) z Bieganowa Sowieci gościli kilka razy. Oficerowie byli kulturalni, poza tym znaleźli wspólny język z jej teściem, który służył w armii rosyjskiej i znał rosyjski. Szeregowi żołnierze zajęli cały dom, tańczyli i śpiewali przez całą noc, ale nie wyrządzili nikomu żadnej krzywdy. Na koniec trafił się jednak oficer, który ukradł jej mężowi zegarek i buty i ogołocił spiżarnię[45]. Choć w wielu wywiadach przeprowadzanych współcześnie na wsi na pierwszy plan wysuwa się aspekt humorystyczny, to dokumenty urzędowe z pierwszych lat powojennych pokazują, że szkody wyrządzone przez Armię Czerwoną na kieleckiej wsi były bardzo dotkliwe. W latach 1945–1946 mieszkańcy Kielecczyzny masowo wypełniają kwestionariusze szkód wojennych, które mają się stać podstawą do wypłaty odszkodowań. Dużą konsternację władz wywołuje fakt, że równie skrupulatnie co szkody wyrządzone przez Niemców chłopi wypisują straty doznane podczas przejścia Armii Czerwonej. W kwestionariuszach z Pławowic przeczytać można o utracie krów i koni, ale również zboża, wiader, butów i odzieży, a także o zniszczeniach zabudowań mieszkalnych i gospodarczych[46]. Mieszkaniec Kowali (powiat radomski), w której żołnierze radzieccy byli wobec mieszkańców dworu przyjaźni, ale wycięli znaczną część drzew w parku na opał dla oddziałów stacjonujących pod gołym niebem (zima była mroźna), w maju 1945 roku prosi ministra rolnictwa i reform rolnych o zgodę na rozbiórkę domu po miejscowym Niemcu. Jak pisze: „w przeciwnym bowiem razie będę pozbawiony wraz z rodziną dachu nad głową, a znajduję się w bardzo ciężkich warunkach materialnych i finansowych”. Dwa miesiące wcześniej żołnierze Armii Czerwonej przejeżdżający przez Kowalę spalili mu dom[47].

Mimo strachu i niewątpliwego dramatyzmu większość rodzin ziemiańskich i znaczna część ich siedzib wyszła z pierwszego spotkania z Sowietami bez większych szkód, niezależnie od tego, czy nastąpiło ono latem 1944, czy zimą 1945 roku. Morawscy z Planty – Olga, Stanisław i ich trzynaścioro dzieci – muszą w lipcu 1944 roku opuścić majątek, ale nie dlatego, że są jego właścicielami, tylko dlatego, że Sowieci wysiedlają wszystkich mieszkańców przyfrontowego terenu. Sowieci udostępniają im nawet swój transport, by mogli zabrać dobytek[48]. Dzieci Morawskich – Anna, Stanisław i Edward – pamiętają furmanki. August Łempicki, ich sąsiad z nieodległych Gierczyc, wspomina: „Na samochodzie ciężarowym pożyczonym uprzejmie przez Sowiety przejechali przez Sandomierz Stanisławowie Morawscy z Planty wraz z liczną rodziną, kierując się za Wisłę do Grębowa, gdzie zamieszkali na plebanii”. Jerzy Rusak (ur. 1934), którego rodzina uciekła chwilę wcześniej z pobliskiej wsi Tęcza (powiat opatowski), niszczonej przez bomby, mówi po latach:

Jeszcze dziś widzę, jak oni szli. […] My tam uciekli w nocy, to rano, do dnia, spaliśmy w ogrodzie. Widziałem, jak te Morawskie wszystkie szły, ich była gromada liczna. Wszystko, co tam niesły, tych ciuchów trochę, może trochę mąki. I do Radwana [sąsiedniej wsi] doszły, i w Radwanie był taki ich znajomy, Lenart. […] I ten Lenart wyładował furmanki i wywiózł ich prawdopodobnie za Wisłę[49].

Kontakty z Sowietami są łatwiejsze dla tych ziemian, którzy mówią po rosyjsku. Gdy w Konarach robi się spokojniej, zięć Józefa Helbicha, Jerzy Łuniewski, wieczorami konwersuje o literaturze rosyjskiej z oficerami, którzy stają w majątku na kilka tygodni. Maria Walewska z Kowali (w czasie I wojny światowej na bieżeństwie w Kijowie) rozładowuje napięcie po pojawieniu się żołnierzy radzieckich, serwując im herbatę i bawiąc ich rozmową w ojczystym języku. Anna Hajduk, córka Stanisława Morawskiego, wspomina: „O tyle, że u nas nie było źle, bo ojciec mówił wspaniale po rosyjsku. Więc haziajin mówił po rosyjsku, to oni z haziajinem wciąż konferowali. Też chcieli sobie z kimś porozmawiać czasem”[50]. W Bieganowie Nina Morstin, Rosjanka urodzona w Petersburgu, dzięki swojej znajomości rosyjskiego nie tylko ratuje licznych mieszkańców dworu przed wyrzuceniem z domu, lecz także dyscyplinuje jednego z oficerów, gdy ten usiłuje ukraść buty nocującemu we dworze buchalterowi. Jej córka, Barbara Gołajewska-Chudzikiewicz, wspomina:

I wtedy moja mama wystąpiła ze swoim rosyjskim językiem. Pojechała po nim, nie wiem, co ona mu tam powiedziała, ale krzyczała na niego po rosyjsku bez przerwy, żeby natychmiast go zostawił, żeby się ubrał w swoje buty, bo to są buty jedyne tego człowieka i on mu ich nie da i „ja się na to nie zgadzam”. Ale pojechała to po rosyjsku. Szczęka mu opadła i się wycofał. Chwała Bogu. I poszedł w końcu z tymi swoimi żołnierzami[51].

Oficerowie radzieccy zazwyczaj zachowują się przyzwoicie. Stanisław Turnau z Wlonic, gdy już zostaje osądzony i uniewinniony, z zadowoleniem konstatuje, że wyżsi rangą wojskowi ukracają samowolę żołnierzy[52]. Nieliczni oficerowie pamiętający czasy sprzed rewolucji zapraszani są do stołu, wypytuje się ich o perspektywy na przyszłość. Franciszek Starowieyski, późniejszy wybitny malarz, który część wojny spędził w Siedliskach (powiat zawierciański), wspomina oficera „z wielkiego rodu”, który jako pierwszy zawitał do Siedlisk i po którym widać było, że to nie prosty krasnoarmiejec:

[…] oficer bał się, cały czas bał się mówić wszystko. Właściwie to, co mówił, to były tylko półsłówka, aluzje. Niczego nie powiedział do końca – zbyt dobrze go wytresował stalinowski system. W każdym razie dowiedzieliśmy się, że reforma rolna na pewno będzie przeprowadzona, że nikt nikogo nie będzie mordował[53].

Motyw dziedzica, który dzięki znajomości języka lub/i bliskości klasowej dogaduje się z sowieckimi oficerami, pojawia się dość często w opowieściach chłopskich. Stanisław Majchrzak (ur. 1934) z Bieganowa wspomina, że we dworze stacjonował

[…] cały sztab. Wyższa sfera. Pułkownik i dowódcy tacy. Ale ona [Nina Morstin] do nich po rusku i dogadali się. I powiedzieli: lepiej, żeby się usunęła. Bo jak tam motłoch… bo jak się ten motłoch, wie pani… (Przyjdzie…) …to cię może zgładzić. Bo to oni liczyli jako pomieszczik[54].

Majchrzak nie pamięta szczegółów – ukrywania się kobiet i awantury o buty – ale pamięta zagrożenie. Zarówno we wspomnieniach ziemian, jak i w opowieściach chłopów znaleźć można najbardziej typowe wzorce narracyjne opowiadania o Sowietach, oparte, oczywiście, na doświadczeniu biograficznym autorów tych opowieści, ale zakorzenione również głęboko w zbiorowej imaginacji: szeregowi żołnierze jako barbarzyńcy i oficerowie jako nosiciele wysokiej kultury rosyjskiej; krasnoarmiejcy, którzy kradną, gwałcą i zabijają, a jednocześnie są dobrymi, serdecznymi ludźmi (i pięknie śpiewają). Zofia Skórzyńska z Radziwiłłów, która opisuje splądrowanie przez Sowietów dworu w Słupi, w tym samym wspomnieniu pisze, że żołnierze okazali się w istocie sympatycznymi chłopcami. Maria Kocela, choć docenia to, że w jej domu zatrzymali się „kulturalni” Sowieci, swoją opowieść podsumowuje z odrazą: „A ten cały motłoch, z całej Rosji pewnie zebrany, te kacapy, ci kozacy, to wszystko, to się nie da powiedzieć, jak to było, a jak patrzyło wilkiem tylko”[55].

Dowodem tego, jak istotnym doświadczeniem biograficznym było dla ziemian wkroczenie Sowietów – nawet jeśli nie pociągało za sobą bezpośrednich represji w postaci aresztowania czy śmierci członków rodziny – jest przekazywanie w rodzinie opowieści o tym wydarzeniu. U Morawskich do rangi symbolu urosło zniszczenie przez Sowietów rodzinnej biblioteki. Narracje poszczególnych członków starszego pokolenia różnią się nieco między sobą – Anna z Morawskich Hajduk (ur. 1923) pamięta, że wyrzucenie książek z biblioteki stanowiło pierwszą rzecz, którą zrobili czerwonoarmiści, od Edwarda Morawskiego (ur. 1936) usłyszałam zaś, że biblioteka spłonęła już po wyjeździe rodziny z Planty. Istotne jest jednak to, że dla każdego z nich zniszczenie zbiorów bibliotecznych – bynajmniej nie jedynego dobra, które rodzina utraciła podczas wojny – symbolizowało utratę domu. Katarzyna Morawska, córka Edwarda, powiedziała:

A mój tata, on ma takie wspomnienia… właściwie straszne. Jak tam przyszli Rosjanie, już po wojnie, i zrzucili całą bibliotekę, która była przez dwa piętra, na marmur, i spalili tę całą bibliotekę. On wspomina, że na górze, pod galeryjką […] stała ilustrowana Encyklopedia Britannica w trzydziestu tomach, czy w ilu tam ona była. I dzieciom, czyli mojemu tacie, który jest z 1936 roku, nie wolno było samemu czytać tej encyklopedii. Trzeba było poprosić ciocię, mamę, jak była niezajęta, lub kogoś starszego, żeby oglądać tę kolorową encyklopedię, co oni strasznie lubili, bo to było fantastyczne. No i właśnie on pamięta, jak to wszystko zostało zrzucone. […] Więc to wszystko spłonęło. Tak spłonęło, że aż marmur się wytopił. To są jego wspomnienia właśnie z domu[56].

Spotkanie z Sowietami, nawet jeśli nieraz bardziej dramatyczne dla wsi niż dla dworu, dla dworu było początkiem końca.

Czekając na „swoich”. Bezkrólewie

Po przejściu frontu ziemianie – ci, którzy jeszcze pozostają w majątkach – po raz drugi czekają na barbarzyńców, tym razem „swoich”. Wiedzą już, że w ślad za oddalającymi się w stronę Berlina czerwonoarmistami nadejdzie zmiana. Wielu się łudzi, że nowe władze zostawią im dwór i pięćdziesięciohektarową resztówkę, snują plany, jak te pięćdziesiąt hektarów – niedużą część posiadanego do tej pory majątku – zagospodarować. Wacław Karwacki wraz z praktykantami pracującymi w Paśmiechach przygotowuje plan urządzenia na pięćdziesięciu hektarach wzorowej hodowli bydła, Maria Walewska myśli o hodowli drobiu i ogrodnictwie[57].

Po wycofaniu się Niemców do domu wracają ziemianie, których majątki przekształcone zostały w liegenschafty (czyli majątki przejęte przez władze okupacyjne i administrowane przez niemieckich zarządców), oraz osoby zwolnione z obozów – dotyczy to części Kieleckiego, a także całości tych terenów, które wcielone były bezpośrednio do Rzeszy i gdzie wszyscy właściciele ziemscy musieli po 1939/1940 roku opuścić swoje majątki. Józef Stanisław Dunin z Głębowic (powiat oświęcimski), przez całą wojnę przebywający w oflagu w Woldenbergu (dzisiejszy Dobiegniew), przy wyzwoleniu obozu dowiaduje się od oficerów radzieckich, że właścicielom pozostawia się pięćdziesiąt hektarów ziemi i zabudowania. Natychmiast rusza do Głębowic i zaczyna gospodarować. Komisarzem ziemskim w Krakowie jest jego przedwojenny znajomy z Towarzystwa Rolniczego, który sam proponuje mu objęcie zarządu komisarycznego nad majątkiem. Sprawy wydają się wracać w przedwojenne koleiny – na wieść o powrocie dziedzica dziewczęta folwarczne przychodzą sprzątać splądrowane pokoje, na wsi znajdują się zamkowe meble. Gdy jednak Dunin po jakimś czasie wraca z wyjazdu służbowego, zastaje w Głębowicach pełnomocnika do spraw reformy rolnej, który dowiedziawszy się, że komisarzem majątku jest były właściciel, nakazuje mu opuścić zamek w ciągu trzech dni[58].

Powroty są krótkotrwałe i najczęściej powracający mają przeczucie ich tymczasowości. Stanisław Załuski, który jako trzynastolatek przybywa z rodzicami do rodzinnego Szulmierza, wspomina:

Dziwnie obco czułem się w domu mojego dzieciństwa. Strach przed Rosjanami, strach przed wsią niechętną czy może wrogą dziedzicowi, strach przed nową władzą, strach przed czymś nienazwanym, czego nie potrafiłem sobie uzmysłowić. Pobyt w Szulmierzu trwał tydzień i był nieustającym koszmarem. Rzadko wychodziliśmy z domu[59].

Właściciele majątku, Załuscy, wysiedleni przez Niemców w czasie wojny, mieszkali w sąsiedniej wsi. W lutym 1945 roku przybywają nowe władze gminne i stwierdzają, że Załuscy mogą otrzymać z powrotem dwór i pięćdziesiąt hektarów ziemi. Po tygodniu sołtys oświadcza im, że muszą jednak opuścić nie tylko dwór, lecz także powiat.

Adam Grodziński, wysiedlony przez Niemców z Oblasu (powiat radomski) w 1941 roku, po wycofaniu się Niemców, wraca do majątku z całą rodziną i czeka. Czekać nie musi długo:

Nie czuliśmy wrogości u ludzi, ale też nikt nie szukał bliższego z nami kontaktu. Wreszcie nadszedł dzień decydujący. Przyjechał z Radomia zastępca komisarza ziemskiego, inż. Kawecki, celem zorganizowania i rozpoczęcia w Oblasie akcji przeprowadzania reformy rolnej […]. Kawecki był urzędnikiem wykonywającym to, co mu zleciła zwierzchność, ale nie widać było, aby osobiście był przekonań tak bardzo radykalnych. Przeciwnie – odczuwało się, że nam szczerze współczuje i chciałby nam ułatwić dalszą egzystencję. Poradził dwie rzeczy. Po pierwsze, abyśmy się przenieśli do dworu do rządcówki, gdyż nasza obecność jest za bardzo ostentacyjnie eksponowana. Po drugie zaś, abym zgłosił swoją kandydaturę na urzędnika, a ściśle mówiąc, na referenta rybactwa w Urzędzie Ziemskim w Radomiu, gdzie postara się mnie zaprotegować[60].

Grodziński słucha rady inżyniera Kaweckiego. Rodzina przeprowadza się do drewnianego domku stojącego na skraju parku, a on sam jedzie do Radomia i bez trudu dostaje pracę. „I tak w okresie przeprowadzania reformy rolnej zostałem w mojej okolicy funkcjonariuszem urzędu, który właśnie bezpośrednio przeprowadzał wywłaszczenie i parcelację”[61]. Z uwagi na wyprowadzkę do rządcówki kontakty Grodzińskich z dawnymi pracownikami folwarcznymi ulegają mocnemu ograniczeniu, jednak tam, gdzie ziemianie pozostają w dworach, napięcie narasta. W przypadku ziemian, którzy wracają po dłuższej nieobecności, dodatkowo kłopotliwe jest to, że służba zdążyła zazwyczaj rozszabrować dwór. Jednak istotniejszą od zrabowanych rzeczy rolę odgrywa perspektywa podziału pańskiej ziemi. Zofia Reklewska-Braun zapisze w swoich wspomnieniach, że chłopi robili się coraz bardziej wrodzy właścicielom. Służba w jej rodzinnym majątku Mirogonowice (powiat opatowski, obecnie ostrowiecki) rozmawiała o mającej nastąpić parcelacji, zupełnie się z tym nie kryjąc[62]. Kazimierz Popiel z Turny (powiat węgrowski) wspomina, że służba była „rozagitowana”, on sam zaś pozostał w majątku i czekał na wywłaszczenie jedynie z poczucia obowiązku[63].

Intuicja, że oto nadchodzi nowe, potwierdza się też w zmianie hierarchii społecznej. Franciszek Starowieyski pamięta, że gdy już po przejściu frontu jego ośmioletni kuzyn zwrócił się do szofera po imieniu, „Bernardzie”, ten odparował, że teraz już nie ma Bernarda, jest „pan Bernard” – „nastąpiło przekroczenie społecznej granicy”[64]. W Szulmierzu właściciel musi poprosić fornali o wydzielenie zboża z zapasów pozostawionych przez niemieckiego zarządcę:

Było to dla nas, przede wszystkim dla nas, pierwsze upokorzenie. […] Według przedwojennych kryteriów do Ojca należało dzielone żyto. On powinien był ustalić wysokość przydziału na rodzinę, polecać, rozkazywać. Nic z tych rzeczy. […] I jeśli można mówić o zachowaniu przez Ojca jakichś atrybutów pańskości, to chyba ujawniły się one tylko w tym, że nie musiał sam machać łopatą, aby napełnić worki, i że ktoś z dawnej służby pociągnął te worki na sankach do czworaków[65].

Właściciel Wlonic, Stanisław Turnau, drobiazgowo dokumentuje w swoim dzienniku proces erozji dotychczasowego porządku w codziennym życiu posiadłości. Po przejściu frontu we Wlonicach pojawiają się PPR-owcy z powiatu, zajmują część pomieszczeń i w zasadzie odsuwają właściciela od zarządzania majątkiem. Służba folwarczna masowo zapisuje się do partii – część konformistycznie, ponieważ „kierownicy z PPR” zapowiedzieli, że tylko partyjni dostaną dobrą ziemię, część z przekonania[66]. Syn właścicieli, Jan Turnau, w 1945 roku dwunastoletni, zapamiętał rodzinę Stankowskich – według jego wspomnień ojciec Jan był w majątku polowym, lojalnym wobec rodziny, a syn miał poglądy lewicowe („czerwone”) i był prowodyrem fermentu politycznego wśród fornali, otwarcie wrogim Turnauom[67]. W lutym 1945 roku, na dwa tygodnie przed przejęciem Wlonic na cele reformy rolnej, Stanisław Turnau notuje:

U nas na miejscu ciężkie panują stosunki. […] Co kilka dni inny komisarz obejmuje władzę; panuje straszny chaos; służba dworska podzieliła się na partie i ciągle wnosi roszczenia o zboże, którego jeszcze nie brakuje. Mamy trudności z uzyskaniem opału i mąki. Gdyby nie to, że postanowiliśmy sobie nie opuszczać majątku, póki nas do tego nie zmuszą, to z wielką chęcią wyjechalibyśmy już z tych naszych Wlonic. […] Patrzenie na to, jak inni ludzie rządzą naszym majątkiem, analizują nasze postępki dawne i obecne, jest rzeczą nieprzyjemną. […] Co parę dni odbywają się w naszym domu wiece, na których są stawiane coraz niedorzeczniejsze wnioski. Robotnicy dniówkowi chcą za wiele lat wstecz otrzymać uzupełnienie zboża, do granicy warunków ordynariusza. Inni żądają coraz nowych pomieszczeń w i tak już przepełnionym służbą folwarczną i wysiedlonymi dworze. Jeszcze inni żądają wyrzucenia wszystkich wysiedlonych przez nas przyjętych[68].

Z pofrontowego chaosu powoli wyłaniają się nowe struktury władzy. W kolejnych dworach powstają komitety folwarczne – czasami samorzutnie, czasami z inicjatywy władz powiatowych lub lotnych ekip PPR, wysłanych do pracy w terenie. W powiecie radomskim już w styczniu 1945 roku wysłano na wieś dwudziestu sześciu urzędników starostwa i dwudziestu sześciu członków partii w celu zabezpieczenia majątków i tworzenia komitetów folwarcznych[69]. We Wlonicach komitet folwarczny organizowany jest przez Stanisława Wieczorkowskiego – chłopa wysiedlonego z pobliskich Jakubowic, któremu Turnau po tym zdarzeniu dał pracę i mieszkanie w majątku. Pewnego dnia Wieczorkowski oznajmia Turnauowi, że jest zastępcą powiatowego sekretarza PPR i że od tej chwili to on przejmuje zarząd Wlonic. Turnau zanotuje w dzienniku z goryczą: „Byłem przygotowany, że to nastąpi, ale nie spodziewaliśmy się tego, że z naszego domu wyjdzie władza, która stanie się naszym »opiekunem« i będzie nam na palce patrzeć”[70]. Komitet folwarczny, w skład którego wchodzą fornale Władysław Kawa i Andrzej Karaś, wybiera na tymczasowego zarządcę majątku polowego Jana Stankowskiego, ale władze nie wyrażają na to zgody – argumentują, że komisarzem nie może być osoba związana z majątkiem. Komisarzem Wlonic zostaje więc Edward Kozak, zecer z Warszawy, bliżej nikomu nieznany, mieszkający we wsi Wlonice od niedawna[71].

Reguła ta nie jest bynajmniej przestrzegana wszędzie. W położonej w tym samym powiecie Plancie komisarzem zostaje jeden z fornali, Jan Pańczyk (zaufany pracownik Morawskich i człowiek „bardziej oświecony”, żonaty z córką gajowego), i sprawuje tę funkcję do połowy 1947 roku[72]. W Sprowie (powiat włoszczowski, obecnie jędrzejowski) komitet folwarczny zawiązuje się z inicjatywy Leona Ciemniewskiego, który administrował majątkiem podczas okupacji niemieckiej (właścicieli majątku, Moesów, nie ma już wtedy we wsi; dwór ulega całkowitemu zniszczeniu na skutek pożaru, jeszcze zanim Niemcy opuszczą Sprowę). Po przejściu frontu Ciemniewski zwołuje pracowników majątku i proponuje, by już teraz wybrali komitet folwarczny, który przejmie Sprowę w zarząd. Pracownicy wybierają do komitetu dwóch fornali, Rydzyka i Kowalczyka, Ciemniewskiego obwołują przewodniczącym. Komitet działa jak w zegarku, całość inwentarza ruchomego majątku pozostaje nietknięta do momentu, gdy w Sprowie pojawia się powiatowy pełnomocnik, by rozpocząć parcelację. Temu ostatniemu niezbyt się podoba zastany porządek, ale musi się z nim pogodzić. Ciemniewski z dużą dozą humoru opisuje swoje spotkanie z pełnomocnikiem – „najlepszym lekarzem wśród pełnomocników i najlepszym pełnomocnikiem wśród lekarzy”:

[…] pan pełnomocnik rozkazał mi wezwać przed swoje oblicze przewodniczącego komitetu folwarcznego. Gdym mu, z całym spokojem, oznajmił, że ma go przed sobą, pan pełnomocnik wpadł w furię, kazał mi wezwać wszystkich pracowników i głosem podniesionym oświadczył im, że piastowanie przeze mnie stanowiska przewodniczącego komitetu folwarcznego jest bezprawiem, gdyż należę do klasy burżujów, wie on, że bywałem u właścicieli majątku Słupia, rozmawiałem przyjaźnie z panią Moesową, właścicielką Sprowy itp., itd., że wobec tego należy natychmiast wybrać nowego przewodniczącego komitetu. Wówczas zabrał głos jeden z członków komitetu, Kowalczyk:

– To, co mówi obywatel pełnomocnik, to są bzdury – oświadczył bez ogródek. – Nie można stawiać za złe inżynierowi, że rozmawiał on z dziedzicem ze Słupi albo z panią Moesową, bo jeśli tak, to mnie jeszcze prędzej trzeba wywalić z komitetu, bo ja rozmawiałem z księciem Radziwiłłem, kiedy byłem u niego fornalem w Nagłowicach. To jedno. A drugie: niech obywatel pełnomocnik nam powie, czy mamy prawo wolnego wyboru komitetu czy nie?

– Oczywiście, że tak – odpowiedział skonfundowany lekarz od reformy rolnej.

– Mamy?! No to jak mamy, tośmy sobie wybrali, obywatel Leon Ciemniewski jest przewodniczącym komitetu folwarcznego! Prawda, chłopcy? – tu Kowalczyk zwrócił się do swoich towarzyszy.

Głośno i zgodnie fornale odpowiedzieli:

– Prawda!!!

– Słyszy obywatel pełnomocnik? – pytał Kowalczyk. – Jeśli słyszy, to kłaniamy się obywatelowi! Chodźta, chłopcy, do roboty, szkoda sobie wycierać po próżnicy gębę.

I głośno tupiąc, sprowscy fornale opuścili kancelarię[73].

Gdy w trakcie likwidacji majątku po jego całkowitej parcelacji w marcu 1945 roku w Sprowie pojawia się powiatowy sekretarz PPR i zakłada koło PPR w Sprowie, fornale jednogłośnie wybierają Ciemniewskiego na sekretarza. Z trudem udaje mu się uniknąć pełnienia tej zaszczytnej funkcji.

Komitet folwarczny czasami więc od razu odsuwa właściciela od zarządzania majątkiem, jak we Wlonicach, czasami jednak zmiana jest czysto formalna, jak w Sprowie, i trąci farsą. Marionetkowości części komitetów folwarcznych dowodzi to, że zdarzało się wybieranie na ich przewodniczących nie tylko zarządcy, jak w Sprowie, lecz także właściciela[74]. W Jackowicach (powiat łowicki), należących do Jerzego Jabłońskiego, członkiem komitetu zostaje po prostu polowy, któremu właściciel w dalszym ciągu przekazuje co wieczór plany pracy na kolejny dzień[75]. Barbara Gołajewska-Chudzikiewicz, ta sama, która ukrywała się pod łóżkiem przed czerwonoarmistami, wspomina, co się działo po ich odejściu:

[…] przyszedł jeden z naszych fornali [Józef Wołoch], o którym wiedzieliśmy, że jest komunistą. Przyszedł i powiedział do mojej mamy: „Pani hrabino, pani wie, zmieniło się. Teraz ja jestem tutaj komisarzem i ja decyduję o tym, co się tu będzie działo z panią, z pani rodziną, z domem i z majątkiem”. No bo już manifest PKWN był aktualny. Mama mu spokojnie powiedziała: „Wiem przecież, kim pan jest. W porządku. No i co pan zdecydował?”. To on powiedział: „Pani z dziećmi może zostać we dworze w tych dwóch pokojach i w łazience. […] Reszta będzie do naszej dyspozycji”[76].

Głównym problemem trapiącym w tym okresie mieszkańców majątków ziemskich – i ziemian, i służbę folwarczną – są chaos i niepewność. Pozostawione same sobie dwory to łakomy kąsek dla przedstawicieli władz różnego szczebla i autoramentu. Przez te miejsca przetacza się barwny korowód przygodnych komisarzy, urzędników, milicjantów, partyzantów i żołnierzy sowieckich. Do Plechowa codziennie przyjeżdżają milicjanci z sąsiednich Stojanowic, by się zaprowiantować, czasami „niechcący” zabierają też jakiś mebel. Konkuruje z nimi MO w Kazimierzy Wielkiej, której przedstawiciele zjawiają się pewnego dnia i żądają przygotowania mebli na wyposażenie posterunku[77]. Powiatowy pełnomocnik do spraw reformy rolnej wysyła w tym czasie niekończące się skargi na niesubordynowane załogi posterunków MO, które bezwstydnie grabią dworskie mienie. Przykładowo w skardze z 26 lutego 1945 roku pisze:

Niniejszym zawiadamiam, że M.O. na terenie powiatu robi wielkie nadużycia co udowadniam protokułami. M.O. zabrała meble kture były przez nas przysłane zterenu do użędu ziemskiego i biura pełnomocnika ja zwracając się po takowe więc milicja niechciała nam zwrócić [pisownia oryginalna][78].

W Grodkowicach Marię Bobrzyńską odwiedzają na przemian komisarze ziemscy z Bochni i Krakowa z żądaniem coraz to innych produktów żywnościowych (mięsa, chleba, ziemniaków…). Wyławiają także po jednym ostatnie ocalałe meble. Zdesperowana Bobrzyńska ucieka się w końcu do podstępu i podburza przeciwko komisarzom komitet folwarczny, który twardo stwierdza, że koniec z zaopatrywaniem komisarzy – zapasy potrzebne są na miejscu:

Pan Lewanda [komisarz] tłumaczył się gęsto, że w bieżącym tygodniu ma wizytę ministra rolnictwa w urzędzie ziemskim i musi go podjąć obiadem. Na co odpowiedział ogrodnik, że chłop grodkowicki świadom jest praw gościnności i na ten cel wyda 10 kg mięsa i 4 bochny chleba, ale nie więcej. Po czym ogrodnik władczym gestem kazał mi się zbliżyć i wydał odpowiednie rozporządzenie, żądając pokwitowania, aby być krytym przed Urzędem Ziemskim z Bochni, który też raz po raz do nas zaglądał i prawa sobie arogował[79].

W Kroczowie (powiat iłżecki, obecnie zwoleński) zjawia się „tzw. komisarz, dobroduszny chłopczyna lubiący pić bimber”. Pomieszkuje we dworze tygodniami w oczekiwaniu na pogodę sprzyjającą przeprowadzeniu parcelacji. Czasami zjawia się „Sowiet organizujący UB w Kazanowie” i wybiera sobie coś z mebli – za pokwitowaniem. Właścicielka, wysiedlona już dawno do oficyny, nagabywana jest przez rozmaite indywidua, które namawiają ją, by póki ma jaką taką kontrolę nad majątkiem, wyprzedała po cichu jego wyposażenie: „Nad wyraz trudne były takie rozmowy, a należało rozmawiać z każdym, i to grzecznie”[80].

Ziemianie żyją w ciągłej niepewności. Niektórzy na wszelki wypadek wywożą część dobytku w jakieś bezpieczne miejsce (przedsięwzięcie rozpoczyna się zresztą jeszcze przed rozpoczęciem działań frontowych w styczniu 1945 roku): Turnauowie ekspediują meble do mieszkania w Sandomierzu, Maria Bobrzyńska przekonuje „chłopców z komitetu”, by wywieźli fortepian córki właściciela Grodkowic, Karola Żeleńskiego, do budynku zajmowanego we wsi przez siostry zakonne[81]. Inni do ostatka nie wierzą, że stracą majątek. Feliks Cały, który w 1944 roku zarządza majątkiem Józefów pod Tarnobrzegiem, a jako że pochodzi spod Lwowa, wie, co znaczy rewolucja agrarna na modłę sowiecką, wbrew protestom właścicielki zaopatruje jej mieszkanie w Tarnobrzegu w mąkę, ziemniaki i inne zapasy (pozwolą one przetrwać kobiecie pierwsze miesiące po wywłaszczeniu)[82]. Tylko nieliczni są w stanie podjąć decyzję o opuszczeniu majątku na własną rękę. Większość czeka do ostatniej chwili, łudzi się bowiem, że najgorsze się nie wydarzy. Ci ludzie drżą o własny los i dom rodzinny, ale wbrew wszelkiej logice przejmują się wciąż tym, że majątki nie przygotowują się do wiosennych zasiewów. 16 lutego (na cztery dni przed przejęciem posiadłości na cele reformy) Stanisław Turnau z Wlonic notuje:

Obecnie żyjemy ciągle w zawieszeniu, rzeczy mamy częściowo w walizkach. Nie wiemy, czy z wiosną osiądziemy w mieście, czy też trzeba się będzie kłopotać o wiosenne zasiewy. To oczekiwanie jest bardzo ciężkie, tym bardziej że każdy dzień stracony dezorganizuje coraz więcej warsztat rolny, pozbawia go środków produkcji, utrudnia zdobycie zboża siewnego. Cały system komisarzy i milicji prowadzi tylko do rabunku, próżniactwa i rozstroju[83].

Maria Walewska z Kowali wspomina z goryczą:

Chęć podjęcia czynnego życia i pracy nurtowała nas, ale jakąż pracę mogliśmy rozpocząć „w cieniu ustawy o reformie rolnej”? Patrzyliśmy na zupełnie zdezorganizowane i do reszty dewastowane gospodarstwo w Kowali, będącej przecież cząstką organizmu gospodarczego Polski, i nie mogliśmy ani ofiarować swojej pracy, ani wystąpić z jakąś inicjatywą produkcyjną. Barometr społeczny wskazywał na zmianę, a myśmy ciągle nie wiedzieli: jak ta zmiana będzie wyglądać? […] Szamotaliśmy się jak ryby w sieci. Pojechać do Radomia. Coś się dowiedzieć. Jakie są dalsze losy wojny? Gdzie toczą się walki? Co się dzieje w Polsce? W Warszawie? W Lublinie? W Radomiu?[84]

Wywłaszczenie – doświadczenie ziemian, pamięć chłopów

W końcu jednak nadchodzi moment, gdy ziemianie muszą ostatecznie opuścić swoje domy. Wyjeżdżają sami, nie wytrzymują bowiem napięcia. Są brutalnie wyrzucani z domu, czasami jednocześnie aresztowani. „Ustawowo” mają na wyjazd trzy dni, ale bywają one skrócone do doby albo rozciągnięte do tygodni. W odróżnieniu od okresu bezkrólewia, który w pamięci wsi nie zachował się zupełnie, wyjazd ziemian został zapamiętany, choć pamięć ta jest mocno zróżnicowana. Ludwik Hieronim Morstin z Pławowic wyjeżdża sam kilka dni po przybyciu komisarza Sławomira Lenartowicza. Wspomnienia dzisiejszych mieszkańców Pławowic o tym wydarzeniu są bardzo oględne. Janina Nowak (ur. 1922), mieszkająca w 1945 roku w tak zwanych chałupkach, czyli małych domkach położonych tuż przy parku pałacowym, mówi:

Jak się skończyła wojna, to słyszałam to tylko, że tylko w nocy poszli. Morstinowie. (Odjechali stąd). Nie odjechali. Poszli. A czy pojechali dalej gdzie, czy tam ktoś czekał gdzie na nich, to nie wiem. Tylko, że wynieśli się w nocy. Ani nikt nie wiedział. Nawet służba nie wiedziała. To to słyszałam od tej Bartoszki, ona była kucharką[85].

Władysław Jeziorski (ur. 1933), syn fornala, stwierdza dość obojętnie: „Nikt ich nie wyganioł. […] No i hrabia zabroł się, poszedł”[86]. Jedynie Zofia Gasińska (ur. 1931), również urodzona w czworakach, bardzo emocjonalnie opowiada:

Jak Ruski przyszedł, to wysiedlił ich. I oni, biedaki, pojechali. Każdy ich żałował, bo dobrzy byli dla ludzi. (Czyli jak to było? Oni sami wyjechali czy ich wyrzucili?) Wysiedlili ich. Kazali im się wynieść, to wynieśli się. To płakała hrabina i jechała. Jakby to komu krzywdę zrobiła[87].

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Wstęp

[1] Oprócz dekretu z 6 września 1944 roku władze wydały szereg uzupełniających aktów prawnych, które były efektem dostosowywania polityki państwa do rozwoju sytuacji. Z najważniejszych warto wymienić Dekret z dnia 28 listopada 1945 roku o przejęciu niektórych nieruchomości ziemskich na cele reformy rolnej i osadnictwa (mówił o tym, że jeśli jakikolwiek majątek został do 1 sierpnia 1945 roku faktycznie rozparcelowany, to podlega automatycznie dekretowi o reformie) oraz Rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Reform Rolnych z dnia 1 marca 1945 roku w sprawie wykonania dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z dnia 6 września 1944 roku o przeprowadzeniu reformy rolnej (rozszerzało grono uprawnionych nabywców o właścicieli gospodarstw średniorolnych, czyli liczących sobie 5–10 hektarów, „których posiadacze obarczeni są liczną rodziną”).

[2] Stefan Iwaniak, Reforma rolna w województwie kieleckim w latach 1944–1945, Warszawa: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1975, s. 104.

[3] Na ten temat zob. np. Ewa Borkowska-Bagieńska, Wojciech Szafrański (red.), Reformy rolne w Polsce międzywojennej i powojennej. Prawo – realizacja – skutki – problemy reprywatyzacyjne, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2008.

[4] W całej książce używam terminu „ziemie odzyskane” w cudzysłowie – dla czytelności wywodu posługuję się powszechnie przyjętym pojęciem, cudzysłów ma zaznaczyć moją świadomość i relatywności tego pojęcia, i wielości obecnych podejść do niego tak w świecie akademickim, jak i poza nim. Przegląd terminów używanych w odniesieniu do byłych ziem niemieckich np. w: Andrzej Sakson, Nowe społeczeństwo Ziem Zachodnich i Północnych (1945–2020), Poznań: Wydawnictwo Naukowe Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM, 2020; Emilia Kledzik, Maciej Michalski, Małgorzata Praczyk (red.), „Ziemie Odzyskane”. W poszukiwaniu nowych narracji, Poznań: Instytut Historii UAM, 2018.

[5] Zygmunt Hemmerling (red.), Wieś polska 1944–1989. Wybrane problemy podmiotowości społecznej, życia politycznego, ekonomicznego, oświatowego, kulturalnego i religijnego, Warszawa: Instytut Nauk Politycznych UW, 1990, s. 26–27; Władysław Góra, Reforma rolna PKWN, Warszawa: Książka i Wiedza, 1969, s. 151.

[6] Henryk Słabek, Dzieje polskiej reformy rolnej 1944–1948, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1972, s. 262.

[7] Stefan Iwaniak, Reforma rolna w województwie kieleckim…, dz. cyt., s. 146–147; Jan Naumiuk, Początki władzy ludowej na Kielecczyźnie 1944–1947, Lublin: Wydawnictwo Lubelskie, 1969, s. 53.

[8] Czesław Brzoza, Reforma rolna w województwie krakowskim (1945–1948), Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1988, s. 30–36.

[9] Zob. np. Władysław Góra, PPR w walce o podział ziemi obszarniczej (1944–1945), Warszawa: Książka i Wiedza, 1962; Henryk Słabek, Dzieje polskiej reformy rolnej…, dz. cyt.; Jan Naumiuk, dz. cyt.

[10] Zob. np. Henryk Słabek, Polityka agrarna PPR. Geneza, realizacja, konsekwencje, Warszawa: Książka i Wiedza, 1978; Stefan Iwaniak, Reforma rolna w województwie kieleckim…, dz. cyt.

[11] Zob. Czesław Brzoza, dz. cyt.

[12] Zob. Dariusz Jarosz, Polityka władz komunistycznych w Polsce w latach 1948–1956 a chłopi, Warszawa: DiG, 1998; Antoni Kura, Aparat bezpieczeństwa i wymiar sprawiedliwości wobec kolektywizacji wsi polskiej 1948–1956, Warszawa: IPN, 2006; Grzegorz Miernik, Opór chłopów wobec kolektywizacji w województwie kieleckim 1948–1956, Kielce: Takt, 1999; Leszek Próchniak, Kolektywizacja rolnictwa w regionie łódzkim, Łódź: IPN, 2003; Dariusz Jarosz, Grzegorz Miernik, „Zhańbiona” wieś Okół. Opowieści o buncie, Warszawa–Kielce: Instytut Historii PAN, Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach, 2016.

[13] Zob. Grzegorz Miernik, Ewolucja poglądów chłopów na kwestię własności pod wpływem polityki społeczno-gospodarczej władz (1944–1956) [w:] Tomasz Osiński (red.), „Rewolucja społeczna” czy „dzika przebudowa”? Społeczne skutki przekształceń własnościowych w Polsce (1944–1956), Lublin: IPN, 2016, s. 313–331; Marcin Markiewicz, Przekształcenia własnościowe w polskim rolnictwie (1944–1956) [w:] Tomasz Osiński (red.), dz. cyt., s. 183–195.

[14] Zob. Longina Jakubowska, Patrons of History. Nobility, Capital and Political Transitions in Poland, Burlington, VT: Ashgate, 2012; Marcin Chorązki, Model rodziny ziemiańskiej po wywłaszczeniu na przykładzie krakowskich „bezetów” [w:] Bożena Popiołek, Agnieszka Chłosta-Sikorska, Marcin Gadocha (red.), Kobieta i mężczyzna. Jedna przestrzeń – dwa światy, Warszawa: DiG, 2015, s. 603–615.

[15] Anna Łoś, Styl życia ziemiaństwa polskiego po II wojnie światowej, Lublin: Werset, 2008; Magdalena Ochał, „Bezeci” – byli ziemianie sześćdziesiąt lat po likwidacji warstwy, „Acta Universitatis Wratislaviensis” 2012, nr 3405, s. 155–163; Marcin Chorązki, Ziemianie w Krakowie w latach 1945–1956. Wzajemne relacje i kontakty [w:] Maciej Rajewski,Krzysztof Stępnik (red.), Komunikowanie się Polaków w latach 1944–1989, Lublin: Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, 2011, s. 98–105.

[16] Longina Jakubowska, Między ideologią i praktyką reformy rolnej: pamięć ziemiaństwa, „Polska 1944/45–1989. Studia i Materiały” 1995, t. 4, s. 7–44.

[17] Zob. Rafał Smoczyński, Tomasz Zarycki, Totem inteligencki. Arystokracja, szlachta i ziemiaństwo w polskiej przestrzeni społecznej, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar, 2017.

[18] Marcin Zaremba, Wielka Trwoga. Polska 1944–1947. Ludowa reakcja na kryzys, Kraków: Znak, 2012.

[19] Zob. Marta Kurkowska-Budzan, Antykomunistyczne podziemie zbrojne na Białostocczyźnie. Analiza współczesnej symbolizacji przeszłości, Kraków: Historia Iagellonica, 2009, s. 7–11.

[20] Piotr Filipkowski, Historia mówiona i wojna. Doświadczenie obozu koncentracyjnego w perspektywie narracji biograficznych, Wrocław: Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, 2010, s. 46.

Przypisy

Rozdział 1„Pan już nie jest dziedzicem”. Koniec (ziemiańskiego) świata

[21] „Pan już nie jest dziedzicem” – usłyszał od swojego pracownika ojciec Teresy Kiersnowskiej z Parsk w Łódzkiem, gdy po przejściu frontu przyjechał do swojego majątku. Zob. Teresa Kiersnowska, Archiwum Historii Mówionej (dalej AHM), AHM_0128.

[22] Przynależność administracyjna poszczególnych miejscowości podawana jest zgodnie z podziałem administracyjnym z okresu, którego dotyczy dany fragment tekstu. W nawiasie w razie różnic podawany jest obecny powiat (gmina i tym podobne).

[23] Tadeusz Zwierkowski, Wspomnienia z lat 1939–1967, Biblioteka Jagiellońska (dalej BJ), BJ Rkp. 9897 III, s. 76. Na temat niepewności jutra wśród ziemian w tym czasie zob. Marcin Chorązki, Ziemianie wobec wojny. Postawy właścicieli ziemskich województwa krakowskiego w latach 1939–1945, Kraków: Barbara H.U.P., 2010, s. 245.

[24] Irena Exner, AHM_2969.

[25] Wywiad z kobietą ur. w 1934 r., przeprowadzony w 2018 r. w Kaleni przez Małgorzatę Łukianow.

[26] Arnold Szyfman, Moja tułaczka wojenna, Warszawa: Wydawnictwo MON, 1960, s. 311.

[27] Archiwum Zakładu Historii Ruchu Ludowego, Oddział w Piasecznie k. Tczewa (dalej AZHRL), materiały z konkursu „Nowe Pamiętniki Chłopów”, pamiętnik (109/624) – Kazimierz Kubala, k. 134.

[28]