Było minęło... Wspomnienia - Korzeniewski Bohdan - ebook

Było minęło... Wspomnienia ebook

Korzeniewski Bohdan

4,8

Opis

Pierwsze zbiorcze wydanie wspomnień Bohdana Korzeniewskiego, wybitnej osobowości polskiego teatru: naukowca, nauczyciela, organizatora, reżysera i krytyka. W tomie Było, minęło… Korzeniewski wraca pamięcią nie do teatru jednak, ale do zdecydowanie mniej znanych kart swojego życiorysu sprzed 1945 roku, m.in. małoletniego obserwatora rewolucji październikowej na Białorusi, więźnia Auschwitz, ratownika Biblioteki Uniwersyteckiej i „detektywa”, po wojnie tropiącego wywiezione przez Niemców księgozbiory.
Niezwykle oszczędna, jakby wykuta w marmurze, proza Korzeniewskiego jest równocześnie świadectwem historii i opowieścią o niezwykłych przygodach. Jerzy Timoszewicz, wieloletni współpracownik Korzeniewskiego z redakcji „Pamiętnika Teatralnego” uważał, że w ogóle nie powinien zajmować się praktyką teatralną: reżyserią i kształceniem reżyserów, lecz poświęcić się wyłącznie pisarstwu. O literaturze Korzeniewskiego pisał w swoim Alfabecie Czesław Miłosz:
„(…) Cała racjonalistyczna zaprawa tego wielbiciela pisarzy osiemnastego wieku zaowocowała znakomitą, oszczędną w środkach i zwartą prozą. Ponieważ rzeczywistość wykraczała poza prawdopodobieństwo, wiernie odtworzone szczegóły można wziąć za pomysły surrealisty, na przykład chłopczyk w mundurze Hitlerjugend, syn komendanta Auschwitz, musztrujący swojego małego braciszka, czy daremne próby ostrzeżenia sowieckich sołdacików, którzy dorwali się do słojów z preparatami w formalinie i wypili, a następnego dnia trzeba było ich pogrzebać. Albo pociąg wyładowany łupem wojennym, same zegary, chodzące i bijące, każdy w swoim rytmie. Tego nikt by nie wymyślił, i proza Korzeniewskiego utrwala niepowtarzalne szczegóły wielkiej historii. Prawdziwość tej prozy przewyższa nawet opisy, na które zdobył się Tadeusz Borowski, bo nie ma w niej sadomasochistycznej delaktacji. Znajdzie się w podręcznikach i będzie trwałą częścią polskiej literatury”.
Na tom Było, minęło… Wspomnienia złożyły niedostępne dziś publikacje: Książki i ludzie, wspomnieniowy cykl Było, minęło i nie wróci publikowany wyłącznie w miesięczniku „Znak”, opowieść Korzeniewskiego z filmu dokumentalnego Drzewa i ludzie, spisane przez Wacław Borowego wspomnienie Korzeniewskiego z okresu powstania warszawskiego. Całość uzupełniają osobiste eseje o Autorze pióra Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej oraz Andrzeja Kruczyńskiego.

 

Publikacja otrzymała NAGRODĘ HISTORYCZNĄ POLITYKI dla najlepszej książki roku w kategorii wspomnień. Z uzasadnienia: „Wśród pamiętników zajaśniało, wręcz zabłysło »Było, minęło...«  Bohdana Korzeniewskiego. Cóż to za znakomite czytadło, jakaż wspaniała proza. I ponad wszystko zmysł obserwacyjny. Każdy opisany epizod życia jest ciekawy: i rodzinny rodowód, i lata szkolne w mieście powiatowym, i ludzie, i atmosfera Paryża późnych lat 30. (pobyt stypendialny), i odkrywcze (również dla mnie) sceny z Auschwitz (był jednym z nielicznych zwolnionych z obozu). Ale wręcz powalają na kolana dwa fragmenty życiorysu. Jeden to historia przedstawienia sztuki »Grzech«  Żeromskiego w Teatrze Kameralnym w Warszawie, gdy Korzeniewski tam dyrektorował, a Biuro Polityczne z Bierutem zechciało obejrzeć ten spektakl. Jeżeli może być jakaś ilustracja do słynnej pracy Milovana Dżilasa »Nowa klasa«, to jest nią właśnie wspomnienie Korzeniewskiego. Ale jeszcze ciekawsza, wręcz wywołująca dreszcze, jest relacja z odzyskiwania księgozbioru warszawskich teatraliów, wywiezionych przez Niemców na Dolny Śląsk. Jeszcze trwa wojna, Wrocław i Berlin jeszcze nie są zdobyte, a Korzeniewski próbuje już odzyskać – bez przesady: z narażeniem życia – książki z terenów, gdzie panuje prawo wojny, a panem życia i śmierci jest miejscowy komendant lub szef wywiadu radzieckiego”. Marcin Zaremba

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Pierwsze zbiorcze wydanie wspomnień Bohdana Korzeniowskiego, wybitnej osobowości polskiego teatru: naukowca, nauczyciela, organizatora, reżysera i krytyka. W tomie Było, minęło... Korzeniewski wraca pamięcią nie do teatru jednak, ale do zdecydowanie mniej znanych kart swojego życiorysu sprzed 1945 Gandalf.com.pl
00

Popularność




redaktor prowadzący: Hubert Musiał

redakcja i korekta: Sylwia Majcher

projekt okładki: Tomasz Januszewski

projekt kart tytułowych, typografia, skład: Grzegorz Majcher

zdjęcia: Ewa Mazur, Hubert Musiał, Maria Napiontkowa (konsultacje)

Teksty:

Pagórek, Powrót, Wyzwolenie i Książki przytoczono za: B. Korzeniewski, Książki i Ludzie, Warszawa 1993; Grzech za: B. Korzeniewski, Przemoc wielka i mała, Warszawa 2008.

Pozostałe teksty – za pierwodrukami (według wskazań pod tekstami).

W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze ortograficzno-interpunkcyjnym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami pisowni polskiej. Ujednolicono także zapis tytułów, zwrotów i wyrażeń obcojęzycznych.

© Copyright by Anna Kuligowska-Korzeniewska

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2020

Wydanie pierwsze, Warszawa 2020

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Książka dostępna jako e-book

księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-090-8

KILKA SŁÓW DO WSPOMNIEŃ BOHDANA KORZENIEWSKIEGO ANNA KULIGOWSKA-KORZENIEWSKA

Bohdan Korzeniewski na widowni Teatru Kameralnego w Warszawie podczas prób „Grzechu” Stefana Żeromskiego 1951,

fot. Edward Hartwig/Narodowe Archiwum Cyfrowe

Na lewym przedramieniu Bohdan miał widoczną bliznę, rodzaj wgłębienia, dawno już zarośniętego. Kiedy – przy bliższej zażyłości – go o to zapytałam, wyrecytował swój obozowy numer: achtundvierzig achtzig (4880). Po szczęśliwym, ale kosztownym (ogromna suma – sto tysięcy złotych) wypuszczeniu z Auschwitz, chciał zatrzeć wszelkie ślady pobytu w obozie i powrócić do „normalnego” życia. Z pewnością nigdy nie zgodziłby się, aby mu ten numer przywrócono, a taki właśnie „eksperyment” zaproponował w roku 2004 na oczach widzów Teatru Dramatycznego w Warszawie byłemu więźniowi Auschwitz, starszemu już człowiekowi, głośny wówczas performer Artur Żmijewski. A był to długi numer: 80064, więc „operacja” byłaby bolesna… W dodatku „artysta” nie potra­fił odpowiedzieć na najprostsze zapytanie: „A po co to, panie? Po co?”. Do dziś żałuję, że nie gwizdałam…

Również na inną propozycję – już rzeczywistą – Korzeniewski nie przystał. A stało to się, gdy jeden z moich studentów chciał nakręcić film, prowadząc swego „bohatera” do najważniejszych miejsc jego życia, od bramy Arbeit macht frei poczynając. Krótkie i stanowcze „nie” zamknęło całą sprawę… Nie chciał też po wojnie wracać do języka niemieckiego, który znał doskonale. Mogłam się o tym przekonać, gdy podsuwałam mu drukowane gotykiem recenzje teatralne w „Lodzer Zeitung”, prosząc o pomoc w tłumaczeniu. Konsekwentnie więc podczas wyjazdów zagranicznych mówił po francusku.

To tłumaczy, dlaczego tak późno, bo dopiero po czterdziestu latach, zaczął spisywać obozowe wspomnienia. Pagórek miał już postać maszynopisu, a Powrót jeszcze rękopisu, kiedy w styczniu 1984 roku złożyliśmy wizytę w Maisons-Laffitte. Redaktor Jerzy Giedroyc zdecydował, że wydrukuje oba opowiadania, więc mieszkający w Paryżu syn Bohdana – Tomek, wystukał Powrót na elektrycznej maszynie, której mu wtedy zazdrościłam, i zawiózł do redakcji „Kultury”. Ukazały się w roku 19851. Zapewne wówczas przeczytał je Czesław Miłosz, podczas wojny magazynier – jak Bohdan – w Staatsbibliothek, bo tak Niemcy przemianowali Bibliotekę Uniwersytecką przy Krakowskim Przedmieściu. Jak się zdaje, obaj panowie nie pałali do siebie nadmierną sympatią, ale Miłosz – co dobrze rozumiem – uznał ten „dyptyk oświęcimski” za arcydzieło literatury obozowej i tak się też o nim kilkakrotnie wyrażał. Ten podziw pozwolił mi kilkakrotnie podejść do Noblisty, kiedy recytował swoje wiersze w warszawskiej Szkole Teatralnej czy na Zamku Królewskim. Profesor Władysław Bartoszewski, sąsiad państwa Korzeniewskich na Mokotowie, traktował z kolei Pagórek i Powrót jako arcyważne świadectwo ludobójstwa dokonywanego przez Niemców. Znał sprawozdanie złożone przez Korzeniewskiego podziemnym władzom po powrocie z Auschwitz.

Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych pojechałam do Oksfordu, to niespodziewanie spotkałam tam kolegę Bohdana z gimnazjum siedleckiego, Grzegorza Cichowicza. Pełnił urząd sekretarza wojewody w Pińsku, gdy 19 września 1939 roku wkroczyła Armia Czerwona. Natychmiast aresztowany, wylądował na Kołymie, a potem szczęśliwie przeszedł szlak bojowy z Armią Andersa. Po lekturze opowiadań oświęcimskich Korzeniewskiego, które mu ofiarowałam, zwrócił się do żony: – To w tym Auschwitz było chyba gorzej aniżeli w naszym łagrze...

A przecież Bohdan nie epatował czytelników okrutnymi obrazami. Kierowany swoją najsilniejszą przyrodzoną cechą, to jest ciekawością świata, bacznie obserwował (wzorową!) organizację obozu śmierci i metody torturowania więźniów. Sam z autoironią nazywał się „budowniczym Auschwitz”, gdyż we wrześniu i kolejnych tygodniach 1940 roku przenosił i wkopywał betonowe słupy, czyli tzw. „faje”, którymi grodzono obóz. Ta ciekawość kazała mu też wybrać najbardziej odrażającego kapo, który okazał się najbardziej ludzkim z degeneratów zarządzających obozem.

Tej nieposkromionej ciekawości Bohdana doświadczyłam sama, kiedy po latach, późnym wieczorem, odprowadzał mnie na pociąg do Łodzi. Nie mógł wtedy oderwać oczu od ludzi gromadzących się na dworcu, jakby zbierał „materiał” do przygotowywanych inscenizacji. Przypadkiem dowiedziałam się też o fizycznych następstwach jego pobytu w Auschwitz. Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych znalazł się w Chinach, aby wraz z delegatami innych krajów tzw. demokracji ludowej reformować tradycyjną operę chińską (oczywiście, tego polecenia nie wykonał!), złapał go bolesny paraliż całego ciała. Odesłał radzieckich lekarzy i zażądał lekarza chińskiego. Ten długo zaglądał mu w oczy, a następnie pokazał ćwiczenie, które przyniesie mu ulgę. Ukucnął więc na podłodze i wyprężając plecy, oparł się na dłoniach i stopach. Przypominał kota, a także raczkujące dzieci, które jeszcze nie przybrały postawy Homo erectus. Ów chiński lekarz ściągnął Bohdana z łóżka i obaj na czterech „łapach” – naprzód wolno, a potem szybciej – obiegali hotelowy stół. Pacjent przywiózł to ćwiczenie do Warszawy i pokazywał je studentom reżyserii. Ja również – jak oni – byłam przymuszona do takiego biegu. Wymagało to niemałej kondycji. O dziwo, w tych ćwiczeniach nie przeszkodziła Bohdanowi pooświęcimska gruźlica, która w postaci śmiertelnej rozpadówki zaatakowała pod koniec lat pięćdziesiątych oba płuca. Na szczęście sanatorium w Otwocku oraz silna dawka penicyliny uratowały mu życie. Pozostała mu jednak niemiła pamiątka, tzw. „serce płucne”, utrudniające spokojny oddech. Nie mógł więc pogodzić się z tym, że nigdy nie przebiegnie już „setki” ani nie wejdzie na Mnicha, jak czynił to w czasach studenckich…

Dostałam od Bohdana jeszcze jedną lekcję – miłości do najpiękniejszej rzeczy, do przyrody, a zwłaszcza do drzew, które traktował jak żywych ludzi. Naprawdę cierpiał, a raczej – zgodnie ze swoim charakterem – gwałtownie wybuchał, gdy widział wycinkę lasu. Wyobrażam sobie, jaką by zrobił w zeszłym roku awanturę nadleśniczemu Sosnówki, gdy zniknął ogromny mazurski las („lex Szyszko”), przez który przedzieraliśmy się jeszcze tak niedawno. Obsadziliś­my także maleńkimi świerkami, które sięgają teraz nieba, drogę prowadzącą do naszego domu nad jeziorem Wągiel. Dlatego z takim wzruszeniem Bohdan wspominał zawsze okryte złotymi liśćmi drzewa, oświetlone obozowymi reflektorami w Auschwitz. Mówiły mu one o świecie „wolnym”, „niezależnym”, „wspaniałym”.

Właśnie taki Bohdan Korzeniewski – wolny, niezależny, a także odważny w różnych okolicznościach życia wyłania się z drukowanych w tym tomie wspomnień. Taką ryzykancką odwagę przejawiał, gdy w maju 1945 wyruszył, z wieloma przygodami, do Bottschow (Boczowa) na Dolnym Śląsku po książki zrabowane przez Niemców, a potem układał się z oficerami radzieckimi, aby zapakować je do wagonów i wysłać do Warszawy. Wcześniej zatrzymał się w Poznaniu dla zdobycia niezbędnego „zaopatrzenia” i wszedł do tamtejszej katedry, gdzie zobaczył rozwalone grobowce i kościotrupy w poczerniałych złotogłowiach. Ten makabryczny obraz przeniósł w roku 1962 na scenę Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie wyreżyserował słynnego Don Juana Moliera z Markiem Walczewskim w roli tytułowej i scenografii Andrzeja Majewskiego.

Wspomnienie Korzeniewskiego pod tytułem Książki umieszczone w drugim tomie księgi Walka o dobra kultury 1939–1945 pod redakcją Stanisława Lorentza (PIW, 1970), zostało ocenzurowane z powodu zbyt nieprawomyślnego wówczas obrazu Rosjan. Pełny tekst ogłosiły dopiero w tomie pod tytułem Książki i ludzie podziemne wydawnictwo Nowa oraz Państwowy Instytut Wydawniczy (1993). Wielkim admiratorem tego opisu ratowania książek przez Korzeniewskiego był znakomity dziennikarz Robert Jarocki, który – także pod wpływem radiowej lektury Książek przez Andrzeja Łapickiego – napisał scenariusz filmowy (niezrealizowany) i umieścił go w swej książce Sztuka i krew, wydanej w roku 2012 również przez PIW. Jarocki wielokrotnie spotykał się w latach siedemdziesiątych z Korzeniewskim (odziedziczyłam później tę miłą znajomość). Był zafascynowany wojenną biografią Bohdana, zwłaszcza jego działalnością w Tajnej Radzie Teatralnej. Fragmenty jego wspomnień pod tytułem Teatr podziemny Jarocki ogłosił w 1980 roku w kilku odcinkach na łamach „Literatury”, a następnie umieścił w książce Widzieć jasno bez zachwytu (Czytelnik, 1982).

W połowie lat osiemdziesiątych zaczęła odwiedzać nasz dom z rekomendacji „Pamiętnika Teatralnego”, którego Bohdan był od roku 1956 wraz ze Zbigniewem Raszewskim redaktorem naczelnym, Małgorzata Szejnert. Nieobecna w Polsce w czasie stanu wojennego, chciała rozmawiać o tzw. bojkocie aktorskim, czyli odmowie występów w oficjalnych środkach masowego przekazu. Bohdan był przecież ostatnim z żyjących sędziów Związku Artystów Scen Polskich, którzy prowadzili weryfikację aktorów występujących podczas wojny w jawnych teatrach koncesjonowanych przez Niemców. Zasłynął jako najsurowszy ich sędzia… Stąd do Korzeniewskiego ciągnął sznur aktorów, pragnących moralnej akceptacji dla ich zachowań. Chcieli naśladować swoich niezłomnych poprzedników, którzy nie zarejestrowali się w niemieckich urzędach. Wywiady z Korzeniewskim Małgorzata Szejnert zatytułowała Sława i infamia i umieściła w roku 1988 w niezależnym wydawnictwie Pokolenie.

Rozgłos tej książki sprawił, że zaczęło się zgłaszać do Korzeniewskiego wielu dziennikarzy w nadziei, że powtórzą sukces znakomitej reporterki. Ale prawdziwą wartość – jeśli wolno mi oceniać – mają tylko wspomnienia pod tytułem Było, minęło, nie wróci, spisane przez Rafała Zakrzewskiego, drukowane przez „Znak” na przełomie lat 1988 i 1989. To one dały tytuł niniejszej książce. Wprowadzają w lata dzieciństwa i młodości Bohdana. Z tych snutych wówczas opowieści Korzeniewski często wracał do chwili, kiedy wraz z Jerzym Stempowskim w wielogodzinnej dyskusji nie dopuścili do wprowadzenia w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, w którym wykładali, tzw. getta ławkowego. Nie krył także niechęci do przemożnej władzy Kościoła, którą wyniósł jeszcze z czasów gimnazjalnych. Redaktorowi Zakrzewskiemu chyba nie wspomniał, bo unikał tematów osobistych, że pojechał specjalnie do Torunia, gdzie wciąż obowiązywało prawo pruskie, aby wziąć ślub cywilny. Ja zaś zapamiętałam jego reakcję w grudniu 1989, kiedy na posiedzenie sejmu przybył z opłatkiem kardynał Glemp. W przedwojennej, wieloreligijnej Polsce – oburzał się – byłoby to niemożliwe…

Jeszcze jednej rzeczy nie zdążył powiedzieć do druku: że będąc w Paryżu, nie dołączył do tych – a był to jego wyrzut sumienia – którzy przedarli się do Hiszpanii, by walczyć z generałem Franco. Zapytałam Bohdana, z kim miał tam wyruszyć. Zdradził, że był to ojciec jego ówczesnej sympatii, Madeleine – francuski robociarz, który wprowadził go w krąg paryskich socjalistów. Ciekawość kazała mi dowiedzieć się też, czy spotkał ich po wojnie. Tak, spotkał Madeleine, kiedy w roku 1954 reprezentował Polskę na I Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Dramatycznej w Paryżu. Był to sensacyjny wyjazd – pierwszy od lat wyjazd polskiego teatru na zachód, stąd też tak ostra inwigilacja wszystkich wyjeżdżających, co Korzeniewski ze złośliwą obserwacją zrelacjonował w tekście Grzech, wydrukowanym w paryskiej „Kulturze” w roku 1990. W Paryżu warszawski Teatr Kameralny przedstawił dwie sztuki w reżyserii Korzeniewskiego: oprócz młodzieńczego dramatu Stefana Żeromskiego, do którego czwarty akt dopisał w stylu socrealistycznym Leon Kruczkowski, znalazło się też arcydzieło Fredrowskiej komedii, Mąż i żona, ze świetną obsadą: Justyna i Jan Kreczmarowie, Janina Romanówna, Czesław Wołłejko. Obie sztuki świetnie przyjęto, ale pewnego dyrektora z Ameryki Południowej tak zachwycił Fredro, że zaproponował wielomiesięczne tournée za oceanem, a nawet pozostanie w swoim kraju (Argentynie? Brazylii?). Bohdan podziękował. Wszyscy wrócili do Warszawy.

Dla dopełnienia biografii Korzeniewskiego dołączyliśmy zapis jego wypowiedzi w filmie dokumentalnym Drzewa i ludzie w reżyserii Ewy Karmańskiej (1991). Na rok przed śmiercią Bohdan dokonał – choć już niechętnie – poruszającego rachunku z całego życia.

Tak oto zamykają się losy zamieszczonych tutaj wspomnień Bohdana Korzeniewskiego, przy których powstaniu uczestniczyłam, a które tak wyraziście – nie mam co do tego wątpliwości – odbijają niemal cały wiek dwudziesty.

Warszawa, luty–marzec 2020

Anna Kuligowska-Korzeniewska

BYŁO, MINĘŁO, NIE WRÓCIWSPOMNIENIE MÓWIONE

IV Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Żółkiewskiego

Siedlce 1924, Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie

Jedno z moich pierwszych, dziecinnych jeszcze wspomnień sięga tych lat, kiedy znaleźliśmy się na kresach polskich. Mój ojciec, jako urzędnik sądowy, w czasie wojny2 otrzymał nominację na sędziego, gdzieś w pobliżu granicy chińskiej. Musiał więc opuścić Siedlce, a my razem z nim. Zapamiętałem naszą podróż: kiedyśmy wsiedli w Siedlcach do wagonu (ojca z nami nie było, miał przyjechać parę dni później, a nas skierował już na Wschód), przyszedł konduktor, wziął dowody, paszport matki, zasalutował i przeprosił, mówiąc, że musimy przesiąść się do innego wagonu, gdyż paszport opiewa na pochodzenie szlacheckie. Okazało się, że wsiedliśmy do wagonu, gdzie można było spotkać się z mieszczaństwem.

Ojciec dogonił nas w drodze i jechaliśmy razem na ten odległy Wschód. Kiedy znaleźliśmy się na Białej Rusi polskiej, ojciec przypomniał sobie, że w pobliżu mieszka jego siostra i że lepiej, zamiast jechać do tego Charbina, czy gdzieś jeszcze dalej, schronić się na okres wojny na wsi. I wysiedliśmy w Orszy.

Moje wspomnienia łączą się z naszym pobytem w polskim zaścianku. Było to bardzo dziwne miejsce. Większość ludzi prawie po polsku nie mówiła, natomiast wszyscy czytali po polsku, modlili się z książek katolickich. Na co dzień języka tego nie używali – polski był językiem pańskim i odświętnym. Tym się różnili od okolicy całej. Różnili się również i tym, że trzymali się tylko siebie, nie wchodząc w żadne komitywy z okolicznymi wsiami, nieraz zamożniejszymi od zaścianka. Cały zaścianek niezmiernie rozległy, rozciągający się na wiele kilometrów, zachował charakter zabudowy takiej, jaką otrzymał jeszcze za czasów tatarskich. Wzdłuż drogi wznosiły się częstokoły z grubych pali, ze strzelnicami i okienkami do strzelania, do obrony. Mimo iż wszystkie domy stały oddzielnie, każdy zabezpieczony był przed napaścią.

Zaścianek zamieszkiwały dwie rodziny szlacheckie, szeroko rozrośnięte: Szebekowie i Dubrawscy. Moja ciotka stryjeczna wyszła za Szebekę, i to w dodatku Fortunata. Ci Szebekowie siedzieli na niewielkim płachetku ziemi, mieli dziesięć czy dwanaście dziesięcin dosyć piaszczystych gruntów. Cały ten grunt rolny uprawiały kobiety. Kobiety żęły, kobiety robiły snopy, mężczyźni tylko zwozili wozami, no i orali. Przy czym kobiety, żeby odróżnić się od chłopianek z okolicy, do wszystkich robót wychodziły w rękawiczkach (mitenkach) z odciętymi palcami i w chustach zasłaniających twarze, żeby się nie opalić. Opalenizna była niedozwolona, bo opalone były tylko chłopianki.

Co niedziela jeździło się do kościoła, do sąsiedniego miasteczka – Sobolewa. Oddalone było ono jakieś osiem wiorst. Podróżowało się wspaniałym szlakiem, jeszcze stanisławowskim, wysadzanym starymi lipami. Droga wiodła pasem liczącym około czterdzieści sążni szerokości. W samym środku wybita była tylko koleina na malutkie wozy ciągnięte przez malutkie białoruskie konie, natomiast po obu stronach rosły wspaniałe trawniki i od wczesnej jesieni zbierało się tam grzyby, rydze, i to zbierało się koszami. Okoliczna ludność pamiętała, że jest to szlak stanisławowski, nie wiedziała tylko, dlaczego nie słyszała o tym, że był jakiś król Stanisław.

W samym zaścianku była bardzo żywa pamięć dawnej świetności rodów szlacheckich, wszyscy posiadali zaświadczenia, atestaty szlacheckie. Każdy w kufrze, w sunduku, trzymał zawinięty w szmatkę dowód szlachectwa. Dawało to wówczas bardzo dziwne przywileje, o jednym wspomniałem, opisując naszą podróż pociągiem do Orszy, mimo to cała ludność przestrzegała swoich uprawnień szlacheckich. Przestrzegała ich w sposób osobliwy głowa rodu, ten wspaniały, metr dziewięćdziesiąt mierzący, z brodą, Fortunat Szebeko. Był wyjątkowo przyzwoitym człowiekiem, nie pił, nie robił awantur. Ale zawsze jesienią szedł do sąsiedniej gminy, już chłopskiej. Szedł tam do karczmy, upijał się i wszczynał awanturę. Wtedy zjawiał się policjant wiejski, który jak podchodził do niego, zdejmował czapkę i mówił: No, Pan Szebeko, pojedziemy do więzienia. Mój stryj chętnie się na to godził, tylko wychodził przed karczmę i patrzył, jak wygląda wóz, który go zawiezie. Ściśle domagał się, żeby wedle obowiązujących go uprawnień i przywilejów wóz był wysłany kilimkiem, i żeby był zaprzęgnięty w trzy konie, nie w dwa. Patrzył, czy jest dobrze wymoszczony, czy kilimkiem zasłany jak należy, czasem domagał się nawet poduszki, wtedy ten policjant, klnąc, musiał gdzieś pożyczyć poduszkę. Wówczas stryj Fortunat wsiadał i jechał dwadzieścia parę wiorst do Orszy, do marszałka szlachty, na ukaranie. Marszałek szlachty dawał mu przeważnie dwa tygodnie aresztu domowego, które stryj spędzał u niego, i jak wracał po dwóch tygodniach, na całą zimę miał opowieści. Odbywało się to co roku, znane było, że Szebeko musi na jesieni odsiedzieć swoje dwa tygodnie u marszałka szlachty.

Poczucie przynależności do stanu szlacheckiego było bardzo silne w tym zaścianku. Otóż, kiedy do Danuty Szebeko, mojej siostry stryjecznej, wspaniałej, bujnej dziewczyny (wszystkie były bardzo ładne, krasawe, o urodzie szlachcianek – białe i różowe) zaczął się zalecać syn chłopa, bardzo bogatego, takiego mającego pięćdziesiąt dziesięcin, sam zaś inżynier i kapitan artylerii, to pamiętam jak dziś, jak stryj kłonicą pędził go przez konopie, krzycząc: – Precz, chamie, od mojej córki. – A działo się to już w czasie nadchodzącej rewolucji, początków olbrzymiego zamętu.

I właśnie w takiej wsi zamieszkaliśmy na pewien czas, ślad po nas przepadł, nikt ojca nie mógł odnaleźć. Tak, że ojciec pobył z nami ze trzy miesiące, potem pojechał do Orszy, gdzie dostał dobrą posadę przy budowie kolei Orsza – Worożba, a myśmy zostali na wsi. Byłem wtedy dziewięcioletnim chłopakiem, kiedy wszystkie obowiązki ojca rodu, opiekuna rodu spadły na mnie jako najstarszego syna, miałem dwóch braci młodszych od siebie, jednego o dwa, drugiego o cztery lata. Do tego matka była dość niezaradna (przed wojną nigdy nie pracowała, po wojnie była nauczycielką), ponadto mieszkała z nami jej siostra, jeszcze bardziej niedołężna, całkowicie niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku. Ojciec wynajął od panny Sipajło w tejże wsi dworek, śliczny, stojący oddzielnie za wsią, typowy dwór polski, z gankiem, z kolumienkami. Znowu jesteśmy w pełni tego urokliwego krajobrazu. Panna Sipajło była starą panną, mieszkała w Orszy. Ten dom trzymała tylko dla polowań, przyjeżdżała od czasu do czasu i chodziła z dubeltówką po okolicach, w długich butach i w długiej sukni zamiatającej ziemię. Mówiła bardzo zabawnym językiem polsko-białoruskim, przekręcając słowa. Przy nas przypominała sobie z rozrzewnieniem polszczyznę, ale mówiła jeszcze: ,,nachodzi wieczór, trzeba pozażygać lampy”. Taki był jej język na co dzień. Najmłodszego mojego brata bardzo lubiła i mówiła do niego: „Ach ty, mały, niegodziwy”. Warto dodać, że po dwóch latach naszego pobytu w zaścianku, wszyscy zaczęli znakomicie mówić po polsku, może dlatego, że czuli się Polakami, byli związani z Polską jakimiś wspomnieniami.

I tak, kiedy ojciec był już w Orszy, zaskoczyła nas rewolucja. Rewolucja zaczęła się na wsi od tego, że zaczęli wracać młodzi ludzie, którzy byli wzięci do wojska. Ponieważ była to szlachta, to nigdy nie brano ich do piechoty, szli więc do kawalerii albo do artylerii (stąd potem z tej wsi poszło dużo do Dowbora, od razu do kawalerii). Wspaniale zbudowane chłopaki, świetnie oswojone z końmi. Wracali, jak rozpadał się front, wszystkie wsie zaludniły się nagle poborowymi żołnierzami. Do tej wsi wracali przeważnie artylerzyści, ale nie wracali sami, wracali z końmi i z działami.

Trzeba pamiętać, że kresy polskie to zaścianki szlacheckie, takie jak ten, w którym mieszkaliśmy, oraz wsie chłopskie i ogromne majątki ziemskie trzymane od wieków przez bogate rody polskie. Okoliczni chłopi, kiedy zaczęli się burzyć i brać do polskich dworów (bo wrogość, która była, nagle wybuchła), postanowili zrobić porządek nie tylko z panami. Zaczęli pogadywać, że należy zrobić porządek również z zaściankiem Leszewo. Wtedy ci, którzy powrócili z wojska, obstawili działami wieś i dla uprzedzenia, co tu napastników czeka, ostrzeliwali sąsiednie wsie. Pamiętam, jakeśmy biegali patrzeć, jak oni ostrzeliwują, czy tam się zapali chałupa, czy nie. Strzelali na ogół bardzo dobrze, jeńców przyprowadzali, bili, uczyli szacunku dla panów. No, nic dziwnego, że to się później żałośnie skończyło, bo jak rewolucja opanowała wszystko i osiadła, oczywiście zaścianek zamieniono od razu na kołchoz, zaś ten wspaniały Szebeko, taka powaga całej wsi, został pastuchem wiejskim, a potem wszystkich piechotą popędzili na Syberię i po drodze większość wymarła. Te wiadomości dotarły do nas parę lat później.

Na przełomie 1917 i 1918 roku przenieśliśmy się do Orszy. Pożegnanie Leszewa odbywało się w warunkach dla dzieci niezmiernie podniecających. Pamiętam, że wyjeżdżaliśmy do ojca z tego dworku panny Sipajło, kiedy było już słychać strzały armatnie ze wszystkich stron. Niemcy nacierali, co się przejawiało w ten sposób, że na parę dni przed odgłosami strzałów armatnich zaczęły snuć się w okolicy stada wilków, przechodziły przez sąsiednie lasy, uciekały przed frontem. Najpierw od zachodu ciągnęły te wilcze watahy, po czym pojawiły się resztki wojsk rosyjskich, zupełnie już zdezorganizowanych, niekarnych. Były też takie oddziały, które się trzymały, w których żołnierze nie powybijali swych oficerów, a wręcz robili ich komisarzami. Pod dowództwem tych oficerów-komisarzy jeszcze bronili się, jeszcze ostrzeliwali nacierających Niemców, którzy posuwali się naprzód w niezmiernym porządku. Wtedy tuż przed Niemcami uciekliśmy do Orszy, do ojca. Wkrótce potem Niemcy doszli do Orszy, ale miasta nie zajęli. W mieście była władza radziecka, dopiero organizująca się, po ulicach jeździły ekipy enkawudzistów. Spotykaliśmy tam młode, znajome Żydówki ze sklepików, w czapkach wolności z gwiazdą, jakie nosiło NKWD, w samochodach, z naganami przyczepionymi do pasa. Niemcy, co dziwne, nie zajęli Orszy, zajęli tylko stację. Gdy więc potem wracaliśmy do Polski, to musieliśmy mieć pozwolenie przejazdu na dworzec, rewidowali jedni, rewidowali drudzy, rabowały obie strony.

Sowieci byli już w Orszy dobre pół roku wcześniej. Ojciec cały czas pracował na kolei i mimo że był Polakiem, został wybrany przez załogę na delegata jakiegoś tam sowietu. Dlatego pojechał do Moskwy posłuchać Lenina. Nawet mnie miał ochotę zabrać. Wrócił po dwóch tygodniach. Opowiadał, jak przemawiał Lenin, jaki czarodziejski ma wpływ. Innych wodzów rewolucji mniej chętnie Polacy przyjmowali. Rewolucja odznaczała się nieustannymi rewizjami. Pięć, sześć razy dziennie wpadały zupełnie zdziczałe watahy, zrywały podłogi, zabierały wszystko, co było do jedzenia. My mieliśmy pewną ochronę w postaci jeńców austriackich – Polaków. Ojciec, zajmujący wysokie stanowisko przy budowie kolei, mógł brać do siebie ludzi do pomocy. Dom nasz był więc wypełniony Polakami, którzy rzekomo pracowali, pełnili rolę takiej służby domowej. Czterech, pięciu takich chłopaków, sympatycznych, w rodzaju Kazimierza Wierzyńskiego.

Inną formą ochrony były przybijane na drzwiach jakby karty wizytowe z pieczęciami, biurokracja już zaczęła działać. Trzeba było mieć sporo tych okrągłych pieczęci, choć i to całkowicie nie chroniło i noc polegała głównie na otwieraniu drzwi ludziom dokonującym rewizji. Dobrze było mieć się czymś bronić, bo przychodzili tacy, którzy mieli zaświadczenie, że mają prawo przeprowadzić rewizję, ale przychodzili i tacy, którzy robili to na własną rękę – wtedy można było strzelać. Ojciec miał nagan, który dostał na kolei, ale przy sobie nie nosił, bo zawsze wszystkich nas obmacywano, jak żołnierze wpadali, więc pamiętam, że wziął jakiś tłusty papier, zawinął nagan w ten papier i położył na framudze nad drzwiami. Były setki rewizji i nikt nigdy tam nie sięgnął, tak że nagan ocalał.

Niemcy, podchodząc do Orszy, jeszcze przed opanowaniem stacji, silnie ostrzelali miasto. Rosjanie w popłochu wysadzili w powietrze magazyny wojskowe. Całe miasto wypełniło się pociskami, granatami, bronią. Od razu wymyśliliśmy, dzieciaki dziewięcio-, dziesięcioletnie, zabawę: zbieranie granatów, z którymi jechało się nad Dniepr. Dniepr był wspaniały, o bardzo wysokich brzegach, czysta, rwąca woda, bardzo szeroki, a jednocześnie jakby górska rzeka. Brzeg, na którym leżała Orsza, był niższy, zaś druga strona Dniepru była wysoką górą. W zimie rozpędzaliśmy się z mniejszej górki po stronie miasta, żeby sankami przejechać po lodzie prawie na drugi brzeg. A w lecie wsiadaliśmy do łódki z większą ilością granatów i przynosiliśmy do domu całe kubły ryb, bo tłukło się ryby, rzucając te granaty do wody. To mi zostało – rozkoszne wspomnienia. Ale są i inne, na przykład próby opanowania miasta podejmowane przez okoliczną ludność. Gdy po jakichś obustronnych ustaleniach Niemcy stanęli na stacji, chłopi postanowili miasto zrabować. To nas, chłopaków biegających po mieście takimi gromadami po dziesięć osób, niesłychanie podnieciło. Chcieliśmy zobaczyć, jak chłopi będą zdobywali miasto i pamiętam, dowiedzieliśmy się, że atak pójdzie na park miejski. Orsza miała charakter typowo polski, zachowało się bardzo dużo kościołów, nawet nieprzerobionych na cerkwie (a nawet jeśli je przerobiono, to i tak pozostawały łatwe do rozpoznania) – przeważał piękny barok. Park miejski bardzo przypominał przedwojenny Ogród Saski, z takimi samymi, bogatszymi może nawet figurami mitologicznymi, jakie były w Warszawie. Pamiętam, jak gromada zdziczałych Białorusinów, z kolczykami w uszach, z toporami za pasem, rozjuszonych, zaczęła wyłamywać bramę, skakać przez te wysokie sztachety, jak przy zdobyciu Pałacu Zimowego, i gdy znalazła się już w środku, rzuciła się do rozbijania tych posągów. Pierwsza rzecz niszczyć. Nagle zjawiła się grupka marynarzy, tych utrzymujących porządek, w okrągłych czapkach zsuniętych na tył głowy, z tymi osełedcami, kępami włosów wystającymi spod czapki, i opuszczonymi, wiszącymi na rzemykach naganami. Krokiem kołyszącym, było ich dziesięciu czy dwunastu, szli tak raz, raz, spokojnie. W pewnej chwili stanęli na środku, zrobili koło, wyrzucili w powietrze, złapali, wyciągnęli z drewnianych olstrów nagany (bo nagan chowano w drewnianych olstrach, które służyły potem do przedłużenia, osadzało się go na końcu, opierało się na rzemieniu i strzelało – to była świetna broń), wyrzucili w powietrze, złapali, krzyknęli tylko do nas: – Malczugany udirat’, uciekajcie chłopcy stąd – ale łagodnie, bo byli dość rozbawieni, i nagle rozległo się parę salw, i zobaczyliśmy kilkudziesięciu chłopów już leżących. Potem marynarze podeszli do nas i powiedzieli: nie zwracajcie uwagi na to, że musieliśmy tych ludzi pozabijać, bo kulturę należy chronić. To byli marynarze od Łunaczarskiego, który miał takie oddziały do chronienia kultury… dla rewolucji. Władze sowieckie wydały również rozkaz chronienia dworów, ale to oczywiście, w tym zamęcie rewolucyjnym, nie udawało się. Dwory przeważnie były palone, rabowane, książki wyrzucane na śnieg albo w błoto. Takie obrazy zostały mi w pamięci – to był 1918 rok.

Pozostał mi też w pamięci powrót do Polski. Wracaliśmy wagonem towarowym – tiepłuszką, z piecem na środku, trwało to chyba ze trzy dni. Jechało z nami wielu Polaków, którzy tak samo jak ojciec byli przymusowo ewakuowani przed wkroczeniem Niemców na tereny Królestwa. Oprócz urzędów przenoszone były całe fabryki warszawskie, i tam w Orszy, i w okolicach Orszy, w zaściankach szlacheckich (na przykład sąsiedni zaścianek zamieszkiwał rozrośnięty ród Moczulskich), wszędzie tam siedzieli Polacy, którzy wysiadali po drodze na daleki Wschód, gdzie ich kierowano, tak jak ojca.

Losy ludzi układają się czasami bardzo dziwnie. Po roku 1945 zaczęli przyjeżdżać do Polski różni wysocy urzędnicy z tamtej strony. Miałem sposobność poznania bardzo wówczas groźnej osoby, Jadwigi Siekierskiej. Nazwisko do tej pory pamiętne, w kulturze wiele znaczyło. Poznałem ją w Łodzi, kiedy została nadzorcą szkoły teatralnej (była w KW wysokim dygnitarzem). Dogadaliśmy się, że mieszkała bardzo niedaleko od Leszewa, w miasteczku, do którego jeździło się na doroczne targi, żeby buty sobie kupić. Tam buty szył taki znany, szacowny, niepijący patriota polski, szewc Siekierski. To był ojciec tej pani Siekierskiej. A ona, będąc młodą dziewczyną, jako rewolucjonistka udała się do Moskwy. Tam poznała bardzo wysoko postawionego i wpływowego członka partii – Stanisława Feliksa Bobińskiego3; córka jego, Celina jest profesorem historii. W 1937 roku, jak większość starych komunistów, został aresztowany, posadzony na Butyrki i rozstrzelany. Siekierska, jako jego konkubina, również została ujęta, bita, na Butyrkach przesiedziała osiem lat. I jak potem tutaj przyjechała z jakiegoś łagru, to była niezmiernie gorliwym wykonawcą woli stalinowskiej.

To była chyba wiosna roku 1918, kiedy wróciliśmy do Siedlec. Nasz drewniany dom (rodzaj dworku) zastaliśmy niezmieniony, jakbyśmy wyjechali tylko na wycieczkę. Wróciliśmy do tego samego mieszkania, do tych samych sprzętów, mebli, natomiast do całkowicie zmienionych warunków. Ojciec nie podjął na nowo pracy w sądownictwie i pracował początkowo w banku, jako urzędnik bankowy, z tym że bardzo szybko zaczął być działaczem społecznym. Naprzód, w 1920 roku, został wybrany na burmistrza Węgrowa, pojechał tam na krótko, na czas samej inwazji bolszewickiej (tam właśnie ratował Żydów przed rabunkiem). Po powrocie, przez pewien czas, dosyć krótki, był prezydentem Siedlec. Pamiętam, zajeżdżała nawet po ojca taka bardzo elegancka bryczka, zaprzężona w dwa konie. Musiał jednak szybko zrezygnować, ponieważ został wybrany, tak jak Narutowicz, przez siły lewicowe i mniejszości narodowe.

Głównie głosowali na ojca Żydzi. Miał wśród nich mnóstwo przyjaciół i stąd nasze czułe wspomnienia związane z tym środowiskiem. Ojca zapraszano na wesela, na wszystkie uroczystości żydowskie i często zabierał nas ze sobą. Siedlce prawie w połowie były żydowskie, cały handel był w ich rękach. Jednocześnie byli to raczej Żydzi – polscy patrioci, przywiązani do ideałów powstania styczniowego, do tego stopnia, że polonizowali sobie nazwiska. Czasami wychodziły z tego bardzo zabawne rzeczy, na przykład na szyldzie widniał napis: Różany Kwiat zamiast Rosenblum. Bardzo niewiele sklepów było polskich, za to polska była kawiarnia. Chodziliśmy do niej co niedziela. Ojciec pił kawę, a nam – pamiętam – kupował po dwie babki śmietankowe.

Kiedy ojciec był prezydentem miasta, bardzo niechętnie chodziliśmy z nim na spacer, bo ledwo się pojawił, natychmiast ktoś, przeważnie jakiś znajomy Żyd, dołączał się do niego, ojciec zatrzymywał się i godzinami rozmawiał. Trzeba było stać i czekać, aż skończy rozmowę z którymś ze swoich przyjaciół.

Ojciec nie określał do końca swoich poglądów politycznych, był bezpartyjny, ale o skłonnościach liberalnych. Zresztą był dobroci tak wielkiej, że o inne przekonania trudno go było posądzać. Posiadł niezwykłą zdolność opiekowania się ludźmi. Ponadto miał bardzo silny wpływ wychowawczy. Było nas trzech, trzymających się razem i niełatwych do prowadzenia, zwłaszcza bez matki (bo rodzice się wtedy rozwiedli), samodzielnych chłopców. Otóż nie pamiętam nigdy ojca, aby się unosił, czy sięgał do jakichś surowszych środków. Natomiast miał bardzo dziwny zwyczaj czy odruch, kiedy coś zbroiliśmy czy był zły, to chodził i podśpiewywał sobie. Jak ojciec śpiewał, to śmiertelna cisza panowała w domu.

Po powrocie z Rosji trzeba było jakoś przygotować się przed wstąpieniem do gimnazjum. Byliśmy zapóźnieni w nauce, bo w Rosji nie chodziliśmy do szkoły. Zjawili się w domu pierwsi nauczyciele. Zanim, na jesieni, przystąpiliśmy do egzaminu, to przez parę miesięcy bez przerwy uczyliśmy się, zwłaszcza ja. Na podstawie tego, cośmy umieli, postanowiono nas odpowiednio skierować: mnie do drugiej gimnazjalnej, mojego młodszego brata Wiesława do pierwszej, najmłodszego do wstępnej, tak kolejno jeden po drugim, rok po roku. Moim pierwszym nauczycielem był taki miły dwudziestoparoletni pan, bardzo skromny, wstydliwy. Był chory na płuca i z tego względu zwolniono go z Legionów. Jak się później okazało, bo nigdy o tym nie mówił, był już porucznikiem w Legionach, znanym z tego, że zwyczajem przyjętym wśród oficerów legionowych (prawdopodobnie od oficerów francuskich), wyskakując z okopów, nie trzymał pistoletu, tylko taką trzcinkę oficerską i z nią spokojnie biegł lekkim, niedbałym krokiem, prowadząc do ataku. Taka moda, nonszalancja, świetnie działająca na żołnierzy. Właśnie później, kiedy ponownie wrócił do wojska, zginął w takim ataku z trzcinką, uśmiechnięty, pod Warszawą w 1920 roku.

Było, minęło, nie wrócicz. 1, „Znak” 1988, nr 11, s. 53–60.

••

Siedlce to było miasto, wówczas liczące chyba czterdzieści tysięcy, zupełnie bez przemysłu, otoczone bogatymi wsiami. Zamożne chłopstwo należało do prawicowych związków chłopskich: popierało Witosa. Był to okres, tak jak dzisiaj sobie przypominam, dosyć pouczający. Można by wyciągnąć wniosek, że społeczeństwo rozwija się najlepiej, najbujniej wówczas, jak zostawia się mu zupełną swobodę. Państwo, w początkowym okresie swego istnienia, oddawało ludziom inicjatywę i oni organizowali się momentalnie sami. Znakomicie pamiętam rozbrajanie Niemców, to stało się tak, jakby działał jakiś tajemniczy nakaz. Nie wiadomo dlaczego ukrywający się do tej pory legioniści, byli żołnierze z różnych armii, głównie z rosyjskiej, wychodzili nagle na ulicę i za chwilę zjawiali się z bronią, nieśli trzy, cztery karabiny. Spokojnie, z uśmiechem zabierali je Niemcom. Odbywało się to bez jednego wystrzału, bez żadnej obrony. Niemiec oddawał karabin, ściskał rękę i pytał, gdzie jest stacja kolejowa.

Miasto było głównie endeckie. Dużo było zwolenników Narodowej Demokracji, bądź prawicowego odłamu partii ludowej. Ale byli również biedniejsi chłopi, czy też bardziej oświeceni, którzy zapisywali się do lewicowych partii chłopskich. Zaczęły się natychmiast bardzo ładnie rozwijać Wici. Prowadziły akcje oświatowe, chłopi ruszyli do szkół. Siedlce były jedynym obok Białej Podlaskiej ośrodkiem szkolnictwa na Podlasiu. Posiadały wówczas, od razu od 1918 roku, dwa gimnazja państwowe, męskie im. hetmana Żółkiewskiego (matematyczno-przyrodnicze), do którego zdałem, i drugie, humanistyczne im. Prusa oraz gimnazjum prywatne prowadzone przez dyrektora, który nazywał się Szwec (my nazywaliśmy je szwedzkie), gdzie wykładał łacinę, otoczony groźnym mirem, ojciec Jacka Woszczerowicza, stary Woszczerowicz. Były jeszcze dwie pensje żeńskie, państwowa i prywatna, a także zawodowa szkoła rolnicza. Żadnego przemysłu, trochę handlu w rękach żydowskich i szkolnictwo – to były Siedlce. Dlatego całe życie koncentrowało się przy szkole, która miała znakomitych wykładowców. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam kulturę, takt i mądrość tych ludzi. Moim dyrektorem był Mieczysław Asłanowicz, z pochodzenia Ormianin. Przyrodnik, człowiek niezmiernej dobroci, mądrości i stanowczości jednocześnie. Właściwie to on nas wychowywał. Szkoła wypełniona była dziećmi chłopskimi: w klasie, do której wstąpiłem, na czterdzieści osób, tylko pięć czy sześć było pochodzenia inteligenckiego. Nauczyciele, przeważnie lewicujący, liberalni, toczyli, choć dosyć nieśmiało, walkę z klerem. Przypomnę tu historię, która wpłynęła na mój stosunek do Kościoła. Szedłem do spowiedzi – nasz szkolny opiekun kościelny powiedział: słuchaj, przyniesiesz mi kartkę. Jaką kartkę? Przyniesiesz kartkę dla mnie, że byłeś u spowiedzi. Powiedziałem: – Jak to? Przecież idę do spowiedzi dobrowolnie, tylko taka spowiedź, o ile wiem, ma wartość. – Tak, ale wiesz, że ze względu na to, żeby był jakiś porządek, to należy przynieść kartkę. A więc co zamierzasz? – Nie pójdę do spowiedzi i nigdy księdzu żadnej kartki nie przyniosę. Tak też zrobiłem. Księża to zrozumieli. Mój prefekt zwrócił się do bardzo mądrego księdza, poprzedniego prefekta, wiekowego już ks. Kobylińskiego, który był jednocześnie proboszczem w starym kościele w Siedlcach. On poprosił mnie do siebie na rozmowę, usiłował mnie przekonać, żebym zmienił zdanie. Powiedziałem: Ten zamach na moją wolność w stosunkach z Bogiem jest tak straszliwie krzywdzący, że nigdy odtąd do kościoła nie pójdę.

Kler był wówczas bardzo silny i bardzo prawicowy. Pamiętam, co działo się po śmierci Narutowicza, kiedy księża wzywali do udziału w ciągle odprawianych nabożeństwach za Niewiadomskiego. My nie chcieliśmy z tego względu chodzić do kościoła i robiliśmy to tylko dlatego, żeby nie usunięto Asłanowicza. To były bardzo dziwne czasy dla Polski. Szczególnie w małych miastach rządziły stronnictwa prawicowe, dosyć natarczywe, wojownicze, kierowane przez ludzi niegdyś lewicujących. Takim był Stanisław Grabski, brat Władysława, którego pamiętam z pierwszych szkolnych lat. Dzisiaj patrzę z pewnym podziwem na to, jak ta młodzież, głównie pochodzenia wiejskiego, kierowana przez liberalnych nauczycieli, opierała się wpływom reakcyjnego, niezłomnego kleru. Biskupem podlaskim był wówczas hrabia Przeździecki, który na przymusowych rannych mszach dla młodzieży szkolnej zawsze witał nas z ambony słowami: – Młodzieży chrześcijańska, katolicka i narodowa... – Wobec tego staraliśmy się nie być tą młodzieżą narodową, co doprowadzało do dosyć ostrych zatargów. Sam wszedłem w taki konflikt, gdyż bardzo szybko zostałem, może dlatego, że byłem starszy, oficjalnym mówcą szkolnym. Jednocześnie byłem zagorzałym przyrodnikiem i chyba w klasie szóstej wpadłem na pomysł, żeby w tym środowisku głęboko religijnym mówić o Darwinie i pochodzeniu gatunków. Sala była wypełniona nie tylko młodzieżą szkolną, ale i dorosłymi. Zaczęło się od manifestacji, gdyż po kilku zdaniach nasz prefekt szkolny wstał, rzekł: – W imieniu nauki, prawdy i Boga protestuję – i wyszedł. Temperatura na sali bardzo się podniosła i w atmosferze triumfu kończyłem swój wykład o Darwinie, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co może nastąpić. Wkrótce potem przyjechała inspekcja z Warszawy, zjawił się sam minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego – Stanisław Grabski. Tak jak wcześniej był zaciekłym radykałem4, tak teraz był zaciekłym endekiem. Należący również do stronnictwa prawicowego jego brat Władysław Grabski był bez porównania spokojniejszy. Tu miejsce na moje wspomnienie, pełne czułości i uwielbienia, o dyrektorze Asłanowiczu, który uczył mnie… człowieczeństwa. Gdy dowiedziałem się, że przyjedzie sam minister, i że prawdopodobnie dyrektor będzie zdjęty z powodu tego odczytu, wtedy właśnie Asłanowicz zwrócił się do mnie po którejś lekcji: – Bohdan, przyjdź do mnie. – Poszedłem. Kuśtykał, nie miał nogi. Usiadł koło mnie, przyjaźnie tak, i powiedział; – Słuchaj no, chciałem prosić cię o decyzję, przyjedzie tu minister, który przeprowadza śledztwo w sprawie twojego odczytu i żąda, żebyś był. Ja na ciebie nie nakładam żadnych obowiązków, decyduj sam: chcesz czy nie chcesz stanąć przed nim. – Powiedziałem, że oczywiście jest to mój obowiązek, przecież ja ponoszę odpowiedzialność za to, co robiłem. Ucieszyło go to. Minister krótko bardzo mnie przyjął, przyjrzał mi się, zapytał, chciał dowiedzieć się kim jestem, jakiego pochodzenia, kim są rodzice. Widocznie zadowolił się tym, gdyż wkrótce wyjechał, a Asłanowicz został i znowu poprosił mnie do siebie. Powiedział: – Zapadła decyzja, żeby odbył się jakby kontrodczyt. Musimy to zrobić, to jest rozkaz z góry. Za dwa tygodnie przyjedzie znakomity ksiądz kanonik, który będzie mówił o teorii Darwina i znaczeniu teorii Darwina dla Kościoła, jak Kościół na to patrzy. I zarządzono abyś był, ale absolutnie na ciebie żadnego nacisku nie wywieram, znowu zadecyduj sam, chcesz być czy nie, bo dla ciebie może być to nieprzyjemne. – Panie Dyrektorze, chętnie posłucham – Taki zadziorny byłem wówczas. No i odbył się ten odczyt. Przyjechał jakiś poczciwina, aby mówić przy pustej sali o tym, jak się wszystko w naturze kocha, jak jeleń kładzie głowę na szyi łani. Celowo siadłem w jednym z pierwszych rzędów, żeby widział, że jestem. Ksiądz od razu dostrzegł, że słucham, natomiast koledzy byli zadziwiająco karni, nie zjawił się nikt z młodzieży szkolnej, było kilka dewotek i ja. Tak się zakończyła ta sprawa, ale pokazuje ona, jaka była ta kadra nauczycielska, o bardzo wysokim poziomie i o wielkich zdolnościach pedagogicznych.

Chcę przypomnieć jeszcze jedną historię. W roku 1920 wielu moich kolegów (przeważnie młodzież chłopska), którzy byli mniej więcej w moim wieku (też spóźnieni), przerwali szkołę i tak jak wszystko, co żyło, poszli do wojska. Nawet mnie przyjęto, piętnastolatka, ale zachorowałem akurat na tyfus i przebyłem 1920 rok w Siedlcach, pod opieką matki, która bohatersko ze mną została. Bano się strasznie tej zarazy, ale jakoś z niej wyszedłem. Po tym tyfusie nie mogłem pójść do wojska, bo komisja mnie odrzuciła, ale zostałem gońcem w magistracie, takim na potrzeby obrony miasta, należałem do Komitetu Obywatelskiego Ochrony Miasta i na wejście bolszewików nosiłem biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Pamiętam wkroczenie wojsk radzieckich: w pewnej chwili armia polska zniknęła, moi koledzy zniknęli, zostało trochę starszych panów i ja. Wszyscy nałożyli te opaski biało-czerwone. Natychmiast po zajęciu miasta zjawił się komisarz radziecki i zasiadł w magistracie (przydzielił sobie trzy pokoje). Nami się wcale nie posługiwał. A przez Siedlce przechodziły oddziały, jak dziś pamiętam, szły takie obdarte, marnie umundurowane na Warszawu, na Warszawu. Odbywało się to spokojnie, byłem wówczas jedynym opiekunem, bo ojciec pojechał do Węgrowa, gdzie został burmistrzem, bronił miasteczka przed przechodzącymi wojskami, bo tak bardzo karne to one nie były.

Gdy jesienią skończyła się wojna, moi koledzy, często z odznaczeniami, zaczęli wracać do szkoły, można sobie wyobrazić, jak niezmiernie trudno było ich opanować. Któregoś dnia węgla do szkoły nie dowieźli, a wiedzieliśmy, że jeżeli będzie poniżej pewnej temperatury, to lekcje się nie odbędą. Wobec tego otworzyliśmy szeroko okna, wyziębiliśmy gruntownie salę. Na czym polegał niezwykły takt pedagogiczny dyrektora? Nauczycielowi, który przyszedł na swoją lekcję, oświadczyliśmy, że w takich warunkach uczyć się nie będziemy. Powkładaliśmy palta, żeby pokazać, jak jest śmiertelnie zimno. Wtedy nauczyciel wyszedł i zjawił się, kuśtykając, dyrektor, miał na sobie wspaniałe futro z wielkim kołnierzem, wszedł na katedrę, powiedział, że zastąpi kolegę, że będziemy mieli lekcję przyrody. Po czym kazał nam wszystkim zdjąć z siebie palta, siąść normalnie i sam w ciepłym futrze prowadził przez czterdzieści pięć minut, nieubłaganie, lekcję, bardzo interesującą. My, szczękając zębami, słuchaliśmy. Powiedział: – Widzicie, w ten sposób nie uzyskuje się ze mną żadnych ustępstw. – Budził nie tylko głęboki szacunek, ale i głębokie przywiązanie przez to, że traktował nas zawsze jak partnerów. Młodzież była wcześnie dojrzała, wszyscy mieli za sobą wielkie doświadczenia, na przykład ilość obrazów, które miałem w głowie po powrocie ze Związku Radzieckiego była ogromna. Trzeba to było jakoś porządkować. Asłanowicz uczył, że można porządkować na zasadzie dobrowolnego ludzkiego poczucia ładu, głębokiego poczucia ładu ludzkiego.

Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze odruchy antysemityzmu, a była taka grupa młodzieży inspirowana przez endecję, która drukowała ulotki antysemickie i przylepiała do sklepów „sklep żydowski”, to bardzo szybko Asłanowicz się o tym dowiedział, poprosił do siebie sprawców i wygłosił bardzo ładny wykład o antysemityzmie, o prawach obywatelskich, z których mogą korzystać wszyscy ludzie mieszkający w Polsce, o tym, że żaden obywatel nie ma prawa umniejszać komukolwiek jego praw. I kilka takich jego przemówień sprawiło, że paru spośród tych młodzieńców skrajnie prawicowych trafiło do PPS. Tak że metody wychowawcze Asłanowicza były zupełnie wyjątkowe.

Największą sympatią w szkole cieszył się PPS, choć mimo skłonności lewicowych zdecydowana większość nauczycieli nie należała do tej partii. Również piłsudczycy zaczęli szukać dróg oddziaływania na młodzież. Wrócono do idei głoszonych przed uzyskaniem niepodległości, mianowicie zaczęto organizować grupy tajne, co strasznie młodzież pociągało. Czymś takim był PET5, przypuszczam, że inspirowany przez masonerię, a zarazem związany z piłsudczykami. To były grupy typowo samokształceniowe, tyle że tajne. Organizacja bardzo ściśle przestrzegała sekretu, niemal jak w loży masońskiej, nie można było nikomu zdradzić, że się należy do niej. Nikt z rodziny, ani nikt w szkole nie wiedział o tym. Z PET-u przechodziło się do Zetu6, który działał na Uniwersytecie. Pamiętam, że należałem do takiej grupy, to był 1922, może 1923 rok. Działalność polegała na posiedzeniach samokształceniowych. Doskonaliliśmy się w myśleniu świeckim, nie religijnym, zajmowaliśmy się na przykład filozofią Oświecenia. Nasze kółko w Siedlcach, któremu przewodniczyłem, składało się chyba z pięciu osób. Wybierano najzdolniejszych, aby tworzyć takie grupy przywódcze. Dorośli nie uczestniczyli w pracach kółka, tematy wybieraliśmy sami, tylko ogólnie wskazywano nam, że należy rozwijać, w najszerszym rozumieniu słowa, wykształcenie humanistyczne. Mam wrażenie, że masoneria rozciągała nad naszą działalnością opiekę, nie używano co prawda żadnych terminów masońskich, może żeby nikogo nie zrażać, ale miało to charakter zdecydowanie świecki, niezależny. Myśmy na przykład poduczali się, w tej naszej grupie, niemieckiego, żeby móc poznać samodzielnie Marksa i Kanta. Kanta znam więc w oryginale jeszcze z czasów szkolnych, niestety przy Kapitale musiałem posługiwać się przekładem, bo tego ani rusz zrozumieć nie mogłem. Aleśmy się rwali do tego, a byliśmy wówczas uczniami szóstej czy siódmej klasy gimnazjalnej, jeszcze przed maturą. I to nam bardzo dużo dało, te samodzielne zebrania, choć czasem nawet nie bardzo umieliśmy wymówić nazwiska tych filozofów, którymi się zajmowaliśmy. Studiowaliśmy na przykład Rozprawę o metodzie, a że nie było przekładu, ktoś z nas tłumaczył na potrzeby takiego zebrania. Niestety, prawie wcale nie mogliśmy czytać filozofów angielskich, gdyż wtedy znajomość angielskiego była niezmiernie rzadko spotykana. Nauka była bardzo intensywna. Tu się czasu nie marnowało, każde zebranie było poświęcone jakiemuś konkretnemu, wyznaczonemu przez nas zagadnieniu. Tajność traktowałem jako rzecz naturalną, tyle że budziła we mnie pewną dumę, że należę do czegoś, co jest przed innymi ukryte. Myśmy nie wiedzieli, do czego to ma służyć, poza własnym poczuciem, że umie się więcej niż inni i że samodzielnie się wybiera, ale nie dawało nam to żadnej przewagi nad nikim. Co pewien czas przyjeżdżał na zebranie PET-u ktoś z Zetu, z Uniwersytetu, również siedlczanin, tylko starszy od nas. To było wydarzenie. Pamiętam, jak przyjechał z Zetu Zapasiewicz (to chyba ojciec Zbigniewa Zapasiewicza). Odbyło się spotkanie – żeby nie marnować czasu – połączone z odczytem z dziedziny, którą zajmował się nasz gość. Tak, to była inicjatywa wyraźnie samokształceniowa, w dobrym rozumieniu słowa. Myślę, że tak się więźniowie uczą, zachłannie, samodzielnie, z błędami myślenia. Ale myśmy starali się myśleć bardzo poprawnie, nauczyć się dyskutować tak, żeby szanować zdanie innego człowieka, bardzo pilnowaliśmy się wzajemnie, żeby wyrażać się w sposób jasny, każdy miał prawo powiedzieć: ,,Powtórz to, tego nie rozumiem, powiedz to tak, żebym zrozumiał”.

Także nasze dyskusje były czymś niezwykle pożytecznym dla nas samych. A działo się to w świecie ciągłych przemian, organizowania się społeczeństwa. Właśnie w tych latach, jeden z naszych nauczycieli, słabiutki zresztą (wykładał w młodszych klasach), został nagle w pierwszych czy drugich wyborach do sejmu kandydatem na posła. Pamiętam wiece z jego udziałem, wybrano go i później zrobił olbrzymią karierę przy Witosie, był sekretarzem Witosa, Niedbalski się nazywał. Przypominam sobie również humorystyczne sytuacje z czasów wyborów sejmowych. Chodziliśmy grupami, młodzież szkolna, na wiece. Głośny był kandydat prawicy, właściciel sklepu, który posiadał niezwykłą zdolność myślenia i mówienia w sposób arcykomiczny. Zaczynał zwykle od zawołania: „Rodacy, my którzy jednym sercem oddychamy…”, po czym narzekał na złe powietrze w Siedlcach, wilgoć i mówił o tym, jak te mikroskopy latają wokół nas. Nazywał się chyba Oskierko, miał bardzo duży sklep techniczny, na którym było napisane, że prowadzi go inżynier ginekolog, widocznie podobało mu się takie tajemnicze słowo, a nie dowiedział się, co ono może znaczyć. To było dosyć charakterystyczne dla tych czasów, zupełnie prosty człowiek mógł zostać posłem, on nie przeszedł do sejmu, przeszedł Niedbalski z PSL, o czym wcześniej wspominałem. To bujne życie polityczne ogarniało wszystkich, wieś była bardzo upolityczniona i bardzo świadoma tego, co robi, działała w swoim interesie, nie tylko klasowym. Zmiany zachodziły niewiarygodnie szybko. Mam w oczach takie obrazy sprzed I wojny, jak przychodzili interesanci ze wsi do ojca, to z reguły całowali go w rękę – dorośli mężczyźni, chłopi, zginali się nisko i całowali w rękę. To w latach dwudziestych wyglądałoby na absolutne barbarzyństwo, ten chłop był już świadomym obywatelem, bardzo pewnym, krzykliwym nawet, żądającym swoich praw, nadmiernie niezdyscyplinowanym i tak ta Polska rozwijała się…

Dzisiaj patrzę z pełnym zdumieniem na to, co w ciągu niecałych dwudziestu lat stało się z tym państwem, które zaczynało od rozbicia dzielnicowego, od ciemnoty, od różnych, czasem strasznych, jak w zaborze rosyjskim, doświadczeń, które odcisnęły swe piętno w pamięci zbiorowej. I gdyby nie wojna, jakby się to państwo mogło świetnie rozwijać, jakie Polacy okazywali zdolności organizacyjne. Jak buchnęła twórczość ze wszystkich stron, mało krępowana przez kogokolwiek. Właściwie zostawiono pełną inicjatywę obywatelom. To może skłaniać ludzi do myślenia anarchistycznego: jak najmniej państwa, najmniej rozkazów. Najpełniej rozwija się wszystko wtedy, gdy ludzie sami zaczną organizować sobie życie. Te dwadzieścia lat jest dla mnie nauką człowieczeństwa i wskazówką, jak można świat właściwie urządzić. Polacy musieli to robić, gdy dostali trochę swobody.

Szokiem było zabójstwo Narutowicza, które przeżywałem w Siedlcach. Uczucia związane z tym wydarzeniem trudne są do wypowiedzenia. Ludzie chodzili jak obłąkani. Nagle została naruszona jakaś ważna prawda, że Polacy nie są królobójcami, że nigdy nie zabijali swoich władców. Działo się to w atmosferze, można powiedzieć, prawie zwierzęcego triumfu prawicy. W Siedlcach również, bo próbowano bić z radości w dzwony. Nie wiem, czy to młodzi księża nakazali. Kościół w okresie międzywojennym odgrywał bardzo złą rolę, dał upust tej endeckości, która odzywa się i dzisiaj od czasu do czasu, nagle pojawiają się resztki takiej zaciek­łej nienawiści, braku tolerancji.

W Siedlcach wychodziła właściwie tylko jedna, miejscowa gazeta, gazeta szkolna – nazywała się „Ku Światłu”. To był miesięcznik, bardzo regularnie ukazujący się, redaktorem byłem ja. Nauczyłem się składu, drukowaliśmy prywatnie, bez żadnej cenzury, nakład koło tysiąca egzemplarzy, rozchodził się w Siedlcach i w Białej (myśmy zawsze w przyjaźni działali). „Ku Światłu” było sprzedawane normalnie, a także rozprowadzane po wszystkich szkołach. Cenzura była dobrowolna. Prosiliśmy polonistę: – Pan Profesor doradzi, zobaczy, czy to jest w porządku. – I on bardzo ostrożnie, delikatnie, nie zakazując niczego, spełniał naszą prośbę. Tak że nauczyciele chętnie to czytali, czasem nawet na lekcjach mówili o tym, dyskutowali z pewnymi tezami, które myśmy tam wygłaszali. Poruszaliśmy w naszym miesięczniku bardzo ogólne sprawy, sprawy polskie. To, powiedzmy, było takie pismo liberalne, w znaczeniu tym najistotniejszym, to znaczy broniące wszelkich swobód ludzkich. I ten okres międzywojenny został mi w pamięci głównie jako okres własnej inicjatywy. Obserwowałem rozwijanie się ludzi w niezwyk­łym zupełnie tempie. Dużo moich kolegów ze szkoły poszło do seminariów duchownych, dochodzili do wysokich stanowisk. Wielu zostało fizykami, inżynierami. Istniało Koło Siedl­czan, które składało się głównie z warszawiaków (dawniej mieszkańców Siedlec), ludzi na bardzo wysokich stanowiskach, ministrów, profesorów Politechniki i Uniwersytetu. Pamiętam, kiedy byłem w ósmej klasie, przed maturą, zjechali się dawni siedlczanie. Asłanowicz prosił mnie, żebym ich przywitał w imieniu młodzieży szkolnej. Miałem dobre wyczucie, nie uciekałem się do żadnych komunałów powitalnych, tylko prosiłem ich, żeby poczuli się uczniami, żeby przypomnieli sobie, jak chodzą ulicą Warszawską, usiłując zajrzeć w oczy swoim koleżankom, jak się męczą, żeby się przedstawić i żeby zaprosić na spacer po Parku Ogińskich, który rozciągał się przed naszą szkołą, żeby wrócili do tych swoich lat młodych. To ich tak rozczuliło, że widziałem jak ministrowie rzewnie płaczą, i potem, kiedy przyjechałem do Warszawy, to zapraszali mnie do siebie, pomagali. Siedlczanie byli bardzo związani ze sobą.

Ogromne możliwości stawały wówczas przed Polakami, okres ten cechowała spontaniczność procesów społecznych, swoboda rozwoju jednostek. Weźmy proces emigracji. Nikomu z nas wyjeżdżającemu za granicę nie przeszło przez myśl, że można by tam zostać, że można by się urządzić w innym kraju. Jako teren wielkich niespodzianek, wielkich szans – ciągnęła Polska. Bardzo dziwna. Co ja miałem szukać we Francji, jak mogłem znaleźć w Polsce rzeczy niezwyk­łe. Kiedyś chyba w 1935 czy 1936 roku wybraliśmy się z kolegami na Polesie. Z Pińska pojechaliśmy na te niezmiernie rozległe obszary, w ten cudowny, zupełnie nie do opi­sania kraj szuwarów, w które trzeba było się wedrzeć wąską łódką, żeby wypłynąć na wody Prypeci, czy któregoś z dopływów i jechać w nieznane, od jednej wysepki piaszczystej do drugiej. Szuwary otaczały małe wyspy porośnięte sosnami, z cudownymi plażami z żółtozłotym piaskiem. Pamiętam, że kiedyś zabłąkaliśmy się i jeździliśmy wkoło, aż w jakieś śliczne słoneczne południe zajechaliśmy na dużą wyspę, przylądek, czy może półwysep, trudno nam się było w tym zorientować, gdzie ujrzeliśmy dziwny obraz: jak w jakimś obcym kraju stały, ładnym półkolem zarysowane, śliczne drewniane domki, kryte trzciną i żywej duszy nie było przy nich. Wysiedliśmy, zostawiliśmy łodzie, poszliśmy i znaleźliśmy wioskę oddaloną o parę kilometrów od tych domków. Zapytaliśmy, co to jest? – A to – powiedzieli – stawiamy na rozkaz pana starosty z Pińska. – A dlaczego? – A my nie wiemy dlaczego. Kazali tylko, żeby domków było tyle, ile jest rodzin, i każda rodzina taki domek sobie wybudowała. – Okazało się po dłuższej rozmowie, że chodzi o rozkaz Składkowskiego budowy na wsiach domków ,,użyteczności publicznej” („sławojek”). Kazali wybudować domki i Poleszucy, ze swoim poczuciem ładu, pięknie to zrobili. Domki były bez pieców, bo im powiedziano, że pieców stawiać w nich nie trzeba. To był kraj wielkich niespodzianek. Przypomina mi się jeszcze jedna historia. Bohaterem jej jest angielski major, który zakochał się w Polesiu. Myślę, że był jednym z wielkich wywiadowców. Przypuszczam, że zajmował się Związkiem Radzieckim i dlatego interesował się Polesiem, ale jednocześnie był oszalały z miłości do tych stron i tymi właśnie rzeczkami, wycinając sobie drogę w sitowiu, jeździł po całym Polesiu i w roku chyba 1932 trafił na taką tajemniczą wyspę. Kiedy wysiadł z łodzi, podszedł do niego autentyczny policjant rosyjski, z szaszką, ze srogą miną i pierwszym groźnym słowem powiedział: – Da, wy dawajtie wasz pasport. Dobrze uzbrojony, ale nie sięgnął po broń, chciał się tylko dowiedzieć. Okazało się, że jest to zamożna, duża wieś, która nie wie, że znajduje się w innym państwie, że była wojna. Tylko ów policjant, który razu pewnego pojechał do Pińska, wiedział, co się zdarzyło, ale wrócił, nic nie powiedział, zbierał podatki, rządził tą wsią od 1917 do 1932 roku. Żyli w spokoju Poleszucy i w świętej zgodzie, nie wiedząc zupełnie, że należą do innego państwa, że są w Polsce.

Był to kraj wielkich możliwości, prężnego rozwoju ekonomicznego, oczywiście było mnóstwo biedoty chłopskiej, nadmiar ludzi bez pracy i tak dalej. Ale jednocześnie, jak się uświadomi, w jakim tempie wyrosła Gdynia, to wszystko własnymi oczami oglądałem, to puste wybrzeże morskie, gdzie potem cudem, zupełnie jakby we śnie, wyrosło wielkie miasto z nowoczesnym portem. Jak się patrzyło na powstawanie COP-u7, gdyby chociaż jeszcze pięć lat spokoju było przed nami, gdyby to wszystko nie zostało zniszczone… Oczywiście, państwo musiałoby uporządkować sprawę swoich mniejszości, rozwiązanie tej kwestii nie mogłoby być oparte na tej prawicowej, endeckiej chęci pochłonięcia innych nacji. Nie w polskich siłach leżało spolonizowanie Ukraińców, Niemców, Żydów. Trzeba było wymyślić inny sposób, kiedy już idea powrotu do unii Piłsudskiego zawaliła się, a zawaliła się z bardzo prostej przyczyny – przejął ją naród, państwo, bez porównania silniejsze od naszego – Związek Radziecki.

Ta Polska była autentyczna. Okazało się, że potrafimy się organizować, pod warunkiem że ma to charakter improwizacji, że to robi naród sam, kierowany jedynie przez mądrych ludzi. W Polsce nic nie udaje się rozwiązać na drodze przymusu. Myślę, że ta idea do niczego nie doprowadzi, może doprowadzić tylko do upadku tego narodu i początki tego już widać, na przykład niemożność wydobycia się z tak zwanego kryzysu. Wydaje mi się, że powrót do dwudziestolecia międzywojennego, którego jedynie wypaczony obraz widzimy, mógłby nauczyć wszystkich wiele, tego chociażby, że należy zostawić Polakom swobodę organizowania się i wtedy zrobią to świetnie. Natomiast nie zrobią niczego, co jest ruskie, pruskie – nie ma nic prawdziwszego od przysłowia: Musi to na Rusi, a w Polszcze jak kto chce. W tym ,,jak kto chce” nie o anarchię chodzi. Bo można dobrze chcieć, bo może mieć sens budowanie własnego państwa bardzo rządnego, chociaż za sobą mamy wiele dowodów nierządu.

Było, minęło, nie wrócicz. 2, „Znak” 1988, nr 12, s. 38–47.

•••

Lata gimnazjalne, przed maturą, były bardzo bujnym okresem w moim życiu. Właściwie większość wiadomości, które posiadam, pochodzi z tamtego czasu, najwięcej wtedy chłonąłem, niezmiernie dużo czytałem i to z różnych dziedzin: z literatury, filozofii, z przyrody – to były te dziwne, szerokie zainteresowania. Wiedzę o literaturze francuskiej posiadałem dosyć rozległą, bo dostępne było wszystko, co wydał Boy. Oczywiście czytałem Rozprawę o metodzie. Wszyscy czytali, bardzo dziwne było to małe miasto prowincjonalne, gdzie młodzież zaczytuje się Kartezjuszem. Miałem dobrego polonistę, a także dużo czasu poświęcałem na samodzielną lekturę. W domu była biblioteka – historyczna. Pamiętam, jeszcze przed I wojną przyjeżdżali księgarze z Galicji i sprzedawali książki (były bardzo drogie). Ojciec kupił taką historię Polski w dwunastu tomach, ilustrowaną, bardzo dobrą. Stała się podstawą naszych lektur domowych, przeglądaliśmy ilustracje, stamtąd wyniosłem dobrą znajomość historii Polski. Czytałem ją od początku. Dom był dobrze zaopatrzony w książki, ojciec kupował prawie wszystko, co się ukazywało, więc domowa biblioteka była bardzo zasobna. Biblioteka szkolna była również bogata, tak że lektury były niezmiernie rozległe. Z kolei od dyrektora Asłanowicza, który był przyrodnikiem, dowiadywaliśmy się najnowszych rzeczy dotyczących przyrody i stąd rodziły się zainteresowania techniczne. Nie miałem wielkich zdolności w tym kierunku, ale ulegałem temu tak jak wszyscy. Wtedy odkrywaliśmy, z największym zachwytem – radio. Wszyscyśmy je robili, ponieważ dyrektor wskazał zasady: trzeba było kupować tylko kryształek i mieć słuchawki, resztę komponowało się samemu. I pamiętam nasz zachwyt, gdy nagle udało się złapać głos. Wszyscy słuchaliśmy radia. Chodziliśmy też do jedynego kina. Właśnie z Siedlec wyniosłem dobrą znajomość kina amerykańskiego. Wtedy Polska bardzo szybko zaopatrywana była w filmy zagraniczne: najnowsze amerykańskie, trochę francuskich. Pamiętam moje oczarowanie Reném Claire’em. Wtedy całe Siedlce śpiewały: Sous les toits de Paris, ma petite Nini…

W Siedlcach nie było teatru. Była za to sala teatralna, gdzie grywały trupy przyjezdne. Natomiast ja, będąc uczniem, bardzo często jeździłem do teatru, bo jeden z moich wujów, ze zubożałej rodziny arystokratycznej, hrabia Dąmbski, mieszkał w Warszawie i zapraszał mnie do siebie.

Prowadzał mnie do dobrego teatru, najlepszego jaki Warszawa miała, czyli do dawnych Rozmaitości (dopóki się nie spalił), a od 1924 do Narodowego. Tam poznałem najwybitniejszych aktorów polskich tamtego okresu, pamiętam jeszcze ze sceny Rapackiego, Frenkla i Kamińskiego. Wuj wybierał sztuki, w których oni występowali: znam z tego okresu Zemstę, najlepsze występy Kamińskiego. Chodziliśmy także do Teatru im. Bogusławskiego, dzięki temu jeszcze w szkole poznałem dobrze twórczość Schillera. To była rewelacja, najbardziej eksperymentalny, zuchwały teatr. Do dzisiaj zostało mi w oczach przedstawienie Wyspiańskiego Achilleis, bo to było jakby zaprzeczenie teatru konwencjonalnego, nawet bardzo dobrego, zaprzeczenie tego, co robił Teatr Narodowy, też z bardzo dobrymi dekoracjami, bo tam tenże sam Drabik był scenografem. Ale Achilleis Pronaszków w Teatrze im. Bogusławskiego był czymś odmiennym, wyjątkowym, z ciekawą inscenizacją. A więc jeszcze przed pójściem na Uniwersytet znałem nieźle Schillera, byłem chyba na wszystkich przedstawieniach w Teatrze Bogusławskiego. Po każdej premierze wuj pisał do mnie: „Przyjeżdżaj”. Ja przyjeżdżałem, nocowałem u niego i on prowadził mnie do teatru. Znajomość teatru wyniosłem ze szkoły dobrą, okazuje się, że to, co zostaje w pamięci najdłużej, było właśnie z tego okresu.

Z prasy czytaliśmy prawie wszystko, co było dostępne, żeby się zorientować. Proszę pamiętać, że życie polityczne było bardzo bujne, kłótliwe, ciągle odbywały się wiece, zebrania, różne stronnictwa wówczas się kształtowały. Czytało się więc prasę prawicową, chociaż się nią gardziło. Były to gazety łatwo dostępne, wszędzie wystawiane, we wszystkich kioskach (na ogół po prasę trzeba było chodzić na stację, chociaż były i miejscowe kioski). Otóż chyba z tamtego czasu pochodzi nazwa „Gazeta 2 Grosze” – istotnie „Gazeta Warszawska”, organ Stronnictwa Narodowego, kosztowała dwa grosze. Prócz tego zacięci endecy czytywali niedzielne wydanie „Kuriera Warszawskiego”, ojciec również, chociaż nie miał z nimi nic wspólnego. Niedzielny „Kurier Warszawski” zawierał obszerne wiadomości, jak gazety amerykańskie liczył pięćdziesiąt stron, z ogłoszeniami, z mnóstwem artykułów naukowych. U nas w domu, oczywiście, zawsze był „Robotnik”, ponieważ matka, zanim wyprowadziła się od nas, należała do PPS. Poza tym dochodziły „Wiadomości Literackie”, które regularnie zacząłem czytać dopiero w Warszawie. Docierał „Skamander”, dzięki któremu poznawałem nową poezję, oraz pojawiały się, chętnie kupowane przez młodzież szkolną (a także i na wsi), tomiki Wierzyńskiego.

Szkoła, bardzo mądrze, nie wpływała na wybór tytułów. W starszych klasach, siódmej czy ósmej, przychodziliśmy do szkoły z gazetami, które czytywaliśmy w domu. Omawiało się różne rzeczy, dzieliło się wiadomościami, młodzież była bardzo upolityczniona. Sympatie polityczne wynosiło się z domu, większość skłaniała się ku Stronnictwu Ludowemu bądź PSL „Wyzwolenie”, trochę było zwolenników PPS, ale bardzo niewielu, chociaż atmosfera szkolna była, wedle dzisiejszych terminów, postępowa, to znaczy lewicująca.