Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
C.S. Lewis – „W głowie Jacka zaczęło roić się od pomysłów. Jaki mógł zrobić użytek z fauna z parasolem biegnącego przez zaśnieżony las i z grupy ewakuowanych dzieci, które nudzą się pod opieką pary staruszków? Niebawem Jack miał już mglisty zarys opowieści, która w przyszłości zaprowadzi miliony dzieci do magicznej krainy zwanej Narnią”.
Już od najmłodszych lat C. S. Lewis uwielbiał słuchać historyjek i je opowiadać. Ten profesor literatury angielskiej przeświadczony o tym, że wymyślone historie mogą w niezrównany sposób ukazywać prawdę na temat świata rzeczywistego, napisał ponad trzydzieści książek z dziedziny fantastyki naukowej, teologii, krytyki literackiej i baśni.
W okresie naznaczonym dwiema wojnami światowymi Lewis bezpardonowo stawiał trudne pytania dotyczące życia i śmieci. Ten były ateista, słynący z poszukiwania prawdy ze szczerością, klarownością i wyobraźnią, przekonawszy się, że historia Jezusa Chrystusa jest najprawdziwsza ze wszystkich znanych mu opowieści, stał się jednym z najbardziej wpływowych chrześcijan dwudziestego wieku.
Janet i Geoff Benge tworzą małżeński duet autorów z ponad trzydziestoletnim doświadczeniem w pisaniu książek. Janet była wcześniej nauczycielką w szkole podstawowej, a Geoff jest magistrem historii. Przez dziesięć lat jako usługujący współpracowali z organizacją Młodzież z Misją. Mają dwie córki, Laurę i Shannon, oraz adoptowanego syna, Lito. Pochodzą z Nowej Zelandii, a obecnie mieszkają w Orlando na Florydzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Clive Staples Lewis, który od drugiego roku życia nalegał, aby nazywać go Jack, z impetem wdepnął w kałużę, od góry do dołu obryzgując błotem płaszcz młodszego brata, Warrena.
– No i co panicz Jack narobił? – spytała niania Lizzie Endicott, zwracając się do chłopca tym bardziej lubianym imieniem. – Teraz Warnie jest cały w papieżykach.
Sześcioletni wówczas Jack doskonale wiedział, co Lizzie przez to rozumie. Opiekunka określała „papieżykami” wszystko, co brudne lub paskudne – ot przestroga, mająca nieustannie przypominać, że Kościół rzymskokatolicki i wszystko, co z nim związane, to istna obrzydliwość. Prawdopodobnie jedynym miejscem na świecie, w którym tego rodzaju język miał wówczas rację bytu, była Irlandia, gdzie 29 listopada 1898 roku przyszedł na świat Jack.
Irlandia przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku była krajem wyraźnych podziałów religijnych. W siedemnastym wieku protestancka Anglia zaczęła dążyć do dominacji nad katolicką Irlandią. Jednym ze sposobów jej uzyskania było „nadawanie” przez angielskich monarchów ziemi w Irlandii faworyzowanym angielskim lordom. Wielu z nich stawiało tam okazałe zamki i rezydencje, jednak rzadko faktycznie je zamieszkiwali. Do zarządzania posiadłościami delegowali swoich przedstawicieli, którzy zyski z ziemi mieli wysyłać do Anglii. Byli więc ziemianami oderwanymi od ziemi, a miejscowa ludność irlandzka cierpiała skrajną biedę. Jak można było przypuszczać, taka sytuacja doprowadziła do poważnych animozji, co przejawiało się między innymi nienawiścią protestantów względem katolików – i odwrotnie.
Rodzina Lewisów również odegrała rolę w tej historycznej przepychance. Dziadek Jacka, Walijczyk Richard Lewis, wraz z rodziną przeniósł się do Anglii, skąd następnie wyemigrował do Belfastu w Irlandii, gdzie łatwo było o pracę w rozkwitającym właśnie przemyśle stoczniowym. Dziadkowie ze strony matki, Thomas i Mary Hamiltonowie, pochodzili z zamożnych protestanckich rodzin angielskich, którym na początku osiemnastego wieku nadano w Irlandii ziemię. Thomas Hamilton był wikariuszem w kościele episkopalnym św. Marka w Dundela na przedmieściach Belfastu, i wykorzystywał każdą okazję, aby zza kazalnicy złorzeczyć katolikom. Niejednokrotnie głosił, że opętał ich diabeł.
Młodego Jacka zdawało się to niewiele obchodzić – o wiele bardziej niż religijne niesnaski interesowały go tradycyjne irlandzkie opowieści, których niewyczerpanym źródłem była niania Lizzie. Co wieczór na dobranoc opowiadała Jackowi i Warrenowi nową historię zaczerpniętą z dawnych irlandzkich baśni. Były więc przygody słynnego wojownika-wróżbity Fionna MacCumhailla, który nabył mądrości po zjedzeniu „łososia wiedzy”, a następnie walczył z gigantami i magami w drodze do tajemnej chaty, gdzie poznał ukryte prawdy. Był także mistrz Lugh, który zamordował swojego dziadka, okrutnika posiadającego oko mocy niszczące wszystko, na co spojrzał.
Lizzie powiedziała też Jackowi, że zagadkowe kurhany na obrzeżach Belfastu zamieszkują wróżki, które czasem porywają ludzi do swych ukrytych pałaców na całonocne biesiady. Takie opowieści karmiły młodą wyobraźnię Jacka. Chłopiec uwielbiał spacery na łonie natury, gdzie miał nadzieję choćby kątem oka dostrzec rusałkę śpieszącą, by skryć się za wzgórzem.
Belfast był bardzo zanieczyszczony, więc matka Jacka, Flora Lewis, z ulgą przyjmowała fakt, że synowie wolą wieś niż miasto, przez które przebiegała sieć rynsztoków i które nieraz przez wiele dni dusiło się w oparach stęchlizny. W tamtym czasie średnia długość życia dziecka w Belfaście wynosiła dziewięć lat. W związku z tym zaniepokojeni rodzice robili, co tylko mogli, aby uchronić pociechy przez zakażeniem powszechnymi wówczas dyfterytem, kokluszem, cholerą, szkarlatyną, a zwłaszcza tyfusem, którego epidemia przetoczyła się przez miasto na rok przed narodzinami Jacka.
Flora postanowiła, że zrobi dla swoich chłopców więcej niż inne matki. Zabroniła im wychodzić na dwór w czasie deszczu, a padało przez mniej więcej dwieście dni w roku. Jack i Warren mogli natomiast przebywać za specjalnie skonstruowaną „bramą” przy wejściu od podwórka. Nazywano tak konstrukcję z kilku desek przybitych na skos nad drzwiami od zewnętrznej strony, tak żeby chłopcy mogli obserwować zalany deszczem świat, sami przy tym nie moknąc. W połowie grudnia, kiedy to przypadał najciemniejszy okres w roku – słońce zachodziło już przed godziną szesnastą – bracia mogli bawić się na strychu oświetlonym lampami naftowymi. Każdego lata pani Lewis zabierała synów, a także kilku służących, i udawała się na wakacje nad morze. Jeździli zawsze w to samo miejsce, do Castlerock w hrabstwie Down. Choć miasteczko leżało jedynie pięćdziesiąt mil na północny wschód od Belfastu, podróż zawsze była dla braci Lewisów wielką przygodą.
Na początek zaprzężona w konie dorożka wiozła ich na dworzec kolejowy w Belfaście, gdzie wsiadali do pociągu, aby odbyć wygodną podróż przez skąpane w zieleni okolice. Jack uwielbiał jeździć w pierwszym wagonie, a czasem udawało mu się nawet skłonić maszynistę, aby pozwolił mu wdrapać się razem z nim do parowej lokomotywy.
Po przybyciu do Castlerock rodzina lokowała się w umeblowanym domu nad brzegiem morza, a Flora pozwalała synom odkrywać okolicę. Jack i Warren lubili chlapać się w skalnych oczkach wodnych tworzących się wzdłuż brzegu, przeczesywać wodorosty w poszukiwaniu krabów i kopać gigantyczne doły, które w czasie przypływu wypełniały się wodą. Choć Warren był o trzy i pół roku starszy od Jacka, bracia byli najlepszymi przyjaciółmi, a różnica wieku między nimi była ledwie zauważalna.
Lizzie pokazała im miejsca, które miały posiadać magiczne moce. Opowiedziała im też o krasnalach i garncach złota ukrytych na końcu każdej tęczy. Zrobiło to na chłopcach niemałe wrażenie i postanowili sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. Okazja ku temu nadarzyła się po powrocie do Belfastu. Jack był właśnie na krótkiej przechadzce, kiedy zauważył ogromną tęczę, której koniec wypadał dokładnie w ogródku przed domem Lewisów. Wparował więc do domu, chwycił łopatę i przekonał Warrena, nieco bardziej zachowawczego z natury, że jeśli przekopią ogródek, to znajdą garniec złota ukryty przez krasnale. Chłopcy pracowali zawzięcie. Przed zachodem słońca zdążyli wykopać pokaźnych rozmiarów dół, ale złota niestety nie znaleźli.
Kiedy późnym wieczorem Albert Lewis wracał do domu, zmęczony po całym dniu pracy w charakterze ministerialnego prawnika, traf chciał, że wpadł prosto do wykopu w ogródku. Był przekonany, że synowie zastawili na niego pułapkę. Choć Jack usiłował tłumaczyć ojcu, dlaczego z Warrenem wykopali dół, ten nie uwierzył w ani jedno jego słowo. Był wściekły i surowo skarcił obu chłopców. Dla Jacka była to trudna lekcja. Nauczył się, że nie każdy może wejść do świata jego wyobraźni i docenić wysiłki, jakie podejmuje, by ustalić, co jest prawdą, a co nie.
Kiedy tylko Jack nauczył się pisać, zaczął utrwalać tworzone przez siebie historyjki. Jedna z nich opowiadała o sir Piotrusiu Myszy – błędnym rycerzu króla Królika, a także o sir Benie, mężnej żabie. Bohaterowie żyli w czternastym wieku, zamieszkiwali Zwierzolandię i mieli liczne przygody. Niektóre z nich zostały zilustrowane przez Jacka i poskładane w książeczki.
Jack, podobnie jak jego brat, lubił majsterkować. Przez całe życie towarzyszyło mu wspomnienie maleńkiej makiety ogródka, którą samodzielnie wykonał Warren. Jej podstawę stanowiła metalowa pokrywka puszki po ciasteczkach, którą chłopiec obłożył warstwami mchu, kamieni i liści, mającymi imitować dziki krajobraz Irlandii. Jack miał wówczas tylko sześć lat, ale makieta wywołała w nim dziwną falę ekscytacji, jak gdyby przywołała wspomnienie czegoś widzianego już w przeszłości. Uczucie to nazywał później „radością”.
Nic szczególnie interesującego nie spotkało Jacka aż do siódmych urodzin. Wtedy to rodzina wraz ze służbą przeniosła się do nowego domu. Lewisowie zatrudniali pięcioro służących: kucharza, ogrodnika, guwernantkę, nianię i pomoc domową. Po śmierci babci Lewis dziadek chciał zamieszkać z dziećmi, a dom w Belfaście był za mały, żeby wygodnie pomieścić wszystkich. Albert zaprojektował więc dom zwany Little Lea i zbudował go na przedmieściach Belfastu. Chłopcom Lewisów dom wydawał się istną posiadłością – zbudowany z cegły, z trzema kondygnacjami i wykuszowymi oknami. Był otoczony obszerną działką graniczącą z polami, więc bracia mogli spacerować i biegać na wolnym powietrzu.
Z zachodniego okna dziecięcego pokoju roztaczał się wspaniały widok na tętniącą życiem stocznię nad zatoką Belfast Lough. Jack i Warren mogli obserwować, jak setki statków i łodzi, wszelkich typów i rozmiarów, kierowało się w górę i w dół zatoki. Widok zapewniał braciom rozrywkę na długie godziny.
Na północ od zatoki, w hrabstwie Antrim, leżały zielone wzgórza Glens of Antrim, a na południe – wzgórza Castlereagh w hrabstwie Down. Jackowi wydawały się niezwykle odległe i tajemnicze; rozmyślał o magicznych krainach, które rozpościerają się za nimi.
Najlepsze w Little Lea były pokoiki na strychu, ciągnące się przez całą długość domu i połączone niedużymi drzwiami. Razem tworzyły coś w rodzaju wąskiego tunelu wciśniętego tuż pod dach. Dom był na tyle obszerny, że strych pozostawał niewykorzystany. Dorośli nie byli zainteresowani obijaniem się o nisko zawieszone krokwie, więc nie zapuszczali się na górę. Poddasze stało się zatem osobistym królestwem Jacka i Warrena. W jednym z pokoików upchnięto kufry i walizki, w innym zalegały stosy starych tkanin i sterty pożółkłych gazet, w jeszcze innym znajdował się chybotliwy stół o trzech nogach. To właśnie tam chłopcy naznosili ołówków, różnokolorowej kredy, farbek oraz rozmaitych karteluszek i przystąpili do tworzenia własnego świata. Jack wymyślił kraj o nazwie Boxen, szkicował i malował krainę oraz zamieszkujące ją istoty; tworzył również opowieści na jej temat. Warren opisywał zaś i rysował Indie ze swojej wyobraźni.
Przygody chłopców w świecie fantazji zakończyły się jednak po miesiącu od wprowadzenia się do Little Lea. Warrena, który miał już dziesięć lat, odesłano do szkoły z internatem w Anglii. Nie było w tym nic niezwykłego: wiele angielsko-irlandzkich rodzin wysyłało tam synów, by przyzwoicie się wykształcili. Niewielu jednak trafiało do tak koszmarnych szkół jak Wynyard House w Watford, w hrabstwie Hertfordshire. Z materiałów, jakie państwo Lewis czytali na temat szkoły, wynikało, że to dobra placówka, ale w rzeczywistości miejsce było straszne. O dziejących się tam okropieństwach Jack miał się przekonać dopiero kilka lat później, kiedy również został wysłany do Wynyard House.
Tymczasem życie w domu było bez Warrena bezbarwne. Ojciec nalegał, żeby Jack spędzał więcej czasu na dole. Co wieczór, po kolacji, chłopiec wraz z matką i ojcem udawali się do biblioteki, gdzie przez kilka godzin czytali. Jack miał do wyboru setki książek z domowej kolekcji, a szczególnie upodobał sobie historie o zwierzętach, jak Czarny Książę1 czy powieści fantastyczne Edith Nesbit, autorki licznych książek dla dzieci. Urzekła go zwłaszcza Historia amuletu opowiadająca o grupie londyńskich dzieci, które znajdują magiczny amulet i przenoszą się w czasie do niezwykłych krain.
Do południa Jack miał lekcje z guwernantką, panną Harper. Flora Lewis, absolwentka matematyki w Queen’s College w Belfaście, postanowiła jednak, że osobiście będzie uczyć syna języka francuskiego, łaciny i matematyki. To te lekcje Jack lubił najbardziej; matka budziła w nim podziw swą inteligencją i dowcipem.
Popołudniami, po lekcjach, Jack wspinał się na górę, na strych, i nadal wymyślał swoje historie. Pisywał też listy do Warrena, w których informował go o najnowszych doniesieniach z krainy Boxen. W jednym z nich znalazły się takie słowa: „Boxen znajduje się obecnie w stanie lekkiego wstrząsu. Dotarły tu właśnie wieści, że król Królik trafił do więzienia. To trudny czas dla kolonistów (którzy są, oczywiście, stroną wojującą): prawie nie ośmielają się opuszczać domów ze względu na grasujące bandy. W Tararo Prusowie i Boxeńczycy są okrutnie skonfliktowani ze sobą nawzajem i z miejscowymi. Generał Quicksteppe opracowuje plan uwolnienia króla Królika”.
Ku uciesze Jacka, latem 1907 roku, pani Lewis postanowiła, że zamiast sprowadzać Warrena na wakacje do domu, pojadą po niego do Londynu i we trójkę udadzą się na północne wybrzeże Francji. Dla ośmiolatka była to pierwsza podróż poza granice Irlandii i delektował się każdą jej minutą. W Londynie odwiedzili zoo, gdzie Jack zobaczył słonie i zebry, jednak jego uwagę najbardziej przyciągnęła klatka z białymi myszkami.
Z Londynu, przez kanał La Manche, dotarli do nadmorskiego miasteczka Beneval, nieopodal Dieppe. Po długiej rozłące bracia z radością eksplorowali wioskę i wybrzeże, a Jack, zainspirowany wizytą w londyńskim zoo, zaczął pisać powieść, którą zatytułował Rasy zamieszkujące krainę myszy.
Po powrocie do Belfastu, gdzie czekał Jacka kolejny rok bez Warrena, chłopiec sięgał po kolejne pozycje z obszernej biblioteki domu Lewisów. Po lekturze Raju utraconego uznał, że musi poświęcić więcej czasu na refleksję nad znaczeniem książki. Był też zachęcony, żeby więcej pisać, co zaowocowało kilkoma utworami, które wypunktował na kartce opatrzonej nagłówkiem „Lista moich książek”:
• Budowa promenady(opowiastka)• Człowiek przeciwko człowiekowi (powieść)• Miasto (esej)• Wytchnienie Murraya (historia)• Króliczek (referat)• Samorządność (esej)• Moje życie (dziennik).Jack zaczął pisać dziennik w Boże Narodzenie, tuż po swoich dziewiątych urodzinach. Opisywał w nim służbę i członków rodziny. „Mam wielu wrogów, ale w tym domu jest ich tylko dwoje, a nazywają się Maude i Mat. Maude jest dużo gorsza niż Mat, a myśli, że jest taka święta. […] Papcio (ojciec) – wyjaśniał Jack – to pan domu i człowiek, w którym widać silne cechy Lewisów, humorzasty, bardzo wrażliwy, miły, kiedy się nie złości”. O matce, Mamci, pisze, że „jest jak większość pań w średnim wieku, tęga, brązowe włosy, okulary, jej główne zajęcie to robótki ręczne”. Następnie Jack kieruje uwagę na siebie: „Jestem jak większość dziewięcioletnich chłopców i jak Papcio: humorzasty, zaciśnięte usta, chudy i zwykle ubrany w sweter”. Opisuje również dziadka Lewisa, który wprowadził się do Little Lea po śmierci babci Jacka. To „miły starszy pan, pod pewnymi względami”, który jednak pogrążył się w utyskiwaniu nad własnym losem, co Jack kwituje stwierdzeniem: „Robią tak w zasadzie wszyscy starsi ludzie”.
Proste i przewidywalne życie Jacka zmieniło się w lutym 1908 roku. Naraz wszyscy dorośli mieszkańcy domu zaczęli między sobą coś szeptać i wymieniać znaczące spojrzenia. Jack był już przyzwyczajony, że jego matka od kilku lat nie czuła się najlepiej – cierpiała na astmę i bóle głowy. W tamtym okresie jednak zachorowała na coś znacznie gorszego. Lekarz zdiagnozował u niej nowotwór żołądka i nakazał jak najszybciej operować.
Od otaczających go dorosłych Jack oczekiwał zapewnienia, że z matką wszystko będzie dobrze, ale nikt nie pomyślał, że trzeba porozmawiać z chłopcem o tym, co grozi jego matce i całej rodzinie Lewisów.
15 lutego 1908 roku Flora Lewis poddała się operacji raka żołądka, którą przeprowadzono w jej własnym łóżku, w sypialni w Little Lea. Do domu przybyli trzej lekarze oraz dwie pielęgniarki i przekształcili piętro w prowizoryczny oddział szpitalny. Jack udał się na strych, aby tam oczekiwać wieści o wyniku operacji. Zapach eteru i środków dezynfekujących przebijał się przez strop, a chłopiec rozmyślał, co z nim będzie, jeśli matka umrze. Trudno było to sobie wyobrazić. Wcześniej umierały już co prawda domowe zwierzęta – pies, kanarek i dwie myszy. Ale jak to jest, kiedy umiera jedno z rodziców? Jack nie miał pojęcia.
Chłopiec z ulgą przyjął fakt, że nie musi się o tym jeszcze teraz przekonywać. Matka przeżyła operację i odzyskiwała siły. Śmierć jednak nie ominęła rodziny – dwa miesiące po operacji matki zmarł na wylew dziadek Lewis, który mieszkał z nimi w Little Lea od samego początku.
Po śmierci swojego ojca Albert Lewis do tego stopnia się wycofał i pogrążył w zadumie, że trudno było nawiązać z nim rozmowę, z kolei krótko po pogrzebie teścia zaczął się pogarszać stan zdrowia Flory, która z dnia na dzień opadała z sił. Tak pogłębiło to melancholię ojca, że Jack z trudem wytrzymywał z nim w jednym pomieszczeniu.
Choć ojciec Flory był duchownym w Kościele episkopalnym, rodzina Lewisów nie należała do szczególnie religijnych. Co niedziela chodzili na nabożeństwo do kościoła św. Marka, Jack odczytywał na głos modlitwy z książeczki do nabożeństwa i recytował psalmy, ale w domu nikt nie rozmawiał o Bogu. Mimo to dziewięcioletni Jack postanowił, że będzie się modlił, dopóki jego matka nie zostanie uzdrowiona. Co rano, tuż po przebudzeniu, odmawiał za nią modlitwę, błagając Boga, by zabrał chorobę i przywrócił ją do zdrowia. Na nic się to jednak zdało.
Jack zrozumiał powagę sytuacji, kiedy 8 lipca sprowadzono ze szkoły w Anglii Warrena, żeby pożegnał się z matką. Żaden z braci nie wiedział, co robić, więc obaj starali się być jak najciszej i usuwać się z drogi dorosłym. Chodzili na górę, na strych, gdzie wkraczali w swoje równoleg-łe światy Boxen i Indii. W tym okresie Jack pracował nad połączeniem dwóch krain. Napisał historyjkę o tym, jak król Bublich II, który zamieszkiwał jego wyimaginowany świat, odkrył „Indie”. Namalował również mapę krainy, według której Indie nie były krajem w Azji, ale dużą wyspą u wybrzeża Zwierzolandii. Warren zaś zaznaczył na mapie drogi morskie łączące dwa królestwa i narysował kursujące między nimi okręty.
23 sierpnia 1908 roku przypadały czterdzieste piąte urodziny Alberta Lewisa, lecz w Little Lea nikt tego dnia nie świętował. Wcześnie rano, kiedy Jack był jeszcze w łóżku, do pokoju wszedł ojciec.
– Twoja matka odeszła – powiedział.
Jack, nie do końca jeszcze rozbudzony, usiłował zrozumieć słowa ojca. Odeszła dokąd? Na wizytę do lekarza? Pojechała nad morze? I nagle spłynęła na niego przerażająca prawda – nie poszła nigdzie na chwilę, ale odeszła na zawsze!
Wkrótce braci odziano w najlepsze niedzielne ubrania i poprowadzono do sypialni rodziców.
– Spójrzcie tylko na nią. Czyż nie jest piękna? – spytała jedna z ciotek.
Jackowi zbierało się na wymioty. Jego matka leżała w łóżku, na kołdrze, w kompletnym stroju. O ile zauważył, w martwym ciele matki nie było nic pięknego. Nie patrzył na „nią” – patrzył na „to coś”.
Uroczystość pogrzebowa i następujący po niej pochówek zlały się Jackowi w jeden zamglony obraz. Usiłował pojąć, co się właśnie stało, i – co równie ważne – co się z nim stanie teraz. Ojciec zachowywał się dziwnie: czasem wybuchał niekontrolowanym szlochem, innym razem kazał chłopcom wychodzić z pokoju, bo nie chciał ich widzieć.
Sytuacja jeszcze się pogorszyła, kiedy dziesięć dni po śmierci Flory niespodziewanie zmarł starszy brat ojca, wuj Joseph. Ponownie zjechała się cała rodzina, aby znajomą już drogą przejść w kondukcie żałobnym na nabożeństwo pogrzebowe i pochówek na cmentarzu przy kościele św. Marka.
Chłopcy czekali, aż wszystko w Little Lea wróci do normy, choć w głębi serca Jack wiedział, że nie nastąpi to już nigdy. Albert Lewis, który w ciągu zaledwie czterech miesięcy stracił ojca, żonę, a potem brata, z trudem był w stanie funkcjonować.
Jack od zawsze wiedział, że z czasem pójdzie w ślady Warrena i wyjedzie do szkoły w Anglii, ale wyglądało na to, że w tej sytuacji ojciec od razu będzie chciał się go pozbyć. I rzeczywiście, zapisano Jacka do szkoły z internatem Wynyard House w Hertfordshire, gdzie miał pojechać wraz z Warrenem. Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do wyjazdu chłopców do Anglii.
Pewnego wieczoru, trzy tygodnie po śmierci matki, Jack, w towarzystwie pozostałych dwóch Lewisów – Warrena i ojca, szedł nadbrzeżem zatoki w Belfaście. Pogrążeni byli w niezręcznej ciszy; jedynie podeszwy nowych butów Jacka wydawały głuchy dźwięk w zetknięciu z deskami pomostu. Każdy kolejny krok bardziej go irytował. Nigdy nie musiał nosić tak niewygodnych ubrań, a myśl, że ma w nich spędzić kolejne cztery dni, wydawała mu się niemal nie do zniesienia. Na głowę miał założony melonik – nieco przymały, uciskał głowę jak imadło. Szyję ocierał sztywny kołnierzyk, jak te noszone w Eton – duży, biały i nakrochmalony. Do tego ciasno zapięta marynarka i pumpy.
Lewisowie odszukali statek, który miał przewieźć chłopców do Anglii, i wdrapali się na trap. Powinna to być chwila ekscytacji, ale Jac-kowi przypomniała się radosna wakacyjna podróż, jaką odbył z matką do Anglii i Francji – wspomnienie innego i, jak przypuszczał, bardziej beztroskiego życia.
W końcu, z głębokim westchnieniem ulgi, Albert Lewis oświadczył, że statek niebawem odpływa i lepiej, żeby zszedł już z pokładu. Następnie wybuchnął szlochem. Bracia przyglądali mu się ze stoickim spokojem. Przez ostatnich kilka miesięcy Jack napatrzył się na tyle wybuchów emocji u dorosłych, że wystarczyłoby mu na całe życie, był więc zadowolony, kiedy ojciec się opanował, odwrócił i opuścił statek.
Mimo przygnębiających okoliczności Jack i Warren zdobyli się na pożegnalny uśmiech, kiedy statek odbijał od brzegu. Przy kłębach czarnego dymu buchającego z komina śruba okrętowa skotłowała wodę i statek rozpoczął podróż przez zatokę Belfast Lough na otwarte morze. Jack stał na sterburcie i wpatrywał się w noc z nadzieją, że po raz ostatni ujrzy światełko migoczące w domu Little Lea. Nie zobaczył jednak nic prócz ciemności.
Następnego ranka okręt zawinął do portu w Liverpoolu, gdzie chłopcy wysiedli i skierowali się na dworzec kolejowy. W miarę jak ich pociąg ze stukotem zbliżał się do Londynu, zagubienie i smutek Jacka przeradzały się w wyraźną niechęć do Anglii. Chłopiec porównywał chybotliwe drewniane płoty do solidnych kamiennych ogrodzeń w Irlandii, a przeważające tu zabudowania z czerwonej cegły – do malowniczych białych chatek w rodzinnych stronach. Denerwował go nawet kształt snopków siana – były tu wyższe i bardziej spiczaste niż w Irlandii.
Podczas pobytu w domu Warren niewiele mówił o tym, jak wygląda życie w Wynyard House, a Jack zaczął się zastanawiać, dlaczego tak mało wie o miejscu, do którego zmierzali. Już niebawem miał się o tym przekonać.
W Londynie, na stacji Euston, bracia przesiedli się na pociąg do Watford, gdzie dotarli po dwudziestu minutach. Jack stanął naprzeciw nowej szkoły i wziął głęboki wdech – był to brzydki bliźniak z żółtej cegły, wysypany żwirem w miejscu, gdzie powinien znajdować się ogród. W środku było jeszcze bardziej ponuro niż na zewnątrz. Sala sypialna, którą zamieszkiwało dziewięciu pensjonariuszy, była surowa i nieprzyjazna. W oknach brakowało zasłon – pierwszej nocy księżyc świecił Jackowi prosto w twarz.
Następnego dnia rozpoczynały się lekcje, a Jack zaczynał uzmysławiać sobie ogrom nieszczęścia, jakie go spotkało. Dyrektor szkoły Wynyard House, wielebny Robert Capron, rządził placówką jak niepoczytalny kapitan statku. Dzień rozpoczął się śniadaniem w jadalni. Chłopcy – dziewięciu pensjonariuszy i ośmiu uczniów dochodzących – siedzieli na jednym krańcu długiego stołu. Na drugim zasiadał wielebny Capron ze swoją cichą małżonką, z synem, przezywanym przez chłopców „siusiumajtkiem”, i z trzema flegmatycznymi dorosłymi córkami. Siusiumajtek wyglądał na jedyną osobę, która miała odwagę rozmawiać z ojcem, ale i tak tylko wtedy, kiedy ten o coś zapytał.
Chłopcy jedli w ciszy, a każda łyżka owsianki rosła Jackowi w ustach, tak że ledwie mógł cokolwiek przełknąć. Był dopiero ranek pierwszego dnia szkoły, a chłopiec już obawiał się, co będzie dalej.
Po śniadaniu uczniowie odmaszerowali do wspólnej sali o pustych ścianach – bez żadnych ilustracji ani ciekawych pomocy dydaktycznych. Były tam natomiast laski zaczepione na hakach, gotowe by w każdej chwili po nie sięgnąć i wymierzyć cios w chłopięcą nogę lub pośladek.
Pierwsza była arytmetyka, chociaż nie istniał żaden oficjalny plan zajęć. Wielebny Capron, którego chłopcy nazywali „Staruszkiem”, po prostu kazał uczniom zapisywać rachunki na tabliczkach. Wyglądało na to, że nie obchodzi go, co to będą za obliczenia. Siedzieli nad tym dwie godziny i Jack zaczął się zastanawiać, czy w ogóle czegoś się tu nauczy.
Po arytmetyce mieli krótką przerwę, a potem przyszedł czas na łacinę. Tu również Staruszek mało się odzywał, więc Jack zaczął powtarzać ćwiczenia, które robił już wcześniej z matką. Niemal słyszał jej głos, jak wspólnie czytają, a ona subtelnie go poprawia. Tylko to powstrzymywało go od płaczu.
Lunch był równie przygnębiający co śniadanie, a po posiłku chłopców odesłano na dwór na gimnastykę – mieli grać w palanta na żwirowym podwórku przed budynkiem szkoły. Jack biegał po ostrych kamieniach i marzył o miękkiej, zielonej trawie otaczającej Little Lea.
Wkrótce chłopiec znienawidził wszelkie sporty zorganizowane, a to głównie dlatego, że zarówno on, jak i Warren, odziedziczyli po ojcu defekt kciuków. Normalnie palec ten zgina się w dwóch stawach, a kciuki braci Lewisów miały tylko po jednym, przez co dość niezdarnie trzymali kij czy łapali piłkę.
Popołudniowe lekcje były równie nudne i chaotyczne co poranne, choć Jack miał okazję po raz pierwszy się przekonać, jak Staruszek dyscyplinuje swoich uczniów. W czasie lekcji dyrektor spytał jednego z chłopców, Petera, o pewien dowód geometryczny. Uczeń zaczął odpowiadać, ale nieprawidłowo. Zszokowany Jack patrzył, jak Staruszek zdejmuje ze ściany laskę i zaczyna uderzać nią w ławkę, krzycząc na ucznia: „Myśl! Myśl! Myśl!”.
Mimo napomnienia wyraźnie przestraszony Peter nie był w stanie udzielić poprawnej odpowiedzi.
– Podejdź tu, chłopcze – nakazał w końcu Staruszek.
Jack obserwował, jak Peter ostrożnie wychodzi z ławki.
– Stań tu i schyl się – powiedział Staruszek, wskazując na miejsce z przodu klasy.
Peter zrobił, jak mu kazano, a Staruszek, z laską w ręce, przeszedł do tyłu sali. Nagle odwrócił się na pięcie, przebiegł przez klasę, dopadł do chłopca i z całym impetem wymierzył mu potężny cios laską w pośladki. Peter nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku, Staruszek zaś wrócił na tył klasy i powtórzył całą procedurę. Sześć razy uderzył laską o siedzenie chłopca, a kiedy skończył, ten wydał z siebie żałosny jęk bólu, którego ukłucie Jack poczuł aż w żołądku. Był to jeden z najstraszniejszych aktów przemocy, jakich kiedykolwiek był świadkiem, i postanowił zrobić, co w jego mocy, żeby samemu uniknąć takiej kary.
Warunki życia w Wynyard House również wstrząsnęły Jackiem. W Little Lea mógł swobodnie poruszać się po całym domu, a tutaj był rozliczany z każdego kroku. W budynku była tylko jedna umywalnia z jedną wanną, a każdy z chłopców mógł brać kąpiel tylko raz na tydzień. Warunki panujące w toaletach były na tyle złe, że gdyby w szkole przeprowadzić inspekcję, z pewnością zostałaby zamknięta. Na tyłach budynku postawiono tylko jeden, nigdy niesprzątany wychodek. Co gorsza, przechowywano tam również wszystkie paczki z przekąskami i żywnością, jakie rodziny przesyłały chłopcom.
Sytuacja w Wynyard House nie poprawiała się, a można było wręcz odnieść wrażenie, że każdego dnia Staruszek wymyśla coraz to nowe zasady i kary za ich złamanie. Dwa tygodnie po przyjeździe Jack napisał do ojca błagalny list:
Mój drogi Papciu,
pan Capron powiedział coś, czego raczej nigdy nie zapomnę – „Do diabła z tym chłopakiem” – (za plecami Warrena), bo Warnie nie przyniósł swojego dżemu na podwieczorek, a nikt wcześniej nie słyszał o takiej zasadzie. Proszę, czy możemy nie zostawać na sobotę? Po prostu NIE MOŻEMY czekać w tej dziurze do końca semestru…
Twój kochający syn Jack
Niestety Albert nie odpowiedział na apel syna i chłopcy pozostali w Wynyard do końca semestru, zdani sami na siebie.
Jedynym jasnym punktem tamtego okresu były częste chwile, kiedy Staruszek wypędzał chłopców ze szkoły i kazał im chodzić na wspólne długie spacery. Niekiedy mieli przykazane trzymać się z dala od szkoły przez cały dzień. Zamiast włóczyć się gdzieś daleko, chłopcy zatrzymywali się w pobliskich wioskach, gdzie na pociechę kupowali sobie słodycze. Następnie przechadzali się wzdłuż kanału, który wił się przez płaską okolicę. Mijały ich pociągi i cudaczne automobile, co sprzyjało ogólnej ekscytacji. To właśnie w trakcie jednego z takich spacerów Jack wdał się w pierwszą dyskusję filozoficzną. Z jednym ze starszych chłopców zaczął rozważać, czy przyszłość jest linią, którą ktoś już narysował, czy też raczej niepoznanym bytem kreowanym w czasie rzeczywistym. Rozmowa zachwyciła Jacka, który uświadomił sobie, że dużo bardziej woli mówić o ideach niż o sprawach codziennych, na przykład o szkole.
Kiedy bracia wrócili do Little Lea na święta, Jack był pewien, że uda mu się przekonać ojca, żeby nie odsyłał ich do Wynyard House. Pan Lewis pozostał jednak głuchy na błagania syna, żywiąc przekonanie, że drobne niedogodności tradycyjnego angielskiego szkolnictwa tylko zahartują chłopców. Bracia wrócili więc do internatu.
To właśnie wtedy, w 1909 roku, Jack skończył jedenaście lat i zaczął znajdować pocieszenie w chrześcijaństwie. W Irlandii, we wczesnym dzieciństwie, religia otaczała go zewsząd. Jego dziadek Hamilton był kaznodzieją, który na starość w nieskończoność recytował psalmy, nawet jeśli nikt go nie słuchał, a matka Jacka lubiła czytywać anglikańską książeczkę do nabożeństwa. Dopóki jednak chłopiec nie trafił do Wynyard House, nie zastanawiał się, czym dla niego osobiście jest chrześcijaństwo. Szkolne doświadczenia były dla Jacka tak trudne, że chłopiec zaczął z niecierpliwością oczekiwać coniedzielnych porannych nabożeństw w kościele św. Jana.
Na początku był zrażony, że kościół parafialny skłania się w stronę obrzędowości High Church2 – parafianie robili znak krzyża i klękali przed ołtarzem. Wkrótce jednak odczucie to ustąpiło, a Jack zaczął wsłuchiwać się w kazania oraz modlitwy i postanowił dołożyć wszelkich starań, by stać się dobrym chrześcijaninem.
Każdego poranka i wieczoru oddawał się modlitwie, codziennie czytał też Biblię. Praktyka ta, w połączeniu z wizytami w domu, pomogła mu nieco lepiej znieść okres pobytu w szkole. Kiedy Jack i Warren odwiedzali Irlandię, najbardziej lubili pakować kosz piknikowy i rowerami objeżdżać wiejskie okolice hrabstwa Down. W tamtym okresie na irlandzkich drogach coraz częściej pojawiały się samochody, a Warren był nimi zafascynowany. Jack z kolei wolał się od nich trzymać z daleka i kiedy słyszał nadjeżdżający automobil, często przeskakiwał na drugą stronę ogrodzenia.
Po pierwszym roku Jacka w Wynyard House Warren ukończył szkołę i wyjechał kontynuować naukę w Malvern College w wiejskim hrabstwie Worcestershire. Jack wymyślił, że to doskonała okazja, aby i on wyjechał z Wynyard, jednak ojciec nie chciał o tym słyszeć. Nadal pogrążony w żalu po śmierci żony, ojca i brata nie miał pojęcia, że w szkole dzieje się aż tak źle. W 1909 roku sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, że jeden z rodziców złożył na policję doniesienie o nadużyciach, do których tam dochodzi, i wybuchł skandal. Sprawa zakończyła się polubownie, jednak połowę chłopców zabrano ze szkoły, tak że zostało w niej tylko czterech uczniów dochodzących i pięciu rezydentów, w których gronie był, niestety, Jack Lewis.
Po zakończeniu śledztwa Staruszek stał się jeszcze bardziej nieobliczalny. Kręcił się po korytarzu, szukając, kogo by tu skarcić. Szczególnie upodobał sobie niskich chłopców, których podnosił za kołnierzyk i zamaszyście bił laską po łydkach. W oczach Jacka wyglądało to jak makabryczne wahadło, przypominające mu to z zegara dziadka. Na szczęście młody Lewis, dobry i cichy uczeń, zdołał uniknąć kar cielesnych, lecz bardzo cierpiał, patrząc na okrutne traktowanie kolegów. Po roku od wyjazdu Warrena z Wynyard House Staruszek był człowiekiem wyniszczonym, niezdolnym sprostać codziennym obowiązkom dyrektora nawet tak niewielkiej placówki. Pewnego dnia ogłosił, że Wynyard się zamyka, a on wraca do swojego powołania duchownego.
Jack ze zdumieniem stwierdził, że jego modlitwy zostały wysłuchane. Szkoła Wynyard House to już przeszłość, koniec. Co jednak było jeszcze przed nim?
Około mili od domu Little Lea w Belfaście nad okolicą górował ceglasty budynek szkoły Campbell College. Choć od domu Jacka dało się tam dojść pieszo, Albert Lewis nie uważał za stosowne posyłać tam swoich synów. Chciał, żeby Warren i Jack stali się częścią angielskich wyższych sfer, co byłoby trudno osiągnąć, gdyby zamiast z angielskimi chłopcami w angielskiej szkole zadawali się z młodymi Irlandczykami w szkole irlandzkiej. A jednak, w chwili słabości i w obliczu nadciągającego końca Wynyard House, pan Lewis zgodził się, żeby Jack wrócił do Belfastu i zasilił szeregi uczniów Campbell College. Nalegał jedynie, aby syn zamieszkał w internacie, zamiast dochodzić do szkoły, lecz zgodził się podpisać przepustkę, tak aby Jack mógł odwiedzać dom w niedzielne popołudnia. Na tym etapie Jack gotów był na każdy kompromis, byle tylko nie zostać odesłanym do kolejnej angielskiej szkoły przypominającej Wynyard.
Od pierwszego dnia w Campbell College Jackowi trudno było poczuć się tam jak w domu. To dlatego, że jako uczniowi młodszej klasy nie przysługiwał mu żaden prywatny kącik – miał tylko łóżko i szafkę. Po lekcjach razem z innymi chłopcami wałęsał się po obszernych korytarzach i przesiadywał przy jadalnianym stole. Jack później porównał to do pomieszkiwania na dworcu kolejowym, i – tak jak na dworcu – działy się tam różne rzeczy.
W szkole rzadko dochodziło do zorganizowanego nękania. Od czasu do czasu jednak zbierały się zgraje dziesięciu–dwunastu łobuziaków, którzy wymyślali coś szalonego i robili to, dopóki uchodziło im na sucho, po czym na powrót wtapiali się w szarą społeczność szkolną. Mniej więcej tydzień po rozpoczęciu nauki w Campbell College ofiarą jednej z takich band padł Jack. Jeszcze przed chwilą stał w korytarzu, a już za moment osaczało go pięciu wyrostków. Chwycili go za ramiona i ciągali po korytarzach, aż całkowicie stracił orientację. Wtedy zawlekli go do obskurnego, niskiego pomieszczenia, gdzie w nikłym świetle Jack dostrzegł czterech innych młodszych uczniów, których spotkał podobny los. Chłopcy przywitali się skinieniem głowy i w ciszy oczekiwali na dalszy rozwój wypadków.
Uczeń na prawo od Jacka jako pierwszy został złapany za nogi przez zgraję prześladowców. Zgięli go wpół, wcisnęli mu głowę między nogi i wpakowali go w lukę między podłogą a biegnącą nad nią rurą. Nagle w niewyjaśniony sposób ofiara wyparowała – jak gdyby rozpłynęła się w powietrzu – i zapanowała cisza. Jack usiłował odgadnąć, co stało się z chłopcem, a po plecach przebiegały mu dreszcze.
Następnych dwóch nieszczęśników czekał ten sam los – czymkolwiek on był – a potem przyszła kolej na Jacka. Tak jak kolegów chwycono go za nogi, zgięto wpół i wepchnięto pod rurę. Zorientował się, że napastnicy wciskają go w zapadnię, która w końcu ustąpiła, a on przekoziołkował w dół. Z łomotem wylądował na swoim poprzedniku. Po chwili Jack uzmysłowił sobie, że wrzucono ich do komórki na węgiel. Chwilę później ze zsypu wytoczył się ostatni z chłopców, a potem dał się słyszeć dźwięk zasuwy zamykającej drzwiczki zapadni.
Chłopcom wydawało się, że siedzą w ciemności już całą wieczność, gdy wtem usłyszeli szczęk kłódki – ktoś otworzył zapadnię. Jeden po drugim przez zsyp wdrapali się z powrotem do niskiego pomieszczenia. Po ich prześladowcach nie było śladu, a oni wybuchnęli śmiechem na widok swoich umorusanych sadzą twarzy i ubrań. Jeden z chłopców poprowadził resztę do głównej sali, gdzie oberwało im się za to, że tak pobrudzili mundurki.
Chociaż samo zajście było nieco straszne, Jack nie przejął się incydentem. Słyszał, że w innych szkołach nowych uczniów spotykają znacznie gorsze przygody.
Nie miał okazji sprawdzić, jak to jest być kimś innym niż tylko nowym uczniem Campbell College. Ledwie zaczął się aklimatyzować, poważnie zachorował na bronchit i odesłano go do domu, do ojca. Na początku był niepocieszony, że musi opuścić mury szkoły, jednak kiedy nieco wrócił do zdrowia, pokochał samotność domowego zacisza. Co dzień rano ojciec wychodził do pracy, a on mógł czytać, pisać i rysować, ile tylko chciał. Nie było też Warrena, nie miał więc z kim pakować się w kłopoty. Po raz pierwszy od śmierci matki czuł się też swobodnie w towarzystwie ojca.
W tym czasie Jack szczególnie polubił czytanie baśni i poematów epickich. Nauczyciel języka angielskiego w Campbell College zaznajomił go z dziełami Matthew Arnolda, a Jacka oczarował zwłaszcza jego klasyczny poemat Sohrab and Rustum (Sohrab i Rustum). Mając za przyjaciół książki, a wieczorami ciesząc się towarzystwem ojca, Jack mógłby pozostać w domu już na zawsze, jednak Albert Lewis miał inne plany. Tym razem nie uwzględniały one powrotu syna do Campbell College. Jack miał być natomiast wysłany do małej angielskiej szkoły z internatem nieopodal Malvern College, gdzie uczęszczał Warren.
W styczniu 1911, po przerwie świątecznej, bracia raz jeszcze wyruszyli we wspólną podróż do Anglii. Co ciekawe, tym razem Jack nie zareagował na Anglię tak negatywnie jak poprzednio i nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy swój nowy dom. Szkołę o nazwie Cherbourg Jack pokochał od pierwszego wejrzenia. Otulona wzgórzami Worcestershire Hills, znajdowała się w pobliżu miasta Great Malvern w zachodniej Anglii przy granicy z Walią. Znane ze studni mineralnych Great Malvern uchodziło za miejsce występowania leczniczych źródeł, więc na kurację „u wód” przybywało tu wiele znanych osobistości i miasteczko stało się siedzibą dość nietypowej jak na Anglię społeczności. Usytuowane na zboczach wzgórz domy wyglądem przypominały górskie chaty rodem ze Szwajcarii, a ogrodnicy z wielką starannością przycinali wiecznie zielone drzewka, nadając im wymyślne kształty.
W pierwszym liście do ojca Jack pisał: „Malvern to jedno z ładniejszych angielskich miasteczek, jakie do tej pory widziałem. Wzgórza są przepiękne, choć oczywiście nie tak ładne jak nasze”.
Wszystko to wywarło na Jacku niesamowite wrażenie; czuł, jakby znalazł się w innym świecie. Jednak z chwilą, gdy przekroczył próg szkoły Cherbourg i swojej sali sypialnej, czar prysł, a nastała proza życia. Jack ponownie trafił do małej szkoły – liczyła zaledwie siedemnastu uczniów – lecz tym razem poziom nauczania był znacznie wyższy. Nie dziwi fakt, że ulubionym zajęciem Jacka stały się samotne spacery po okolicznych lasach.
Tymczasem w pobliskim Malvern College Warren nie był wzorem do naśladowania. Nie znosił greki oraz łaciny i szybko opracował sposób, jak przehandlować wzorową wiedzę z angielskiego na referaty ze znienawidzonych przedmiotów. W krótkim czasie wraz z grupką kolegów rozkręcili całkiem udany interes: każdy odrabiał prace domowe w dziedzinie, w której czuł się mocny, i wymieniał się z pozostałymi chłopcami. Jack z kolei ubóstwiał wszystkie przedmioty z wyjątkiem matematyki. Z radością tłumaczył dzieła z języków klasycznych i czytał prace na temat metafizyki.
Wprawdzie Jack odnosił sukcesy na polu akademickim, lecz jego życie towarzyskie kulało. Nie zrobił postępów w żadnym ze sportów, a zainteresowanie innych chłopców krykietem i rugby było dla niego całkowicie niezrozumiałe. Nie mógł sobie znaleźć miejsca wśród rówieśników. Zaczął się martwić swoim wyglądem i przejmować dziewczętami. Za fasadą śmiałka krył się skryty, utalentowany nastolatek, który szukał swojego miejsca w świecie.
Szybko zauważyła to administratorka szkoły, panna Cowrie, która zadała sobie wiele trudu, aby stać się dla Jacka szczególnym przyjacielem i powiernikiem. Niestety, ich relacja zakończyła się niefortunnie, kiedy Jack zainicjował kampanię na rzecz umożliwienia uczniom wysyłania do domu listów bez konieczności uprzedniego zatwierdzania ich treści przez dyrekcję. Panna Cowrie wzięła w tym sporze stronę Jacka i w rezultacie została zwolniona.
Incydent załamał Jacka; stracił najlepszego przyjaciela, jakiego miał w Cherbourg. Nie było jednak wyjścia – musiał wytrwać. Ostatecznie zaprzyjaźnił się z kilkoma chłopcami, którzy podzielali jego zainteresowania.
Święta i wakacje nadal stanowiły najjaśniejszy punkt w kalendarzu Jacka, choć w domu dochodziło teraz do licznych napięć pomiędzy Warrenem i ojcem. Pan Lewis oskarżył starszego z synów, że jest leniem i marnuje czas przeznaczony na edukację. Warren odparował, iż ojciec prowadzi niewyobrażalnie nudne życie i jeśli takie są efekty wieloletniej nauki, to on sobie jej nie życzy.
Punktem kulminacyjnym szkolnych problemów Warrena było przyłapanie go na paleniu na terenie szkoły. Nie został co prawda wydalony w trybie natychmiastowym, ale nie pozwolono mu wrócić do Malvern College na semestr zimowy 1913 roku. Albert był wściekły. Czuł, że to na nim spoczywa odpowiedzialność skierowania obu synów na właściwą ścieżkę wiodącą do pożytecznego życia zawodowego.
Po wakacjach 1913 roku spędzonych w Belfaście chłopcy ponownie wrócili do Anglii. Tym razem cel podróży Warrena był inny. Miał zamieszkać u prof. Williama Kirkpatricka w hrabstwie Surrey. W.T. Kirk-patrick, znany też jako „Old Knock”, wiele lat wcześniej był dyrektorem szkoły, do której uczęszczał Albert Lewis. Profesor Kirkpatrick był człowiekiem nastawionym zadaniowo i pedantycznie przywiązanym do ustalonego harmonogramu.
Był to nowy początek dla obu chłopców, ponieważ Jack zakończył właśnie naukę w Cherbourg i został przyjęty do Malvern College jako stypendysta.
Przyjeżdżając do Malvern, Jack wiedział, czego się spodziewać – przez ostatnie dwa lata mieszkał w sąsiedztwie college’u i wielokrotnie tam bywał przy okazji rozmaitych wydarzeń sportowych. Postanowił unikać kłopotów i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Plan już na samym początku spalił na panewce.
Obowiązkiem każdego ucznia Malvern College było reprezentowanie w rozgrywkach sportowych jednego z klubów, do którego został przypisany. Zamiast samemu sprawdzić, do którego z nich trafił, Jack zaufał informacji przekazanej mu przez jednego ze starszych uczniów, chłopca przezywanego „Fribble” (Bajerant). „Jesteś w tym samym klubie co ja, B6” – powiedział Fribble. Tak poinformowany Jack posłusznie podszedł do tablicy ogłoszeń, by sprawdzić, w której drużynie ma grać. Ku swemu zadowoleniu odkrył, że nie przypisano go do żadnej z drużyn, nie musi więc uczestniczyć w żadnej z rozgrywek. Może Warnie powiedział im, jak źle mi idzie w sportach – tłumaczył sobie. Jednak w trzecim tygodniu szkoły Jack zorientował się, że Fribble go okłamał. Wcale nie przydzielono go do klubu B6, lecz do zupełnie innego, i zdążył już opuścić kilka obowiązkowych meczów. Karą za takie przewinienie, bez względu na to, czy popełnione umyślnie, czy nie, było wychłostanie dyscypliną przez jednego ze starostów klas. Jack poniósł konsekwencje, lecz obiecał sobie nigdy więcej nie ufać informacjom z drugiej ręki, które mógłby bez trudu uzyskać samodzielnie.
Fribble należał do najbardziej uprzywilejowanej grupy w Malvern College, zwanej „The Bloods”. Bloodem zostawał każdy uczeń, który sportową walecznością i zdolnościami przywódczymi zaskarbił sobie podziw reszty chłopców. Wszyscy młodsi uczniowie chcieli wyrosnąć na Blooda, a to głównie z powodu panującego w szkole systemu zwanego „wyrobnictwem”. Polegał on na tym, że Blood miał prawo zażądać od każdego juniora, by ten wykonywał za niego przeróżne prace fizyczne. Jack i inni nowicjusze w Malvern College szybko przekonali się, że nie mają zbyt dużo wolnego czasu. Na każde wezwanie uczniowie musieli się zameldować przed Bloodem i wysłuchać jego poleceń, a on wybierał jednego lub kilku chłopców, którzy mieli dla niego wykonywać rozmaite usługi, na przykład sprzątać pokój lub czyścić buty. Jack szybko się zorientował, że cała sztuka polega na tym, by wykonać zadanie z odpowiednim wyczuciem – wystarczająco dobrze, żeby uniknąć chłosty za obijanie się przy pracy, ale nie na tyle dobrze, by stać się najsumienniejszym wyrobnikiem, a co za tym idzie – pupilkiem Blooda.
Jack ze wszystkich sił starał się dostosować do okoliczności. Udawał zainteresowanie sportem, bez szemrania wykonywał zadania przydzielane mu przez Bloodów, a nawet pozorował atencję na odbywających się dwa razy w tygodniu nabożeństwach. Tak naprawdę po religijnej gorliwości, którą odczuwał we wcześniejszych latach, dawno nie było śladu. Jack powtarzał sobie, że nie wierzy już w Boga, a chrześcijaństwo to tylko kolejny mit wymyślony dla podtrzymania nadziei u nieszczęś-liwych mas ludzkich. Tak pisał do sąsiada z Belfastu:
Jakie to wszystko przygnębiające! Dałbym jeszcze radę znieść całą tę harówkę, niewygody i szkolne wyżywienie: takich niedogodności można się przecież spodziewać. Ale to, co irytuje mnie ponad wszystko, to absolutny brak poszanowania dla muzyki, książek i tym podobnych, tak powszechny wśród osób, które zmuszony jestem nazywać moimi towarzyszami. Czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest od dwunastu tygodni przebywać wśród chłopców, których myśli nigdy nie wzbijają się ponad nudny, codzienny mecz krykieta, pracę i jedzenie?
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 1913 roku Jack pogodził się z myślą, że nigdy nie uda mu się naprawdę odnaleźć w Malvern College. Kiedy przyjechał Warren, żeby zabrać go na święta do domu, do Belfastu, Jack miał nadzieję, że jego noga już nigdy w tej szkole nie postanie. Wiedział, co robić – musiał w czasie ferii przekonać ojca, żeby wypisał go z Malvern i zapisał do innej szkoły, w innym miejscu.
W czasie świątecznej przerwy w Belfaście Jack dobił z ojcem targu. Miał wrócić do Malvern College na jeszcze jeden semestr, a potem dokończyć edukację u Williama Kirkpatricka, „Old Knocka”, który był już wówczas prywatnym nauczycielem Warrena. Taki kompromis dało się zaakceptować – po Bożym Narodzeniu Jack wrócił do Malvern, by odliczać dni do ostatecznego opuszczenia murów szkoły.
Tymczasem Warren, z dala od wpływu innych chłopców w Malvern College, zaczął odnosić sukcesy w nauce i został jako podchorąży przyjęty do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst w Anglii. Zajął dwudzieste pierwsze miejsce wśród 201 młodych mężczyzn przyjętych w wiosennym naborze. Jego wyczyn zadziwił wszystkich, a Albertowi Lewisowi dał pewność, że prof. Kirkpatrick będzie dobrym nauczycielem również dla Jacka.
W ostatnim semestrze w Malvern College Jack spędzał większość czasu w szkolnej bibliotece. Nauczyciel języka angielskiego zasugerował, żeby chłopiec przeczytał dzieła irlandzkiego poety Williama Butlera Yeatsa oraz książki Northern Antiquities (Starożytności północy) Paula Henriego Malleta i Myths of the Norsemen (Mity Normanów) Hélène Adeline Guerber. Przeczytawszy lektury, Jack wziął się do pisania własnej tragedii nordyckiej, którą zatytułował Loki Bound (Loki uwięziony). Opowiadała o chłopcu, który zbuntował się przeciw żądnemu krwi ojcu okrutnikowi.
Semestr szybko minął i latem 1914 roku Jack spakował swoje rzeczy, by na dobre opuścić Malvern College. Czas spędzony w szkołach z internatem dobiegł końca.
Chociaż dla Jacka rok 1914 oznaczał nadejście osobistej wolności, dla Warrena i wielu innych angielskich młodzieńców wiązał się z czymś zgoła innym. Europa znalazła się na krawędzi wojny. 28 czerwca 1914 roku przez świat przetoczyła się wieść o śmierci następcy tronu Austro--Węgier, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, w zamachu dokonanym w Sarajewie przez serbskiego nacjonalistę.
Trzy tygodnie później monarchia austro-węgierska postawiła Serbii ultimatum – ma wydać zamachowca. Doprowadziło to do eskalacji konfliktu: po stronie Serbii stanęła Rosja, zaś po stronie Austro-Węgier – Niemcy. Wyglądało na to, że Europa z każdym dniem coraz bardziej dryfuje w stronę wojny. W końcu 28 lipca 1914 roku monarchia austro-węgierska wypowiedziała Serbii wojnę. Był to moment otrzeźwienia dla wszystkich krajów kontynentalnej Europy, a także dla Wielkiej Brytanii. Ludzie z niepokojem czekali na rozwój wypadków, obawiając się wojny.
W czasie wakacji Jack starał się nie dopuszczać do głosu tych mnóstwa pytań, które nie dawały pewnych odpowiedzi. Kontynuował pracę nad Loki Bound i, ku jego uciesze, znalazł się ktoś, z kim mógł dzielić pomysły. Jack poznał mieszkającego po sąsiedzku chłopca, Arthura Greevesa, kiedy tylko rodzina Lewisów wprowadziła się do Little Lea. Jednak ponieważ zawsze wracał ze szkoły z Warrenem, z którym stanowili zgrany duet, nie szukał towarzystwa innych kolegów. Teraz zaś, gdy brat wyjechał do szkoły oficerskiej w Sandhurst, Jack został sam. Dowiedziawszy się, że Arthur leży w domu chory, postanowił złożyć sąsiadowi wizytę. Ku swemu zaskoczeniu Jack zauważył na stoliku przy łóżku kolegi egzemplarz Mitów Normanów. Wskazując na książkę, spytał:
– Podoba ci się to?
– A tobie się to podoba? – z niedowierzaniem odparł Arthur.
Godzinę później chłopcy nie przestawali rozprawiać o baśniach i legendach, a Jack zrozumiał, że znalazł w Arthurze prawdziwego przyjaciela.
Tymczasem sytuacja w Europie nadal się pogarszała. 1 sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, a dwa dni później Francja Niemcom. Ci ostatni najechali Belgię, chcąc przez jej terytorium dotrzeć aż pod Paryż. W odpowiedzi Wielka Brytania dotrzymała traktatu z Francją i 4 sierpnia 1914 roku wypowiedziała Niemcom wojnę. Z kolei trzy tygodnie później, na mocy traktatu z Wielką Brytanią, Japonia wypowiedziała wojnę Rzeszy. Co zrozumiałe, szkolenie oficerskie Warrena w Sandhurst nabrało tempa, żeby jak najszybciej przygotować go do udziału w konflikcie.
W całym tym zamieszaniu Jack szykował się do wyjazdu. Miał zamieszkać u prof. Kirkpatricka w Great Bookham, w angielskim hrabstwie Surrey. Choć zbliżały się szesnaste urodziny chłopca, Jack nie musiał się martwić, że wyślą go na front – był obywatelem irlandzkim, nie brytyjskim, a Wielka Brytania nie miała uprawnień, by powoływać do wojska Irlandczyków.
I znów Jack wsiadł na statek z Belfastu do Liverpoolu, by tam złapać sobotni pociąg do Londynu. W stolicy przesiadł się na pociąg do Bookham i rozpoczął ostatni etap swojej podróży. Mijał wiejskie krajobrazy hrabstwa Surrey, które okazały się zupełnie inne, niż sobie wyobrażał: pejzaż urozmaicały rozsiane tu i ówdzie wzgórza i lesiste doliny, w które wciśnięte były małe wioski. Większość domów, zamiast z cegły czy kamienia, pobudowano z drewna i pokryto dachówką. Kiedy pociąg wreszcie wtoczył się na stację Bookham, William Kirkpatrick już oczekiwał na Jacka. Old Knock był wysokim, szczupłym mężczyzną; liczył sobie ponad sześć stóp wzrostu3. Miał krzaczaste wąsy i bokobrody, lecz brodę nosił gładko wygoloną. Kiedy Jack wymieniał z nauczycielem powitalny uścisk dłoni, nie mógł wyjść z podziwu nad strojem Williama Kirkpatricka. Old Knock był ubrany bardziej jak ogrodnik niż profesor.
W drodze ze stacji do domu, zwanego przez Kirkpatricka „Gastons”, Jack usiłował nawiązać pogawędkę i wspomniał, jak bardzo okoliczny krajobraz różni się od jego wyobrażeń. To wtedy Jack przekonał się, jak drobiazgowy potrafi być Old Knock. Zamiast odpowiedzieć kurtuazyjnie, Kirkpatrick w swym ulsterskim akcencie brogue zaczął podważać przesłanki, które doprowadziły Jacka do podobnych spostrzeżeń, wytykając mu brak logiki i nierzeczowość. Jack błyskawicznie zrozumiał, że zanim zacznie rozmowę z profesorem, musi się nieco lepiej zastanowić.
W Gastons, przy herbacie, Old Knock nakreślił Jackowi program nauczania:
– W poniedziałek zaczniemy od lektury Homera w grece.
Jack się zakrztusił. Nie znał tego języka, więc jak miał czytać książkę? Obiekcje chłopca najwyraźniej nie obeszły Old Knocka, bo w poniedziałek rano profesor wszedł do niewielkiego gabinetu na piętrze, który miał być salą lekcyjną Jacka, z egzemplarzem Iliadyw ręku. Otworzył księgę I i w grece odczytał dwie pierwsze strony. Jack nie zrozumiał ani słowa. Wtedy Old Knock przełożył pierwsze sto wersów księgi na angielski i wręczył Jackowi stronę tłumaczenia wraz z greckim leksykonem. Tak opracowany tekst kazał uczniowi przeanalizować i spróbować samodzielnie przełożyć kilka następnych linijek.
Posiłkując się greckim tekstem Homera, przekładem Old Knocka i leksykonem, Jack wykonał polecenie. W ciągu kolejnych tygodni powoli opanował podstawy greki. Nim się zorientował, umiał już nie tylko w głowie przełożyć pojedyncze słowa na angielski, lecz także myśleć i rozumować w grece w trakcie czytania.
Albert Lewis martwił się, że u państwa Kirkpatricków Jackowi będą dokuczały samotność i nuda, ale nic nie mogło bardziej mijać się z prawdą – Jack był zachwycony, że jest jedynym chłopcem w domu. Wkrótce potem wraz z profesorem wypracowali wygodny dla obu harmonogram pracy.
Co rano, o ósmej, dom wypełniał się zapachem skwierczącego bekonu i pomidorów, a Jack zjadał obfite śniadanie dopełnione kromką irlandzkiego chleba sodowego. Przywodziło mu to na myśl dom i dobrze nastrajało na resztę dnia. Następnie udawał się na górę, gdzie od dziewiątej uczył się i pracował nad przekładem. O jedenastej pani Kirk-patrick przynosiła mu filiżankę herbaty i po krótkiej przerwie kontynuował lekcje aż do pory obiadowej. Po lunchu szedł na długi spacer po okolicy, by około piątej po południu znów zasiąść do pracy. O siódmej wspólnie z gospodarzami raczył się kolacją, a potem do wieczora czytał, co sprawiało mu wielką przyjemność.
Jack po raz pierwszy w życiu nie musiał chodzić w niedzielę do kościoła. Profesor Kirkpatrick był zdeklarowanym ateistą i nieustannie nagabywał Jacka, by ten przedstawiał mu dowody na istnienie Boga, w którego wiara niemal całkiem się już z chłopaka ulotniła. Zadanie było wymagające i Jack szybko się poddał, przyznając przed Old Knockiem, i przed samym sobą, że ma wątpliwości, szczególnie co do chrześcijaństwa, i do religijnej wiary w ogóle. Sprowokowało to wiele długich dyskusji, w toku których profesor wyjaśniał, dlaczego uważa, że Biblia nie mówi prawdy i że Bóg nie istnieje.
Po zaledwie miesiącu od przyjazdu do Great Bookham Jack otrzymał od Warrena list, w którym brat informował, że został w randze podporucznika wcielony do Królewskiego Korpusu Obsługi i Wyposażenia (Royal Army Service Corps), gdzie miał odpowiadać za transport sprzętu i zaopatrzenia dla żołnierzy walczących na wojennych frontach Europy.
Jack domyślał się, że wyjazd brata do Francji to kwestia zaledwie kilku tygodni. Miał rację – w listopadzie Albert dał Jackowi znać, żeby przyjechał do Belfastu pożegnać się z Warrenem. To była krótka i krępująca wizyta. Z każdym pobytem w domu Jackowi coraz trudniej było znaleźć z ojcem wspólny język, a teraz jeszcze Warren był dziwnie dorosły, ubrany w szyty na miarę mundur z serży z lśniącymi mosiężnymi guzikami.
Po powrocie do Great Bookham Jack czuł się bardziej osamotniony niż kiedykolwiek wcześniej, więc rzucił się w wir nauki. Chłonął wiedzę niczym gąbka: kontynuował studia nad greką; doszły też łacina, francuski i włoski. Odkrył nowych pisarzy i nowe książki, a jego ulubioną stała się powieść Phantastes George’a MacDonalda. Centralnym punktem fabuły jest tu sen głównego bohatera, Anodosa, z którego budzi się on w tajemniczym świecie. Tam pewna nieznajoma, która okazuje się jego zmarłą babką, przez otwór w sekretarzyku prowadzi go do świata wróżek. Wszystko w tej opowieści intrygowało Jacka; łączyło się tu tyle wątków, z którymi zetknął się od czasów dzieciństwa. Młody Lewis uświadomił sobie również, że uwielbia brzmienie języka angielskiego i postanowił, że zostanie poetą.
Jack spostrzegł, że pod kuratelą prof. Kirkpatricka ulotniły się wszelkie pozostałości jego chrześcijańskiej wiary. Nieraz przelewał swoje przemyślenia na papier, pisując listy do nowego przyjaciela, Arthura Greevesa. W jednym z nich wspomniał, że według niego chrześcijaństwo bazuje na mitach, a Jezus został uznany za jednego z bogów dopiero po swojej śmierci. Przyznał również, że to spora ulga nie musieć wierzyć w „zmorę, która będzie człowieka na wieki dręczyć”, jeśli nie uda mu się przestrzegać wszystkiego, co nakazuje Biblia. Gdyby jakiś Bóg tak postępował – argumentował Jack – to byłby „duchem bardziej okrutnym i barbarzyńskim niż jakikolwiek człowiek”. Jack chciał jasno i wyraźnie przekazać Arthurowi, że wyrósł już z religii chrześcijańskiej.
Szybko minęły dwa lata i w listopadzie 1916 roku Jack obchodził swoje osiemnaste urodziny. Przez ten czas zmienił się w postawnego, krępego młodzieńca, którego edukacja w szkole średniej dobiegała końca i który musiał podjąć decyzję co do swojej przyszłości. Wiedział, że powrót do domu, do Irlandii, pozwoliłby mu uniknąć wojny – rząd brytyjski nie prowadził w Irlandii poboru. Jeśli jednak pozostanie w Anglii, aby ubiegać się o miejsce na Oksfordzie, gdzie zamierzał studiować, zostanie koniec końców wcielony do służby wojskowej i wysłany do walki w śmiercionośnych okopach Francji. Jack zmagał się ze sobą – nie wiedział, co robić, ale ostatecznie podjął decyzję dającą mu spokój sumienia: złoży podanie o przyjęcie do Oksfordu i będzie czekał na powołanie do armii.
Powziąwszy takie postanowienie, Jack uznał, że nie chce już ani chwili dłużej myśleć o wojnie. Napisał: „Odłożyłem wojnę na bok do tego stopnia, że niektórzy nazwą to hańbą, a inni wyczynem. Jeszcze inni powiedzą, że uciekam od rzeczywistości. Ja zaś utrzymuję, że to raczej traktat zawarty z rzeczywistością, ustalenie pewnej granicy. To rodzaj oświadczenia wygłoszonego mojej ojczyźnie: «Dostaniesz mnie określonego dnia, nie wcześniej. Jeśli zajdzie taka potrzeba, umrę na twojej wojnie, ale do tego czasu będę żył własnym życiem»”.
Jack nie przypuszczał, że tak trudno będzie się dostać do Kolegium Uniwersyteckiego na Oksfordzie. Doskonale radził sobie z językiem angielskim i językami obcymi, ale nie znosił nauk przyrodniczych i matematyki, którym nie poświęcał przez to wiele uwagi. Żeby jednak znaleźć się w gronie studentów, musiał zdać egzaminy między innymi z tych przedmiotów, z których był najsłabszy.
Ostatni semestr w Great Bookham u prof. Kirkpatricka Jack miał więc poświęcić na szlifowanie przyrody i matematyki, ale nie miał do tego serca. Pozostawiony bez nadzoru wolał się uczyć niemieckiego i włoskiego. Nie przykładał się do przedmiotów ścisłych i ostatecznie oblał egzamin wstępny do Oksfordu.
Na jego szczęście dyrektor Kolegium Uniwersyteckiego, zobaczywszy wysokie noty Jacka z innych przedmiotów, zlitował się nad nim i zezwolił, by Jack rozpoczął studia w Kolegium, pod warunkiem że zobowiąże się ciężko pracować i zaliczyć oblany egzamin z przyrody i matematyki przed ukończeniem studiów.
28 kwietnia 1917 roku C.S. Lewis rozpoczął studia na Oksfordzie. Kiedy jednak jako świeżo upieczony student przekraczał bramy uprag-nionego uniwersytetu, nad jego głową zawisła groźba konieczności udziału w wojnie.
Tytuł oryginału: C. S. Lewis: Master StorytellerAutor: Janet & Geoff BengeTłumaczenie: Aleksanda AdamczewskaRedakcja: Tomasz PowyszyńskiKorekta: Sara Pieszka, Bartosz SzpojdaSkład i przygotowanie do druku: Sylwia CupekProjekt graficzny okładki (dostosowało z oryginału): Wydawnictwo Szaron
Druk i oprawa: Drukarnia Sowa
Copyright © 2007 Janet & Geoff Benge,Originally published under the title C. S. Lewis: Master Storyteller.All right reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Szaron, 2023Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Szaron, 2023Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawca: SzaronKsięgarnia | Wydawnictwo | Hurtowniaul. 3 Maja 49a, 43-450 Ustrońtel. 503 792 [email protected] [email protected]ążkę można nabyć u wydawcy.
Wydanie I, Ustroń 2023ISBN 978-83-8247-149-6