62,10 zł
Fascynująca podróż po Metropolitan Museum of Art i jego skarbach.
Każdego roku miliony odwiedzają Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Ale tylko nieliczni mają nieograniczony dostęp do każdego jego zakamarka. Są to strażnicy, którzy pilnują zgromadzonych tu skarbów. Patrick Bringley nigdy nie myślał, że będzie jednym z nich. Kiedy jednak u jego starszego brata zdiagnozowano raka, on sam poczuł potrzebę ucieczki od codziennego życia. Porzucił więc dotychczasową pracę dla New Yorkera i poszukał ukojenia w najpiękniejszym miejscu, jakie znał.
Ku jego zaskoczeniu i radości czytelnika, to tymczasowe schronienie stało się domem Bringleya na dekadę. Podążamy za nim, gdy strzeże delikatnych skarbów od Egiptu po Rzym, przechadza się labiryntami pod galeriami i zachwyca się pięknymi dziełami. Dzięki niemu poznajemy nie tylko wspaniałą sztukę z kolekcji Metropolitan Museum of Art, ale także pełne przygód życie jego pracowników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 268
Po prostu cudowna. Ta zabawna, wzruszająca, pięknie napisana książka zabiera czytelnika w podróż będącą ciągiem objawień. To świadectwo zdolności sztuki do oświecania życia.
– Keith Christiansen, curator emeritus Metropolitan Museum of Art
Zdumiewająca książka o zdumiewającym miejscu. Całe piękno świata jest błyskotliwie inteligentnym opisem potęgi sztuki, a zarazem głęboko empatycznym wejrzeniem w kulturę pracy, dzięki której sztuka jest widzialna dla wszystkich.
– Alex Ross, autor „New Yorkera” i autor książki The Rest is Noise
Patric Bringley oferuje spojrzenie z bliska na jedną z najwspanialszych instytucji świata. Całe piękno świata mówi jednak o czymś znacznie więcej: o dziwnym ludzkim impulsie do tworzenia sztuki, o tajemnicy doświadczania sztuki i o roli, jaką sztuka może odgrywać w naszym życiu. Co za dar.
– Rumaan Alam, autor książki Zostaw świat za sobą
Oświecające i kształtujące doświadczenia, jakimi dzieli się strażnik jednego z najwspanialszych muzeów świata. Patrick Bringley jest szczęściarzem.
– Kerry James Marshall, artysta, autor retrospektywy Mastry w Metropolitan Museum of Art
Dla Toma
ταλίφρων
OD AUTORA
Informacje o wszystkich dziełach sztuki wymienionych w tekście, wraz ze źródłami ułatwiającymi lokalizację obiektów w galeriach i obejrzenie w domu zdjęć obrazów w wysokiej rozdzielczości, zaczynają się na str. 214.
Na tę książkę złożyły się prawdziwe zdarzenia z dziesięciu lat mojej pracy jako strażnika w muzeum. Starając się opisać sceny pokazujące moje doświadczenia, niekiedy łączyłem w jedno fakty, które w rzeczywistości miały miejsce w różnym czasie. Nazwiska muzealnego personelu zostały zmienione.
I
WIELKIE SCHODY
W suterenie Metropolitan Museum of Art, pod skrzydłem mieszczącym zbiory broni i zbroi, przed Biurem Dyspozytorni Straży, stoją w stertach puste skrzynie do transportu dzieł sztuki. Skrzynie występują we wszelkich kształtach i rozmiarach – niektóre są duże i prostopadłościenne, inne szerokie i płaskie jak obrazy, ale wszystkie, zbudowane solidnie z jasnego, surowego drewna, wyglądają jednakowo imponująco, nadają się do przewozu bezcennych skarbów albo egzotycznych zwierząt. Rankiem mojego pierwszego dnia stoję w mundurze strażnika obok tych mocnych, romantycznych przedmiotów, zastanawiając się nad własną rolą w muzeum. W tej chwili jestem zbyt zaabsorbowany otoczeniem, żeby zdawać sobie sprawę, jak się w tej roli czuję.
Podchodzi do mnie kobieta, strażniczka o imieniu Aada, która ma mnie wprowadzić w obowiązki. Wysoka, o włosach jak słoma, gwałtowna w ruchach, wygląda i zachowuje się jak zaczarowana miotła. Wita się ze mną z nieznanym mi akcentem (fińskim?), strzepuje łupież z ramion mojej granatowej marynarki mundurowej, krzywi się, widząc, że ubranie nie leży na mnie najlepiej, i prowadzi mnie korytarzem z gołego betonu, gdzie znaki ostrzegają: „Pierwszeństwo przejazdu dla przewożonych dzieł sztuki”. Obok przemyka kielich transportowany na wózku. Wspinamy się po wydeptanych schodach na piętro, mijając wyposażony w silnik podnośnik nożycowy (dowiaduję się, że służy do wieszania obrazów i wymiany żarówek). Za jedno z jego kół wetknięte są złożony egzemplarz „Daily News”, papierowy kubek po kawie i książka z oślimi uszami, Siddhartha Hermanna Hessego.
– Ohyda – wyrzuca z siebie Aada. – Rzeczy prywatne trzyma się w swojej szafce.
Naciska poziomą dźwignię nijakich, metalowych drzwi i kolory zmieniają się jak u Czarnoksiężnika z krainy Oz, kiedy natykamy się na fantasmagoryczny pejzaż El Greca, Widok Toledo. Nie ma czasu na zagapienie się. W tempie kroku Aady obrazy migają jak strony kineografu, stulecia przewijają się w tył i w przód, tematy przeskakują między sacrum a profanum, Hiszpania przechodzi we Francję, w Holandię, Włochy. Zatrzymujemy się przed Madonną z Dzieciątkiem i świętymi Rafaela, wysoką na prawie dwa i pół metra.
– To nasz pierwszy posterunek, posterunek C – oznajmia Aada. – Do dziesiątej będziemy stać tutaj. Potem staniemy tam. O jedenastej przeniesiemy się na posterunek A. Będziemy się trochę przemieszczać, chodzić tam i z powrotem, ale nasze miejsce jest tu, kolego. Później napijemy się kawy. Przypuszczam, że pana sekcja to malarstwo starych mistrzów, tak?
Mówię, że tak, tak mi się wydaje.
– W takim razie ma pan szczęście – ciągnie. – W końcu trafi pan też do innych sekcji: jednego dnia starożytny Egipt, następnego Jackson Pollock, lecz na pierwszych kilka miesięcy dyspozytor przydzieli pana tutaj. Potem będzie pan tu spędzał może sześćdziesiąt procent czasu. – Dwukrotnie tupie. – To drewniana podłoga, przyjazna dla stóp. Może pan w to nie wierzyć, kolego, ale to prawda. Dwunastogodzinna służba na drewnie jest jak ośmiogodzinna na marmurze. A ośmiogodzinna na drewnie jest niczym. Przeleci tak, że stopy nawet nie poczują.
Okazuje się, że jesteśmy w galeriach dojrzałego renesansu. Na każdej ścianie na cienkich miedzianych drutach wiszą olśniewające obrazy. Sama sala też prezentuje się imponująco, ponad dwanaście na sześć metrów, z wyjściami przez dwuskrzydłowe drzwi w trzech kierunkach. Podłoga jest miękka, tak jak zapewniała Aada, sufit wysoki, ze świetlikami wspomaganymi przez lampy świecące pod różnymi strategicznymi kątami. Mniej więcej pośrodku sali stoi ławka, na której leży porzucony plan muzeum w języku chińskim. Za ławką para drutów zwisa luźno nad ostentacyjnie pustym miejscem na ścianie.
Aada wyjaśnia:
– Widzi pan podpisany kwit. – Wskazuje ten niezbity dowód, że nie jest to miejsce szokującego przestępstwa. – Wisiał tu pan Francesco Granacci, ale konserwator zabrał go do czyszczenia. Mógłby też zostać wypożyczony, wzięty na badania do gabinetu kustoszy albo na zdjęcie do pracowni fotograficznej. Kto wie? Tak czy inaczej, w takich wypadkach zauważy pan stosowną informację.
Przechodzimy wzdłuż rozpiętej na wysokości poniżej kolan elastycznej liny, która trzyma nas na dystans około metra od obrazów, i wchodzimy do następnej galerii powierzonej naszej pieczy. Tutaj sławnym nazwiskiem okazuje się Botticelli. Dalej znajduje się trzecia, mniejsza sala, zdominowana przez innych florentyńczyków. Jest to nasz rejon do godziny dziesiątej, kiedy to przesuniemy się do kolejnych trzech galerii.
– Chronić życie i mienie, w tej kolejności – kontynuuje wykład Aada, mówiąc teraz z naciskiem i oddzielając każde słowo. – To prosta robota, młody człowieku, ale nie dla idiotów. Mamy oczy szeroko otwarte. Rozglądamy się dookoła. Jak strachy na wróble zapobiegamy kłopotom. Z drobnymi incydentami radzimy sobie sami. W razie poważnych zdarzeń alarmujemy Centrum Dowodzenia i postępujemy zgodnie z procedurami, których uczył się pan na szkoleniu teoretycznym. Nie jesteśmy policjantami, chyba że nas do tego zmuszają. Na szczęście nie zdarza się to często. A jeśli zaczynamy rano, mamy do zrobienia parę rzeczy...
Po powrocie do galerii Rafaela Aada staje na palcach, żeby wetknąć klucz w zamek i otworzyć szklane drzwi na klatkę schodową dla publiczności. Potem ostrożnie przechodzi nad rozpiętą liną – świadka tego przestępstwa przechodzi dreszcz – i kuca pod ciężką, złoconą ramą.
– Światła – mówi, wskazując przełączniki na listwie przypodłogowej. – Zazwyczaj włącza je nocna straż, ta, która się zmienia o północy, ale gdyby tego nie zrobiła...
Wciska pół tuzina przełączników naraz i nagle znajdujemy się w długim, ciemnym tunelu, a renesansowe obrazy zamieniają się w srebrzyste majaki na ścianach. Podnosi dźwignie przełączników i światła w galerii zapalają się po kolei z zaskakująco głośnym pstrykaniem.
Publiczność zaczyna napływać około 9:35. Nasz pierwszy gość to, sądząc po teczce pod pachą, studentka uczelni artystycznej. Zorientowawszy się, że jest sama (nie liczy – być może słusznie – Aady i mnie), gwałtownie wciąga powietrze. Następnie zjawia się francuska rodzina w jednakowych czapkach New York Metsów (które prawdopodobnie uznała za czapki Yankees, to bardziej typowy dla turystów wybór). Aada mruży oczy.
– Na ogół nasi zwiedzający są uroczy – przyznaje – chociaż potrafią być bardzo głupi, a te obrazy są stare i delikatne. Wczoraj pracowałam w skrzydle amerykańskim. Ludzie przez cały dzień chcieli sadzać swoje dzieci na trzech niedźwiedziach z brązu! Wyobraża pan sobie? Na starych mistrzach jest dużo lepiej, nie tak spokojnie jak na sztuce azjatyckiej, ale to bułka z masłem w porównaniu z XIX wiekiem. Oczywiście wszędzie, gdzie pracujemy, musimy uważać na bezmyślne jednostki. Widzi pan? Jak na zawołanie.
Po drugiej stronie sali francuski ojciec sięga nad rozpiętą liną, wskazując swojej córce jakiś Rafaelowski detal.
– Monsieur! – woła Aada, trochę głośniej niż trzeba. – S’il vous plaît! Nie tak blisko!
Po chwili do galerii wchodzi niespiesznie starszy mężczyzna w znajomym służbowym ubraniu.
– Och, świetnie, to pan Ali, doskonały partner! – chwali strażnika Aada.
– Aada, najlepsza! – odpowiada on w tym samym tonie.
Pan Ali przedstawia się jako wsparcie dla naszego zespołu (zespół pierwszy, Sekcja B) – ma nas przesunąć na posterunek B.
Aada zgadza się ochoczo.
– Jest pan w pierwszym zastępie? – pyta go.
– W drugim.
– Niedziela–poniedziałek wolne?
– Piątek–sobota.
– Ach, więc to dla pana nadgodziny... Panie Bringley, pan Ali zaczął dziś rano trochę wcześniej od nas, za to idzie do domu o 17:30. Nie jest takim twardzielem jak pan i ja, nie jest w trzecim zastępie, nie, nie, on musi wracać do swojej pięknej żony. W które dni pan pracuje, panie Bringley? Racja, mówił pan: piątek, sobota, niedziela, wtorek; dwanaście godzin, dwanaście godzin, osiem godzin, osiem godzin. Tak jest dobrze. Długie dni będą się wydawać normalne, a normalne krótkie. I zawsze będzie pan miał ten trzeci dzień wolny, jeśli zechce pan pracować w nadgodzinach. Niech pan się trzyma trzeciego zastępu, panie Bringley. Do widzenia, panie Ali.
Miejsce naszego nowego posterunku prowadzi nas w tył i w przód przez historię, obejmując malarstwo włoskie XIII i XIV wieku, a także dużą przyległą galerię obrazów z Francji epoki rewolucji. Podczas obchodu Aada niekiedy wskazuje kamery i alarmy, których konieczność akceptuje, ale które traktuje z wyższością. Szacunkiem darzy ludzi i bardziej interesuje ją lista personelu pomocniczego, w jej oczach niemal tak samo ważnego jak strażnicy: woźni, nasi związkowi bracia i siostry, pielęgniarka, u której można dostać proszki od bólu głowy, windziarz będący na własnym rozrachunku i pozwalający sobie na zaledwie jeden dzień wolny w miesiącu, dwaj strażacy po służbie czy też emerytowani, cały czas na miejscu, operatorzy wózków dźwigowych przemieszczający ciężkie dzieła sztuki, montażyści albo technicy zajmujący się pracami wymagającymi wyczucia, stolarze, malarze i pracownicy warsztatowi, inżynierowie i elektrycy, do tego mnóstwo ludzi, których widuje się nieco rzadziej, jak kustosze zbiorów, kuratorzy wystaw, konserwatorzy i dyrektorzy.
To wszystko jest bardzo interesujące, ale nie mogę nie zauważyć, że my tu sobie rozmawiamy, a tuż obok wisi Madonna z Dzieciątkiem Duccia, datowana na około 1300 rok. Przez cały poranek nie zatrzymałem wzroku na obrazie i jestem ciekaw, czy zwrócę uwagę Aady, wspominając o wartości dzieła, szacowanej na czterdzieści pięć milionów dolarów. Aada jedynie smutnieje, słysząc coś tak wulgarnego. Przyciąga mnie do małego obrazu na desce i niemal szepcze:
– Widzi pan te sczerniałe, przypalone miejsca na dole ramy. Ślady od świeczek wotywnych. To piękny obraz, prawda? Te obrazy są piękne, prawda? Staram się przypominać tym ludziom... wycieczkom szkolnym, turystom... przypominam im, że to mistrzowie. Pan i ja pracujemy z mistrzami. Duccio. Vermeer. Velázquez. Caravaggio. W porównaniu z czym? – Spogląda w kierunku naszych sąsiadów ze skrzydła amerykańskiego. – Z jakąś podobizną Jerzego Waszyngtona? Dajże pan spokój. Bądźmy poważni.
Zbliża się pan Ali i z drugiego końca galerii wykonuje obiema rękami żartobliwy gest wypychania. Tym samym przenosi nas niemal poza skrzydło starych mistrzów, przez szklane drzwi, do ogromnej galerii wychodzącej na hol główny. Na tym ruchliwym skrzyżowaniu Aada jest nieustannie zasypywana najróżniejszymi pytaniami: o mumie, fotografie, maski afrykańskie, „starożytne instrumenty medyczne albo coś takiego?”. (Na to ostatnie odpowiada z przekonaniem: „Niczego takiego nie mamy”). Nieraz przeprasza mnie za poziom tych rozmówek, zapewniając, że z ciekawszymi pytaniami spotkamy się, kiedy będzie spokojniej. Po wprawnym udzieleniu wskazówek kierujących do figurki baletnicy Degasa poklepuje mnie, żeby zwrócić moją uwagę na dobrze ubranego mężczyznę przechodzącego obok.
– Idzie kustosz tego działu, Morgan, albo jakoś tak.
Patrzymy, jak mija nas szybkim krokiem, ze wzrokiem wbitym w podłogę, i znika w sali Duccia.
– Do swojego gabinetu – wyjaśnia Aada – za drzwiami z brzęczykiem w galerii Rubensa.
Oboje dostrzegamy ironię sytuacji: to my spędzamy cały dzień na widoku, wśród arcydzieł, i to my nosimy tandetne ubrania.
Jest już prawie jedenasta, więc wkrótce będziemy mieć przerwę. Kilka osób z pytaniami stoi w kolejce do Aady, a ja korzystam z okazji, żeby zajrzeć w głąb przestronnego holu głównego. Jak łososie na tarło zwiedzający płyną ku mnie, w górę wielkich schodów, i mijają mnie wartkim strumieniem, jakbym był kamieniem wystającym z wody. Myślę o tym, jak wiele razy wchodziłem po tych schodach w przeszłości, nie odwracając się, żeby popatrzeć na napływających miłośników sztuki – turystów i nowojorczyków – z których większość miała poczucie, że ich czas w tym świecie w miniaturze będzie za krótki. Zdumiewa mnie, że mój nie musi taki być.
Pierwszej wizyty w Met nie da się zapomnieć. Miałem jedenaście lat i przyjechałem z matką do Nowego Jorku z naszego domu pod Chicago. Pamiętam długą jazdę koleją podziemną na Upper East Side, której sama nazwa brzmiała odlegle, i powieściową atmosferę tej dzielnicy: portierów w liberiach, dumne, zbudowane z kamienia, wysokie budynki mieszkalne, słynne szerokie aleje – najpierw Park Avenue, potem Madison, następnie Piąta. Musieliśmy podchodzić ulicą Wschodnią 82, ponieważ swoim pierwszym spojrzeniem na muzeum uchwyciłem jego rozległe, kamienne schody wejściowe, na których akurat grał saksofonista. Fasada Met, bardzo kolumnowa i grecka, robiła wrażenie w znajomy sposób. Jakaś magia sprawiała, że w miarę jak się zbliżaliśmy, stawała się coraz szersza, tak że nawet zza wózków z hot dogami i tryskających fontann nie byliśmy w stanie objąć wzrokiem całego budynku. Natychmiast zrozumiałem, że jest to miejsce o niemożliwej rozciągłości.
Wspięliśmy się po marmurowych schodach i przekroczyliśmy próg holu głównego. Maureen, moja mama, stanęła w kolejce, aby złożyć nasz „sugerowany datek” (nawet miedziak dawał nam prawo wejścia), a mnie zachęciła do pokręcenia się po holu. Wydawał się on nie mniej okazały od hali dworca Grand Central i pełen takiej samej energii ludzi, którzy dokądś wyruszają. Przez wejście na jednym końcu mogłem dostrzec burzę śnieżną oślepiająco białych posągów, być może greckich. Przez wejście na drugim końcu widoczny był sarkofag piaskowego koloru, z pewnością wskazujący drogę do starożytnego Egiptu. Na wprost szeroki, prosty, majestatyczny bieg schodów wieńczyło barwne malowidło, które wyglądało jak duży i napięty żagiel statku. Przyczepiliśmy sobie do kołnierzyków małe blaszane przypinki dla zwiedzających i naturalną koleją rzeczy ruszyliśmy schodami w górę.
Wszystko, co wiedziałem o sztuce, przekazali mi rodzice. Maureen studiowała historię sztuki jako drugi kierunek w college’u i z zapałem pasjonatki ewangelizowała w tej dziedzinie mojego brata Toma, moją siostrę Mię i mnie. Co najmniej kilka razy w roku wybieraliśmy się do Art Institute of Chicago, gdzie skradając się jak łowcy skarbów, typowaliśmy swoje ulubione obrazy, jakbyśmy planowali rabunek. Moja matka była z zawodu aktorką teatralną, a jeśli ktoś wie cokolwiek o chicagowskim teatrze, to zdaje sobie sprawę, że nie ma w nim miejsca na efekciarstwo i blichtr, jest za to ciężka praca i autentyczne zaangażowanie. Pamiętam, jak jeździłem z nią samochodem do miasta. Słyszałem, jak zaprzyjaźnieni aktorzy pozdrawiają ją nie jako Maureen, ale jako „Mo”, patrzyłem, jak światła na widowni gasną i zapalają się światła sceniczne, i odkrywałem, że na świecie jest dość miejsca na tę małą świętą przestrzeń, obojętną na uliczny zgiełk na zewnątrz. W domu gramoliliśmy się wszyscy do jej wielkiego łóżka na czytanie książek z obrazkami Maurice’a Sendaka. Rozumieliśmy, że są one inne od zwykłych książek, bo proszą nas, byśmy uprzątnęli przestrzeń w naszej wyobraźni na dzikie harce, które zostaną tam z rozmachem odegrane. W najwcześniejszych odczuciach postrzegałem sztukę jako należącą do jakiegoś odrębnego świata skąpanego w świetle księżyca, i to był wpływ mojej matki.
Tata twardo stąpał po ziemi, ale i on miał mi do przekazania swoją naukę. Pracując w banku spółdzielczym na South Side w Chicago, był George’em Baileyem[1] naszych czasów, organicznie nieznoszącym panów Potterów tego świata. Dla odprężenia na koniec dnia godzinami walił w klawisze rodzinnego pianina. Uwielbiał pianino. Przez pewien czas jeździł z naklejką na zderzaku, która głosiła „Pianino”. I chociaż nigdy nie był w tym bardzo dobry – zawsze mawiał, że jego talent to nie talent, raczej gorliwość zrodzona z przyjemności – grywał utwory swoich dwóch idoli, Bacha i Duke’a Ellingtona, z potknięciami, ale bez nieśmiałości. Podśpiewywał przy tym głośno i czerpał czystą radość z piękna melodii: „Da ta DA da duuu”. Moje wyobrażenie artysty jako osoby nieustraszonej ma główne źródło w moim tacie.
Tamtego dnia w Met ja objąłem prowadzenie i pognałem nas przez muzeum z fantastyczną prędkością, nieustannie dręczony podejrzeniem, że za następnym rogiem znajduje się widok w jeszcze większym stopniu nie do przeoczenia. Od otwarcia w 1880 roku to największe w Ameryce muzeum sztuki rozrastało się w sposób pozbawiony logiki – nowe skrzydła wyrastały przy starych tak, że całkiem nowe światy zdawały się nagle zjawiać znikąd. Przemierzanie ich, szczególnie jeśli zmienia się kierunek tak często jak my, jest jak zwiedzanie wielkiego domu we śnie – pokoje otwierają się przed tobą i zostają z tyłu, dwukrotnie odwiedzone galerie widziane pod nowym kątem wydają się rozpoznawalne jedynie mgliście. Z całego tego zamętu wyłaniają się tylko dwa wyraźne wspomnienia dzieł sztuki, które widziałem tamtego dnia. Nigdy jeszcze nie oglądałem niczego stworzonego siłą tak niebotycznej wyobraźni, jak rzeźby w drewnie ludu Asmat z Papui-Nowej Gwinei, zwłaszcza długi szereg słupów totemicznych, każdy wykonany z jednego drzewa sagowego. Mój ulubiony składał się z figur wytatuowanych mężczyzn stojących jeden drugiemu na ramionach. Penis tego na szczycie rozszerzał się w kunsztownie rzeźbiony liść palmy. To zdawało się dowodzić, że świat zawiera w sobie dużo więcej możliwości, niż byłbym się po nim spodziewał.
W skrzydle starych mistrzów stanąłem jak wryty przed Żniwiarzami Pietera Bruegla z 1565 roku. Zareagowałem na to wspaniałe dzieło w sposób, który teraz uważam za fundamentalny dla szczególnej mocy sztuki. Doświadczyłem mianowicie wielkiego piękna obrazu, chociaż nie miałem pojęcia, co z tym pięknem zrobić. Nie mogłem rozładować emocji mówieniem o nim – niewiele było do powiedzenia. To, co piękne, nie było jak słowa, lecz jak farba – ciche, bezpośrednie i konkretne, opierało się przełożeniu nawet na myśli. Wobec tego moja reakcja na obraz pozostawała we mnie uwięziona, ptak trzepoczący się w mojej piersi. A ja nie wiedziałem, jak to rozumieć. Nigdy nie wiadomo, jak to rozumieć. Jako strażnik będę się przyglądał niezliczonym zwiedzającym, reagującym na swój sposób na dziwne odczucia.
Siedem lat później przyjechałem do Nowego Jorku na studia. Tak się akurat złożyło, że na jesiennej wystawie Met prezentowało rysunki i grafiki Bruegla – i znów wstępowałem na wielkie schody, tym razem w nowej roli ambitnego studenta z głową w chmurach i notatnikiem w ręku. Przez całe życie deptałem po piętach mojemu genialnemu starszemu bratu – Tom, urodzony dwa lata wcześniej niż ja, był swego rodzaju geniuszem matematycznym – i widziałem siebie jako dzielnego młodszego brata z wielkimi artystycznymi marzeniami.
Na pierwszym roku, w pierwszym semestrze, zapisałem się na takie zajęcia na Wydziale Anglistyki, których temat brzmiał najpoważniej – seminarium poświęcone Johnowi Miltonowi. Przez dwanaście tygodni dokonywaliśmy rozbioru dwunastu ksiąg Raju utraconego. Na co drugiej stronie był tam wers taki jak: „Stropił się Szatan i poczuł, jak straszną / Jest dobroć”[2], nad którym w moim odczuciu powinniśmy byli się zatrzymać na następne dwanaście tygodni. Tak niesamowicie działały na mnie wielka literatura i wielka sztuka.
Wybrałem tylko kilka przedmiotów na Wydziale Historii Sztuki, ale zajęcia te były chyba najbardziej ekscytujące ze wszystkich. Wchodziłem do sali wykładowej, gasło światło, rzutnik do slajdów z warkotem budził się do życia i na ekranie ukazywały się katedry, meczety, pałace, wszelkie wspaniałości całego świata – pstryk, pstryk, pstryk. Kiedy indziej znów było spokojniej: mały renesansowy rysunek kredką w stukrotnym powiększeniu drgał jak kadr wczesnego filmu na świecącym ekranie.
Chciałbym móc powiedzieć, że studia nauczyły mnie pokory, ale być może wciąż byłem na to za młody. Miałem profesora, który pomagał kierować czyszczeniem sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej, i czułem się, jakbym to ja sam był na tych rusztowaniach – przyszły wybitny uczony od spraw wielkich i ważnych.
Tego dnia, kiedy poszedłem na wystawę Bruegla, miałem zamiar wchłonąć każde słowo opisu wciśnięte przez kuratorów na niewielkie tabliczki. Czułem, że jestem gotów pójść dalej, zostawiając za sobą reakcję osłupienia, którą wywołali u mnie Żniwiarze, a która – jak teraz podejrzewałem – była dziecinna, może nawet głupia. Chciałem nabrać wyrafinowania i myślałem, że za pomocą odpowiednich narzędzi akademickich i aktualnej terminologii mógłbym nauczyć się analizować dzieła sztuki jak należy, dzięki czemu nigdy nie byłbym wobec nich bezradny. Czy czułem małego ptaszka trzepoczącego skrzydłami w mojej piersi? Żaden problem! Potrafiłem uciszyć dziwne odczucia, posługując się rozumem, żeby odczytać motywy obrazu albo rozpoznać szkołę czy styl. Taki manewr służył ominięciu mojej percepcji bezgłośnego piękna i znalezieniu języka, który mógłby pozwolić mi ruszyć z miejsca i odnaleźć się w prawdziwym świecie.
Ale wtedy mój brat Tom zachorował i moje priorytety się zmieniły. Kiedy skończyłem studia, na dwa lata i osiem miesięcy prawdziwy świat stał się salą szpitalną w Beth Israel Hospital i jednopokojowym mieszkaniem Toma w Queens. Nieważne, że akurat zaczynałem fantastyczną pracę w śródmiejskim wieżowcu, bo to te cichsze miejsca uczyły mnie o pięknie, łasce i stracie – a także, jak podejrzewałem, o znaczeniu sztuki.
Kiedy w czerwcu 2008 roku Tom zmarł, złożyłem podanie o najuczciwszą pracę, jaka mi przyszła do głowy, w najpiękniejszym miejscu, jakie znałem. Tym razem przychodzę do Met, nie myśląc o pójściu dalej. Serce mam pełne, serce mi pęka i bardzo chcę postać w bezruchu przez jakiś czas.
Po południu Aada chwyta mnie za ramię i mówi:
– Młody człowieku, zostawię pana samego. Pan będzie tutaj, a ja tam. – I znika, o ile się nie mylę, w Hiszpanii.
Oczywiście nie jestem zupełnie sam, ale mijający mnie nieznajomi nie za bardzo mogą uchodzić za towarzystwo, a muzeum jest rozległe (powierzchnia równa mniej więcej trzem tysiącom przeciętnych nowojorskich mieszkań) i w galeriach takich jak ta rzadko panuje tłok. Przez kilka minut trwam na swoim posterunku C, czując, jak czas się wlecze w tempie, które można pomylić ze staniem w miejscu. Zakładam ręce z przodu. Zakładam ręce z tyłu. Próbuję włożyć je do kieszeni. Opieram się plecami o ościeże drzwi, przez chwilę chodzę tam i z powrotem, potem podpieram się o ścianę. Krótko mówiąc, jestem niespokojny, najwyraźniej niegotowy na nagłe przejście od chodzenia za Aadą jak kaczątko do stania nieruchomo i czujnie. Faktem jest, że przez te ostatnie kilka tygodni przechodziłem proces, który po raz pierwszy od śmierci Toma dawał mi poczucie, że moje życie zmierza w jakimś kierunku. Złożyłem podanie. Byłem na rozmowie o pracę. Odbyłem szkolenie. Zdałem państwowy egzamin licencyjny, pobrano mi odciski palców, muzealny krawiec z Biura Mundurowego zdjął ze mnie miarę. I oto jestem! A jedyne, co mam robić, to... zachować czujność, obserwować, ręce mieć puste, a oczy szeroko otwarte, podczas gdy moje życie wewnętrzne coraz bardziej wypełniają piękne dzieła sztuki i życie toczące się wokół nich.
Nadzwyczajne uczucie. Po następnych kilku długich minutach zaczynam wierzyć, że to naprawdę może być moja rola.
PRZYPISY