Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Całkiem zwyczajny kraj obejmuje okres od 1795 roku do dzisiejszych rządów PiS. Osią rozważań tego historycznego eseju jest kształtowanie się polskiej świadomości narodowej. Brian Porter-Szűcs oferuje nową perspektywę na wiele istotnych kwestii. Czy faktycznie w XIX wieku chłopi identyfikowali się z polskością? Czy na pewno II RP szanowała swoich niepolskich obywateli i przestrzegała ich praw? Czy życie w PRL-u było jedną wielką udręką? Czy Polacy mieli jasną wizję państwa, czy kształtowało się ono niejako przez przypadek? Autor jako „zewnętrzny” badacz nie ma problemu z kwestionowaniem wielu mitów dotyczących naszej historii i dowodzi, że los Polski nie tle historii powszechnej jest dosyć typowy.
Brian Porter-Szűcs (ur. 1963) jest profesorem historii, wykłada na University Michigan-Ann Arbor. Wydał m.in. Faith and Fatherland: Catholicism, Modernity, and Poland (2010) oraz When Nationalism Began to Hate: Imagining Modern Politics in 19th Century Poland (2000), która to książka została przetłumaczona na polski pod tytułem Gdy nacjonalizm zaczął nienawidzić: Wyobrażenia nowoczesnej polityki w dziewiętnastowiecznej Polsce (2011). Napisał też kilkadziesiąt artykułów poświęconych polskiej religijności i najnowszym wydarzeniom politycznym w naszym kraju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 721
Tytuł oryginału angielskiego: Poland in the Modern World: Beyond Martyrdom
Copyright © by Brian Porter-Szűcs, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2021
Copyright © for the Polish translation by Anna Dzierzgowska, 2021
Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2021
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Opieka redakcyjna: Ewa Wieleżyńska, Dorota Nowak
Konsultacja merytoryczna: dr hab. Adam Leszczyński
Redakcja: Wojciech Górnaś / Redaktornia.com
Korekty: Redaktornia.com
Indeks: Redaktornia.com
Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich materiałów ilustracyjnych. Osoby fizyczne i prawne, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.
ISBN 978-83-957973-5-4
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
Ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
e-mail: redakcja@wydawnictwofiltry.pl
www.wydawnictwofiltry.pl
Skład i przygtowanie eBooka: Jarosław Jabłoński / jjprojekt.pl
wstęp
Uwaga o przypisach
rozdział pierwszypolacy bez polski, 1795–1918
Literatura uzupełniająca
rozdział drugikrajobraz polityczny na początku xx wieku
Różne odmiany socjalizmu
Narodowa Demokracja
Ludowcy
Literatura uzupełniająca
rozdział trzecinaród czy rewolucja? 1914–1922
pps i endecja
Polska rewolucja
Wojna polsko-bolszewicka
Literatura uzupełniająca
rozdział czwartymiędzy demokracją a autorytaryzmem, 1922–1939
Państwo narodowe versus państwo obywatelskie
Zamach majowy
Sanacja
Literatura uzupełniająca
rozdział piątyhiperinflacja i kryzys
Różnice regionalne
Wielka inflacja
Wielki kryzys
Literatura uzupełniająca
rozdział szóstyżydzi, ukraińcy i inni polacy
Żydowscy Polacy i polscy Żydzi
Ukraińcy
Literatura uzupełniająca
rozdział siódmydruga wojna światowa, 1939–1945
Kampania wrześniowa
Okupacja i terror
Opór
Sporna pamięć
Literatura uzupełniająca
rozdział ósmypodbój czy rewolucja? 1945–1956
Stawka ideologiczna
Polityka władzy i początek zimnej wojny, 1944–1948
Doświadczenie stalinizmu
Literatura uzupełniająca
rozdział dziewiątyrok 1956 i rozwój komunizmu narodowego
Odwilż Gomułki
„Polska droga” Gomułki
Literatura uzupełniająca
rozdział dziesiątykomunizm i konsumpcjonizm
Narodziny komunistycznego konsumenta
Literatura uzupełniająca
rozdział jedenastykoniec prl, 1976–1989
Bunt i opozycja
„Solidarność”
Rok 1989
Literatura uzupełniająca
rozdział dwunastyterapia szokowa
Literatura uzupełniająca
rozdział trzynastyiii rp
Literatura uzupełniająca
posłowie
Brytyjski pisarz Douglas Adams w Restauracji na końcu wszechświata (która jest prawdziwym arcydziełem fantastyki humorystycznej) opisuje doskonałe narzędzie tortur, wir całkowitego zrozumienia:
Człowiek, który wynalazł wir całkowitego zrozumienia, zrobił to w zasadzie tylko dlatego, że chciał zagrać żonie na nerwach.
Trin Tragula – bo tak się nazywał – był marzycielem, myślicielem, lubiącym abstrakcyjne i teoretyczne dociekania filozofem czy – jak wyraziłaby to jego żona – przygłupem. […]
– Zacznij nareszcie odróżniać, co jest ważne, a co nie! – powtarzała bez przerwy, czasem nie mniej niż trzydzieści osiem razy w ciągu dnia. Tak więc zbudował wir całkowitego zrozumienia – żeby jej pokazać […].… Kiedy włączył wir, w jednej chwili ujrzała nieskończoność stworzenia oraz – we właściwej skali – siebie.
Trin Tragula był przerażony, wstrząs bowiem unicestwił jej umysł, ku swemu zadowoleniu stwierdził jednak, iż przekonująco udowodnił, że jeżeli życie chce istnieć we wszechświecie o tak wielkich rozmiarach, nie może pozwolić sobie na luksus odróżniania, co jest ważne, a co nie1.
1 Douglas Adams, Restauracja na końcu wszechświata, przeł. Paweł Wieczorek, Zysk i S-ka, Poznań 1994, s. 75–76.
Książka, którą bierzesz do ręki, jest czymś w rodzaju wiru całkowitego zrozumienia historii Polski, choć oczywiście nie jest moim zamiarem torturować czytelników przypominaniem im, jak nieistotni są w skali wszechświata. Chciałbym raczej umieścić Polskę w najszerszym możliwym kontekście, tak by pokazać, w jaki sposób przeszłość tego konkretnego kraju może dostarczać przykładów działania sił, które ukształtowały cały świat nowoczesny. Być może po włączeniu wiru Polska skurczy się do rozmiarów ledwie widocznego punktu, jednak wy, stanąwszy w tym punkcie, zobaczycie cały świat.
Często pytają mnie, dlaczego Amerykanin poświęca swoją karierę badaniu Polski i dlaczego studenci w Stanach Zjednoczonych mieliby się zainteresować zajęciami na ten temat. Ale może ważniejszy niż moja osobista droga jest fakt, że jestem tylko jednym z wielu naukowców, którzy pracują na tym szybko rozszerzającym się polu badawczym. W Ameryce Północnej liczba historyków zajmujących się tematami związanymi z Polską od pewnego czasu stale rośnie2.
2 American Historical Association Directory of History Dissertations https://bit.ly/32z3tg6. Wykres uwzględnia rozprawy, które w tytule mają słowa „Poland” lub „Polish”.
Akademicki portal internetowy H-Poland, międzynarodowe forum badaczy i badaczek zajmujących się problematyką Polski, ma obecnie 780 członków ze wszystkich kontynentów poza Antarktydą (czekamy, aż speca od Polski zatrudni baza McMurdo). Obrazek wygląda równie dobrze od strony popytu, jak i od strony podaży: zajęcia, które owi profesorowie i profesorki prowadzą, książki, które piszą, cieszą się zainteresowaniem. Na przykład na mój roczny wykład „Polska w świecie współczesnym” zapisuje się zwykle 75–100 studentów3. Podobne zajęcia – czy to z historii Polski, czy ogólnie z historii Europy Wschodniej – organizowane są niemal na każdym większym amerykańskim uniwersytecie.
3 W Stanach Zjednoczonych studenci cieszą się sporym zakresem swobody w kształtowaniu własnego programu studiów i mogą wybierać (w obrębie pewnych kategorii) zajęcia, w których chcą uczestniczyć. Studenci spoza wydziału historii muszą przejść kilka kursów historii i nauk społecznych, dlatego zajęcia o Polsce mogą przyciągać studentów z całego uniwersytetu.
Rozprawy doktorskie dotyczące historii Polski, powstałe w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie w latach 1910–2015
Dlaczego tak wielu Amerykanów interesuje się Polską? Nie chodzi o to, że ten kraj jest jakoś wyjątkowy, studentów nie przyciągają też opowieści o polskim heroizmie i cierpieniu. W wielu innych salach wykładowych mogą usłyszeć o godnych podziwu bohaterach, o wspaniałych osiągnięciach lub o tragicznym ucisku, po cóż więc dodatkowo komplikować sobie życie i uczyć się wszystkich tych trudnych do wymówienia polskich nazwisk? Być może ci studenci mają przodków z Polski i chcą dowiedzieć się czegoś o ich ojczyźnie? To mogłoby być jakieś wyjaśnienie, jednak z moich nieformalnych badań wynika, że zaledwie jedna trzecia moich słuchaczy i słuchaczek deklaruje jakiekolwiek rodzinne powiązania z Polską. Głównym powodem, dla którego, jak mi się wydaje, jestem w stanie przyciągnąć tak duże grono, jest sposób, w jaki przedstawiam temat: nie jako studium obcej krainy o dziwacznej historii, ale jako okazję do poznania kraju, który znajdował się na styku wszystkich trendów charakteryzujących świat nowoczesny. Nietrudno przekonać amerykańskich studentów, że Polska ma związek z ich życiem, ponieważ jej historia pozwala naświetlić bardzo wiele znajomych tematów z nieco odmiennej (a bardzo odkrywczej) perspektywy. Uważam Polskę za naprawdę interesującą, jednak bynajmniej nie dlatego, że jest krajem niezwykłym, ale właśnie dlatego, że jest tak bardzo zwyczajna.
W ciągu ostatnich piętnastu lat w anglojęzycznych badaniach nad Polską pojawiło się przesunięcie tektoniczne: odchodzimy od opowieści o męczeństwie, o doniosłych zmaganiach politycznych i ucisku, rozwijają się natomiast badania nad życiem codziennym zwykłych Polaków. Być może ten trend jest robieniem z konieczności cnoty, w tym sensie, że jeśli mieszkasz w usa i chcesz pisać o Polsce, to możesz przyciągnąć odbiorców tylko pod warunkiem, że twoja praca będzie miała dla nich znaczenie. Nie jest to jednak trudne do zrobienia, a powstające w rezultacie książki spotykają się w usa z zainteresowaniem, ponieważ w dosłownym sensie oswajają Amerykanów z przeszłością Polski – to znaczy pokazują, jak coś, co wydaje się odległe i obce, może się w rzeczywistości okazać zdumiewająco swojskie.
W niniejszej książce chcę odwrócić ten obraz i pokazać polskim czytelniczkom i czytelnikom wizerunek ich kraju, pojawiający się, gdy spoglądamy z perspektywy globalnej. Nie jest to po prostu perspektywa jednego konkretnego Amerykanina, nawet jeśli pod wieloma względami ta książka ma bardzo osobisty charakter i odzwierciedla moje poglądy i zainteresowania. Większe znaczenie ma to, że będę wprowadzał idee, interpretacje i analizy znacznej liczby doskonałych badaczy, najczęściej wykształconych w Stanach, ale pochodzących z różnych stron świata i zawsze starających się patrzeć na Polskę w szerokim kontekście4. Na końcu każdego rozdziału proponuję dalsze lektury, dzięki którym czytelnicy będą mogli zobaczyć, jak bogaty i zróżnicowany stał się obszar badań nad Polską rozciągający się o wiele dalej i szerzej niż tych kilkoro anglojęzycznych autorów, których polski odbiorca miał już okazję poznać5. Nie trzeba dodawać, że korzystam także obficie z polskojęzycznych badań i nie zamierzam ani przez chwilę sugerować, jakoby historycy po drugiej stronie Atlantyku w czymkolwiek przewyższali tych z Polski. Z pewnością nie! Jednak ci z nas, którzy pracują za granicą, muszą być zaznajomieni z tym, co pisze się tu, w Polsce, podczas gdy nie jestem pewien, czy dotychczas działało to tak samo w drugą stronę. Pamiętając o tym, mam zarazem nadzieję, że dzięki niniejszej książce choć trochę wyrównam szale. Dlatego moim celem jest coś wręcz przeciwnego niż to, co staram się osiągnąć, kiedy jestem u siebie: tu i teraz chciałbym bowiem, żeby Polska, o której piszę, wydała się polskim czytelnikom mniej swojska, ponieważ to właśnie jest pierwszy krok do ustalenia jej pozycji w wirze całkowitego zrozumienia.
4 Na przykład wśród doktorantów, którzy na moim uniwersytecie obronili w ostatnich latach prace na temat Polski, mamy antropologa historycznego z Korei i historyczkę z Puerto Rico. Żadne z nich nie miało związków z Polską, zanim zaczęli zajmować się nią na studiach (patrz: Dong Ju Kim, Taking Better Care of the Fields: Knowledge Politics of Sugar Beet, Soil, and Agriculture After Socialism in Western Poland, University of Michigan dissertation, 2012; Lenny Ureña, The Stakes of Empire: Colonial Fantasies, Civilizing Agendas, And Biopolitics in the Prussian-Polish Provinces (1840–1914), University of Michigan dissertation, 2010).
5 Niestety jak dotąd zaledwie drobna część tych prac została przetłumaczona na polski, mam jednak nadzieję, że sytuacja zaczyna się zmieniać. Ostatnio na przykład przetłumaczono prace dwojga z najważniejszych pracujących w Stanach specjalistów: Małgorzata Fidelis, Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce, przeł. Maria Jaszczurowska, wab, Warszawa 2015; Padraic Kenney, Budowanie Polski Ludowej. Robotnicy a komuniści 1945–1950, przeł. Anna Dzierzgowska, wab, Warszawa 2015. Książka Kenneya po angielsku ukazała się w 1997 roku.
Ogólny zarys historii będzie polskim czytelnikom dobrze znany, podejrzewam jednak, że mogą być zaskoczeni tym, jak wygląda rzeczywistość obserwowana z nowego punktu. Pierwszą wersję tej książki napisałem dla anglojęzycznych odbiorców po to, by przedstawić im ogólny zarys dziejów Polski w xx i xxi wieku. W tamtym wydaniu musiałem zakładać niemal zupełny brak uprzedniej wiedzy, jako że nawet względnie dobrze wykształceni angielscy i amerykańscy czytelnicy wiedzą, kim był Jan Paweł ii i może Lech Wałęsa, zdają sobie sprawę z tego, że istniał kiedyś ruch zwany „Solidarnością” i że Polska doświadczyła wielu okropieństw w czasie drugiej wojny światowej. I tyle. W niniejszej wersji tekstu zamierzam rzecz jasna założyć, że podstawy są nieco bardziej solidne, zwłaszcza jeśli idzie o najważniejsze nazwiska i daty, postanowiłem jednak zachować w znacznej mierze strukturę i treść bez zmian. Bez wątpienia część czytających zdążyła już zapomnieć, co mówiono im na lekcjach historii, więc pewne odświeżenie może się przydać. Co ważniejsze, jako historyk zostałem wyszkolony do tego, by wychodzić od opowieści i na nich opierać rozumowanie. W niniejszej książce korzystam z opowieści, które większości polskich czytelników mogą wydawać się złudnie znajome, ale których elementy zostaną ułożone w dość niespodziewany sposób, na odmiennych podstawach pojęciowych i z nieoczekiwanymi konsekwencjami. Jeśli więc nawet niektóre fragmenty książki początkowo zdają się zaledwie streszczać to, co zna się skądinąd, cierpliwości: zazwyczaj wkrótce nastąpi zwrot akcji.
W najszerszym sensie moje rozumowanie opiera się na dwóch podstawowych twierdzeniach: 1) że ani istnienia, ani znaczenia polskiego narodu nie możemy uznać za oczywisty przedmiot naszej opowieści i 2) że ludu, który badamy, nie trzeba koniecznie umieszczać jedynie w kontekście historii Europy ani tym bardziej jedynie w kontekście wschodnich peryferii kontynentu.
Dookreślić temat niniejszej książki mogę tylko w sposób bardzo mało precyzyjny: jest to opowieść o niezbyt dokładnie określonym obszarze w północno-wschodniej Europie w ciągu ostatnich kilkuset lat i o ludziach, którzy tam żyją. W Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych powszechnie określa się ów obszar (i tych ludzi) jako „zacofany” – i albo wychwala się jego uroczą prostotę, albo potępia ksenofobię i skłonność do zabobonów. Takie wyobrażenia są w najlepszym wypadku grubą przesadą, w najgorszym – aroganckim afrontem. Potrafię zrozumieć, czemu Polacy nie chcą, by zaliczano ich do „Europy Wschodniej”, przy czym chodzi tu nie tyle o kwestię geograficznej poprawności (zwyczajowa definicja, zgodnie z którą wschodnia granica Europy znajduje się na Uralu, jest całkowicie arbitralna), ile o zadawniony nawyk łączenia przymiotnika „zachodnia” z rzeczownikiem „cywilizacja” i zakładania, że im dalej na wschód, tym życie staje się bardziej barbarzyńskie6. Jest coś niepokojącego w gwałtowności, z jaką zaprzecza się, iżby Polska należała do Europy Wschodniej – domniemana obraza wynika bowiem z uprzedniego przyjęcia geograficznych stereotypów. Zamiast bawić się w słowne gierki z geograficznym opisem Polski, wolałbym zatem porzucić całą koncepcję podziału Europy na „postępowy” Zachód i „niecywilizowany” Wschód. Niekiedy posługuję się zwrotem „Europa północno-wschodnia” po prostu po to, by móc poczynić banalną obserwację, że większość Europejczyków, chcąc odwiedzić Polskę, musi kierować się w tym właśnie kierunku.
6 Ideologiczny bagaż, jakim obciążona jest kategoria „Wschodu”, znakomicie opisał Edward Said w książce Orientalizm, przeł. Monika Wyrwas-Wiśniewska, Zysk i S-ka, Poznań 2005. Sposób, w jaki kategoria ta została wykorzystana w pojęciu „Europy Wschodniej”, wyjaśnia Larry Wolff w Inventing Eastern Europe: The Map of Civilization on the Mind of the Enlightenment, Stanford University Press, Stanford 1994.
Ów nie dość jasno zdefiniowany region nie jest bardzo zamożny, ale jak na standardy światowe nie jest też szczególnie biedny. Interesujący jest kontrast między tym, jak nas, Amerykanów, uczy się postrzegać naszą pozycję w świecie, a tym, jak podobna nauka przebiega w Polsce. W obydwu przypadkach powstają zniekształcenia, tyle że działające w sposób dokładnie przeciwstawny. Amerykanie chętnie wyrażają dumę ze swego kraju, powtarzając, jak wspaniale jest móc otwarcie krytykować rząd, wyznawać dowolną wiarę i wedle własnej woli wybierać drogę kariery. Podczas świąt państwowych oddajemy cześć naszym żołnierzom za to, że „stoją na straży naszych swobód” – klisza, która odwołuje się nie do obrony niepodległości państwa, ale do pakietu indywidualnych praw obywatelskich. Nawet jeśli zapomnimy o fakcie, że całe segmenty naszej populacji (przede wszystkim Afroamerykanie) uzyskały prawa niedawno i bynajmniej nie w pełni, nadal pozostaje zastanawiające, że z taką dumą podkreślamy kwestie generalnie dość oczywiste i powszechne w tak zwanym pierwszym świecie. Innymi słowy, wpaja się nam, że jesteśmy wyjątkowi, ponieważ Saudyjczycy, Chińczycy, mieszkańcy Korei Północnej, Iranu i jeszcze kilku państw nie cieszą się tymi samymi swobodami co my. O ile jednak Amerykanie, konstruując swoją samoidentyfikację, pieczołowicie nie patrzą na Europę, o tyle Polacy mają skłonność do patrzenia jedynie na nią. „Nie żyjemy w normalnym kraju” – brzmi jedna ze skarg najczęściej powtarzanych przez Polaków. A przecież jeśli przypomnimy sobie, że „normalny” jest synonimem „zwyczajny” czy „przeciętny”, staje się jasne, że Polska jest całkiem normalna. Jedyny zestaw porównawczy, na którego tle Polska wypada blado, to ten, z którego wykluczono niemal cały świat poza Europą i usa (a także sporo miejsc w samej Europie). Według Wskaźnika Rozwoju Społecznego, wykorzystywanego przez onz, w którym połączono takie czynniki jak bogactwo, zdrowie i edukacja, Polska została umieszczona na 27. miejscu pośród 188 państw (jeśli brać pod uwagę nierówności), czyli o jedno oczko wyżej niż Stany Zjednoczone. Ujmując rzecz inaczej, 85 procent populacji świata (w tym wielu Amerykanów) mogłoby poprawić jakość swojego życia, gdyby mogli zamienić się miejscami z przeciętnym Polakiem. Te statystyki z pewnością zaskoczą wielu czytelników, ale dobrze ilustrują moja ogólną tezę: Polacy wiodą życie „nienormalne” w tym znaczeniu, że wiedzie im się lepiej niż większości ludzi na świecie. Przewidywana długość życia w Polsce to 78,5 roku, o wiele więcej niż globalna średnia (72,6), za to nieco mniej, niż wynosi średnia w szczególnie długowiecznych społeczeństwach (ponad 80 lat). Z dochodem na mieszkańca, wynoszącym 27 626 dolarów rocznie współcześni Polacy zajmują 41. miejsce na świecie. Daleko im od wyjątkowego bogactwa Katarczyków, Singapurczyków czy Norwegów, ale są też znacznie powyżej globalnej średniej: 15 745 dolarów7.
7 Dane pochodzą z: Human Development Report 2019, United Nations Development Programme, New York 2019. Raport jest dostępny na: http://hdr.undp.org/en/2019-report.
Im głębiej sięgamy w przeszłość, tym trudniej z dużą dokładnością porównywać pozycję ludzi, którzy nazywają siebie Polakami, z innymi społeczeństwami, jednak w najogólniejszym zarysie obraz wygląda zawsze podobnie: większość z nich miała się lepiej niż większość ludzi na świecie, ale gorzej niż ich współcześni w Ameryce Północnej i północno-zachodniej Europie. Na przykład w 1925 roku średni dochód na osobę w Polsce odpowiadał 3221 dolarom, z uwzględnieniem inflacji. Nie ma porównania ze Stanami Zjednoczonymi (9582 dolary), Niemcami (5542 dolary) czy Francją (5578 dolarów), dużo lepiej jednak wypada Polska na tle ówczesnych Brazylii (960 dolarów), Nigerii (918) czy Chin (954)8. Uprzemysłowienie i urbanizacja rozpoczęły się w Europie północno-wschodniej jakieś pół wieku później niż w Wielkiej Brytanii czy usa, a mimo to w regionie rozciągającym się od Warszawy na południe i zachód w kierunku Śląska pojawiły się znaczących rozmiarów wyspy nowoczesnego rozwoju, które zwłaszcza w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych xix wieku prosperowały znakomicie (i nie mówimy tu jedynie o Łodzi, Reymontowskiej Ziemi Obiecanej). Punkt krytyczny – moment, w którym więcej ludzi pracuje w przemyśle niż w rolnictwie – Polska osiągnęła krótko po drugiej wojnie światowej, czyli sto lat później niż Anglia, ale kilkadziesiąt lat wcześniej niż świat poza obszarem północnoatlantyckim.
8 Mattias Lindgren, Gapminder, www.gapminder.org/downloads/documentation/gd001. Liczby oparte są na pkb per capita i wyrażone za pomocą „parytetu siły nabywczej”, z uwzględnieniem inflacji.
Jeśli idzie o politykę, w xix wieku Polacy generalnie mieli niewiele lub zgoła nic do gadania w kwestii tego, kto i jak nimi rządzi. Częściowo rzecz jasna dlatego, że między 1795 a 1918 rokiem autentyczna polska państwowość nie istniała. Nie to było jednak najważniejszym powodem. W rzeczywistości większość Polaków (poza elitą) została w xix wieku odcięta od uczestnictwa w polityce dokładnie z tego samego powodu, dla którego w tym okresie większość ludzi w ogóle była pozbawiona praw. W 1914 roku zaledwie około 20 procent populacji świata mieszkało w krajach, które mogły zasadnie uważać się za niepodległe – większość ludzkości żyła w koloniach lub w krajach cieszących się zaledwie nominalną suwerennością9. Co więcej, zdecydowana większość obywateli (jeśli możemy użyć tego słowa) imperialnych metropolii była dokładnie tak samo pozbawiona autentycznej samorządności jak współcześni im Polacy. W xix wieku kobiety w żadnym kraju nie mogły głosować ani w żaden inny sposób uczestniczyć oficjalnie w życiu politycznym i nawet przyznanie prawa głosu wszystkim dorosłym mężczyznom (niezależnie od stanu posiadania lub wykształcenia) wciąż niemal wszędzie uważano za posunięcie nazbyt radykalne. Polski szlachcic, uskarżający się w 1850 roku na brak wolności, raczej nie mógłby liczyć na zrozumienie i poparcie amerykańskiego niewolnika, chińskiego chłopa czy robotnika z jakiejkolwiek nowoczesnej europejskiej fabryki. Zresztą, by nie szukać daleko: wystarczająco wiele wysiłku kosztowało polską szlachtę wyjaśnianie swoich pretensji chłopom, którzy tu, w północno-wschodniej Europie, mieli jeszcze świeżo w pamięci niedawne poddaństwo.
9The Anchor Atlas of World History, vol. 2, Anchor Press, New York, s. 98.
W xx wieku warunki się poprawiły, jednak tylko nieznacznie. Nawet jeśli rok 1918 przyniósł Polsce możliwość wybrania własnego rządu i dynamiczny rozwój prasy (skądinąd poddanej cenzurze), powszechna korupcja, a później zamach stanu przeprowadzony w 1926 roku przez Piłsudskiego skutecznie ograniczały demokrację. Rzecz jasna, po drugiej wojnie światowej polskie społeczeństwo miało jeszcze mniej swobód politycznych. Znów jednak, jeśli spojrzymy z perspektywy globalnej, nie ma w tym nic niezwykłego. Rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej był autorytarny i działał brutalnie, jednak w tym samym czasie większość rządów w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej było bez porównania gorszych. Nawet Europę Zachodnią i Stany Zjednoczone z okresu zimnej wojny trudno uznać za nieskazitelnie demokracje. Po upadku realnego socjalizmu w 1989 roku państwo polskie dopasowało się do demokratycznych norm zachodnioeuropejskich sąsiadów, a choć borykało się nadal z problemami (i to licznymi), nie różniły się one zbytnio od problemów pozostałych państw kapitalistycznych, w których funkcjonują rządy przedstawicielskie. Jeśli chodzi o uzyskiwanie praw obywatelskich, Polacy i Polki idą krętą drogą (i niekiedy się cofają), przez większość czasu jednak nie mieli ani zdecydowanie mniej, ani zdecydowanie więcej mocy sprawczej niż większość ludzkiej braci. Okres nazistowskiej okupacji, czas, w którym Polska i jej mieszkańcy doświadczyli bez wątpienia prawdziwej tragedii, był okresem wyjątkowym, na którego tle tym wyraźniej widać ogólną tendencję.
Polska jest częścią Europy – nie tylko w oczywistym sensie geograficznym, ale także w kategoriach modeli życia, norm kulturowych, religii, wzorców ekonomicznych i tendencji politycznych. A przecież pod wieloma względami lepiej zrozumiemy historię Polski, jeśli będziemy szukać materiału porównawczego poza owym szczęśliwym kontynentem. Niezależnie od tego, czy chcemy przyjrzeć się koniunkturze gospodarczej, rozwojowi kultury czy wolności politycznej, mieszkańcy Europy północno-wschodniej nieustannie wypadają gorzej niż najbardziej uprzywilejowani, ale i tak zawsze są powyżej normy globalnej. Nie należą do klubu potęg imperialnych, które w ostatnich kilku stuleciach zdominowały świat, nie całkiem też jednak pasują do kategorii skolonizowanych. Znajdują się wśród najsłabszych z najpotężniejszych i najpotężniejszych ze słabych, wśród najuboższych z bogatych i najbogatszych z biednych. I właśnie z uwagi na to „środkowe” położenie Polska jest tak użyteczną soczewką dla wszystkich, którzy pragną zobaczyć szersze tendencje i cechy charakterystyczne nowoczesnego świata.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moje podejście diametralnie różni się od dominującego sposobu, w jaki historii Polski uczy się w szkołach, opisuje się ją w mediach, przedstawia w udramatyzowanej formie w filmach i powieściach, upamiętnia na pomnikach. W chwili, gdy piszę te słowa, w roku 2020, oficjalna rządowa polityka historyczna i sposób, w jaki ja rozumiem przeszłość kraju, rozjeżdżają się coraz bardziej, a przecież rozjeżdżały się, na długo zanim Prawo i Sprawiedliwość odniosło sukces. Polska historia, tak jak się ją zwyczajowo przedstawia, to marsz z jednego pola bitwy na drugie, z jednej opresji w drugą, od masakry do masakry, z Polską jako nieuchronną zbiorową ofiarą. Taka historia wytwarza narodową martyrologię – wyniesienie całej wspólnoty do roli uświęconej męczennicy. W ramach tego żałobnego światopoglądu podać w wątpliwość działania jakiegokolwiek Polaka oznacza podać w wątpliwość Polskę jako taką, zważywszy że jedynie cnotliwym cierpiętnikom wolno reprezentować całość. Skonfrontowani z historiami, w których Polacy robią coś złego, obrońcy martyrologicznej wizji będą przekonywać, że albo złoczyńca nie mógł być prawdziwym Polakiem, albo historyk kłamie. Co gorsza, przy takim podejściu do historii nie ma miejsca na narrację o życiu codziennym, wolnym od ucisku i oporu. W obowiązującej wersji historii prawdziwym Polakiem można być jedynie, gdy się jest bohaterem lub ofiarą (albo jednym i drugim).
Nie mam zamiaru w żaden sposób umniejszać bólu i cierpienia, których doświadczyli mieszkańcy Polski w epoce nowożytnej, i zawsze podkreślam, że w pewnych momentach (zwłaszcza podczas drugiej wojny światowej) wycierpieli więcej niż większość innych. Chciałbym jednak także przypomnieć czytelniczkom i czytelnikom, że narody nie mogą cierpieć – cierpią zawsze ludzie. Choć w tytule niniejszej książki pojawia się określenie „historia Polski”, czytelnicy nie powinni spodziewać się opowieści, w której główną rolę gra zbiorowy aktor imieniem „Polska”. To nie jest opowieść o tym, w jaki sposób Polska osiągnęła to czy tamto, jak Polska znosiła taką czy inną niesprawiedliwość ani jak Polska żeglowała po wzburzonym morzu xx wieku. Jest to natomiast opowieść o konkretnych ludzkich istotach – dobrych i złych, zamożnych i biednych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, odnoszących sukcesy i ponoszących klęski. Większość z nich (ale w żadnym razie nie wszyscy) nazywała siebie Polakami, a terytorium, na którym żyli, nazywano zazwyczaj (choć nie zawsze) Polską. Ta książka stara się pokazać, że „polskość” jest niezwykle trudną do uchwycenia kategorią tożsamości: ludzie ją przyjmują, odrzucają, redefiniują, spierają się o nią i wykorzystują w każdym możliwym do pomyślenia celu. Pisanie historii „Polski” jest zadaniem skomplikowanym, ponieważ nie ma – i być nie może – żadnej powszechnie uznawanej definicji tego, kto jest Polakiem ani gdzie dokładnie Polska się znajduje. Temat niniejszej książki jest frustrująco ulotny, nie bardziej jednak, niż byłby temat zwany „Niemcy”, „Chiny” czy „Brazylia”. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich uczymy się dzięki perspektywie globalnej, jest to, że naród to pojęcie pozbawione spójności, przedmiot historycznych sporów, sam w sobie jednak nie stanowi podmiotu dziejów. Polska nie jest ani zbiorową męczennicą, ani zbiorowym czarnym charakterem. Polska to grupa ludzi, którzy byli zmuszeni przez ostatnich kilka wieków zrozumieć zmieniający się świat, i właśnie te ich wysiłki są tematem mojej książki.
Uwaga o przypisach
Jako historyk zostałem nauczony dodawania całej masy przypisów, zdaję sobie jednak sprawę z tego, że dla większości czytelniczek i czytelników spoza środowiska naukowego mogłoby to być uciążliwe i nudne. Starałem się tu wypracować pewien złoty środek, wykorzystując coś, co nazywam „testem Wikipedii”. Jeśli dana informacja (wydarzenie, znana postać, data, anegdota…) jest na tyle znana, że w Wikipedii podaje się ją bez odnośnika, nie wahałem się ją przytaczać. Jeśli natomiast jakieś informacje pojawiają się dzięki konkretnym badaniom przeprowadzonym przez specjalistę w danej dziedzinie, dawałem przypis. Dotyczy to przede wszystkim danych statystycznych i cytatów. Robiłem przypisy także wówczas, gdy warto było podać przykład sporu naukowego, do którego w danym momencie się odnosiłem (niezależnie od tego, po której stronie stawałem), tu jednak narzucałem sobie ostrzejsze ograniczenia, niż gdybym pisał artykuł naukowy. Niniejsza książka jest oparta na naukowych dyskusjach, nie jest jednak książką polemiczną. Innymi słowy, proponuję pewną perspektywę, która może niekiedy różnić się od tego, co napisali inni badacze, a bardzo często od tego, co można znaleźć w podręcznikach do historii, nie chcę jednak, żeby te różnice zdań przyjmowały postać osobistych sporów między mną a profesorem X.
Jeśli idzie o nowatorskie interpretacje, z którymi się zgadzam, staram się zawsze powołać na nazwisko autora. Gdy jakąś argumentację zaczerpnąłem od konkretnej osoby, wówczas zobaczycie przypis. Często analizy prezentowane w tej książce są rezultatem skumulowanej pracy wielu badaczy i właśnie stąd bierze się dział Literatura uzupełniająca umieszczony na końcu każdej części, co wydało mi się rozwiązaniem wygodniejszym niż rozbudowane przypisy bibliograficzne. I wreszcie, ilekroć to możliwe, staram się wskazywać odniesienia do materiałów źródłowych dostępnych w internecie. Wszystkie adresy internetowe zostały sprawdzone w lipcu 2020 roku. Jednym z największych osiągnięć ostatnich lat jest digitalizacja zasobów archiwalnych. Ułatwiła ona pracę historyków, umożliwiając nam (i co ważniejsze – wam, czytelniczki i czytelnicy) sięgnięcie bezpośrednio do tekstów oryginalnych, z pominięciem niewygód związanych z korzystaniem z archiwów czy wielkich bibliotek. Chciałbym zachęcać do takiej praktyki, dokumenty historyczne są bowiem o wiele ciekawsze niż wszystko, co ja mógłbym napisać.
Między rokiem 1795 a 1918 oddzielna, niepodległa Polska nie istniała na mapach świata. To zdanie może brzmieć, jak gdyby opisywało prosty fakt historyczny, w rzeczywistości jednak kryje się za nim wiele problemów, które sprawiają, że tak trudno opowiada się dzieje północno-wschodniej Europy w xix wieku. Po pierwsze i przede wszystkim, musimy sobie zadać pytanie, co to naprawdę znaczy, że „Polska nie istniała”.
Ani rozbiory, które położyły kres pierwszej Rzeczypospolitej, ani wcześniejszy długi okres ograniczonej suwerenności, trwający przez cały niemal wiek xviii, nie były wydarzeniami nadzwyczajnymi. W epoce nowożytnej dość powszechnym zjawiskiem było to, że elity jednego państwa mieszały się w wewnętrzne sprawy innego. W latach 1740–1748 chociażby mocarstwa europejskie stoczyły wojnę, której przedmiotem było następstwo tronu w Austrii, przy czym większość dyplomatów uważała, że walczące strony mają uzasadnione powody, by się w tę wojnę angażować. Rzeczpospolita była przedmiotem różnego rodzaju ingerencji na długo przed rozbiorami. W latach 1733–1735 w tak zwanej wojnie sukcesyjnej polskiej Francja i Hiszpania stanęły naprzeciw Rosji, Austrii, Saksonii i Prus, przy czym każda koalicja walczyła o umieszczenie na polskim tronie swojego kandydata. Podobne przykłady można by mnożyć, cofając się o kolejne stulecia. Zasada nieingerencji nigdy nie istniała.
Nie było także niczym niespotykanym to, że jakieś państwo znika z mapy. Właściwie w dowolnym momencie historii Europy możemy wskazać dziesiątki bytów politycznych, które dziś już nie istnieją; niemal żadna z dzisiejszych granic nie przebiega tak samo jak w przeszłości. W świecie przednowoczesnym państwa pojawiały się, znikały, łączyły, rozdzielały i zmieniały kształt z oszałamiającą częstotliwością. Niewiele znajdzie się dziś osób, które by żałowały utraty niepodległości przez (na przykład) Burgundię, Aragonię czy Gwynedd, a przecież każde z nich przez stulecia było niepodległym państwem, dopóki nie zostało podbite i wchłonięte przez silniejszego sąsiada. Przykłady spoza samej Europy są jeszcze wymowniejsze. Zanim doszło do rozbiorów Polski, potęgom kolonialnym już udało się zniszczyć skutecznie wszystkie wspólnoty polityczne na półkuli zachodniej, a w xix wieku te same potęgi miały podzielić między siebie cały kontynent afrykański. Nawet sformalizowane traktaty zatwierdzające dokonane rozbiory nie były niczym niezwykłym: od traktatu z Tordesillas z 1494 roku, poprzez konferencję berlińską z 1885 i podział Afryki, po układy jałtańskie z 1945, ci, którzy mieli władzę, radośnie rozgrywali między sobą kartografię, rysując i przerysowując mapę polityczną. Innymi słowy, rozbiory Polski nie stanowiły ani aberracji, ani aktu bezprecedensowej niesprawiedliwości: były jedynie większym i nieco bardziej dramatycznym przykładem zwykłego obrotu spraw w wielkiej polityce międzynarodowej. Stanowiły, jeśli można tak powiedzieć, akt precedensowej niesprawiedliwości.
Skoro jednak rozbiory pierwszej Rzeczypospolitej były zwyczajnym wydarzeniem, czemu wciąż o nich pamiętamy? Przy czym „my” nie znaczy tutaj „my, historycy zainteresowani dziejami Europy Wschodniej”. W praktycznie każdym poważniejszym anglojęzycznym podręczniku uniwersyteckim poświęconym historii Europy (a także w całkiem licznych podręcznikach licealnych) omawia się rozbiory Polski. Jeśli historia rozbiorów nabrała znaczenia, to znaczenie to tylko po części daje się wytłumaczyć wydarzeniami lat dziewięćdziesiątych xviii wieku. W większym stopniu chodzi o coś, co rozwijało się powoli w ciągu kolejnego stulecia: o powstanie polskiego ruchu narodowego i, w praktyce, stworzenie polskiego narodu.
Wiele czytelniczek i czytelników może uznać za dziwaczne twierdzenie, że naród polski narodził się po rozbiorach. Czyż nie jest rzeczą powszechnie wiadomą, że historia Polski zaczyna się wraz z chrztem Mieszka w 966 roku? No cóż, tak, z X wieku pochodzą najstarsze zachowane świadectwa istnienia czegoś z grubsza przypominającego późniejsze państwo polskie, wiemy też, że lud posługujący się prasłowiańskim narzeczem, które przypominało późniejszy język staropolski, żył w tym miejscu już od pewnego czasu. Nawet jednak jeśli odłożymy na bok anachroniczność nazywania domeny Mieszka „Polską” i nawet jeśli zignorujemy przeskoki, konieczne, by wytyczyć prostą linię między światem średniowiecznym a epoką nowożytną (nie mówiąc już o czasach współczesnych), wciąż pozostaje kwestia podstawowa: bytem, który został zniszczony w 1795 roku, nie była Polska, ale Rzeczpospolita szlachecka, państwo polsko-litewskie. Chodzi tu o coś więcej niż o różnicę w technicznym nazewnictwie. Pierwsza Rzeczpospolita ma się do dzisiejszej Polski tak jak my do australopiteków: bez wątpienia jest z nią związana pochodzeniem i kilkoma wspólnymi cechami, zarazem jednak jest jaskrawo odmienna pod każdym istotnym względem. Mamy skłonność do traktowania Rzeczypospolitej sprzed 1795 roku, jak gdyby była zaledwie wcześniejszym wcieleniem ponadhistorycznego bytu zwanego „Polską”. Mówimy na przykład, że w 1918 roku doszło do „odzyskania” niepodległości, a państwo, które w wyniku tego powstało, nazywamy Drugą Rzecząpospolitą. Nawet zawodowi historycy zapominają się czasem i mówią o „rozbiorach Polski” zamiast (choć przyznaję, że brzmi to gorzej) o rozbiorach Rzeczypospolitej, państwa polsko-litewskiego. Gdybyśmy chcieli być precyzyjni, powiedzielibyśmy, że Rzeczpospolita została zniszczona w 1795 roku, 123 lata później zaś powstało kilka nowych państw – wśród nich Polska. „Druga Rzeczpospolita” odwoływała się do pamięci i symboliki Pierwszej, była jednak państwem zupełnie innego rodzaju.
Żeby dobrze zrozumieć niniejszy wywód, powinniśmy zrobić krok wstecz i zastanowić się nad znaczeniem słowa, które bardzo często traktujemy jako coś oczywistego: naród. Nie ma jednej, zawsze niezawodnej definicji tego pojęcia, ponieważ różni ludzie w różnych czasach i miejscach rozumieli je w odmienny sposób. Czy wspólnotę narodową definiuje wspólny język? Wspólna religia? Dziedzictwo biologiczne? Historia związków politycznych? Czy wspólnota narodowa może być wewnętrznie zróżnicowana i podlegać nieustającym zmianom w miarę upływu czasu, czy też wymaga kulturowej jednorodności i ciągłości, przynajmniej do pewnego stopnia? Czy wspólnota narodowa może istnieć bez państwa albo przynajmniej bez żywego ruchu dążącego do politycznej niepodległości? Wszystkie te kwestie były i są przedmiotem dociekań, wszystkie jednak omijają to, co najistotniejsze, ponieważ opierają się na założeniu, że naród jest jakąś rzeczą, która istnieje gdzieś tam w realnym świecie i czeka, aż zostanie dostrzeżona, opisana, zdefiniowana i wyjaśniona. Tak jednak nie jest. Podobnie jak w przypadku innych głównych haseł naszego politycznego słownika (klasa, kasta, stan, rasa i tak dalej), naród można najlepiej zrozumieć, wyobrażając go sobie jako skrzynkę, do której różni ludzie nieustająco starają się wkładać różne rzeczy, bez końca walcząc o to, co ma się w niej znajdować, jak powinno zostać ułożone oraz czy pokrywkę należy pozostawić otwartą, czy zamkniętą. Te podstawowe pojęcia zawsze są przedmiotem walk i sporów: są retorycznymi tworami, których ludzie używają, kiedy chcą mówić o sile, przynależności, władzy, dyscyplinie, wspólnocie czy zaangażowaniu. Naród z pewnością istnieje, ale tylko tak, jak istnieją inne pojęcia polityczne i społeczne: jako narzędzia językowe, których ludzie używają, żeby nadać światu znaczenie, żeby świat zmieniać i żeby świat kontrolować1.
1 Rzecz jasna, nie jest to oryginalny sposób opisywania narodu, w istocie odzwierciedla konsensus w środowisku naukowym, budowany od dziesięcioleci. Omówienie badań nad narodami i nacjonalizmem można znaleźć w moim artykule Podzwonne dla badań nad nacjonalizmem, [w:] Naród, tożsamość, kultura. Między koniecznością a wyborem, red. W. Burszta, K. Jaskułowski i J. Nowak, Slawistyczny Ośrodek Wydawniczy, Warszawa 2005, s. 79–89.
Co za tym idzie, „naród” – podobnie jak inne kategorie związane z tożsamością – nigdy nie jest czymś statycznym. Mamy skłonność do wyobrażania sobie tożsamości jako zestawu cech, które określają, kim jesteśmy, i determinują nasze zachowania. W praktyce jednak każde z nas ma bardzo wiele tożsamości, które przyjmujemy i odkładamy zależnie od okoliczności. Żydowski sklepikarz w Krakowie około 1900 roku, rozmawiając z sąsiadem katolikiem, prawdopodobnie jego nazwałby „Polakiem”, a siebie – „Żydem”. Gdyby jednak ten sam sklepikarz udał się do Budapesztu odwiedzić kuzyna, odkryłby, że pod wieloma względami jego polskość odróżnia go od węgierskich krewnych. Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, nasz sklepikarz miałby zapewne często do czynienia z władzami miejskimi, wobec których występowałby jako kupiec, a jego interesy i potrzeby wchodziłyby niekiedy w konflikt z interesami i potrzebami dostawców oraz klientów, niezależnie od ich języka i wyznania. Po powrocie do domu rozsądzałby spory między dziećmi, przy czym w tym momencie najważniejsza byłaby jego rola ojca. Jego kontakty z żoną kształtowałyby się pod wpływem norm określających role płciowe, bardzo podobnych jak w przypadku jego nieżydowskich sąsiadów. Działacze nacjonalistyczni zawsze chcieli (i chcą nadal) móc poukładać wszystkich w eleganckich, schludnych przegródkach, w których każda osoba otrzyma jedną i tylko jedną dominująca tożsamość, pozostającą niezależnie od okoliczności podstawowym narzędziem samookreślenia. Inne tożsamości, o ile istnieją, traktowane są jako wtórne wobec tożsamości narodowej. Tyle że w prawdziwym życiu to tak nie działa. Należałoby raczej powiedzieć, że tożsamość jest czymś, co robimy, a nie czymś, czym jesteśmy. Żadna pojedyncza tożsamość ani przez cały czas, ani nawet przez większość czasu nie opisuje tego, kim jesteśmy. Być może brzmi to jak banał. Kiedy jednak już rzeczywiście uwewnętrznimy naszą wiedzę o tym, że jesteśmy istotami wielowymiarowymi, nieustannie podlegającymi zmianom, wówczas czeka nas gruntowna rewizja sposobu, w jaki opowiadamy sobie o przeszłości.
Podobnie jak wszelkie tego rodzaju narzędzia (i chwyty) retoryczne, pojęcie narodu pozostaje użyteczne tylko dopóty, dopóki potrafisz przekonać innych, by używali go mniej więcej w ten sam sposób. Możesz swobodnie twierdzić, że należysz do narodu drandibiańskiego – możesz nawet twierdzić, że ja też do niego należę – o ile jednak nie przekonasz mnie, że Drandibia istnieje, a także że zasługuje na moją uwagę na tyle, żebym uznał moje wobec niej zobowiązania, pozostaniesz ekscentrykiem. Podobnie rzecz się miała pod koniec xviii wieku: wielu ludzi uważało wówczas, że ginąca Rzeczpospolita, państwo zreformowane przez Konstytucję 3 maja, państwo Sejmu Wielkiego i złotej wolności jest czymś więcej niż tylko wspólnotą polityczną, czymś więcej niż jedynie reprezentantką interesów szlachty. Twierdzili, że istnieje naród, na którym wspiera się owa Rzeczpospolita (i vice versa), z czego z kolei miało wynikać, że państwo powinno służyć interesom narodowym. Jako że elity Rzeczypospolitej mówiły po polsku i jako że Królestwo Polskie było w Rzeczypospolitej składnikiem silniejszym, rzecznicy idei narodowej nazwali obiekt swojej czci „Polską”. Nie było jednak bynajmniej przesądzone i pewne, że ta idea się upowszechni. W rzeczywistości pierwsi rzecznicy sprawy narodowej mieli do pokonania poważne przeszkody. Ostatecznie, po prawie stu latach ciężkiej pracy ideologicznej, misjonarzom narodowego światopoglądu udało się przekonać większość (choć bynajmniej nie wszystkich) ludzi w okolicach dorzecza Wisły, że są Polakami, że polskość jest kategorią polityczną i że Polska jest czymś, o co wszyscy powinni dbać.
Na wieść o tym, że władcy z dynastii Romanowów, Hohenzollernów i Habsburgów pokroili na kawałki pierwszą Rzeczpospolitą, w kawiarniach, salonach i gabinetach dyplomatów w całej Europie zawrzało. Był to bardzo poważny wypadek, nawet jeśli (jak to już zostało powiedziane wcześniej) niepozbawiony precedensów. Ponieważ to, co wiemy o przeszłości, na ogół odzwierciedla perspektywę właśnie tych ludzi, którzy odwiedzają kawiarnie, salony i gabinety dyplomatów, możemy sobie wybaczyć, że przeoczyliśmy podstawowy fakt: dla zdecydowanej większości Europejczyków żyjących w 1795 roku (w tym także dla znaczącego odsetka populacji zamieszkującej samą Rzeczpospolitą szlachecką) do rozbiorów mogłoby równie dobrze dojść na Księżycu. Polityka nie należała do spraw, którymi „zwykli” ludzie zazwyczaj musieli się zajmować, zwłaszcza w tych częściach Europy, w których nadal istniało poddaństwo.
Tak więc nie było żadnego naturalnego powodu, dla którego Rzeczpospolita nie miałaby skończyć tak samo jak inne wspólnoty polityczne, które w toku dziejów Europy zniknęły lub zostały pochłonięte przez sąsiadów. Stało się jednak inaczej: nie umieszczamy Polski w tej samej kategorii co Saksonię, Northumberland czy Mazowsze. Każde z nich jest dziś uznawane za region w obrębie państwa narodowego, nie zaś za odrębne państwo narodowe. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, że społeczeństwa Polski i Litwy były w 1795 roku powiązane wspólnym językiem i kulturą. Nawet jeśli członków stanu szlacheckiego łączyła podobna kultura, niezależnie od tego, czy pochodzili z Wielkopolski, Podola czy Wileńszczyzny, pod tą wąską warstwą jednorodnej kultury kryło się bogactwo kulturowej, religijnej i językowej różnorodności. Otóż kluczowym powodem, dla którego Rzeczpospolita Obojga Narodów miała szansę na życie po życiu, był przede wszystkim przypadek, który sprawił, że zginęła w tym, a nie w innym momencie. Rzeczpospolita umierała dokładnie w czasie, gdy pojęcie narodu nabierało znaczenia – w samą porę, żeby można ją było opłakiwać w taki sposób, w jaki nie opłakiwano dawnych królestw i księstw. Para słów: „lud” i „naród” pojawiała się coraz częściej w publicznej retoryce przez prawie cały wiek xviii, by osiągnąć szczyt w rewolucyjnej fali, która wzniosła się w 1776 roku w Ameryce, w 1789 we Francji i w 1791 w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Konstytucję 3 maja uznać można za tekst założycielski całkowicie nowego polskiego państwa narodowego, już w pierwszych słowach powołujący Polskę do życia: „W imię Boga w trójcy świętej jedynego. Stanisław August, z bożej łaski i woli Narodu król Polski […], wraz z stanami skonfederowanymi w liczbie podwójnej Naród Polski reprezentującymi”2. Nie był to prawny czy filozoficzny model Rzeczpospolitej szlacheckiej, lecz prawna rama polskiego państwa narodowego, które jeszcze nie istniało.
2 Oryginał Konstytucji 3 maja został zdigitalizowany przez Archiwum Akt Dawnych i jest dostępny na: http://agad.gov.pl/?page_id=1675. Podkreślenie autora.
Do tej pory bowiem zdecydowana większość ludzi mieszkających w obrębie Rzeczypospolitej (poza szlachtą) nie identyfikowała się z państwem ani w takim sensie, żeby uważać je za „swoje”, ani nawet w takim, żeby radować się z jego zwycięstw czy rozpaczać nad klęskami. W Rzeczypospolitej, przez znaczną część jej dziejów, tożsamości kulturowe, społeczne i osobiste działały w jednej sferze, a zobowiązania polityczne – w innej (znów: z wyjątkiem szlachty). Działo się tak nie tylko dlatego, że państwo miało sztywną, hierarchiczną strukturę społeczną: by być bardziej precyzyjnym, było to społeczeństwo złożone z samodzielnych całostek, z których każda funkcjonowała według własnych zasad, zachowywała własne zwyczaje i starała się bronić własnych interesów. Większość ludzi wie, że Żydzi mieszkający w Rzeczypospolitej mieli prawo zarządzania sprawami swojej wspólnoty i tworzenia odrębnych instytucji, często jednak zapomina się, że według tego modelu działało w tym czasie całe społeczeństwo. Była to respublica, w której nic nie było publicum, do tego stopnia, że apele o przedkładanie „dobra wspólnego” nad „interesy lokalne” w zasadzie nie miały sensu. Żeby mogło zaistnieć jakieś wspólne dobro, trzeba najpierw wyobrazić sobie istnienie jakiejś konkretnej wspólnoty.
Zakładamy często, że sejm Rzeczypospolitej reprezentował naród, takie myślenie jest jednak anachroniczne. Owa tak wysławiana instytucja z jej „złotą wolnością” nie była władzą prawodawczą we współczesnym znaczeniu tego pojęcia – była grupową reprezentacją szlachty, a zarazem organem najwyższej władzy. W Rzeczypospolitej sejm i sejmiki ziemskie (lokalne) należały do szlachty, mieszczanie mieli rady miejskie, Żydzi – gminy, zarządzane przez kahały (a na poziomie Rzeczypospolitej – Wa’ad, tak zwany Sejm Czterech Ziem), duchowieństwo miało kurie biskupie i sądy kościelne, nawet chłopi na mocy prawa zwyczajowego zarządzali wieloma lokalnymi sprawami. Sejm Rzeczypospolitej szlacheckiej przedstawia się często jako poprzednika nowoczesnych instytucji parlamentarnych i chociaż z punktu widzenia genealogii jest to w pewnym sensie prawda, zarazem jednak jest to mocno mylące. Dziejami sejmu nie kieruje żadna wewnętrzna logika – nie ma jej zresztą także w polskiej historii politycznej – która wymuszałaby rozszerzanie praw wyborczych na kolejne grupy ludzi i wejście na drogę wiodącą ku nowoczesnej demokracji. Wprost przeciwnie, jeśli przyjrzymy się historii polskiego ustroju i porównamy ją z historiami innych republik, od starożytnej Grecji po przedwojenną Amerykę, dotrze do nas o wiele bardziej niepokojący fakt: swobody nielicznych zostały wprowadzone (przynajmniej po części) po to, by ograniczyć swobody większości.
Poddaństwo nie jest dokładnie tym samym co niewolnictwo, ale chłopi bez wątpienia nie byli ludźmi wolnymi: poddaństwo pozbawiło ich swobód obywatelskich i prawnych, pańszczyzna przywiązała do majątków szlacheckich, w których mieszkali, i folwarków, których ziemię zmuszeni byli uprawiać. Znaczną część (jeśli nie większość) pracy wykonywali na rzecz pana. W odniesieniu do okresu sprzed oświecenia (kiedy intelektualiści i politycy zaczęli wprowadzać swoje radykalne nowinki) mówienie o „narodzie polskim”, który obejmowałby zarówno panów ziemskich, jak i chłopów, byłoby pozbawione sensu; w rzeczywistości w tym okresie niektórzy używali nawet sformułowania „naród szlachecki”, dla określenia odrębnej grupy władającej „narodem plebejskim”. Chłopi byli poddanymi Rzeczypospolitej, szlachcice – jej obywatelami. Aż do początków xx wieku słowa „obywatel” i „szlachcic” były całkowitymi synonimami.
Nawet użycie słowa „poddany” w znaczeniu poddanego Rzeczypospolitej jest w tym wypadku pewną przesadą, sugeruje bowiem, że chłopi podlegali prawom państwowym i że prawa te odnosiły się do wszystkich w granicach Rzeczypospolitej. Tak jednak nie było, a to dzięki przywilejom, które szlachta zyskała w xv i xvi wieku. System prawny Rzeczypospolitej opierał się na przywilejach (słowo to pochodzi od łacińskiego privilegium, które powstało z połączenia słów privus – ‘osobiste’ i lex – ‘prawo’) w większym stopniu niż na prawach, a podstawowe statuty, takie jak przywilej czerwiński (który w 1422 roku wprowadził zakaz karania – a ściślej, zakaz konfiskowania majątków – bez wyroku sądowego) czy przywileje nieszawskie (1454, żadnych podatków bez przedstawicielstwa) od początku pomyślane zostały tak, że miały dotyczyć jedynie szlachty. Więcej nawet: niektóre przywileje wprowadzono dokładnie po to, żeby szlachta mogła utrzymać kontrolę nad chłopami, wolną od jakiejkolwiek ingerencji centralnej władzy królewskiej. Wolność stanu szlacheckiego umożliwiła podporządkowanie chłopów i zepchnięcie ich w poddaństwo. Zwieńczeniem „złotej wolności” było potwierdzenie w 1505 roku zasady nihil novi nisi commune consensu (nic nowego bez powszechnej zgody), czy też, mówiąc bardziej kolokwialnie, nic o nas bez nas. „My” w tym haśle bynajmniej nie oznaczało ogółu ludności – odnosiło się wyłącznie do szlachty: innymi słowy, tak zwana konstytucja radomska nie była prawem powszechnym, lecz jedynie potwierdzała przywileje dobrze urodzonych. Co dokładnie szlachta chroniła, uchwalając tę zasadę? Na przełomie xv i xvi wieku kolejne przywileje królewskie i kolejne konstytucje sejmowe praktycznie uniemożliwiły chłopom zmianę miejsca zamieszkania bez zgody pana ziemskiego, a monarchia wyrzekła się wszelkiej władzy nad tym, w jaki sposób panowie traktowali swoich chłopów. To oznaczało, że chłopi nie mogli się już nad głowami swoich panów odwoływać do sądów królewskich, a szlachta zyskała swobodę zarządzania majątkami tak, jak to uważała za stosowne. Wolność szlachty została zatem nierozerwalnie spleciona z utratą wolności przez chłopów. Nie trzeba być marksistą, by przyznać, że nadanie swobód silnym zawsze wiąże się z odebraniem ich słabym – już Arystoteles, próbując usprawiedliwić istnienie niewolnictwa, uznał je za konieczny warunek wstępny sztuki, kultury i polityki3.
3 Arystoteles, Polityka, 1, 1253b (wydanie polskie w przekładzie Ludwika Piotrowicza, pwn, Warszawa 2006).
Nie istniała żadna oczywista ani nawet prawdopodobna ścieżka prowadząca od „Złotej Wolności” do powszechnych swobód obywatelskich głoszonych przez osiemnastowiecznych rewolucjonistów. W rzeczywistości trzeba było rozwiązać fundamentalne sprzeczności tej pierwszej, by móc w ogóle wyobrazić sobie te drugie. Niektórzy myśliciele epoki oświecenia dokonali tego skoku, reinterpretując przeszłość Polski tak, by rozciągnąć pojęcie wolności na wszystkich i podważyć całą strukturę poddaństwa i pańszczyzny. O wiele liczniejsi byli jednak ci przedstawiciele szlachty, którzy nie przestawali twierdzić, że wolność „obywateli” zasadza się na politycznej hierarchii: praca osób pozbawionych wolności utrzymywała wąską grupę tych, którzy angażowali się w politykę. Podobnie jak właściciele ziemscy na południu Stanów Zjednoczonych, polscy panowie lubili cytować greckie i (zwłaszcza) rzymskie źródła wychwalające cnoty ustroju republikańskiego – to nie przypadek, że ten model republikanizmu został wypracowany przez społeczeństwa wykorzystujące pracę niewolniczą. Sprawa wolności nie była bynajmniej tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. Można zrozumieć, czemu chłop w Rzeczypospolitej szlacheckiej raczej nie opłakiwał rozbiorów: chłopi żyjący w poddaństwie nie tylko byli w Rzeczypospolitej pozbawieni jakiejkolwiek władzy, ich wykluczenie było wręcz podstawą porządku politycznego. Rzecz jasna, mocarstwa, które dokonały rozbiorów, niekoniecznie były lepsze, nikt zatem nie zamierza wychwalać upadku Rzeczypospolitej jako formy wyzwolenia. Większości chłopów w tym czasie cała zmiana – jak się zdaje – była po prostu obojętna.
Co powiedziawszy, wypada z kolei podkreślić, że państwo zniszczone w 1795 roku nie było już Rzecząpospolitą opartą na zasadzie nihil novi, a to za sprawą ruchu, którego największe osiągnięcie stanowiła Konstytucja 3 maja – akt założycielski Polski całkiem innego rodzaju, takiej, w której Sejm został pomyślany w zupełnie odmienny sposób: jako przedstawicielstwo różnych warstw społecznych, a nie jedynie szlachty. Insurekcja kościuszkowska poszła nawet dalej, obiecując w Uniwersale połanieckim z 1794 roku wolność osobistą i ochronę prawną. Doprowadziło to do dziwacznego zbiegu historycznych okoliczności: w tym samym czasie, w którym niszczono Rzeczpospolitą Obojga Narodów, ruch rewolucyjny przeprowadzał proces tworzenia narodu polskiego, przynajmniej na poziomie deklaracji wiążąc interesy całej populacji kraju z instytucjami państwa. Bez tego rewolucyjnego bodźca ruch na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości ograniczałby się zaledwie do wycinka społeczeństwa.
Rewolucyjna iskra miała zasadnicze znaczenie, pozostała jednak tylko iskrą. Mówiąc żargonem nauk społecznych, stanowiła warunek konieczny, ale niewystarczający. Nawet zbieg dwóch tak ważnych zdarzeń jak Konstytucja 3 maja i Uniwersał połaniecki miał w owym czasie jedynie symboliczną wagę, ponieważ rozbiory sprawiły, że obydwa dokumenty pozostały martwą literą. Przekształcenie retoryki lat dziewięćdziesiątych xviii wieku w rzeczywistość polskiej wspólnoty narodowej wymagało o wiele więcej pracy, i to prowadzonej przez całe stulecie. Z czasem coraz więcej działaczy narodowych zdawało sobie sprawę, że jedyna droga do odzyskania niepodległości musi zakładać przyciągnięcie do wspólnej sprawy chłopów. Historycy piszą o niekończącej się dyskusji między dwoma obozami, od połowy xix wieku określanymi jako „Biali” (ci, którzy chcieli zachować istniejącą hierarchię społeczną, ewentualnie wprowadzając kilka ostrożnych reform) i „Czerwoni” (przekonani, że jedynie rewolucja społeczna mogłaby włączyć chłopów do wspólnoty obywatelskiej). Ujmowanie problemu w ten sposób sprawia jednak, że umyka nam cała jego głębia. Chodziło nie tylko o przekonanie chłopów do walki o niepodległość, nie wystarczyło też szerzenie wśród nich wiedzy o tym, że są Polakami. Przedsięwzięcie było o wiele poważniejsze: zakładało przekształcenie silnie podzielonego społeczeństwa republikańskiego w społeczeństwo narodowe. Opisywanie tego procesu jako procesu „przebudzenia” narodowego lub budzenia „świadomości” narodowej sugeruje, że naród już istniał i że trzeba było jedynie nauczyć chłopów polskości, którą nosili w sercach. W rzeczywistości działacze narodowi musieli dopiero stworzyć polski naród i przekonać chłopów, by weszli w jego skład. Pojęcie narodu (jako określenie wspólnoty politycznej szersze niż wspólnota jednego stanu) powstało w xviii wieku. Stworzenie samego narodu wymagało więcej czasu i pracy.
Problem w tym, że im bardziej radykalny stawał się polski patriotyzm, tym mniej popularny był wśród swojej pierwotnej bazy, czyli wśród szlachty. Większość członków tego stanu pragnęła odtworzenia państwa i chciała odzyskać utraconą pozycję obywateli Rzeczypospolitej. W scentralizowanych monarchiach rosyjskiej, pruskiej i austriackiej szlachta utraciła znaczną część władzy politycznej. Nie utraciła jednak władzy ekonomicznej i w większości nie chciała zrezygnować z tego ostatniego elementu dawnej pozycji. Szlachta musiała się zatem zmierzyć z trudnym problemem: zaakceptować radykalną emancypację po to, by zdobyć chłopów dla (całkowicie przeformułowanej) sprawy narodowej lub zachować władzę i pozycję w ramach państw rosyjskiego, pruskiego i austriackiego. Różni członkowie stanu szlacheckiego podejmowali w różnym czasie różne decyzje, w żadnym przypadku jednak wybór nie był łatwy. Mówiąc najogólniej (i pomijając wiele znaczących wyjątków): ruch narodowy był w znacznej części dziełem drobniejszej szlachty – tych, którzy czuli się wystarczająco blisko związani z dawną Rzecząpospolitą, by pragnąć jej odbudowy, ale zarazem mieli o wiele mniej do stracenia w razie zmiany ekonomicznego status quo.
Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że pojęcie „suwerenności” czy „niepodległości” okazało się zdecydowanie niejasne. Łatwo było powiedzieć, że utrata niepodległości jest zła, jednak właściwie dlaczego? Często okres 1795–1918 nazywa się okresem niewoli, ale co tak naprawdę dla ludzi tamtych czasów oznaczało życie w świecie, w którym Polska pozbawiona jest niepodległości? Czy oznaczało to utratę kontroli nad biegiem własnego jednostkowego życia? Konieczność używania obcego języka w kontaktach z instytucjami państwowymi? A może ramy prawne kierujące relacjami społecznymi uległy zasadniczej zmianie? W rzeczywistości żadna z powyższych kwestii nie dotyka ani w całości, ani nawet w znacznej części tego, co istotne dla xix stulecia. Dla przeważającej części ludzi zamieszkujących ziemie dawnej Rzeczypospolitej zmiany, które wpłynęły na ich życie w kolejnych dziesięcioleciach po rozbiorach, miały niewiele wspólnego z obecnością lub brakiem polskiego państwa. Właśnie dlatego tak trudno było przekonywać mieszkańców tych ziem, że istnieje coś, co można nazwać „narodem polskim”, i że niepodległość tego narodu jest sprawą wielkiej wagi.
Religijne zróżnicowanie Rzeczypospolitej Obojga Narodów w xviii wieku
Zaakceptowanie określenia „polski” było niełatwe nawet dla polskojęzycznych chłopów – a dla tych, którzy mówili innymi językami, było to jeszcze trudniejsze. Dziś uznajemy za rzecz oczywistą, że osoba mówiąca po ukraińsku jest Ukrainką lub Ukraińcem, ktoś, kto mówi po białorusku, jest Białorusinką lub Białorusinem, a ktoś, kto mówi po litewsku – Litwinem lub Litwinką. Niesłusznie. Przez znaczną część xix stulecia region, który nazywamy dziś Ukrainą, rosyjscy kartografowie opisywali jako Małą Rosję (Małoruś, Małorossija), podczas gdy ich polscy odpowiednicy i większość miejscowych preferowali termin „Ruś”. „Ukraina” była nazwą używaną przez niektórych kartografów w średniowieczu, później jednak pojawiała się rzadko. Przez kilka stuleci obszar ten stanowił część Polski, dopóki w xvii wieku Rosja nie zajęła jego wschodniej części. W xix wieku niemal całe terytorium dzisiejszej Ukrainy znalazło się w Cesarstwie Rosyjskim, nie licząc części zachodniej, która przypadła Austrii. W epoce przednowoczesnej samoidentyfikacja chłopów mieszkających na tym obszarze, po prostu nie miała znaczenia. Byli chłopami i tylko to się liczyło.
Rzeczpospolitą Obojga Narodów przedstawia się niekiedy jako spokojną przystań tolerancji etnicznej i pokojowego współżycia; choć obraz taki nie jest całkiem fałszywy, może być mylący. Nie znamy dokładnych liczb, szacuje się jednak, że w kraju zniszczonym przez rozbiory około połowy populacji stanowili rzymscy katolicy, jedną trzecią – grekokatolicy (tak zwani unici). Około 7 procent populacji stanowili wyznawcy judaizmu, po 5 procent – protestanci i prawosławni.
Katolicy w większości mówili po polsku lub po litewsku, unici najczęściej po ukraińsku, prawosławni – po rosyjsku lub białorusku, protestanci na ogół po niemiecku, a wyznawcy judaizmu w języku znanym później jako jidysz. Mimo to byłoby poważnym nieporozumieniem przykładać nasze współczesne kategorie etniczno-narodowe (Polak, Ukrainiec, Rosjanin, Białorusin, Żyd, Niemiec) do rzeczywistości xix wieku i do mieszkańców ziem, które należały niegdyś do Rzeczypospolitej. Jeśli chcemy zrozumieć tych ludzi na ich własnych warunkach, musimy przyjąć do wiadomości, że w ich świecie pozycja społeczna i funkcja znaczyły więcej niż język czy nawet religia. Zważywszy że ludzie nienależący do stanu szlacheckiego nie mieli żadnego politycznego znaczenia, było zupełnie obojętne, do kogo się modlili i jak się porozumiewali. Wśród gminu możliwa była różnorodność, ponieważ (na ogół) nie miała ona żadnego wpływu na życie publiczne. Rzecz nie w tym, że polska większość tolerowała niepolskie mniejszości, lecz raczej w tym, że nie było nawet poczucia, że polskojęzyczni rzymscy katolicy (szlachta i chłopi) należą do jakiejś jednej wspólnoty, która wykluczałaby ludzi innych wiar i języków. Około 750 tysięcy członków stanu szlacheckiego (tyle było w końcu xviii wieku) istotnie tworzyło wspólnotę i często dawało wyraz uczuciom patriotycznym. Patriotyzm ten jednak bynajmniej nie obejmował ludzi o odmiennym statusie społecznym – przy czym była to odwzajemniona obojętność.
Miało to skutek uboczny: zaledwie nieliczni współtwórcy polskiego ruchu narodowego na początku xix wieku uważali, że istnieją jakiekolwiek przesłanki, by wykluczyć od ręki kogokolwiek, kto mieszkał na obszarze Pierwszej Rzeczypospolitej, niezależnie od języka lub wyznania. W pierwszych dziesięcioleciach tworzenia narodu polskiego pomysł, że Polak musi być rzymskim katolikiem mówiącym po polsku, brzmiałby co najmniej dziwacznie. Wszyscy znamy słynne słowa Mickiewicza: „Litwo, Ojczyzno moja”, ale może właśnie dlatego, że są tak dobrze znane, z rzadka uświadamiamy sobie, jak bardzo są osobliwe. Ten wers został, w pewnym sensie, udomowiony i włączony w nasz światopogląd. Mickiewicz nie twierdził, że Litwini mogą być Polakami, a już z pewnością nie twierdził, że terytorium Litwy należy do Polski w jakimś imperialistycznym sensie. Nie proponował nawet wielokulturowej wizji zróżnicowanego obszaru kresowego, w którym ludzie wszelkich kultur i języków czuliby się jak w domu. Zaświadczał natomiast, że w świecie, w którym żył, tożsamość kulturowa i patriotyczna lojalność nie zostały jeszcze ze sobą sklejone. Po prostu, kiedy rozważało się czyjeś oddanie tej lub innej ojczyźnie, nie było powodu pytać, jakim językiem lub językami ten ktoś mówi i jaka jest jego czy jej tożsamość kulturowa. W Wilnie znajduje się pomnik Adomasa Mickevičiusa, Białoruś zaś w 1998 roku umieściła portret młodego Адамa Міцкевіча na znaczku pocztowym, dla upamiętnienia dwusetlecia urodzin poety – i tak właśnie być powinno. Czy zatem Mickiewicz jest Polakiem, Litwinem czy Białorusinem? Cóż, wszystkim tym i zarazem żadnym z powyższych. Wszystkim, bo sam Mickiewicz nie postrzegał tych etykiet jako wykluczających się wzajemnie. Żadnym, jako że pojęcia te znaczyły dlań zupełnie co innego, niż znaczą dla nas.
Kiedy polski ruch narodowy (podobnie jak analogiczne ruchy w Niemczech, na Węgrzech, we Włoszech i w wielu innych miejscach) zaczął upowszechniać pogląd, zgodnie z którym każda etnolingwistyczna grupa stanowi odrębną wspólnotę, część pisarzy i działaczy politycznych zaczęła domagać się uznania istnienia wspólnoty ukraińskiej. A jako że zarówno określenie „Małorusini”, jak i „Rusini”, używane przez Rosjan i Polaków, miały nieco pejoratywny wydźwięk, przywołano i odkurzono starą nazwę. Tyle że wybór etykiety to jedno, wpojenie tożsamości zaś to coś całkiem innego. Miało minąć wiele dziesięcioleci, nim udało się przekonać ludzi w regionie, by myśleli o sobie jako o części jednego narodu ukraińskiego, i nawet w początkach xx wieku proces ten był jeszcze daleki od zakończenia.
To, co jest prawdą w przypadku Ukraińców, jest nią podwójnie w przypadku Litwinów i potrójnie w przypadku Białorusinów. Wielkie Księstwo Litewskie stanowiło część składową dawnej Rzeczypospolitej, nazwa ta była jednak przede wszystkim wyrażeniem mającym sens polityczny i terytorialny, a nie etnolingwistyczny. W rzeczywistości oficjalnym językiem Wielkiego Księstwa przed unią z Polską był jeden z obecnie już nieistniejących języków słowiańskich; języka, który uważamy za litewski, używano jedynie w niewielkim regionie na północy kraju, nad Morzem Bałtyckim. Niemniej moda na mobilizację etniczno-narodową dotarła ostatecznie także w okolice Wilna i Kowna: w początkach xx wieku istniała już niewielka grupa działaczy dążących do stworzenia odrębnego państwa litewskiego. Mieszkańców Wielkiego Księstwa, którzy nie mówili ani po litewsku, ani po polsku, ani po ukraińsku, etnografowie nazwali Białorusinami. Była to grupa przeważnie niepiśmienna i bardzo biedna, zamieszkująca obszar, gdzie niewiele było dobrych dróg i większych miast. Nawet jeśli garść ambitnych intelektualistów rozprawiała o białoruskim ruchu narodowym, w rzeczywistości niemal nie istniał on przed pierwszą wojną światową. Jednak brak silnej białoruskiej tożsamości nie oznaczał, że chłopi, o których mowa, uważali się za Polaków, Litwinów czy Ukraińców albo za kogokolwiek innego. Mieli silne poczucie przynależności do konkretnego miejsca, to zaś nie wpasowywało się dobrze w wielkie tożsamościowe kategorie, które preferowali nacjonaliści.
Zważywszy, że etniczno-językowe etykiety były w xix wieku w wielu przypadkach płynne, polscy działacze narodowi żywili nadzieję, że przyszła niepodległa Polska obejmie całe terytorium dawnej Rzeczypospolitej. Wraz z każdą mijającą dekadą ten rodzaj wielokulturowościowych wyobrażeń stawał się coraz mniej przekonujący, ponieważ w regionie coraz mocniej zakorzeniał się etnolingwistyczny nacjonalizm. Nie oznacza to bynajmniej, że chłopi, którzy byli kiedyś Polakami, zostali „przejęci” przez litewskich, białoruskich i ukraińskich separatystów. Po prostu przed zaborami byli chłopami pańszczyźnianymi, pozbawionymi praw politycznych, ewentualny sukces lub klęska Rzeczypospolitej w ogóle ich nie dotyczyły, nie mieli też w zasadzie poczucia narodowej tożsamości. W xix wieku o ich lojalność zaczęły walczyć rzesze różnych działaczy narodowych i wcale nie było oczywiste, która grupa zwycięży. Oczywiste było jedynie to, że w przypadku chłopów niemówiących po polsku zaangażowanie ich w sprawę polską było mniej prawdopodobne niż w przypadku ich polskojęzycznych sąsiadów.
* * *
Granice ustanowione po trzecim rozbiorze w 1795 roku nie przetrwały długo. Zaledwie kilka lat później Napoleon zaczął wywracać europejski porządek do góry nogami. Sukcesy militarne francuskiego przywódcy doprowadziły do stworzenia w 1807 roku popieranego przez Francję państwa zwanego Księstwem Warszawskim, wyposażonego we własną liberalną konstytucję, sejm i armię. Księstwo, chociaż w kwestiach związanych z polityką zagraniczną skrępowane z uwagi na zależność od Napoleona, w praktyce działało jako autonomiczne państwo polskie. Mając obszar zaledwie 155 tysięcy kilometrów kwadratowych i 4,3 miliona ludności, pozostawało zaledwie cieniem dawnej Rzeczypospolitej. Obejmowało jednak najważniejsze miasta: Warszawę, Kraków, Poznań i Lublin, a wielu polskich polityków liczyło na to, że gdy Napoleon pokona Rosję i zezwoli Księstwu na przejęcie ziem na wschodzie, podniesie je zarazem do godności królestwa. Sam Napoleon nazywał niekiedy swoją wojnę z carem „wojną polską”. W maszerującej w 1812 roku na Moskwę Wielkiej Armii znajdowało się około 100 tysięcy polskich żołnierzy (obok 300 tysięcy Francuzów i około 200 tysięcy żołnierzy z innych krajów europejskich).
Atak na Moskwę zakończył się widowiskową klęską, kiedy jednak w 1815 roku, po ostatecznym pokonaniu Napoleona, europejscy dyplomaci podjęli próbę poskładania Europy na nowo, nie mogli już tak po prostu ponownie zmieść Polski pod dywan. Przynajmniej na papierze Kongres Wiedeński (podczas którego negocjowano traktaty pokojowe po pokonaniu Napoleona) wykonał gest hojniejszy od gestu Francuzów, tworząc Królestwo Polskie. Podobnie jak Księstwo Warszawskie, było to państwo, które miało konstytucję, sejm, armię, odrębny system prawny i autonomiczną administrację. Było jeszcze mniejsze (128,5 tysiąca kilometrów kwadratowych, 3,3 miliona mieszkańców), ponieważ zachodnią część Księstwa Warszawskiego odcięto i włączono do Prus jako tak zwane Wielkie Księstwo Poznańskie. Na niewielkim obszarze wokół Krakowa ustanowiono formalnie niezależnie państwo-miasto, pod patronatem Austrii, która zachowała kontrolę nad Galicją. Po powstaniu krakowskim, które wybuchło i upadło w 1846 roku, Kraków ostatecznie wcielono do Galicji. Dla polskich nacjonalistów największym problemem w całym tym układzie był fakt, że królem nowego Królestwa Polskiego został Aleksander Romanow, znany lepiej dzięki pełnionej przez siebie funkcji jako car Rosji Aleksander I. Połączenie monarchii konstytucyjnej z samowładnym imperium stworzyło łatwe do przewidzenia napięcie, zwłaszcza gdy po śmierci Aleksandra w 1825 roku Mikołaj, jego o wiele bardziej konserwatywny młodszy brat, odziedziczył pozycję cara i króla. Jako że Mikołaj próbował rządzić Polską w taki sam sposób, w jaki rządził Rosją, sejm stawił opór i w Królestwie zaczął narastać kryzys konstytucyjny. W 1830 roku, po wybuchu powstania listopadowego, sejm zdetronizował Mikołaja, co doprowadziło do wojny polsko-rosyjskiej, a ostatecznie do formalnej aneksji Królestwa Polskiego przez Rosję.
Konstytucja Księstwa Warszawskiego z 1807 roku ogłosiła koniec prawnego poddaństwa chłopów i w Królestwie Polskim utrzymano tę zasadę. Podobnych reform dokonano w zaborach pruskim i austriackim. Szybko jednak stało się oczywiste, że samo zniesienie poddaństwa znaczy niewiele, o ile nie towarzyszy temu uwłaszczenie, czyli nadanie chłopom uprawianej przez nich ziemi na własność, oraz likwidacja pańszczyzny. Póki chłopi pozbawieni byli prawa do ziemi, szlachta nadal zachowywała kontrolę nad ich pracą i życiem, tak więc samo nadanie równych praw nie tworzyło nowoczesnych obywateli, którzy mogliby decydować o własnym losie. Jeśli chodzi o pańszczyznę, część szlachty decydowała się w swoich dobrach zamieniać pracę przymusową na czynsze, opłacane w pieniądzu. Porozumienia tego rodzaju formalizowano w postaci nowoczesnych umów, ale w relacjach społecznych nie zaszły znaczące zmiany. Jedynie w zaborze pruskim rozpoczęto, wprowadzaną etapami, reformę uwłaszczeniową, jednak nawet tam działki ziemi przyznawane chłopom były zbyt małe, by mogło to mieć poważniejsze konsekwencje społeczne. W tych okolicznościach większość chłopów nadal nie interesowała się polityką i walkami narodowymi. Oczywiście, polskość zaczynała się rodzić. Rząd Królestwa Polskiego starał się wykorzystać swoje skromne zasoby w dziedzinie edukacji, informacji i kultury do promowania patriotyzmu, podobnie jak robiły to w tym samym czasie inne państwa europejskie. Pobór do polskiej armii zaszczepiał setkom tysięcy młodych mężczyzn poczucie tożsamości narodowej. Być może najważniejszym czynnikiem był ruch wydawniczy: wydawano tanie ilustrowane książki i almanachy, upowszechniające opowieści z historii Polski, tak subtelnie dobrane, by podkreślać rolę chłopów i zamazywać kastowy charakter Rzeczypospolitej. Mimo wszystko w czasie powstania listopadowego większość chłopów stanęła z boku, bo powstańcy wciąż nie mogli (i często nie chcieli) przekonać ich, że niepodległa Polska przyniesie uwłaszczenie i zniesienie pańszczyzny. Problemy, których dotyczyło powstanie, znacznej części ludzi nie wydawały się jakkolwiek związane z ich życiem, przy czym taką postawę dodatkowo wzmacniał silny przekaz z kościelnych ambon (o czym więcej za chwilę), z których nawoływano, aby okazywać lojalność „prawowitemu” władcy, carowi.
Warto podkreślić, że w okresie między rokiem 1807 (powstanie Księstwa Warszawskiego) a 1830 (wybuch powstania listopadowego) sprawy polityczne i rządowe dotyczące Polski pozostawały na ogół w rękach Polaków. Jeśli potrzebowałeś pozwolenia na budowę lub koncesji na wyszynk, udawałeś się do polskiego urzędnika. Jeśli potrzebne było nowe prawo, spisywano je po polsku i omawiano w polskim sejmie. Jeśli chciałeś zdobyć wykształcenie (i stać cię było na czesne), mogłeś pójść do polskojęzycznej szkoły. A jeśli chciałeś czytać o którejś z tych rzeczy, miałeś do dyspozycji polskie gazety i czasopisma. Nawet ludzie z dawnych wschodnich, południowych czy zachodnich części Rzeczypospolitej Obojga Narodów, którzy znaleźli się poza granicami Księstwa czy Królestwa, nie podlegali w pierwszej połowie xix wieku poważnym represjom etniczno-narodowym. Władze w Petersburgu, Berlinie i Wiedniu obchodziła jedynie polityczna lojalność i posłuszeństwo (lub ich brak). Jakim językiem kto się posługiwał, nie miało z perspektywy imperiów znaczenia. Powstanie, które wybuchło w 1830 roku, nie było reakcją na ucisk narodowy – powodem było to, że Mikołaj I nie podporządkowywał się zasadom monarchii konstytucyjnej. Znaczące, że polscy żołnierze podczas tej wojny jako pierwsi użyli słynnego dziś hasła „Za wolność naszą i waszą”, wypisanego na sztandarach po jednej stronie po polsku, po drugiej – po rosyjsku, by pokazać, że walczą w imię ogólnej politycznej zasady, a nie swoich partykularnych praw.
Po roku 1830 tendencje centralistyczne, wspólne wszystkim nowoczesnym państwom, stawały się w państwach zaborczych coraz wyraźniejsze. Władze rosyjskie prowadziły twardą politykę wobec wszystkich choćby w najmniejszym stopniu uwikłanych w powstanie, w związku z czym tysiące przedstawicieli szlachty znalazło się na wygnaniu (albo siłą przesiedlonych na Syberię, albo jako uchodźcy we Francji). Władze pruskie i austriackie były mniej surowe, jednak i tutaj zachowywano czujność wobec możliwych wywrotowych działań rzeczników polskiej sprawy narodowej. Królestwo Polskie przetrwało, jednak jako zaledwie jednostka administracyjna w Cesarstwie Rosyjskim, z nieco odrębnym prawem cywilnym oraz karnym i nieco odrębną formą rządu. Mimo wszystko przez dwie trzecie xix wieku państwa zaborcze pozostawiały codzienne zarządzanie sprawami polskimi w polskich rękach, przy czym często były to ręce polskiej szlachty pozbawionej ziemi, gdyż ta grupa społeczna potrzebowała pracy, by związać koniec z końcem.
Sytuacja zmieniła się dramatycznie pod koniec stulecia. Kiedy polscy działacze narodowi doprowadzili w 1863 roku do wybuchu powstania styczniowego, reakcja rosyjskiego rządu była jeszcze ostrzejsza niż po powstaniu listopadowym. Cechą charakterystyczną drugiego powstania stała się wojna partyzancka, której stłumienie przyszło rosyjskiej armii z wielkim trudem. W rezultacie strona rosyjska przeprowadziła interwencję zbrojną, która dotknęła wielu niewinnych cywilów. Gdy powstanie upadło, władze carskie doszły do wniosku, że problem miał charakter nie tylko polityczny: zaczęto uważać, że jego źródłem jest sama obecność Polaków w cesarstwie.
W tym samym czasie również w zaborze pruskim zachodziły duże zmiany. W roku 1871 powstało Cesarstwo Niemieckie, złożone z dotychczas odrębnych środkowoeuropejskich księstw i królestw. Pierwszy kanclerz nowego państwa, Otto von Bismarck, przyjął zasadę (powszechnie wyznawaną przez myślicieli nacjonalistycznych w całej Europie), że przetrwanie może zapewnić Niemcom jedynie spójność kulturowa kraju.
Tak oto najpierw w zaborze niemieckim, później w rosyjskim rozpoczął się proces depolonizacji. Od szkół zaczęto wymagać nauczania odpowiednio po niemiecku i rosyjsku, wszystkie instytucje państwowe i sądy musiały się posługiwać językiem oficjalnym. Nawet szyldy sklepowe w Warszawie musiały być dwujęzyczne, mimo że w mieście mieszkało bardzo niewielu Rosjan. Na terenie Niemiec próbom zintegrowania Kościoła katolickiego z nowym państwem towarzyszyły wysiłki na rzecz wprowadzenia języka niemieckiego do sfery publicznej. W tak zwanym Kulturkampf (dosłownie: walce kulturowej) początkowo dominował aspekt religijny, jednak prawdziwą wojną stała się długotrwała walka o germanizację języka. W 1874 roku zakazano używania polskiego we wszystkich niemieckich szkołach średnich, w 1886 rozciągnięto ten zakaz na szkoły podstawowe. Władze rosyjskie sięgnęły po podobne metody. Oba imperia poniosły ostatecznie całkowitą klęskę. Kolejne obostrzenia odniosły ten skutek, że rozgniewały masę ludzi, którzy w innej sytuacji zapewne pozostaliby obojętni wobec polityki tożsamości. Poparcie dla ruchu narodowego zaczęło gwałtownie rosnąć. Zmobilizowały się nawet dzieci: we Wrześni (w zaborze niemieckim) w 1901 roku uczniowie zorganizowali strajk szkolny, po tym jak nauczyciel zbił kilkunastu z nich za mówienie po polsku podczas lekcji religii. Sprawa Wrześni przyciągnęła uwagę międzynarodową i ustanowiła wzorzec, który zaczął się upowszechniać. Do 1906 roku już ponad tysiąc szkół w zaborze niemieckim strajkowało przeciw ograniczeniom w używaniu języka polskiego.
Niezależnie od tego, jak bardzo konsekwentnie prowadzono kampanie wynaradawiające, ważne, żeby nie przypisywać im jakiegoś przełomowego znaczenia. Zaczęły się przecież dopiero w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych xix