Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Całe stulecia odkryć, porażek, zwycięstw i pomyłek... Książka "Cesarz wszech chorób" przedstawia historię onkologii, od pierwszych odnotowanych przypadków raka sprzed tysięcy lat na czasach współczesnych kończąc. Siddhartha Mukherjee, lekarz i naukowiec, bada ten temat z precyzją biologa molekularnego, perspektywą historyka i pasją biografa. W rezultacie powstała przejrzysta i niezwykle błyskotliwa kronika schorzenia, które towarzyszy ludzkości od ponad pięciu tysiącleci. "Cesarz wszech chorób", łącząc przystępnie przekazaną wiedzę naukową z opisem konkretnych - dawnych i współczesnych - przypadków, demistyfikuje tę najbardziej demonizowaną chorobę wszech czasów.
Książka amerykańskiego onkologa spotkała się ze znakomitym przyjęciem zarówno środowisk naukowych, jak i literackich. Potwierdzeniem jej klasy są znaczące wyróżnienia: Nagroda Pulitzera w kategorii literatura faktu, Literacka Nagroda PEN / E.O. Wilson dla Książek Naukowych, nagroda za najlepszy debiut przyznawana przez dziennik "The Guardian", nagroda "Książki dla Lepszego Życia". "Cesarz wszech chorób" został także uznany za jedną z dziesięciu najlepszych książek 2010 roku przez "The New York Times Book Review", magazyn "TIME" zaliczył go do stu najważniejszych książek stulecia, zaś "The New York Times" do stu najlepszych książek non-fiction wszech czasów.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Czytam wiele, w większości profesjonalnych artykułów, tych przynoszących czysto techniczne wyniki nowych badań klinicznych i podstawowych, wyprane z wszelkich emocji, skalkulowane i mam zawsze wrażenie, że to fragment ksiąg podatkowych. Można spytać, czy istnieje potrzeba rozmawiania i przedstawiania tej nieprawdopodobnie szybko rozwijającej się dyscypliny, jaką jest onkologia, w języku przystępnym, z refleksją nad historią? Po przeczytaniu "Cesarza wszech chorób" odpowiedź jest oczywista, myśmy wręcz marzyli o takiej książce. Opowiedzieć onkologię z pasją, pięknym literackim językiem to istotne zwłaszcza w Polsce - kraju, w którym dziedzina ta cierpi na brak specjalistów, w którym studiowanie i specjalizowanie się w tej dyscyplinie uważane jest za jeden z najtrudniejszych możliwych wyborów.
prof. Cezary Szczylik
Siddhartha Mukherjee dołącza do bractwa praktykujących lekarzy, którzy nie tylko umieją mówić o swym zawodzie, ale również wspaniale o nim pisać.
Tony Judt
Trudno jest wskazać książki skierowane do szerokiego grona odbiorców, które mówiłyby o współczesnej nauce tak błyskotliwe, przystępnie i tak poruszająco zarazem. "Cesarz wszech chorób" to niezwykłe osiągnięcie.
Steven Shapin, "The New Yorker"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 924
Siddhartha Mukherjee
Cesarz wszech choróbBiografia raka
Przełożyli Jan Dzierzgowski i Agnieszka Pokojska
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiegoTHE EMPEROR OF ALL MALADIES: A BIOGRAPHY OF CANCER
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Copyright © 2010, SIDDHARTHA MUKHERJEE. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013
Copyright © for the Polish translation by JAN DZIERZGOWSKI (części II, IV, V, VI)
i AGNIESZKA POKOJSKA (prolog, części I, III i wojna atossy), 2013
Opieka redakcyjna i indeks MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL
Redakcja WOJCIECH GÓRNAŚ / REDAKTORNIA.COM
Konsultacja medyczna DR N. MED. MARIA GÓRNAŚ
Korekta MAŁGORZATA POŹDZIK i ALICJA LISTWAN / D2D.PL
Redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-7536-669-3
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75, e-mail: mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pldominik@czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa, tel. +48 18 351 00 70, e-mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa, tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pl, tel. 504 564 092, 605 955 550 agnieszka.wilczak@czarne.com.pl
Wołowiec 2013 Wydanie I
Skład wersji elektronicznej: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.
Dla ROBERTA SANDLERA (1945-1948),jego poprzedników i następców
Choroba jest nocną półkulą życia, naszym bardziej uciążliwym obywatelstwem. Od dnia narodzin każdy z nas posiada bowiem jakby dwa paszporty – przynależy zarówno do świata zdrowych, jak i do świata chorych. I choć wszyscy wolimy się przyznawać tylko do lepszego z tych światów, prędzej czy później, chociażby na krótko, musimy uznać również nasz związek i z tym drugim1.
Susan Sontag
W roku 2010 w Stanach Zjednoczonych umrze z powodu nowotworów około sześciuset tysięcy ludzi, na całym świecie – ponad siedem milionów. W ciągu swojego życia zachorują na raka co trzecia kobieta i co drugi mężczyzna w Stanach Zjednoczonych. Rak będzie przyczyną jednej czwartej zgonów Amerykanów i około piętnastu procent zgonów na świecie. W niektórych krajach stanie się najczęstszą przyczyną śmierci, wyprzedzając choroby serca.
Niniejsza książka to historia raka. Starodawnej choroby, niegdyś sekretnej, o której mówiło się wyłącznie szeptem, póki nie stała się śmiercionośnym zmiennokształtnym tworem o tak wielkim potencjale metaforycznym, medycznym, naukowym i politycznym, że często nazywa się ją dżumą naszego pokolenia. Ta książka jest najprawdziwszą biografią – próbą wniknięcia w umysł tej nieśmiertelnej choroby, zrozumienia jej osobowości, demistyfikacji jej zachowania. Moim najważniejszym celem jest jednak znalezienie odpowiedzi na pytanie, które wykracza poza ramy biografii: czy możemy sobie wyobrazić koniec raka w przyszłości? Czy uda nam się na zawsze usunąć tę chorobę z naszych ciał i społeczeństw?
Rak to nie jest jedna choroba, lecz wiele różnych. Na ich określenie używamy tej samej nazwy, ponieważ łączy je podstawowa cecha wspólna – patologiczne namnażanie się komórek. Ujęcie różnych wcieleń raka w jednej opowieści ma, poza podobieństwem na poziomie biologicznym, jeszcze jedno uzasadnienie: rozmaitych postaci tej choroby nie rozróżnia się w sferze kulturowej i politycznej. Opowiedzenie historii każdego rodzaju nowotworu osobno jest niemożliwe; ja postawiłem sobie cel, którym jest pokazanie najważniejszych wątków przewijających się w liczącej cztery tysiące lat historii tej choroby.
Mój zamysł, jak widać ogromny, wyrósł z czegoś dużo skromniejszego. Latem 2003 roku, po ukończeniu rezydentury w szpitalu i uzyskaniu dyplomu z immunologii onkologicznej, rozpocząłem specjalizację w dziedzinie onkologii w Dana-Farber Cancer Institute oraz Massachusetts General Hospital w Bostonie. Początkowo zamierzałem przez ten rok prowadzić dziennik – bieżące doniesienia o leczeniu nowotworów, taki „raport z linii frontu”. Ale pomysł prędko wyewoluował w większe i bardziej pogłębione przedsięwzięcie, tak że ostatecznie przyszło mi zagłębić się nie tylko w naukę i medycynę, ale też w kulturę, historię, literaturę i politykę, a również w przeszłość raka i w jego przyszłość.
W epicentrum tej historii znajdują się dwie postaci, mężczyzna i kobieta – niemal w tym samym wieku, oboje są idealistami, nieodrodnymi dziećmi boomu, który nastąpił po II wojnie światowej w amerykańskiej nauce i technologii, a także osobami nieugięcie, obsesyjnie dążącymi do wypowiedzenia ogólnokrajowej „wojny z rakiem”. Pierwsza z nich to Sidney Farber, ojciec współczesnej chemioterapii, który w analogu witaminy przypadkiem odkrywa substancję przeciwnowotworową o potężnej sile i zaczyna marzyć o uniwersalnym lekarstwie na nowotwory. Drugą jest Mary Lasker, przez kilkadziesiąt lat towarzysząca Farberowi w jego działaniach manhattańska lwica salonowa o legendarnej wprost energii do aktywności na arenie społecznej i politycznej. Ale Lasker i Farber jedynie egzemplifikują zacięcie, wyobraźnię, wynalazczość i entuzjazm pokoleń, które od czterech tysięcy lat toczą walkę z rakiem. W pewnym sensie jest to bowiem historia wojny – w której przeciwnik charakteryzuje się bezpostaciowością, ponadczasowością i wszechobecnością. Mamy tu zwycięstwa i porażki, setki kampanii, bohaterów i pyszałków, pierwszorzędne kwestie: jak wytrwać i przeżyć, a także, co nieuniknione, rannych, potępionych, zapomnianych i zmarłych. Rak wyłania się z tej opowieści, jak napisał pewien dziewiętnastowieczny chirurg na frontyspisie swojej książki, jako „cesarz wszech chorób, król tego, co najstraszniejsze”.
Uwaga: w nauce i w medycynie, dziedzinach, w których pierwszeństwo odkrycia ma olbrzymie znaczenie, miano wynalazcy czy odkrywcy otrzymuje się od społeczności naukowców i badaczy. Niniejsza książka opisuje historie wielu odkryć i wynalazków, jednak nie służą one temu, żeby komukolwiek przypisywać lub odbierać prawo do pierwszeństwa, i nie powinny być w ten sposób traktowane.
Jako autor tej książki stoję na barkach wielu innych osób. Moja praca opiera się na innych książkach, opublikowanych badaniach, artykułach w pismach naukowych, wspomnieniach i wywiadach. Korzystałem także z materiałów pochodzących od osób prywatnych, z bibliotek, kolekcji, zbiorów i archiwów, które wymieniam w podziękowaniach zamieszczonych na końcu niniejszego tomu.
Jednego podziękowania nie mogę jednak zostawić na koniec. Ta książka jest nie tylko wyprawą w przeszłość raka, lecz również osobistą podróżą, moim dojrzewaniem jako onkologa. Nie byłoby tej podróży, gdyby nie moi pacjenci – w stopniu znacznie większym niż pozostałe osoby, które przyczyniły się do powstania tej książki, uczyli mnie oni i inspirowali. Jestem im winien bezgraniczną wdzięczność.
Ale z każdym długiem wiążą się odsetki. Przytaczanie w książce historii pacjentów rodziło problemy związane z ochroną ich prywatności i godności. W tych przypadkach, w których wiedza o chorobie była już wcześniej upubliczniona (na przykład w formie wywiadu czy artykułu), używam prawdziwych nazwisk. W przypadkach zaś, które nie zostały podane do wiadomości publicznej, albo jeżeli pacjenci życzyli sobie zachowania anonimowości, posłużyłem się fikcyjnymi nazwiskami i umyślnie pozmieniałem daty oraz szczegóły życiorysów, żeby nie można było tych osób rozpoznać. Niemniej jednak są to prawdziwi pacjenci i prawdziwe rozmowy. Bardzo proszę czytelników o uszanowanie ich prywatności.
Każdy polski lekarz, widząc podtytuł tej książki, powie, że rak nie jest dokładnym tłumaczeniem angielskiego cancer (mimo że łacińskie słowo cancer i starogreckie karkinos oznaczają właśnie raka – skorupiaka lub znak zodiaku). Gdybyśmy chcieli się posłużyć terminem medycznym, należałoby pisać o nowotworze albo wręcz nowotworach. Byłoby to jednak niezgodne z intencją autora – jego dzieło opowiada historię złowrogiego bytu, tajemniczej istoty, która zabijała i fascynowała ludzi, na długo zanim badacze ustalili, że nowotwory to nie jedna choroba, lecz wiele różnych.
Dlatego właśnie w polskim tłumaczeniu cesarz wszech chorób nosi imię Rak. Słowem tym przez wieki nazywano wszystkie nowotwory, a także niektóre trudno gojące się wrzody. Dopiero nie tak dawno nauka przejęła ten termin i nadała mu ścisłe, węższe znaczenie.
W samym tekście książki uszanowaliśmy jednak medyczną tradycję. Gdy mowa o konkretnych chorobach, a nie o raku w sensie historycznym, stosujemy poprawną terminologię. Słowa rak używamy zgodnie z naukową definicją raka, w pozostałych zaś przypadkach przeważnie pada słowo nowotwór lub nazwy poszczególnych schorzeń.
CESARZWSZECH CHORÓB
[…] Jeśli
Choroba wkracza w ostateczne stadium,
Lekarz stosuje ostateczne środki Lub […] żadnych.
William Shakespeare, Hamlet2
Rak zaczyna się od człowieka i na człowieku się kończy. W natłoku naukowych abstrakcji można czasami zapomnieć o tym podstawowym fakcie. […] Lekarze leczą choroby, ale leczą również ludzi i ten warunek ich zawodowego istnienia czasami ciągnie ich w dwóch przeciwnych kierunkach.
June Goodfield3
Rankiem 19 maja 2004 roku Carla Reed, trzydziestoletnia przedszkolanka z Ipswich w stanie Massachusetts, matka trojga małych dzieci, obudziła się z bólem głowy. „Ale nie był to zwyczajny ból – wspominała później – tylko pewnego rodzaju odrętwienie głowy. Takie odrętwienie, które natychmiast sygnalizuje, że dzieje się coś bardzo złego”.
Coś bardzo złego działo się od blisko miesiąca. Pod koniec kwietnia Carla odkryła na plecach kilka sińców. Pojawiły się pewnego ranka, ni stąd, ni zowąd, jak jakieś stygmaty, później się rozrosły, a w ciągu kolejnych tygodni zbladły, zostawiając po sobie ślady przypominające mapę. Stopniowo, niemal niezauważalnie, Carli zaczęły blednąć dziąsła. Na początku maja ta energiczna, pełna życia kobieta, przyzwyczajona do spędzania wielu godzin z pięcio- i sześciolatkami, za którymi trzeba biegać po całej sali, ledwie miała siłę wejść po schodach na piętro. W niektóre poranki czuła się tak wyczerpana, że nie mogła ustać na nogach i z pokoju do pokoju przemieszczała się na czworakach. Sypiała niespokojnie po dwanaście, czternaście godzin na dobę, po czym budziła się tak skrajnie zmęczona, że musiała się znów położyć spać.
Podczas tych czterech tygodni Carla wraz z mężem zgłosiła się do lekarza ogólnego i dwa razy do pielęgniarki, ale z każdej z tych wizyt wyszła bez badań i bez diagnozy. Zaczęła odczuwać w kościach upiorne bóle, które przychodziły i odchodziły. Lekarka starała się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla złego samopoczucia Carli. Stwierdziła, że to może być migrena, i kazała pacjentce zażywać aspirynę. Aspiryna tylko nasiliła krwawienie z bladych dziąseł.
Carla, osoba z natury otwarta, towarzyska i tryskająca energią, bardziej się dziwiła, niż przejmowała swoją pojawiającą się i znikającą chorobą. Nigdy wcześniej poważnie nie chorowała. Szpital był dla niej miejscem całkowicie abstrakcyjnym – nigdy nie miała styczności z lekarzem specjalistą, a co dopiero z onkologiem. Tłumaczyła sobie, że jej objawy mogą mieć różne przyczyny – przepracowanie, depresja, niestrawność, nerwica, bezsenność. Ale ostatecznie coś w niej – jakiś siódmy zmysł – dało znać, że w jej ciele dzieje się coś poważnego i groźnego.
19 maja po południu Carla zostawiła dzieci pod opieką sąsiadki, pojechała do kliniki i zażądała wykonania badań krwi. Lekarka zleciła standardowe badanie. Gdy pielęgniarz pobrał z żyły krew, wlepił wzrok w jej kolor, najwyraźniej zaintrygowany. Płyn, który wypływał z żyły Carli – jasny, rzadki i wodnisty – właściwie niczym krwi nie przypominał.
Do końca dnia Carla nie otrzymała żadnej wiadomości. Nazajutrz przed południem, kiedy robiła zakupy na targu rybnym, zadzwonił telefon.
– Musimy jeszcze raz pobrać pani krew – powiedziała pielęgniarka z kliniki.
– Kiedy mam przyjechać? – zapytała Carla, przypominając sobie jednocześnie plan gęsto wypełnionego obowiązkami dnia. Pamięta, że spojrzała na zegar. Ćwierćkilogramowy stek z łososia rozmrażał się w torbie i mógł się zepsuć, jeżeli nie trafi szybko do lodówki.
Na wspomnienia Carli z przebiegu choroby składają się właśnie takie banalne szczegóły: zegar, dzieci, grafik dowożenia ich do szkoły, fiolka jasnej krwi, tająca w słońcu ryba na obiad, nagłe napięcie w głosie w słuchawce. Carla nie pamięta dokładnie słów pielęgniarki, tylko ogólne wrażenie, że sprawa jest poważna.
– Natychmiast – tak chyba powiedziała pielęgniarka. – Proszę przyjechać natychmiast.
*
O przypadku Carli dowiedziałem się o siódmej rano 21 maja, w wagonie metra między stacjami Kendall Square a Charles Street w Bostonie. Zdanie, które wyświetliło mi się na pagerze, miało charakterystyczny rytm staccato i siłę przekazu poważnego przypadku medycznego: Carla Reed / nowa pacjentka, białaczka / 14 piętro / proszę odwiedzić zaraz po przyjściu. Gdy pociąg wystrzelił z długiego ciemnego tunelu, nagle ukazały mi się przeszklone wieże szpitala ogólnego, Massachusetts General Hospital, i okna sal na czternastym piętrze.
Domyślałem się, że Carla leży w jednej z nich, sama, przeraźliwie samotna. Na korytarzach już pewnie rozbrzmiewał szum gorączkowej aktywności. Między oddziałem a laboratorium na pierwszym piętrze krążyły probówki z krwią. Pielęgniarki nosiły próbki do badania, rezydenci zbierali dane do porannych sprawozdań, brzęczały dzwonki, wysyłano wiadomości na pagery lekarzy. Gdzieś w głębi szpitala ktoś włączał mikroskop i w jego okularze obraz komórek krwi Carli nabierał wyrazistości.
Opowiadam o tym wszystkim ze stosunkową pewnością, ponieważ pojawienie się pacjenta chorego na ostrą białaczkę wciąż sprawia, że całą klinikę przeszywa dreszcz – od oddziałów onkologicznych na górnych piętrach po laboratoria kliniczne mieszczące się głęboko w piwnicach. Białaczka to nowotwór białych krwinek – jedna z najbardziej gwałtownych, burzliwie przebiegających odmian raka. Jak lubiła przypominać pacjentom pewna pielęgniarka z oddziału onkologicznego, w przypadku tej choroby „nawet przecięcie skóry papierem to poważny wypadek”.
Dla onkologa szkolącego się w zawodzie ostra białaczka również stanowi wyjątkową odmianę raka. Jej nagłość, gwałtowność, błyskawiczny, niepowstrzymany rozwój wymuszają szybkie, często drastyczne decyzje; jest to choroba przerażająca dla tego, kto na nią cierpi, dla tego, kto patrzy na nią z boku, i dla tego, kto ją leczy. Ciało zaatakowane przez białaczkę zostaje doprowadzone do kruchych granic fizjologicznego funkcjonowania – każdy układ, serce, płuca i krew pracują na granicy swoich możliwości. Pielęgniarki uzupełniły luki w mojej wiedzy na temat przypadku Carli. Zlecone przez jej lekarkę badania krwi wykazały, że poziom czerwonych krwinek był krytycznie niski, poniżej jednej trzeciej normy. Zamiast normalnych białych krwinek w jej krwi znajdowały się miliony dużych, złośliwych białych komórek – w terminologii onkologicznej zwanych blastami. Lekarka, która wreszcie postawiła poprawną diagnozę, skierowała Carlę do Massachusetts General Hospital.
*
Idąc do sali Carli długim, pustym korytarzem, po antyseptycznie błyszczącej podłodze świeżo przetartej wodą ze środkiem dezynfekującym, przebiegałem w myślach listę badań, którym będzie trzeba poddać krew chorej, i ostatni raz powtórzyłem swoje kwestie w czekającej nas rozmowie. Pomyślałem z żalem, że w moim współczuciu jest coś wykalkulowanego, wręcz mechanicznego. Był to dziesiąty miesiąc mojego stażu na onkologii – dwuletniego intensywnego programu szkolenia specjalistów od nowotworów – i miałem poczucie, że osiągnąłem punkt, poniżej którego już się nie da zejść. Przez tych dziesięć nieopisanie trudnych, przejmujących miesięcy zmarły dziesiątki pacjentów, którymi się opiekowałem. Czułem, że powoli uodparniam się na śmierć i przygnębienie – jakbym dostał szczepionkę na ciągłą emocjonalną szarpaninę.
Takich stażystów jak ja było w szpitalu siedmiu. Na papierze wydawaliśmy się potężną siłą: byliśmy absolwentami pięciu uczelni medycznych i czterech klinik uniwersyteckich, mieliśmy za sobą łącznie sześćdziesiąt sześć lat pobierania nauk medycznych i mogliśmy się poszczycić dwunastoma dyplomami ukończenia studiów wyższych i podyplomowych. Ale ani lata nauki, ani dyplomy nie przygotowały nas do tego stażu. Uczelnia medyczna, specjalizacja i rezydentura były wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie, ale pierwsze miesiące stażu zdmuchnęły ich wspomnienie, jakby to była tylko zabawa, zerówka przed prawdziwym szkoleniem na lekarza.
Rak był w naszym życiu wszechobecny. Zawładnął naszą wyobraźnią, opanował wspomnienia, przedostawał się do każdej rozmowy, przenikał każdą myśl. Skoro my, lekarze, mieliśmy poczucie, że rak całkowicie zapanował nad naszym życiem, to nasi pacjenci czuli zapewne, że praktycznie odebrał im życie. Paweł Nikołajewicz Rusanow, bohater powieści Aleksandra Sołżenicyna Oddział chorych na raka4, młody duchem Rosjanin po czterdziestce, odkrywa guz na szyi i zostaje natychmiast skierowany na oddział onkologiczny pewnego bezimiennego szpitala na mroźnej północy. Diagnoza – nie sama choroba, lecz jej stygmat – staje się dla Rusanowa wyrokiem śmierci. Choroba odbiera mu tożsamość. Przyodziewa go w szpitalną piżamę (strój tragikomicznie okrutny, nie mniej niż więzienny drelich) i zupełnie przejmuje kontrolę nad jego działaniem. Usłyszeć diagnozę: „rak” to – odkrywa Rusanow – znaleźć się w niemającym granic medycznym gułagu, państwie jeszcze bardziej opresyjnym i paraliżującym niż to, w którym bohater żył wcześniej. (Sołżenicyn chciał może, by jego absurdalnie totalitarny oddział onkologiczny stanowił paralelę absurdalnie totalitarnego świata poza murami szpitala, kiedy jednak zapytałem pewną kobietę chorą na raka szyjki macicy, co sądzi o tej paraleli, powiedziała z przekąsem: „Niestety, mnie przy tej książce nie były potrzebne żadne metafory. Dla mnie oddział onkologiczny rzeczywiście był państwem kontrolującym każdy ruch, więzieniem”).
Jako lekarz uczący się postępowania z pacjentami onkologicznymi owo poczucie bycia kontrolowanym i ograniczanym znałem tylko z pozycji obserwatora. Ale nawet z takiej zewnętrznej perspektywy wyraźnie czułem moc tego więzienia – tępą, uporczywą siłę przyciągania, która porywa w orbitę raka wszystkich i wszystko. W pierwszym tygodniu mojego stażu pewien kolega, który właśnie swój staż ukończył, wziął mnie na stronę i udzielił mi kilku rad. „To jest niby program intensywny – powiedział, ściszając głos. – Ale tak naprawdę to program zabójczo intensywny. Nie dopuść, żeby ta rzeczywistość przeniknęła wszystko, co robisz. Miej jakieś życie poza szpitalem. Przyda ci się. Inaczej to tutaj cię wessie”.
Ale nie można było nie dać się wessać. Co wieczór po obchodzie siedziałem przez jakiś czas w aucie na szpitalnym parkingu, w nieprzyjaznym betonowym labiryncie oświetlonym jarzeniówkami, otępiały i niezborny. Radio bezmyślnie trzeszczało w tle, a ja kompulsywnie usiłowałem odtworzyć wydarzenia minionego dnia. Głowę miałem pełną historii pacjentów, a podjęte decyzje chodziły za mną i nie dawały mi spokoju. Czy warto było zlecić kolejny cykl chemioterapii sześćdziesięciosześcioletniej aptekarce chorej na raka płuca, u której nie zadziałały żadne inne leki? Czy w przypadku dwudziestosześcioletniej kobiety chorej na ziarnicę złośliwą lepiej było wypróbować sprawdzone silne połączenie leków i ryzykować, że stanie się bezpłodna, czy raczej wybrać połączenie bardziej eksperymentalne, dzięki któremu zachowałaby szanse na urodzenie dziecka? Czy hiszpańskojęzyczną matkę trojga dzieci z rakiem jelita grubego powinno się włączyć do nowego programu klinicznego, skoro ledwo umie przeczytać formularz zgody na leczenie, napisany trudnym urzędowym językiem?
Pozostając w codziennym kontakcie z rakiem, nie widziałem nic poza życiem i losem swoich pacjentów, ukazującym mi się w przesyconych barwach niczym obraz w telewizorze, w którym ustawiono zbyt mocny kontrast. Nie umiałem się odsunąć od ekranu. Instynktownie wiedziałem, że moje doświadczenia stanowią element toczącej się na znacznie większą skalę walki z rakiem, ale ogarnięcie jej umysłem było zdecydowanie poza zasięgiem moich możliwości. Jak każdy nowicjusz byłem spragniony historii, ale też jak każdy nowicjusz nie potrafiłem jej sobie wyobrazić.
*
Gdy wyszedłem ze stanu dziwnego przygnębienia, w którym pogrążyłem się podczas dwuletniego stażu, wróciły i zaczęły domagać się odpowiedzi pytania o szerszy kontekst raka: Ile lat ma rak? Jakie są korzenie naszej walki z tą chorobą? Czy też – jak częstokroć formułowali to pytanie pacjenci – na jakim jesteśmy etapie „wojny” z rakiem? W jaki sposób doszliśmy do tego punktu? Czy jest jakiś koniec? Czy tę wojnę kiedykolwiek uda się wygrać?
Niniejsza książka wyrosła z prób odpowiedzi na te właśnie pytania. Zagłębiłem się w historię raka, żeby nadać kształt tej zmiennokształtnej chorobie, z którą postanowiłem się zmierzyć. Sięgałem do przeszłości, żeby rzucić światło na teraźniejszość. Osamotnienie i wściekłość, które ogarniają trzydziestosześcioletnią kobietę chorą na raka piersi w III stopniu zaawansowania, powtarzają jak echo uczucia znane już w starożytności: Atossa, królowa perska5, owijała chorą pierś, by ukryć ją przed ludzkim wzrokiem, aż wreszcie, w napadzie destrukcyjnej i proroczej furii, kazała niewolnikowi odciąć tę pierś nożem. Pragnienie pewnej pacjentki, by amputować sobie brzuch pełen przerzutów – „żeby absolutnie nic nie zostało”, jak to ujęła – przywodzi na myśl opętanego perfekcjonizmem dziewiętnastowiecznego chirurga Williama Halsteda, który ociosywał ciała pacjentów z raka, przeprowadzając coraz rozleglejsze i coraz bardziej deformujące operacje w nadziei, że im więcej się usunie, tym lepiej się wyleczy.
Pod medycznymi, kulturowymi i metaforycznymi interpretacjami raka przez całe wieki kryło się biologiczne rozumienie choroby – rozumienie, które zmieniało kształt, często radykalnie, z dekady na dekadę. Jak wiemy dzisiaj, rak to choroba wywołana niekontrolowanym rozwojem pojedynczej komórki. Przyczyną tego rozwoju są pewne specyficzne mutacje (zmiany w DNA), które powodują niepowstrzymane namnażanie się komórki. Podziałem i śmiercią zdrowej komórki zawiadują potężne mechanizmy genetyczne. W przypadku komórki rakowej te mechanizmy są popsute – w rezultacie komórka nie może przestać się dzielić.
Fakt, że owa pozornie prosta procedura – nieuznający żadnych przeszkód rozrost tkanki – może stanowić sedno tej surrealistycznej, wielowymiarowej choroby, świadczy o tym, jak niepojęta moc tkwi w mechanizmie rozwoju komórek. Dzięki ich podziałowi człowiek jako organizm rośnie i się rozwija, przystosowuje się do środowiska, wraca do siebie po chorobie – słowem, żyje. Kiedy proces podziału komórek ulega wypaczeniu i przestają go powściągać jakiekolwiek bariery, tkanki nowotworowe rosną, rozwijają się, przystosowują do środowiska, potrafią się bronić i naprawiać, gdy zostaną zaatakowane. Żyją kosztem naszego życia. Komórki raka potrafią się mnożyć szybciej niż normalne i prędzej adaptować do nowych warunków. Są doskonalszą wersją nas samych.
Sekret walki z rakiem polega zatem na znalezieniu sposobu, by zapobiegać występowaniu mutacji w podatnych na nie komórkach, lub też na znalezieniu metody eliminacji zmutowanych komórek bez szkody dla rozwoju zdrowych. Zwięzłość powyższych słów rażąco kontrastuje z ogromem opisanego nimi zadania. Rozrost złośliwy i normalny rozwój są pod względem genetycznym tak nierozerwalnie złączone, że rozplątanie ich to być może jedno z największych naukowych wyzwań dla ludzkości. Rak jest wbudowany w nasz genom: geny, które zakłócają normalny podział komórek, nie są w naszych ciałach czymś obcym, lecz zmutowanymi, zniekształconymi wersjami tych samych genów, które pełnią najistotniejsze funkcje komórkowe. Rak jest również trwale wpisany w nasze społeczeństwo: jako gatunek stale zwiększamy długość życia, co nieuchronnie wywołuje złośliwy rozwój komórek (mutacje onkogenów akumulują się z wiekiem; rak zatem nieuchronnie łączy się z procesem starzenia). Dążymy do nieśmiertelności i do tego samego celu – choć brzmi to dość przewrotnie – dążą komórki rakowe.
Tajemnicą pozostaje, jak dokładnie przyszłe pokolenia miałyby rozdzielić splecione ze sobą procesy rozwoju normalnego i złośliwego. („Wszechświat – jak lubił mawiać dwudziestowieczny biolog J. B. S. Haldane – jest nie tylko dziwniejszy, niż myślimy, ale dziwniejszy, niż w ogóle umiemy pomyśleć”6 – i to samo odnosi się do toku rozwoju nauki). Jedno jest pewne: niezależnie od tego, jak potoczy się historia, będzie w niej tkwiło nieusuwalne jądro przeszłości. Będzie to historia pomysłowości, odporności i nieugiętości wobec tego, co ktoś nazwał najbardziej „bezlitosnym i zdradliwym wrogiem” spośród ludzkich chorób. Ale będzie to również historia pychy, arogancji, protekcjonalności, pomyłek, płonnych nadziei i szumu medialnego – a wszystko to przeciwko chorobie, którą zaledwie trzydzieści lat temu okrzyknięto „uleczalną” w perspektywie najbliższych kilku lat.
*
W prawie pustej sali szpitalnej wentylowanej jałowym powietrzem Carla toczyła własną walkę z rakiem. Kiedy wszedłem, siedziała na łóżku, dziwnie spokojna, i pisała coś w notesie. („Ale co ja takiego mogłam pisać? – próbowała sobie później przypomnieć. – Po prostu zapisywałam w kółko te same myśli”). Po chwili do sali wpadła z impetem jej matka, prosto z lotniska po nocnym locie, z oczami zaczerwienionymi od płaczu i zmęczenia. Usiadła w milczeniu na krześle pod oknem i zaczęła się kołysać w przód i w tył. Personel wokół Carli krzątał się tak szybko, że postaci niemal rozmazywały się w oczach: pielęgniarki przynosiły i wynosiły różne płyny, rezydenci wkładali fartuchy i maski, na stojakach wieszano kroplówki z antybiotykami.
Wytłumaczyłem całą sytuację najlepiej, jak umiałem. Carlę czekał dzień wypełniony pobieraniem próbek, które trafią do kilku laboratoriów. Pobiorę jej szpik. Patolodzy przeprowadzą kolejne badania. Ale ze wstępnego rozpoznania wynika, że Carla cierpi na ALL – ostrą białaczkę limfoblastyczną. To nowotwór występujący głównie u dzieci, a u dorosłych bardzo rzadko. I, co ważne – tu spojrzałem Carli w oczy i zrobiłem krótką pauzę dla większego efektu – często jest wyleczalny.
Wyleczalny. Słysząc to, Carla skinęła głową, a w jej oczach pojawił się wyraz większego skupienia. W powietrzu wisiały nieuniknione pytania: W jakim stopniu wyleczalny? Jakie są szanse przeżycia? Jak długie to będzie leczenie? Podałem szacunkowe dane. Po potwierdzeniu diagnozy natychmiast rozpoczniemy chemioterapię, która potrwa ponad rok. Szanse Carli na wyzdrowienie wynoszą mniej więcej trzydzieści procent, czyli prawie jak jeden do trzech.
Rozmawialiśmy godzinę, może trochę dłużej. Była teraz dziewiąta trzydzieści rano. W dole, pod nami, miasto całkiem się rozbudziło. Gdy wychodziłem z sali, zanim zamknęły się za mną drzwi, podmuch powietrza wypchnął mnie na zewnątrz, a Carlę odciął od świata.
– W rozwiązywaniu tego typu problemów najważniejszą umiejętnością jest „rozumowanie wstecz”. To wyjątkowo przydatna zdolność, a przy tym niezwykle prosta, lecz obecnie ludzie bardzo mało poświęcają temu uwagi7.
Sherlock Holmes w Studium w szkarłacie Arthura Conan Doyle’a
Wezwano Sławy Medycyny,
Które, pobrawszy Znaczne Sumy,
Orzekły: „Gorsze to od Dżumy!
Nasza Diagnoza nieomylna Brzmi: Medycyna jest Bezsilna8.
Hilaire Belloc
Łagodzenie jej objawów i cierpienia to nasze codzienne zadanie, jej wyleczenie – nasza żarliwa nadzieja9.
William Castle o białaczce, rok 1950
Pewnego grudniowego ranka 1947 roku w Bostonie, w pachnącym wilgocią laboratorium, mierzącym cztery metry na sześć, Sidney Farber niecierpliwie wyczekiwał paczki z Nowego Jorku10. Jego „laboratorium” było niewiele większym od zaplecza apteki, słabo wietrzonym pomieszczeniem ukrytym w suterenie Children’s Hospital (Szpitala Dziecięcego). Kilkanaście metrów wyżej oddziały zaczynały tętnić aktywnością. Dzieci w białych koszulach rzucały się niespokojnie na wąskich żelaznych łóżkach. Lekarze i pielęgniarki odwiedzali kolejne sale, sprawdzali karty, wydawali polecenia i wydzielali lekarstwa. Laboratorium Farbera, skład chemikaliów w szklanych słojach połączony z główną częścią szpitala labiryntem lodowato zimnych korytarzy, ziało pustką i apatią. W powietrzu unosił się ostry zapach formaliny. Tutaj nie było pacjentów, tylko ich ciała i próbki tkanek dostarczane do autopsji i badań. Farber był patologiem. Jego praca polegała na preparowaniu otrzymanych próbek, przeprowadzaniu autopsji, identyfikacji komórek i diagnozowaniu chorób – ale nie na leczeniu pacjentów.
Specjalizował się w patologii pediatrycznej11. Blisko dwadzieścia lat spędził w tych podziemnych pomieszczeniach, ślęcząc obsesyjnie przy okularze mikroskopu. Zarazem piął się po szczeblach kariery: został kierownikiem oddziału patologii Children’s Hospital. W końcu jednak patologia, dyscyplina zajmująca się raczej zmarłymi niż żywymi, zaczęła mu się wydawać suchą gałęzią medycyny. Miał już dosyć przyglądania się chorobom z boku i braku kontaktu z żywymi pacjentami. Tkanki i komórki go nudziły. Czuł się jak w potrzasku, tak jakby ktoś zamknął go w jego własnej kolekcji słojów z formaliną.
Zdecydował się więc dokonać radykalnej zawodowej zmiany. Zamiast patrzeć na nieruchome próbki zamknięte pod szkiełkiem, postanowił spróbować włączyć się w życie kliniki na wyższych piętrach – ze świata ograniczonego do mikroskopijnych wymiarów, który znał na wylot, zamierzał przejść do wielokrotnie powiększonego świata pacjentów i chorób. Wiedzę zdobytą w toku długoletnich badań patologicznych chciał wykorzystać do opracowania nowych sposobów leczenia pacjentów. Paczka z Nowego Jorku zawierała kilka fiolek żółtej krystalicznej substancji zwanej aminopteryną. Na adres laboratorium w Bostonie została wysłana dlatego, że pojawiła się nikła nadzieja, że może ona zahamować rozwój białaczki dziecięcej.
*
Gdyby Farber zapytał któregokolwiek spośród pediatrów krążących po oddziałach kilka pięter wyżej, czy prawdopodobne jest stworzenie leku na białaczkę, w odpowiedzi usłyszałby, że najrozsądniej byłoby w ogóle nie zawracać sobie nim głowy. Białaczka dziecięca fascynowała, konfundowała i frustrowała lekarzy od ponad stu lat. Drobiazgowo ją analizowano, klasyfikowano i opisywano. W książkach zapełniających półki w Children’s Hospital, oprawnych w skórę i pachnących stęchlizną – Pathology Andersona czy Pathology of Internal Diseases [Patologii chorób wewnętrznych] Boyda – białaczce poświęcono mnóstwo miejsca. Całostronicowym ilustracjom komórek towarzyszyły rozbudowane taksonomie, by stworzyć jak najdokładniejszy opis owych komórek. Ale cały ten ogrom wiedzy jedynie potęgował poczucie bezsilności medycyny. Białaczka stała się przedmiotem jałowej fascynacji – eksponatem z muzeum figur woskowych: czymś szczegółowo obfotografowanym i opisanym, ale ta bogata dokumentacja nie przynosiła żadnego pożytku w leczeniu. Dzięki temu, jak wspominał pewien onkolog, „lekarze nie narzekali na brak tematów dyskusji na zebraniach i konferencjach. Tylko że pacjenci nic z tego nie mieli”12. Gdy do szpitala trafiał pacjent chory na ostrą białaczkę, wzbudzał duże emocje. Jego przypadek omawiano z profesorską powagą na odprawach, po czym, jak sucho odnotowało jedno z pism medycznych, pacjenta „diagnozowano, przetaczano mu krew – i odsyłano go do domu, żeby tam umarł”13.
Badania nad białaczką grzęzły w niezrozumieniu i rozpaczy, odkąd choroba ta została odkryta. 19 marca 1845 roku szkocki lekarz John Bennett opisał niezwykły przypadek dwudziestoośmioletniego dekarza, który zgłosił się do niego z tajemniczo powiększoną śledzioną. „Ma ciemną karnację – opisał pacjenta Bennett – zazwyczaj zdrów i równego usposobienia; [mówi, że] dwadzieścia miesięcy temu zaczęły mu dokuczać stany wielkiego zmęczenia po wysiłku i że utrzymują się one do dzisiaj. W czerwcu ubiegłego roku zauważył po lewej stronie brzucha guz, który stopniowo rósł. Od czterech miesięcy jego rozmiar się nie zmienia”14.
Guz dekarza osiągnął może ostateczną fazę wzrostu, ale problemy zdrowotne mężczyzny zaczęły się nawarstwiać. W ciągu kilku kolejnych tygodni Bennett obserwował u pacjenta objaw za objawem – gorączkę, krwawienie, nagłe ataki bólu brzucha – początkowo sporadyczne, ale później coraz częstsze, tak jakby jeden atak gonił drugi. Wkrótce dekarz był bliski śmierci, a w jego pachach, pachwinach i na szyi pojawiały się kolejne guzy. Leczono go za pomocą zwyczajowego w takich wypadkach przystawiania pijawek i podawania środków na przeczyszczenie. Bezskutecznie. Po przeprowadzonej kilka tygodni później autopsji Bennett był przekonany, że znalazł przyczynę choroby zmarłego pacjenta. W jego krwi było pełno białych krwinek. (Białe krwinki, główny składnik ropy, sygnalizują zazwyczaj reakcję organizmu na infekcję, Bennett wywnioskował zatem, że dekarz był czymś zakażony). „Przedstawiony przypadek wydaje mi się wyjątkowo wartościowy – pisał z dużą dozą pewności siebie – ponieważ posłuży za dowód istnienia prawdziwej ropy, powstającej uniwersalnie w układzie naczyniowym”15I.
Byłoby to wyjaśnienie w pełni zadowalające, tyle że Bennett nie potrafił znaleźć źródła, z którego wypływałaby ropa. Podczas nekropsji starannie zbadał zwłoki, uważnie przyglądając się tkankom i narządom w poszukiwaniu śladów ropnia lub rany. Ale poza ropą nie znalazł żadnych oznak zakażenia. Wyglądało na to, że krew zepsuła się – zropiała – samoistnie; spontanicznie przekształciła się w ropę. Bennett nazwał ten przypadek „ropieniem krwi”. I na tym zamknął temat.
Oczywiście mylił się w kwestii spontanicznego „ropienia” krwi. Niecałe cztery miesiące po tym, jak opisał chorobę dekarza, inny medyk, Rudolf Virchow, dwudziestoczteroletni badacz z Niemiec, niezależnie opublikował sprawozdanie z przypadku uderzająco podobnego do przypadku Bennetta16. Pacjentką Virchowa była pięćdziesięciokilkuletnia kucharka. W jej krwi agresywnie namnożyły się białe krwinki, tworząc gęste złogi w śledzionie. Prawdopodobnie podczas autopsji patolodzy nie potrzebowali nawet mikroskopu, by zidentyfikować grubą, mlecznobiałą warstwę białych krwinek przykrywającą czerwoną ciecz.
Virchow słyszał o przypadku Bennetta, ale nie miał przekonania do jego teorii. Uważał, iż nie ma żadnego powodu, żeby krew spontanicznie przekształcała się w cokolwiek innego. Nurtowały go też niezwykłe objawy: czym wyjaśnić bardzo powiększoną śledzionę i brak rany lub innego źródła ropy w ciele? Zaczął rozważać możliwość, że może to sama krew była chora. Nie mógł znaleźć spójnego wyjaśnienia dla tej choroby, a że musiał ją jakoś nazwać, zdecydował się na nazwę weißes Blut – „biała krew”17 – czyli po prostu dosłowny opis milionów białych komórek, które zobaczył pod mikroskopem. W 1847 roku zmienił tę nazwę na brzmiącą bardziej uczenie Leukämie – od greckiego słowa leukos, „biały”.
*
Zmiana nazwy choroby – z obrazowej „ropienie krwi” na prozaiczną weißes Blut – nie sprawia może wrażenia aktu naukowego geniuszu, ale wywarła olbrzymi wpływ na rozumienie białaczki. Choroba w momencie odkrycia jest plastyczną ideą, cieplarnianym kwiatem – czymś ogromnie, nieproporcjonalnie zależnym od nazw i klasyfikacji. (Ponad sto lat później, na początku lat osiemdziesiątych XX wieku, inna zmiana nazwy – z GRID [gay-related immune disease – zespół niedoboru odporności gejów] na AIDS [acquired immunodeficiency syndrome – zespół nabytego niedoboru odporności] – świadczyła o fundamentalnej zmianie w pojmowaniu tej choroby18II… Podobnie jak Bennett, Virchow nie rozumiał białaczki, ale w odróżnieniu od niego wcale nie udawał, że ją rozumie. Jego wkład w rozwój badań nad tą chorobą polegał na zanegowaniu dotychczasowej wiedzy. Zakwestionował wszystkie dotychczasowe założenia, dzięki czemu oczyścił pole następcom, dał im możliwość podjęcia dociekań całkowicie od nowa.
Skromność nowej nazwy (i związana z nią skromność w zakresie rozumienia przyczyn choroby) doskonale ilustruje podejście Virchowa do medycyny19. Jako młody profesor na uniwersytecie w Würzburgu wsławił się z czasem osiągnięciami znacznie większymi niż nazwanie białaczki. Z wykształcenia był patologiem, lecz zaangażował się w przedsięwzięcie, któremu miał poświęcić całe życie: stworzenie opisu ludzkich chorób biorącego za punkt wyjścia jednostkę, jaką jest komórka.
To przedsięwzięcie zrodziło się z frustracji. Virchow wszedł do świata medycyny na początku lat czterdziestych XIX wieku, kiedy niemal wszystkie choroby przypisywano działaniu jakiejś niewidzialnej siły: miazmatom, neurozom, nadmiarowi szkodliwych humorów i histerii. Ponieważ nie rozumiał tego, czego nie widać, z rewolucyjnym zapałem rzucił się na to, co można było zobaczyć – komórki pod mikroskopem. W 1839 roku botanik Matthias Schleiden i fizjolog Theodor Schwann, obaj pracujący w Niemczech, ogłosili tezę, że wszystkie organizmy żywe są zbudowane z podstawowych elementów zwanych komórkami. Virchow zapożyczył i rozbudował tę myśl: za cel postawił sobie stworzenie „komórkowej teorii” biologii człowieka na bazie dwóch podstawowych założeń. Po pierwsze, że organizm człowieka (podobnie jak organizmy wszystkich zwierząt i roślin) zbudowany jest z komórek. Po drugie, że komórki powstają wyłącznie z innych komórek: jak to ujął, omnis cellula e cellula, czyli każda komórka [powstaje] z komórki.
Te dwa założenia wydają się może banalne, ale dzięki nim Virchow wysunął niezwykle istotną hipotezę dotyczącą natury rozwoju człowieka. Skoro komórki powstają wyłącznie z innych komórek, to rozwój może zachodzić tylko na dwa sposoby: albo przez zwiększenie liczby komórek, albo przez zwiększenie ich objętości. Virchow nazwał te dwa część pierwsza: „z czarnej żółci, bez wyrzutu” sposoby hiperplazją i hipertrofią. W przypadku hipertrofii liczba komórek się nie zmienia: każda komórka jedynie zwiększa rozmiar, tak jak nadmuchiwany balon. W przypadku hiperplazji zaś rozwój polega na tym, że zwiększa się l i c z b a komórek. Każdą ludzką tkankę można opisać w kategoriach hipertrofii i hiperplazji. U dorosłych osobników zwierząt rozwój tkanki tłuszczowej i mięśniowej dokonuje się zwykle na zasadzie hipertrofii. Z kolei wątroba, krew, jelita i skóra rozwijają się na zasadzie hiperplazji: z każdej komórki powstają kolejne, a z nich kolejne i kolejne – omnis cellula e cellula e cellula.
To przekonujące wyjaśnienie umożliwiło zrozumienie nie tylko rozwoju normalnego, ale także patologicznego. Rozwój patologiczny, tak samo jak normalny, może się dokonywać albo w procesie hipertrofii, albo hiperplazji. Mięsień sercowy zmuszony do naciskania na zablokowane ujście aorty często adaptuje się do sytuacji w ten sposób, że każda jego komórka się powiększa, by dysponować większą siłą, czego ostatecznym rezultatem bywa serce tak przerośnięte, że niezdolne do normalnego funkcjonowania – to właśnie jest przykład patologicznej hipertrofii.
Co istotne dla naszej historii, Virchow szybko odkrył też najważniejszą spośród chorób spowodowanych patologiczną hiperplazją – raka. Oglądając pod mikroskopem zmiany nowotworowe, zaobserwował niekontrolowane namnażanie się komórek, rozwój, który czasami sprawiał wrażenie, jakby kierował się własną wolą życia, tak jakby komórki zostały opętane nowym, tajemniczym popędem rozmnażania i wzrostu. To nie był bowiem rozwój normalny, tylko w nieznanej dotąd postaci. Mimo nieświadomości kierującego tym mechanizmu Virchow proroczo nazwał go n e o p l a z j ą – rozwojem nowym, niewytłumaczalnym, wypaczonym. Słowo to będzie się później stale przewijać w historii rakaIII.
Do roku 1902, kiedy zmarł Virchow, te wszystkie obserwacje powoli złożyły się w nową teorię raka. Jest to choroba polegająca na patologicznej hiperplazji, wynikającej stąd, że komórki zyskują autonomiczną wolę podziału. Wskutek aberracyjnego, niekontrolowanego podziału komórek tworzą się nawarstwienia tkanki (guzy) atakujące narządy i niszczące zdrową tkankę. Guzy mogą się pojawiać w więcej niż jednym miejscu, dokonując tak zwanych przerzutów do odległych części ciała, na przykład do kości, mózgu czy płuc. Można wyróżnić wiele postaci raka – raka piersi, żołądka, skóry, szyjki macicy, różne odmiany białaczki, chłoniaków i tak dalej. Ale wszystkie one mają ze sobą wiele wspólnego na poziomie komórkowym. W przypadku każdej z nich komórki zyskały tę samą cechę: pęd do niekontrolowanego, patologicznego podziału.
Wyposażeni w tę wiedzę patolodzy, którzy badali białaczkę pod koniec lat osiemdziesiątych XIX wieku, wrócili do prac Virchowa. Białaczka nie była ropieniem krwi, lecz jej n e o p l a z j ą. Z poprzedzającej opis Virchowa fantazji Bennetta zrodziło się całe mnóstwo fantazji naukowych, a badacze podejmowali poszukiwania (uwieńczone sukcesami, a jakże) wszelkiego rodzaju niewidzialnych pasożytów i bakterii zaludniających komórki białaczki20. Kiedy patolodzy przestali wreszcie szukać przyczyn infekcji, a skoncentrowali się na samej chorobie, odkryli oczywiste analogie między komórkami białaczki a komórkami innych nowotworów. Białaczka była złośliwym namnażaniem się białych krwinek we krwi – rakiem w postaci niestałej, płynnej.
Od momentu dokonania tej istotnej obserwacji badania nad białaczką nagle przyspieszyły i zyskały na klarowności. Już na początku XX wieku było jasne, że choroba występuje w kilku postaciach. Mogła przyjmować postać przewlekłą i niemrawą, powoli zajmować szpik kostny i śledzionę, jak w przypadku opisanym przez Virchowa (ten typ białaczki nazwano później przewlekłą). Mogła mieć również postać ostrą i gwałtowną, niemal sprawiać wrażenie całkiem innej choroby, objawiającej się okresami gorączki, nagłymi krwawieniami i błyskawicznym namnażaniem się komórek – tak jak u pacjenta Bennetta.
Ten drugi typ białaczki, zwany ostrą, dzieli się na dwa dalsze podtypy, a kryterium jest rodzaj komórki nowotworowej. Zdrowe białe krwinki można z grubsza podzielić na dwa rodzaje – komórki szpikowe mieloidalne i limfocyty. Ostra białaczka szpikowa (acute myeloid leukemia, AML) to choroba komórek s z p i k o w y c h. Ostra białaczka limfoblastyczna (acute lymphoblastic leukemia, ALL) to nowotwór niedojrzałych limfocytów. (Nowotwór limfocytów dojrzałych nosi nazwę chłoniaka).
U dzieci występowała najczęściej ALL – białaczka limfoblastycz-na – i prawie zawsze skutkowała natychmiastową śmiercią. W roku 1860 Michael Anton Biermer, student Virchowa, jako pierwszy stworzył medyczny opis przypadku tego rodzaju białaczki dziecięcej21. Maria Speyer, energiczna, ruchliwa i skora do zabawy pięcioletnia córka stolarza z Würzburga, trafiła do kliniki, ponieważ w szkole zaobserwowano u niej nagle ospałość, a na jej skórze pojawiły się wybroczyny. Rano w dzień po konsultacji dostała gorączki i zesztywniała jej szyja, rodzice wezwali więc Biermera na wizytę domową. Biermer przybył wieczorem, pobrał z żyły Marii odrobinę krwi, przy świetle świecy obejrzał preparat pod przyniesionym ze sobą mikroskopem i odkrył we krwi miliony komórek białaczki. Maria spędziła niespokojną noc. Nazajutrz po południu, kiedy podekscytowany Biermer pokazywał kolegom lekarzom próbki „exquisit Fall von Leukämie” (wspaniałego przypadku białaczki), dziewczynka zwymiotowała jasnoczerwoną krwią i zapadła w śpiączkę. Kiedy tego samego wieczoru Biermer dotarł do jej domu, już od kilku godzin nie żyła. Od pierwszego objawu tej galopującej, bezlitosnej choroby do śmierci upłynęły zaledwie trzy dni22.
*
Choroba Carli, choć nawet w przybliżeniu nie tak agresywna jak białaczka Marii Speyer, była zdumiewająca. Na mikrolitr (milimetr sześcienny) krwi dorosłego człowieka przypada średnio około pięciu tysięcy białych krwinek. We krwi Carli na jeden mikrolitr przypadało dziewięćdziesiąt tysięcy komórek – czyli blisko dwadzieścia razy więcej niż normalnie. Dziewięćdziesiąt pięć procent z nich stanowiły blasty – złośliwe komórki limfatyczne wytwarzane w szaleńczym tempie, ale niestające się dojrzałymi limfocytami. W ostrej białaczce limfoblastycznej, podobnie jak w przypadku kilku innych nowotworów, nadprodukcja komórek nowotworowych wiąże się z tajemniczym zahamowaniem procesu dojrzewania komórki. Komórki limfatyczne są więc produkowane w ogromnym nadmiarze, ale ponieważ nie dojrzewają, nie mogą pełnić swojej normalnej funkcji, czyli zwalczać drobnoustrojów. Pomimo obfitości komórek Carla miała bardzo niską odporność.
Białe krwinki powstają w szpiku kostnym. Szpik Carli, którego pobraną w trakcie biopsji próbkę widziałem pod mikroskopem tego ranka, kiedy poznałem tę pacjentkę, był daleki od normalności. Szpik kostny, na pozór amorficzny, to tkanka wysoce zorganizowana – właściwie narząd, który u dorosłych wytwarza krew. Próbki szpiku zawierają zazwyczaj drobne, ostre odłamki kości, a w nich wysepki rozwijających się komórek – takie przedszkola dla powstającej nowej krwi. W szpiku Carli po tej organizacji nie zostało ani śladu. Warstwy złośliwych blastów zajmowały przestrzeń szpikową, całkowicie niwelując jej anatomię i architekturę, nie pozostawiając ani odrobiny miejsca na wytwarzanie krwi.
Carla stała na skraju fizjologicznej przepaści. Poziom czerwonych krwinek obniżył się tak bardzo, że jej krew nie mogła transportować pełnej dawki tlenu (teraz było już wiadomo, że jej bóle głowy stanowiły pierwszą oznakę jego niedoboru). Poziom płytek krwi, komórek odpowiedzialnych za krzepnięcie, spadł niemal do zera, czego skutkiem były sińce.
Leczenie Carli wymagało niezwykłego wyczucia. Potrzebna była chemioterapia, żeby zwalczyć białaczkę, ale wiedzieliśmy, że chemioterapia zniszczy również resztki normalnych komórek krwi. Usiłując uratować Carlę, mieliśmy zepchnąć ją kawałek głębiej w przepaść. Innego sposobu po prostu nie było.
*
Sidney Farber urodził się w Buffalo w stanie Nowy Jork w 1903 roku, rok po tym, jak w Berlinie zmarł Virchow. Ojciec Sidneya, polski flisak Szymon Farber, wyemigrował do Ameryki pod koniec XIX wieku i został agentem ubezpieczeniowym. Jego rodzina żyła skromnie na wschodnim krańcu miasta, w silnie ze sobą zżytej, niezasymilowanej żydowskiej społeczności sklepikarzy, robotników fabrycznych, księgowych i drobnych handlarzy. Dzieci Farberów, nieustannie motywowane do odnoszenia sukcesów, miały wysoko ustawioną poprzeczkę. Na piętrze ich domu, w części sypialnianej, mówiło się w jidysz, ale na dole wolno było się posługiwać tylko niemieckim i angielskim. Ojciec często przynosił do domu podręczniki i rozkładał je na stole. Dzieci musiały wybrać sobie jeden i się go nauczyć, a następnie zdać ojcu szczegółowe sprawozdanie z jego zawartości.
Sidney, trzecie z czternaściorga dzieci, doskonale funkcjonował w tym środowisku wysokich aspiracji. W 1923 roku ukończył biologię i filozofię na Uniwersytecie w Buffalo, zarabiając na studia grą na skrzypcach. Dzięki temu, że płynnie mówił po niemiecku, praktykę medyczną odbył w Heidelbergu i we Fryburgu. Wykazał się tam wybitnymi osiągnięciami, został więc przyjęty od razu na drugi rok studiów medycznych na Uniwersytecie Harvarda w Bostonie23. (W tamtych czasach dostanie się z Buffalo do Bostonu okrężną drogą przez Heidelberg nie było niczym niezwykłym. W połowie lat dwudziestych XX wieku studentom pochodzenia żydowskiego często nie udawało się dostać na uczelnie medyczne w Ameryce, dlatego podejmowali studia na uczelniach europejskich, w tym niemieckich, a dopiero potem kontynuowali naukę w kraju ojczystym). Farber zjawił się więc na Harvardzie jako outsider. Kolegom wydawał się arogancki. A ponieważ musiał się uczyć tego, co już umiał, źle znosił studia. Był oficjalny, precyzyjny i skrupulatny, ubierał się formalnie, zachowywał sztywno i apodyktycznie. Szybko zyskał sobie przydomek Four-Button Sid (Sid Cztery Guziki), bo na zajęcia przychodził w garniturze.
Pod koniec lat dwudziestych Farber ukończył specjalizację w zakresie patologii i został pierwszym pełnoetatowym patologiem w Childrens Hospital w Bostonie. Napisał doskonałe studium klasyfikacji guzów dziecięcych oraz podręcznik do autopsji, The Postmortem Examination [Badanie postmortem], powszechnie uważany za klasyczne dzieło z tej dziedziny. W połowie lat trzydziestych miał już ustaloną pozycję wybitnego patologa – „lekarza zmarłych”.
Ale on wciąż odczuwał głód leczenia żywych. Latem 1947 roku, w swoim laboratorium w suterenie, do której mało kto się zapuszczał, podjął niezwykle fortunną decyzję: spośród wszystkich postaci raka postanowił skoncentrować się na jednej z najdziwniejszych i najbardziej beznadziejnych – białaczce dziecięcej. Aby zrozumieć raka jako takiego – rozumował – trzeba zacząć od samych podstaw jego złożonej natury, tak jakby od jego sutereny. A białaczka, poza tym, że nastręczała wielu problemów, miała też jedną cechę pozytywną: dawała się zmierzyć.
Liczenie to w nauce podstawa. Aby rozumieć dane zjawisko, uczony musi je najpierw opisać; aby zaś obiektywnie je opisać, musi je najpierw poddać pomiarom. Skoro onkologia miała się przekształcić w dziedzinę podlegającą wszelkim rygorom naukowym, to trzeba było raka jakoś policzyć – dokonać wiarygodnego i powtarzalnego pomiaru, który następnie będzie można replikować.
Pod tym względem białaczka różniła się od prawie wszystkich pozostałych nowotworów. W świecie, w którym nie wynaleziono jeszcze tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego, pomiar zmiany ilościowej litego guza wewnątrz ciała – w płucu czy w piersi – był bez operacji właściwie niemożliwy: czego nie było widać, tego nie można było zmierzyć. Ale białaczkę, występującą we krwi, dało się zmierzyć równie łatwo jak inne właściwości komórek – oglądając pod mikroskopem pobraną próbkę krwi lub szpiku kostnego.
Skoro białaczkę można poddawać pomiarom, rozumował Farber, to każdą interwencję – na przykład wprowadzenie do krwiobiegu jakiejś substancji chemicznej – da się wymiernie oceniać pod względem skuteczności jej działania w organizmach żywych pacjentów. Obserwując, jak komórki krwi rozwijają się lub umierają, będziemy mogli określać skuteczność bądź nieskuteczność danego leku. Można więc było na raku przeprowadzić „doświadczenie”.
Ta myśl nie dawała Farberowi spokoju. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku młodych biologów zelektryzowała idea stosowania prostych modeli do wyjaśniania złożonych zjawisk. Złożoność najłatwiej było zrozumieć, zaczynając od podstaw. Organizmy jednokomórkowe, na przykład bakterie, miały odsłonić mechanizmy funkcjonowania wielkich zwierząt wielokomórkowych, takich jak ludzie. „To, co jest prawdą w przypadku [mikroskopijnej bakterii] E. coli – miał pompatycznie stwierdzić francuski biochemik Jacques Monod w 1954 roku – musi być prawdą również w przypadku słonia”24.
Z punktu widzenia Farbera białaczka była idealnym przykładem tego biologicznego paradygmatu. Wychodząc od badania prostego, nietypowego stwora, będzie mógł wnioskować o nieskończenie bardziej złożonym świecie nowotworów innego rodzaju; dzięki bakterii nauczy się, jak myśleć o słoniu. Farber był z natury szybki i impulsywny. I w tym przypadku dokonał szybkiego, instynktownego przeskoku myślowego. Tamtego grudniowego poranka przesyłka z Nowego Jorku już czekała na niego w laboratorium. Kiedy ją otwierał i wyjmował szklane fiolki z chemikaliami, nie miał pojęcia, że otwiera oto zupełnie nowy sposób myślenia o raku.
Uwaga, jaką w medycynie poświęcano białaczce, zawsze była nieproporcjonalna do rzeczywistej częstości jej występowania.
[…] Problemy napotykane w systemowym leczeniu białaczki wytyczały ogólne kierunki, w których zmierzały później badania nad rakiem25.
Jonathan Tucker, Ellie. A Childs Fight Against Leukemia
W leczeniu nowotworu rozprzestrzenionego na cały organizm niewiele było sukcesów. […] Zwykle wszystko sprowadzało się do obserwowania, jak nowotwór rośnie, a pacjent stopniowo coraz bardziej niknie26.
John Laszlo, The Cure of Childhood Leukemia. Into the Age of Miracles
Przesyłka z chemikaliami dotarła do Sidneya Farbera w wyjątkowo ważnym momencie w historii medycyny. Pod koniec lat czterdziestych w laboratoriach i klinikach w całych Stanach Zjednoczonych otworzył się róg obfitości z odkryciami farmaceutycznymi27. Najlepiej widać to na przykładzie antybiotyków. Penicylina, cenna substancja, którą jeszcze podczas drugiej wojny światowej trzeba było odzyskiwać do ostatniej kropelki (w 1939 roku odzyskiwano ją z moczu leczonych nią pacjentów, by nie zmarnowała się ani jedna molekuła)28, na początku lat pięćdziesiątych była produkowana w kadziach o pojemności czterech tysięcy litrów. W 1942 roku firma Merck wysłała za Atlantyk pierwszą transzę penicyliny, zaledwie pięć i pół grama, co stanowiło połowę zapasów antybiotyku w całych Stanach Zjednoczonych29. Dziesięć lat później produkcja penicyliny na skalę masową była tak wydajna, że cena jednej dawki spadła do czterech centów (litr mleka kosztował osiem razy więcej)30.
Po penicylinie pojawiły się kolejne antybiotyki: w 1947 roku chloramfenikol31, w 1948 tetracyklina32. Zimą 1949 roku, kiedy z grudki ziemi z kurzej fermy uzyskano kolejny antybiotyk, streptomycynę, tygodnik „Time” obwieszczał wielkimi literami na okładce: „Leki są na naszych podwórkach”33. Na podwórku Farbera, w stojącym daleko od wejścia do kompleksu Children’s Hospital budynku z czerwonej cegły, mikrobiolog John Enders hodował w cylindrycznych plastikowych kolbach kultury wirusa polio – był to pierwszy krok w procesie, który zwieńczyło wynalezienie przez Alberta Bruce’a Sabina i Jonasa Salka szczepionki na polio34. Nowe leki pojawiały się w zdumiewającym tempie: ponad połowa lekarstw powszechnie stosowanych w medycynie w 1950 roku zaledwie dziesięć lat wcześniej jeszcze nie istniała35.
Również zmiany w zdrowiu publicznym i higienie, bodaj jeszcze istotniejsze niż cudowne leki, przyczyniły się do diametralnego przeobrażenia się wizerunku chorób w Ameryce. Dur brzuszny, choroba zakaźna, która niegdyś potrafiła w kilka tygodni zdziesiątkować w śmiercionośnym pochodzie całe dzielnice wielkich metropolii, zniknął, kiedy kosztem ogromnych starań władz miast oczyszczono źródła zaopatrzenia w wodę36. Zanikała nawet gruźlica, niesławna „biała dżuma” XIX wieku – w latach 1910–1940 częstość jej występowania zmalała o ponad połowę, w dużej mierze dzięki poprawie warunków sanitarnych i higieny publicznej37. Przez pięć dekad oczekiwana długość życia Amerykanów wzrosła z czterdziestu siedmiu do sześćdziesięciu ośmiu lat: w ciągu jednego półwiecza życie wydłużyło się bardziej niż w ciągu kilku poprzednich stuleci38.
Znaczące sukcesy powojennej medycyny stanowiły dowód potęgi nauki i technologii i zmieniały życie w Ameryce. Mnożyły się szpitale – w latach 1945–1960 w całym kraju otwarto blisko tysiąc nowych placówek; między rokiem 1935 a 1952 liczba przyjętych pacjentów wzrosła ponad dwukrotnie: z siedmiu do siedemnastu milionów rocznie39. A wraz z rozwojem opieki medycznej pojawiło się powszechne oczekiwanie, że rozwój ten powinien dokonywać się dalej bez żadnych ograniczeń. Jak zauważył pewien student: „Kiedy lekarz jest zmuszony powiedzieć pacjentowi, że na jego chorobę nie ma skutecznego lekarstwa, [pacjent] zazwyczaj reaguje urazą albo podejrzeniem, że ów lekarz nie dysponuje aktualną wiedzą”40.
Młode pokolenie, zamieszkujące nowe, czyste przedmieścia, marzyło zatem o skutecznym leku na wszystko, o egzystencji bez chorób i bez śmierci. Karmiąc się optymistyczną wizją trwałości życia, ludzie rzucili się tłumnie do konsumpcji dóbr trwałych: kupowali studebakery o gabarytach solidnego jachtu, dresy z rayonu, telewizory, radioodbiorniki, grille i pralki, jeździli do domków letniskowych, zapisywali się do klubów golfowych41. W Levittown, miejscowości wybudowanej na dawnym polu ziemniaków na Long Island – symbolicznej utopii – „choroba” znalazła się na trzecim miejscu listy „zmartwień”, po „pieniądzach” i „wychowaniu dzieci”42. W istocie wychowywanie dzieci stało się w całym kraju zajęciem na bezprecedensową skalę. Dzietność stale rosła – w roku 1957 w Stanach Zjednoczonych średnio co siedem sekund rodziło się dziecko43. „Społeczeństwo zamożne”, jak określił je ekonomista John Galbraith44, wyobrażało sobie, że jest również wiecznie młode, a młodości towarzyszy gwarancja wiecznego zdrowia. Wyobrażało sobie, że jest niepokonane.
*
Ale rak nie zamierzał dołączyć do tego marszu postępu. Jeżeli nowotwór był stricte miejscowy (czyli ograniczony do jednego narządu czy okolicy, tak że można go było usunąć operacyjnie), istniała szansa na wyleczenie. Wycinanie było spadkiem po imponującym rozwoju chirurgii dziewiętnastowiecznej. Na przykład pojedynczy złośliwy guz w piersi można było usunąć za pomocą mastektomii radykalnej, której pionierem był w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku wybitny chirurg William Halsted z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Inną metodą leczenia guzów miejscowych było napromienianie odkrytymi na początku XX wieku promieniami Röntgena.
W sensie naukowym jednak rak wciąż pozostawał tajemniczym bytem, który łatwiej było wyciąć w całości, niż leczyć według jakichś głębszych medycznych zasad. Lekarze chcący wyleczyć raka (jeżeli w ogóle można mówić o wyleczeniu raka) mieli do dyspozycji tylko dwie strategie: usunięcie guza metodą operacyjną albo zniszczenie go za pomocą napromieniania. Wybór przedstawiał się więc następująco: albo gorący promień, albo zimny skalpel.
W maju 1937 roku, niemal dekadę przed tym, jak Farber podjął eksperymenty z substancjami chemicznymi, w piśmie „Fortune” ukazał się, wedle określenia redakcji, „przegląd panoramiczny” onkologii jako dziedziny45. Raport bynajmniej nie napawał optymizmem: „Choć trudno w to uwierzyć, nie wprowadzono żadnej nowej zasady postępowania w przypadku chorych na raka, czy to w zakresie leczenia, czy profilaktyki […]. Metody postępowania stały się skuteczniejsze i bardziej humanitarne. Prymitywną operację bez znieczulenia i aseptyki zastąpił nowoczesny, bezbolesny zabieg ze wszelkimi możliwymi udoskonaleniami. Substancje, które wżerały się w ciała poprzednich pokoleń pacjentów, odeszły do lamusa, gdy zaczęto wykorzystywać promienie Röntgena i rad. […] Faktem pozostaje jednak, że „leczenie” raka wciąż opiera się jedynie na dwóch zasadach – na usunięciu i zniszczeniu chorej tkanki [to pierwsze za pomocą operacji, drugie za pomocą napromieniania]. Nie zaproponowano niczego nowego”.
Tytuł tego artykuł brzmiał Cancer. The Great Darkness [Rak. Wielka ciemność], a tytułowa ciemność, jak sugerowali autorzy, odnosiła się nie tylko do medycyny, lecz w równej mierze do polityki. Onkologia utknęła w miejscu nie tylko ze względu na głębię otaczających raka tajemnic medycznych, ale także z powodu systematycznego zaniedbywania badań naukowych nad nowotworami: „W całych Stanach Zjednoczonych istnieje zaledwie około dwudziestu funduszy zajmujących się dofinansowaniem podstawowych badań nad rakiem. Dysponują one budżetami w wysokości od pięciuset do dwóch milionów dolarów, lecz ich łączny kapitał z pewnością niewiele przekracza kwotę pięciu milionów dolarów. […] Równowartość jednej trzeciej tej sumy amerykańskie społeczeństwo wydaje z własnej woli w ciągu jednego popołudnia, żeby obejrzeć mecz którejś z najlepszych drużyn futbolowych”.
Niemrawy wzrost funduszy na badania silnie kontrastował z tym, jak szybko sama choroba przedzierała się do świadomości publicznej. W Ameryce XIX wieku rak był niewątpliwie obecny i zauważalny, ale przeważnie krył się w cieniu chorób znacznie powszechniejszych. W roku 1899, kiedy Roswell Park, znany chirurg z Buffalo, wysunął tezę, że rak kiedyś wysforuje się przed ospę, dur brzuszny i gruźlicę i stanie się najczęstszą przyczyną śmierci w USA, odebrano to jako „dość zaskakującą przepowiednię”, wyolbrzymione spekulacje człowieka, który dniem i nocą operuje chorych na nowotwory46. Ale już pod koniec pierwszej dekady XX wieku, po upływie zaledwie dziesięciu lat, słowa Parka brzmiały coraz mniej zaskakująco, coraz bardziej zaś zdawały się prorocze. Dur brzuszny, nie licząc kilku odosobnionych epidemii, występował coraz rzadziej. Zachorowalność na ospę malała; rok 1949 uznaje się za datę, kiedy ta choroba całkowicie zniknęła ze Stanów Zjednoczonych47. Tymczasem rak już wyprzedzał inne schorzenia, część pierwsza: „z czarnej żółci, bez wyrzutu” pnąc się w hierarchii chorób śmiertelnych. W latach 1900–1916 liczba zgonów z powodu nowotworów wzrosła o 29,8 procent i tym samym rak prześcignął gruźlicę48. W roku 1926 stał się drugą pod względem powszechności przyczyną śmierci, plasując się tuż za chorobami serca49.
Artykuł Cancer. The Great Darkness nie był jedynym głosem nawołującym do skoordynowanego ogólnokrajowego działania w sprawie walki z nowotworami. W tym samym czasie pismo „Life” zamieściło własny raport o stanie badań nad tą grupą chorób. Wniosek był taki sam: ową kwestią należy się pilnie zająć50. W kwietniu i w czerwcu na łamach „New York Timesa” ukazały się dwa raporty o rosnących wskaźnikach zachorowalności na nowotwory. Kiedy w lipcu tego samego roku o nowotworach napisał „Time”, zainteresowanie „problemem raka” w mediach również zaczęło przypominać ostrą chorobę zakaźną51.
*
Sugestie, że należy wdrożyć systematyczny ogólnokrajowy program badawczy, pojawiały się i znikały cyklicznie, niczym pływy, od początku XX wieku. W roku 1907 w hotelu New Willard w Waszyngtonie odbył się zjazd chirurgów onkologicznych, którzy postanowili założyć organizację lobbującą w Kongresie za zwiększeniem dotacji na badania nad nowotworami. W ciągu trzech lat ta organizacja, American Association for Cancer Research52, zdołała przekonać prezydenta Tafta do złożenia w Kongresie wniosku o stworzenie ogólnokrajowej jednostki poświęconej badaniom nad chorobami nowotworowymi. Ale mimo zainteresowania, które początkowo wzbudzał ten plan, wysiłki podejmowane w Waszyngtonie po kilku próbach utknęły w miejscu, w dużej mierze ze względu na brak poparcia politycznego.
Pod koniec lat dwudziestych XX wieku, prawie dziesięć lat po tym, jak poddano pod dyskusję wniosek prezydenta Tafta, badania nad nowotworami doczekały się nowego, niespodziewanego adwokata. Był nim senator Matthew Neely, zawzięty, energiczny prawnik z Fairmont w Wirginii Zachodniej. Miał stosunkowo małe doświadczenie w polityce naukowej, ale zauważył znaczny wzrost umieralności na nowotwory w ciągu kilkunastu ostatnich lat: z siedemdziesięciu tysięcy osób w roku 1911 do stu piętnastu tysięcy w roku 192753 Zwrócił się do Kongresu o wyznaczenie nagrody wysokości pięciu milionów dolarów za „wszelkie informacje prowadzące do powstrzymania choroby nowotworowej”54.
Była to strategia bardzo niewyszukana – odpowiednik wywieszenia zdjęcia poszukiwanego przestępcy w biurze szeryfa – toteż spotkała się z odzewem na odpowiednio niskim poziomie. Nie minęło kilka tygodni, a waszyngtońskie biuro senatora Neelyego zalały tysiące listów od szarlatanów i samozwańczych uzdrowicieli, z propozycjami wszelkich możliwych lekarstw na raka: maści, balsamów, olejków, poświęconych chusteczek i wody święconej55. Rozeźlony tym odzewem Kongres zgodził się wyasygnować żałosny jeden procent kwoty, o którą prosił Neely: pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Pieniądze te miały stanowić budżet zgłoszonej przez senatora Ustawy o kontroli nowotworów.
W roku 1937 niezmordowany Neely, ponownie wybrany do Senatu, podjął kolejną próbę przypuszczenia ogólnokrajowego ataku na nowotwory, tym razem we współpracy z senatorem Homerem Boneem i członkiem Izby Reprezentantów Warrenem Magnusonem. Do tego czasu znacznie wzrosła publiczna świadomość chorób nowotworowych. Artykuły opublikowane w „Time” i „Fortune” wzbudziły lęk i niezadowolenie, politykom zależało więc na zademonstrowaniu, że nie siedzą z założonymi rękami. W czerwcu odbyło się wspólne posiedzenie obu izb Kongresu, poświęcone stworzeniu odpowiednich rozwiązań legislacyjnych56. Po wstępnych czytaniach ustawa błyskawicznie przeszła przez Kongres i została jednogłośnie przyjęta na kolejnym wspólnym posiedzeniu 23 lipca 1937 roku. Dwa tygodnie później, 5 sierpnia, prezydent Roosevelt podpisał Ustawę o Narodowym Instytucie Badań nad Nowotworami (National Cancer Institute Act).
Na mocy tej ustawy powstała nowa jednostka naukowa, Narodowy Instytut Badań nad Nowotworami (National Cancer Institute, NCI), której działalność miała się koncentrować na badaniach nad nowotworami oraz edukacji na ich tematIV. W celach doradztwa powołano radę naukową, do której weszli uczeni z amerykańskich uczelni i wybranych szpitali57. O kilka mil od stolicy, w mieście Bethesda, wśród cienistych alej i ogrodów wyrósł budynek wyposażony w najnowocześniejsze laboratoria. Korytarze i sale konferencyjne lśniły nowością. „Nasz kraj gromadzi siły, by pokonać raka, największą spośród plag dręczących ludzkość” – oznajmił pewnym siebie tonem senator Bone, uroczyście wbijając łopatę pod budowę instytutu 3 października 1938 roku58. Wydawało się, że po blisko dwudziestu latach starań, na ogół bezowocnych, nareszcie doprowadzono do skoordynowanej ogólnokrajowej reakcji na coraz częstsze występowanie chorób nowotworowych.
Wszystko sprzyjało temu śmiałemu krokowi we właściwym kierunku – wszystko, z wyjątkiem sytuacji politycznej. Z początkiem zimy 1938 roku, zaledwie kilka miesięcy po rozpoczęciu budowy siedziby NCI w Bethesdzie, walkę z rakiem odsunęły w cień pierwsze zwiastuny walki zupełnie innego rodzaju. W listopadzie wojsko niemieckie przeprowadziło ogólnokrajowy pogrom i tysiące Żydów trafiło do obozów koncentracyjnych. Zimą w całej Europie i Azji rozgorzały konflikty militarne, przygotowując grunt pod drugą wojnę światową. W roku 1939 wybuchła wojna, a w grudniu 1941 roku do toczących się na całym świecie walk dołączyły Stany Zjednoczone.
Wszystko to wymusiło radykalną zmianę priorytetów. U. S. Marine Hospital w Baltimore, który NCI planowało przekształcić w ośrodek onkologii klinicznej, teraz naprędce adaptowano na szpital wojenny59. W finansowaniu badań naukowych nastąpił okres stagnacji, a fundusze zostały przekierowane na projekty bezpośrednio związane z wojną. Naukowcy, lobbyści, klinicyści i chirurdzy zniknęli z pola widzenia opinii publicznej – jak podsumował to pewien badacz, „przeważnie było o nich cicho, a o ich dokonaniach można się było dowiedzieć zazwyczaj jedynie z nekrologów”60.
Równie dobrze mógł właściwie powstać nekrolog dla obiecanych NCI środków na „programową reakcję na raka”61, które nie zdążyły się zmaterializować. Główny kompleks NCI stał opustoszały i niszczał. Wyposażony we wszystkie nowoczesne urządzenia, jakie tylko można było sobie wyobrazić w latach czterdziestych, wymuskany instytut przerodził się w naukowe miasto duchów. Jeden z naukowców żartem określił go jako „miłe, spokojne miejsce za miastem, gdzie przyjemnie się drzemało w słońcu wpadającym przez duże okna”62V.
Głosy opinii publicznej w kwestii nowotworów także powoli ucichły. Po krótkotrwałej gorączce zainteresowania prasy rak znowu stał się wielkim przemilczanym, chorobą, o której się szepcze, ale nie mówi się publicznie. Na początku lat pięćdziesiątych Fanny Rosenow, kobieta, która pokonała raka piersi i zaangażowała się w krzewienie wiedzy o nowotworach, zadzwoniła do „New York Timesa”, chcąc zamieścić ogłoszenie o grupie wsparcia dla kobiet zmagających się z chorobą, przez którą sama przeszła63. Przełączono ją, o dziwo, do redaktora z działu społecznego. Kiedy zapytała, czy może dać ogłoszenie, nastąpiła długa chwila milczenia. W końcu redaktor powiedział: „Przykro mi, proszę pani, ale »Times« nie może publikować na swoich łamach słów »pierś« ani »rak«. Może sformułuje to pani jakoś inaczej, na przykład że odbędzie się spotkanie w sprawie chorób klatki piersiowej”.
Fanny Rosenow zdegustowana odłożyła słuchawkę.
*
Kiedy w 1947 roku patolog Sidney Farber postanowił wkroczyć do świata onkologii, żywe w poprzedniej dekadzie zainteresowanie rakiem zdążyło zniknąć bez śladu. Znów była to choroba, o której polityka milczy. W przestronnych salach Childrens Hospital lekarze i pacjenci toczyli prywatne bitwy z nowotworami. A w podziemnych labiryntach szpitala Farber toczył jeszcze bardziej prywatną bitwę ze swoimi chemikaliami i doświadczeniami.
Izolacja miała dla jego początkowego sukcesu decydujące znaczenie. Z dala od oślepiającego blasku reflektorów opinii publicznej Farber pracował nad małym, nieoczywistym kawałkiem układanki. Białaczkę traktowano po macoszemu: klinicyści nie chcieli się nią zajmować, gdyż nie mieli na nią lekarstwa, a chirurdzy dlatego, że krwi nie da się zoperować. Jak ujął to pewien lekarz: „Przed drugą wojną światową białaczka w pewnym sensie nie była [nawet] nowotworem”64. Istniała na pograniczu chorób, niczym parias błąkała się między wieloma dyscyplinami i oddziałami – podobnie jak Farber.
Gdyby jednak białaczkę trzeba było gdzieś „przypisać”, to chyba do hematologii, dziedziny zajmującej się badaniem zdrowej krwi65. Jeśli w ogóle uda się znaleźć lekarstwo na tę chorobę, rozumował Farber, to tylko dzięki badaniom nad krwią. Gdyby odkrył, jak powstają zdrowe komórki krwi, to może udałoby mu się znaleźć sposób na zatrzymanie procesu powstawania chorych komórek. Jako punkt wyjścia do zrozumienia choroby przyjął jej brak, czyli normę. Innymi słowy, Farber planował zmierzyć się z rakiem na samym początku jego drogi.
Wiedza Farbera na temat krwi pochodziła głównie od George’a Minota. Ten szczupły, łysiejący arystokrata o przenikliwym spojrzeniu jasnych oczu był kierownikiem laboratorium w otoczonym kolumnadą budynku z cegły i kamienia przy Harrison Avenue w Bostonie, zaledwie kilka mil od potężnego kompleksu szpitalnego przy Longwood Avenue, w którego skład wchodził Children’s Hospital. Farber odbył krótki staż u Minota – podobnie jak wielu hematologów z Harvardu – w latach dwudziestych, przed podjęciem pracy w Children’s Hospital.
Każde dziesięciolecie ma swoją zagadkę hematologiczną – w epoce Minota była to niedokrwistość złośliwa. Niedokrwistość jest chorobą polegającą na zbyt małej liczbie czerwonych krwinek. W jej najpowszechniejszej postaci przyczyną jest niedobór żelaza, istotnego składnika służącego do ich wytwarzania. Przyczyną niedokrwistości złośliwej, rzadkiej odmiany tej choroby, którą badał Minot, nie jest jednak brak żelaza. (Inaczej niż w przypadku „zwykłej” niedokrwistości, choroby tej nie da się leczyć w standardowy sposób, czyli przez dostarczenie choremu żelaza – stąd określenie „złośliwa”). Podając pacjentom coraz bardziej makabryczne medykamenty – ćwierć kilograma kurzej wątróbki, niedosmażone hamburgery, surowe żołądki wieprzowe66, a raz nawet zwymiotowane soki żołądkowe jednego ze studentów67 (doprawione masłem, cytryną i natką pietruszki68) – w 1926 roku Minot i jego zespół badawczy69 wykazali, że niedokrwistość złośliwą powoduje niedobór niezwykle ważnego mikroelementu, związku chemicznego nazwanego później witaminą B1270. W 1934 roku Minot wraz z dwoma współpracownikami otrzymał za to pionierskie odkrycie Nagrodę Nobla71. Wykazał, że w tej skomplikowanej chorobie hematologicznej uzupełnienie niedoboru jednej substancji chemicznej może przywrócić krwi zdrowie. Tym samym krew okazała się organem, którego aktywność można regulować przez ingerencję w jego skład chemiczny.
Istniała jeszcze jedna postać niedokrwistości pokarmowej, którą zespół Minota się nie zajmował – równie „złośliwej”, choć tym razem w moralnym znaczeniu tego słowa. W oddalonym o trzynaście tysięcy kilometrów Bombaju, w przędzalniach należących do angielskich kupców, a zarządzanych przez ich bezwzględnych miejscowych agentów, pensje zostały zbite do tak niskiego poziomu, że robotnicy żyli w nędzy, niedożywieni i pozbawieni opieki medycznej72. W latach dwudziestych XX wieku, badając tych robotników fabrycznych w celu oszacowania skutków przewlekłego niedożywienia, angielscy lekarze odkryli, że wielu z nich, a szczególnie kobiety, które niedawno rodziły, cierpiało na silną niedokrwistość. (Była to jedna z wielu fascynujących rozrywek kolonizatorów: stworzyć w danej populacji opłakane warunki życia, a następnie przeprowadzać na niej eksperymenty społeczne czy medyczne).
W roku 1928 Lucy Wills, młoda angielska lekarka, świeżo upieczona absolwentka London School of Medicine for Women, wyjechała na stypendium do Bombaju, żeby zająć się badaniem tej właśnie postaci niedokrwistości73. Wills była jak na hematologa istotą egzotyczną – odważną, spragnioną przygód kobietą, którą nieprzeparta ciekawość krwi pchnęła do dalekich krajów, gdzie, jak sobie wymarzyła, rozwiąże zagadkę tajemniczej choroby. Znała prace Minota. Przekonała się jednak, że w odróżnieniu od choroby, którą opisał amerykański badacz, niedokrwistości występującej w Bombaju nie da się wyleczyć ani stosowanymi przez niego naturalnymi medykamentami, ani witaminą B12. Ku swojemu zdumieniu odkryła, że pacjenci zdrowieją wskutek podawania im marmite, ciemnej pasty drożdżowej, popularnej wówczas wśród fanatyków zdrowego żywienia w Anglii i Australii. Wills nie potrafiła wyodrębnić głównego chemicznego składnika odżywczego pasty. Nazwała go więc po prostu „czynnikiem Wills”74. Był to, jak się później okazało, kwas foliowy – witamina występująca w owocach i warzywach (i obficie w paście marmite).
Podczas podziału każda komórka musi stworzyć zapasową kopię DNA