Chłop i szlachcianka. Opowieść o miłości niepojętej - Bancarzewska Wiesława - ebook
NOWOŚĆ

Chłop i szlachcianka. Opowieść o miłości niepojętej ebook

Bancarzewska Wiesława

5,0

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Początek osiemnastego wieku. Szlachcianka Wera, córka właściciela Jazłowa, nie ma widoków na zamążpójście. To harda, niezależna, a w rozmowie cięta jak osa, młoda dziewczyna. Któregoś razu podczas konnej przejażdżki zostaje napadnięta przez zbójów i potem uratowana przez chłopską rodzinę. Ojciec, by uspokoić złe języki, wysyła ją do rodzinnego majątku we wsi Naprawka.

W Naprawce Wera dużo czasu spędza w siodle, zachwycając się okolicą oraz z pasją oddaje się zarządzaniu folwarkiem. Pewnego dnia nad jeziorem poznaje Marcina. Czy miłość panny ze szlacheckiego dworu i pańszczyźnianego chłopa może przetrwać?

Chłop i szlachcianka to wyjątkowa opowieść o miłości wbrew wszelkim normom, która jest pretekstem do snucia pięknej historii o ludziach z różnych warstw społecznych – o ich namiętnościach, radościach i smutkach. Autorka przedstawia codzienność szlacheckiego dworku i realny obraz życia chłopów pańszczyźnianych. To doskonała lektura dla miłośników literatury obyczajowo-historycznej i dla tych, których pasjonuje ludowa historia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

jak zobaczyłam książkę autorki mojej ulubionej serii : powrót do Nałęczowa " aż mi się oczy zaświeciły. Nie zawiodłam się. Historia szlachcianki i chłopa w czasach VXII wieku wsysa jak bagno. mam tylko nadzieję że to 1 część ...
00



 

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Zdjęcia na okładce

© Chatchaa, letoosen, marius1987, Roverto | stock.adobe.com

Redakcja

Anna Skowrońska | CAŁA JASKRAWOŚĆ

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Agata Wawrzaszek, Anna Skowrońska | CAŁA JASKRAWOŚĆ

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2025

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025

tekst © Copyright by Wiesława Bancarzewska 2025

ISBN 978-83-68302-38-7

***

Bławat był mądry. Od chwili, gdy skręcili w lewo, nie potrzebował już wodzy, dobrze wiedział, gdzie Wera chce dotrzeć. Pognał polami, zwinnie omijając zarośla, które zastępowały mu drogę, przemknął przez łąkę i wpadł do lasu. Tu skończyła się szybka jazda. Bławat spokojnie truchtał między drzewami, aż dotarł do jeziorka. Zatrzymał się, jak zwykle, przy zwalonej kłodzie, po czym parsknął, ogłaszając z zadowoleniem, że nadeszła pora na odpoczynek w leśnej głuszy.

Wera nie stroniła od ludzi, lecz zdarzały się dni, kiedy jechała nad jeziorko, by spędzić trochę czasu jedynie we własnym towarzystwie. Siedząc na swojej kłodzie, lubiła rozmyślać o różnych rzeczach, a jeśli pogoda pozwalała, zrzucała z siebie odzienie i wskakiwała do wody. Wystarczyło wtedy zawołać: „Wąsatek! Wąsatek!”, a już płynął ku niej wielki, długi na trzy łokcie sum. Nie bała się, znała go od lat i wiedziała, że traktuje ją jak gościa w swoim jeziorze, kogoś, z kim można poigrać. Gdy pluskała się przy brzegu, Wąsatek ocierał się o nią głową, a raz po raz uciesznie wyskakiwał nad powierzchnię wody. Kiedy płynęła, nie odstępował jej, był niczym podwodny cień.

Sądząc po wielkości, sum miał ze dwadzieścia lat. Nikt go dotąd nie złowił i nigdy nie złowi! Wąsatek nie miał wrogów, bo ludzie omijali jeziorko z daleka. Nazywali je Czarną Wodą i gadali, że w głębinie mieszkają duchy spalonych czarownic, które każdego, kto nieopatrznie zbliży się do jeziorka, wciągają w odmęty. Wera nie dała się zwieść tym opowieściom, gdyż nikt nie umiał wymienić z imienia potopionych ludzi. Duchy czarownic może i w jeziorku były, ale nie pokazywały się i nikomu żadnej krzywdy nie robiły.

Dziś nie mogła długo siedzieć w swojej samotni, bo coraz bardziej dokuczało jej zimno. Niby przyszła wiosna, lecz dopiero niedawno śniegi puściły, wciąż jeszcze panował chłód. Po godzinie głębiej nasunęła na uszy swój aksamitny kołpaczek z czaplim piórem i rozejrzała się za Bławatem.

***

Wera wróciła do domu po zachodzie słońca. Na widok powozu państwa Tomeckich od razu zrzedła jej mina. Zostali zaproszeni na obiad i dlatego uciekła do lasu. Nie miała ochoty siedzieć przy stole w roli piątego koła u wozu, wysłuchując gładkich, polanych miodem rozmów i oglądać umizgi Henryka do rumieniącej się co rusz Urszulki.

Okna izby jadalnej wychodziły na tyły domu, więc nikt Wery chyba nie zobaczył. Szybko skręciła w lewo, na podwórze. Oddała Bławata stajennemu i poszła ukryć się do ciotki Matysowej. Ciotka mieszkała pod bokiem, w oficynie, do której wchodziło się z podwórza.

Odkąd Wera sięgała pamięcią, ciotka zawsze rezydowała w Jazłowie. Ale kiedyś, dawno temu, mieszkała ze swoim mężem, Janem Matysem, w Ciborach. Ciotka nie miała jeszcze osiemnastu lat, gdy kraj najechali szwedzcy barbarzyńcy i dodarli do Ciborów. Szwedzi zarąbali Matysa, dwór obrabowali i spalili wraz z folwarkiem. Chłopów pozabijali, a jeśli który uszedł z życiem, to uciekł nie wiadomo dokąd. Ciotka ocalała, ponieważ w oczekiwaniu na najgorsze mąż kazał jej się ukryć w lesie.

Naturalną koleją rzeczy ziemie ciborskie, pozbawione chłopów, zarosłe perzem i wrotyczem, poszły za bezcen, zaś ciotka wróciła do rodzinnego domu, do Jazłowa. Pozostała już tu na zawsze, najpierw pod opieką swoich rodziców, a gdy pomarli, pod opieką młodszego brata Juliana, ojca Wery. Tylko on jej pozostał, bo dwaj starsi bracia, Józef i Franciszek Jazłowscy, jeszcze zanim wyszła za Matysa, padli w bitwie pod Ujściem.

Gdy Wera podeszła do oficyny, ciotka już stała w drzwiach.

– Zobaczyłam cię przez okno! – zawołała. – Uciekłaś przed Tomeckimi i za szybko wróciłaś, tak?

– Nie inaczej, ciotko Anielo. Posiedzę tu i poczekam, aż odjadą. Mogę?

– A siedź, ile chcesz, chociaż parę słów prawdy ode mnie usłyszysz.

Ciotka Matysowa była nie w ciemię bita, w dodatku lubiła rezonować, kiedy więc na stole znalazły się dwie cynowe czarki i dzban piwa, Wera usłyszała to, czego wolałaby nie słyszeć.

– Zazdrosna jesteś, ot co. Krzywo patrzysz na Urszulkę Tomecką, bo Henryś się z nią żeni. Urszulka wejdzie do rodziny, będzie Jazłowska. Twój ojciec bardzo rad z przyszłej synowej, dwa razy na dzień mówi, że panna Tomecka uległa i płocha, jak być powinno. I jeszcze, że krągła, z jasnymi lokami. Ale to nie jest przeciwko tobie, Wera. Ty jesteś ojca córka i nic tego nie zmieni, ty jesteś panna Jazłowska i…

I nic tego nie zmieni, już zawsze pozostaniesz panną Jazłowską,dopowiedziała Wera w myślach, parskając złym śmiechem. Ciotka tego nie zauważyła, właśnie sięgnęła po czarkę i małymi łyczkami sączyła piwo.

Skądinąd nieco prawdy w ciotczynym gadaniu było. Przecież nie jest winą Urszulki, że wygląda jak z obrazka. Tyle że trudno ścierpieć towarzystwo mydlanej wody w miednicy, kiedy samemu jest się zwykłą wodą w cebrze. Wera była chuda, miała ciemne, proste włosy, kilka dziobów na policzkach – małych blizn, które zostały jej po chorobie, jaką przeszła w dzieciństwie. Prócz tego była o cztery lata starsza od Urszulki i prawie straciła nadzieję na zamążpójście. Owszem, kiedyś kręciło się koło niej kilku konkurentów, dwóch się nawet oświadczyło: pan Wacław Perzanowski i pan Wincenty Pociej. Pierwszy pochował trzy żony, ślinił się i miał chyba sto lat. Wera wciąż pamiętała jego obwisłą twarz z kępkami żółtych włosków. Drugi, świeży wdowiec, był w kwiecie wieku, ale został z gromadką drobiazgu do odchowania, bowiem Bóg pobłogosławił go dwanaściorgiem dzieci. Obaj dostali kosza, a po nich żaden absztyfikant się nie pojawił. Może inaczej by się ułożyło, gdyby miała duży posag. Czasy były jednak ciężkie, ojciec nie mógł wiele jej dać. Już dawno zostało ustalone, że w posagu Wera dostanie drugą wieś należącą do ojca, Naprawkę. Ale cóż, Naprawka to zaledwie kilka łanów, kawałek lasu, sześć chłopskich chat i zmurszały dwór z połatanym dachem.

– Wera!

– Tak, ciotko?

– Tomeccy odjeżdżają. – Ciotka Matysowa stała przy oknie i patrzyła na odjeżdżający powóz. – Możesz iść do domu, moja kochaneczko.

– Jeszcze trochę posiedzę…

– Jak chcesz, ale bura cię nie ominie.

***

W sieni, na wprost wejścia, znajdowały się drzwi do izby jadalnej. Wera ostrożnie je otworzyła i weszła do środka. Oprócz wylegujących się psów ani żywej duszy. Stół po obiedzie z Tomeckimi był już uprzątnięty, krzesła równo ustawione.

Cała izba jak zwykle prezentowała się wspaniale. W jednym rogu stała skrzynia zamknięta na żelazne zamki, w drugim piec z zielonych, polewanych kafli. Dalej kredens, też zielony, z drzwiczkami na zawiasach i z półką, na której stał mosiężny zegar bijący. Najstarszym sprzętem był tu bez wątpienia dębowy stół, długi na cztery i pół łokcia, woskowany, pamiętający uczty pradziadów. Przy ścianach ciągnęły się ławy, a na podłodze leżała niedźwiedzia skóra, przez ojca nazywana po prostu niedźwiedziem.

Kiedy Wera była dzieckiem, w izbie jadalnej ojciec trzymał broń – muszkiety, pistolety, strzelby i fuzje, a nawet zbroję z przyłbicą, lecz potem kazał wszystko przenieść do sieni, gdzie nad drzwiami wymalowany był herb Jazłowskich – w błękitnym polu czarny wilk.

W izbie jadalnej zrobiło się wtedy jaśniej, bo ukazały się białe ściany. Jedynie na suficie czerniała wielka, podtrzymująca strop belka. Podobno wyciosano ją z tego samego dębu, z którego zrobiono stół, ale ważniejszy był łaciński napis na niej wyryty:

Beate vivere est honeste vivere

Żyć szczęśliwie jest żyć uczciwie. Sentencja na belce zawsze Werę dobrze nastrajała. Miło było pomyśleć, że uczciwe życie, jakie pędzili w Jazłowie, jest dla całej rodziny rękojmią szczęścia. Dla Wery też, choć w najbliższym czasie nie czekało ją nic przyjemnego. Ojciec będzie się pieklił za to, że czmychnęła z domu, matka będzie burczała albo biadoliła. Lepiej tego nie odsuwać, co z głowy, to z serca.

Z prawej strony izby jadalnej wchodziło się do alkierza Henryka. Poszła tam, potem przez następne drzwi przeszła do swojego alkierzyka, a stamtąd do alkierza rodziców. Wszędzie cisza i pustka. Nagle przestraszyła się, że Tomeccy zaprosili do siebie rodziców z Henrykiem. Powóz mieli pakowny, wszyscy mogli się nim zabrać do Daniszewa. A Werę zostawili samą w domu. Za karę!

Pędem przez alkierze i jadalną wróciła do sieni i wpadła do kuchni. Nikogo! Kucharz Hubisz mógł pójść już do swojej izdebki w oficynie, przy ciotce Matysowej, ale Magda i Józia spały w izbie czeladnej, za przepierzeniem. Wera przeszła przez kuchnię i zajrzała do czeladnej. Były! Przędły len.

– Gdzie jaśnie pan? – zwróciła się do Magdy, bo ta dłużej służyła i była bardziej pojętna niż Józia.

– Jaśnie pan poszedł do gumna.

– A jaśnie pani?

– Jaśnie panią głowa rozbolała, orzeźwić się wyszła na powietrze.

– Z młodym jaśnie panem?

Magda spuściła oczy ze wstydu, jak zawsze, gdy nie umiała odpowiedzieć.

Wera, trochę uspokojona, odwróciła się na pięcie. Wychodząc z kuchni, trafiła w sieni na Henryka, który z miejsca się nabzdyczył.

– O! Domowe dziwadło się znalazło.

– Henryk, proszę cię…

– Prosisz, prosisz – powtórzył rozdrażniony. – A ja ci mówię, że wstyd mieć siostrę, która przed ludźmi się chowa. Bierz Urszulkę na wzór, ona ma ogładę.

– Ogładę ma, ale oczu widać nie ma, skoro wybrała sobie takiego patafiana jak ty – odcięła się Wera.

– Idę stąd, bo zaraz zaczniesz gryźć.

Henryk odwrócił się, lecz skoczyła przed niego i zmieniła ton.

– No dobrze. Wiem, że paskudnie się zachowałam. Powiedz, ojciec bardzo zły?

– Zły na pewno, ale czy bardzo, tego nie wiem. Jak starczy ci odwagi, to sama go zapytaj.

Nie było okazji ku temu, ponieważ ojciec długo z gumna nie wracał, a matka po przechadzce od razu poszła się położyć. Wera, nie mając co ze sobą zrobić, także zaszyła się w swoim alkierzu. W łóżku nakryła się kołdrą i udając, że śpi, czekała na rodziciela. Chciała się dowiedzieć, czy gniew mu minął. Czuwała tak z godzinę, aż w końcu otworzyły się drzwi. Ojciec cichymi krokami przemierzył alkierz i wszedł do swojego.

Nikt w rodzinie nie wiedział, że Wera ma swój sekretny sposób na odkrywanie myśli rodziciela. Sprawa była nadzwyczaj prosta. Wślizgiwała się pod łóżko, po czym przykładała ucho do tego miejsca nad podłogą, gdzie korniki przeżarły ścianę. Po zgaszeniu świecy rodzice zazwyczaj rozmawiali ze sobą. Tej nocy też. Najpierw o wizycie Tomeckich, nic ciekawego, potem o Werze.

– Martwię się o nią, bo dziwaczeje jak każda stara panna. – Matka westchnęła. – Na dwudziesty trzeci rok jej idzie, trochę dziobata. Męża już nie znajdzie.

– Ech, tych dziobów prawie nie widać, Wera jest na swój sposób ładna. A konkurentów do ręki nie ma, bo narowista, harda i w rozmowie cięta jak osa – stwierdził ojciec.

– Wiem. Tyle razy jej mówiłam, że panna ma być pokorna i milcząca. Jak grochem o ścianę. Może oddamy ją do klasztoru?

U rodziców zaległa cisza. Wera struchlała, wszystko teraz zależało od ojca. Jeśli ojciec powie, że tak, to życie stracone. Wreszcie usłyszała wyraźne słowa:

– Nie, żono. O tym nie waż się myśleć.

Pod łóżkiem było ciemno i ciasno, ale nagle świat Wery pojaśniał. Nim zdążyła otrzeć łzy, doszedł do niej głos matki:

– To co z nią zrobimy?

– Na razie nic. Poczekamy, może jednak trafi jej się mąż. Jeżeli nie, to dam Werze Naprawkę. Taka była wola mojego ojca, świeć Panie nad jego duszą.

– Hmm, szkopuł w tym, że Wera może dostać Naprawkę jedynie w posagu. Inaczej nie. Przepisy…

– Nie gadaj mi o przepisach – przerwał ojciec. – Pamiętaj, że prawo zawsze jest po mojej stronie. Z Naprawką mogę zrobić, co zechcę.

– Tak, ale tylko póki żyjesz. Potem nie wiadomo, co będzie. Henryk może testament zawetować, zabrać Naprawkę, a Werę trzymać na łaskawym chlebie.

– Nigdy! – To słowo ojciec wykrzyknął, lecz zmitygował się i ściszył głos. – Ja to za życia urządzę. Lada rok świadków wezmę, w papierach sprawę darowizny porządnie załatwię. Werę osadzę w Naprawce, będzie panią u siebie. Zasiedziałą! Henryk nic nie zrobi.

– Mój Julianie, jakiś ty mądry…

Łoże rodziców zatrzeszczało. Więcej nie było czego słuchać.

Wera chciała wrócić pod swoją kitajkową kołdrę, lecz ze szczęścia osłabła. By uspokoić pulsującą w żyłach krew, głęboko nabierała tchu, szepcząc do siebie: „Ojciec jest dobry, ojciec jest dobry”. Wreszcie wysunęła się spod łóżka i wygodnie ułożyła w pościeli.

Przed zaśnięciem, jak zwykle, zatraciła się w marzeniach. Ostatnio co noc wyobrażała sobie pewną scenę, która dawała jej błogość.

Nieznana izba. Na taborecie stoi miednica z wodą. Do izby wchodzi młody szlachcic z jasnym wąsem i zadziornym spojrzeniem. Odziany jest w biały kontusz z żółtymi wylotami. Zdejmuje kontusz, zdejmuje koszulę i do pasa nagi podchodzi do miednicy. Wpierw ochlapuje się wodą po trosze, delikatnie, później coraz żwawiej i w końcu tak gwałtownie, że woda strugami wylewa się na podłogę. On nie zważa na to, ochlapuje się jak furiat, zaciekle, mocno, mocno.