29,90 zł
Ks. Bogusław Kowalski w rozmowie z Katarzyną Szkarpetowską
Czym podbił serca wiernych?
Jak to się stało, że podobno miał zamieszkać w ... Zurychu, a jego pierwszym zadaniem miało być godzenie kibiców Realu Madryt i FC Barcelony? Co usłyszałby kibic Polonii, który przyszedłby do niego – zagorzałego kibica warszawskiej Legii – do spowiedzi?
Ksiądz Bogusław Kowalski, ksiądz Boguś– bo tak jest najczęściej nazywany przez wiernych i parafian – w błyskawicznym tempie zdobywa sympatię ludzi. Jak to robi? Ten kapłan troszczy się o nich, nie grając „fajnego księdza”. Z wyjątkową wrażliwością dzieli ich radości i smutki, jest po prostu człowiekiem, z którym chce się przebywać, bo nikogo nie udaje.
W tej poruszającej i pełnej humoru rozmowie z Katarzyną Szkarpetowską, dziennikarką i autorką, dzieli się swoją codziennością, wspomnieniami z dzieciństwa, a w szczególności historią swojej przyjaźni z ks. Piotrem Pawlukiewiczem, oraz drogą, którą przeszedł do powołania. Jeśli chcesz odpocząć od pogoni za idealnym życiem wykreowanym przez media, szukasz autentyczności i normalności, w tej historii znajdziesz to wszystko, a nawet jeszcze więcej.
W książce znajdziesz wiele pamiątkowych zdjęć z prywatnego archiwum ks. Bogusława.
*
Katarzyna Szkarpetowska
Dziennikarka, autorka książek: Dekalog– wywiad rzeka z księdzem Janem Kaczkowskim– oraz Jego portret. Opowieść o ks. Janie Kaczkowskim, Bądźcie dobrej myśli, Kawa z Bogiem, czyli jak zrozumieć to, w co wierzę.
Ksiądz Bogusław Kowalski
Proboszcz Parafii pw. Nawrócenia św. Pawła Apostoła przy ul. Kobielskiej, znany warszawski duszpasterz, wieloletni przyjaciel ks. Piotra Pawlukiewicza.
Czy dzisiaj, po tym wszystkim, co księdza w kapłaństwie spotkało, wybrałby ksiądz tak samo?
Tak, wybrałbym kapłaństwo. I jako ksiądz czuję się spełniony. Niekiedy ludzie mówią: „Taki młody, a poświęcił całe życie, poszedł na służbę Bogu i ludziom”. Z tym „poświęcił całe życie” to nie do końca tak. Powołanie jest łaską, człowiek zostaje przez Pana Boga obdarowany. Dzięki służbie ludziom, których Stwórca stawia na naszej drodze, nam, księżom, łatwiej będzie się zbawić. Proboszcz z Ars, św. Jan Maria Vianney, mówił, że do nieba będziemy wchodzili z ludźmi, których doprowadziliśmy do wiary, do Boga.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 108
Copyright © by ks. Bogusław Kowalski 2024
Copyright © by Katarzyna Szkarpetowska 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2024
All rights reserved
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.
Fotografie zamieszczone w książce (poza nr. 59 i 60) pochodzą z archiwum prywatnego ks. Bogusława Kowalskiego oraz archiwum Parafii pw. Nawrócenia św. Pawła Apostoła w Warszawie
Fotografie nr 59 i 60: autor Szymon Pulcyn
PROJEKT OKŁADKI: Adam Gutkowski | www.goodkowskydesign.com
REDAKCJA: Agnieszka Zielińska
KOREKTA: Justyna Jagódka
ISBN 978-83-68144-09-3
Wydanie I, Kraków 2024
WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.
ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków
tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl
Nie rozwiązuje kryminalnych zagadek jak serialowy ojciec Mateusz, a jednak jest proboszczem, o jakim wielu marzy.
„Panie, nie spodziewałem się, że ja, stary chłop, siedemdziesiąt pięć lat na karku, będę płakał na mszy jak małe dziecko”. A płakał za… odchodzącym do innej parafii proboszczem. Dzieci wtedy na znak żałoby do białych bluzek doczepiały czarne wstążeczki. I nie dały sobie wytłumaczyć, że to lekka przesada. W innej miejscowości, liczącej dwa i pół tysiąca wiernych, parafianie w kilka godzin od ogłoszenia decyzji biskupa zebrali tysiąc dziewięćset podpisów protestacyjnych. W jeszcze innej w przeprowadzce ostatecznie pomagało kilkudziesięciu parafian. Nie chcieli, żeby ksiądz Bogusław Kowalski, o którym mowa, był tego dnia sam. Przyszli, wszystko zorganizowali.
Skąd ten – powiedzmy szczerze – fenomen księdza proboszcza? Czym podbił serca wiernych? Jak to się stało, że podobno miał zamieszkać w… Zurychu, a jego pierwszym zadaniem miało być godzenie kibiców Realu Madryt i FC Barcelony? Co usłyszałby kibic Polonii, gdyby przyszedł do niego – zagorzałego kibica warszawskiej Legii – do spowiedzi?
Przyznam, że poznałam kilku księży, o których mogę powiedzieć: to prawdziwy dusz-pasterz. Mój pesymizm natomiast podpowiadał mi, że nie znajdę takiego, o którym powiem: to prawdziwy proboszcz. I wtedy poznałam księdza Bogusława. To kapłan, który żyje razem z ludźmi, do których został posłany, dba o nich, dba o parafię. Potrafi z jednej strony płakać razem z najbiedniejszymi, a z drugiej cieszyć się razem z kibicami wygranym meczem. Nie udając przy tym „fajnego księdza”, a po prostu będąc takim człowiekiem, z którym chce się przebywać. Ta książka to publikacja, dzięki której można poznać go z innej, bardziej prywatnej strony.
Polecam tę książkę każdemu, kto szuka wytchnienia od pogoni świata za bogactwem, blichtrem i źle rozumianą ponadprzeciętnością, a pragnie normalności, inspiracji i nadziei, że są na tym świecie ludzie z sercem na dłoni.
EWA WIŚNIEWSKA TWÓRCZYNI SERWISU DOPÓKIWALCZYSZ.PL
Ksiądz Boguś – bo tak jest najczęściej nazywany przez wiernych – w błyskawicznym tempie zdobywa serca ludzi. To nie jest truchcik, ale raczej sprint. Pamiętam, jak pierwszy raz podczas transmisji Mszy Świętej w Radiu Warszawa usłyszałam jego głos. Słychać było, że dla księdza każdy człowiek, który przyszedł na tę mszę, jest ważny. Wtedy też przekonałam się, że ogłoszenia duszpasterskie nie muszą wiać nudą. Ksiądz Boguś uczynił z nich wstęp do dialogu, interakcji, która niosła się po całym kościele. Po takim strumieniu radości od razu poczułam, że to ktoś mi bliski. A gdy usłyszałam, że dorastał i wychowywał się na Pradze, zrozumiałam, skąd to nasze praskie flow. Swój człowiek, kibic, a do tego kapłan kochający Pana Boga i jednoczący ludzi.
W czasie radiowych zabaw karnawałowych organizowanych między innymi w podziemiach katedry warszawsko-praskiej występ kabaretowy księdza stanowił zawsze główną atrakcję wieczoru. Na balu mogłam też podziwiać, jak znakomicie ksiądz czuje się na parkiecie. Dowcipy dotyczące życia na parafii, małżeńskich rozterek i kapłańskiej codzienności za każdym razem robiły furorę. Ilekroć słyszałam głośny aplauz będący odpowiedzią na żarty księdza Bogusia, oczyma wyobraźni widziałam tłumy zgromadzone wokół św. Jana Bosko.
W tym miejscu podzielę się jeszcze jednym, szczególnie osobistym wspomnieniem. Otóż mój kochany tata, Marian Stępień, często wracał do książki Czarny humor, którą ksiądz Boguś napisał z księdzem Piotrem Pawlukiewiczem. Czytał tę książkę na głos wnukom, a one mówiły: „Dziadku, ty i ten twój Czarny humor”. Tata już nie żyje. Zmarł w Niedzielę Bożego Miłosierdzia. Obok niego leżało Pismo Święte i… książka księdza Bogusia.
EWA PIETRZAK DZIENNIKARKA RADIOWA I TELEWIZYJNA, PREZENTERKA
Wychowałem się na westernach, w tym na kultowej Bonanzie. Uwielbiałem te kowbojskie stroje, kapelusze! Byłem zafascynowany Dzikim Zachodem. Sentyment do westernów pozostał we mnie do dzisiaj.
Katarzyna Szkarpetowska: Jako dziecko był ksiądz „żywym srebrem”. Pewnego razu postanowił ksiądz wejść na słup wysokiego napięcia, co – gdyby nie szybka interwencja mamy – mogło się skończyć tragicznie.
Ksiądz Bogusław Kowalski: Tak, to było jeszcze na Bródnie. Mieszkaliśmy wtedy w domu jednorodzinnym. W miejscu, gdzie dziś stoją bloki, były pola. Mama wykonywała pracę chałupniczą. Gdy się bawiliśmy, miała nas na oku.
Pewnego razu wyszła przed dom, patrzy, a w polu, wokół słupa wysokiego napięcia, gromadka dzieci kibicujących chłopcu, który na ten słup się wdrapuje. Przerażona pomyślała: „Boże, jak ci rodzice pilnują dzieci!”. I szybko ruszyła na ratunek. Podbiega, a na słupie… mały Boguś.
Pamiętam, jak wabiła mnie perspektywą zjedzenia pysznego deseru, żebym tylko nie próbował wdrapać się wyżej: „Chodź, Bogusiu, chodź. Mama pyszny kisielek zrobiła”. I mnie ten kisiel skusił (śmiech). Zszedłem, mama mnie przytuliła, ucałowała i poszliśmy do domu.
Innym razem niewiele brakowało, a straciłby ksiądz oko.
Pobiłem się wtedy z bratem, Tomkiem. Brat miał cztery lata, a ja sześć. Uderzyłem go trzepaczką, a on złapał taką małą prostokątną motyczkę i wycelował mi nią między oczy. Co prawda nie widać, bo okulary zasłaniają, ale do tej pory mam ślad po tamtym uderzeniu. Będąc dzieckiem, broiłem na potęgę. Moi bracia oczywiście nie pozostawali pod tym względem w tyle. Kiedyś na przykład robiliśmy samolociki z papieru. Przygotowaliśmy ich chyba z pięćset, po czym wszystkie zrzuciliśmy z balkonu, z jedenastego piętra.
Ku uciesze dozorczyni (uśmiech).
Kasiu, co myśmy wtedy narobili! Cały trawnik był zaśmiecony. Następnego dnia pani dozorczyni musiała to posprzątać. Nabijała szpikulcem te samolociki i złościła się: „Co za dranie zaśmiecili tak trawnik?!”. Baliśmy się przyznać, że to nasza sprawka.
Najspokojniejsi byliśmy, gdy oglądaliśmy filmy. Wychowałem się na westernach, w tym na kultowej Bonanzie. Uwielbiałem te kowbojskie stroje, kapelusze! Byłem zafascynowany Dzikim Zachodem. Sentyment do westernów pozostał we mnie do dzisiaj. Gdy organizowałem w katedrze warszawsko-praskiej bale sylwestrowe, ubierałem się w strój kowbojski i udawałem Johnny’ego Casha – amerykańskiego muzyka country.
Co ksiądz czuje, gdy wraca wspomnieniami do dziecięcych lat?
Przede wszystkim wzruszenie. Jestem wdzięczny Panu Bogu za tak cudownych rodziców i braci. Braci mam trzech. Ja urodziłem się jako drugi. W planach miałem być córką, ale – jak to w życiu bywa – wyszło inaczej. Później mama urodziła jeszcze bliźniaki.
Pamiętam, jak wieczorami tata klękał z nami do modlitwy. Może nie codziennie, ale bardzo często. Widok klęczącego ojca to było coś wspaniałego. Tata był dla nas ogromnym autorytetem. Mama również. Troszczyła się o nas bardzo. Myślę, że łatwo z nami nie miała – ona jedna i nas pięciu.
Opowiadał mi ksiądz, że to właśnie w dzieciństwie po raz pierwszy zatęsknił za niebem.
Tak. Miałem wtedy siedem, może osiem lat. W sobotę obowiązywało nas w domu sprzątanie. Po tej czynności, w nagrodę, oglądaliśmy z rodzicami western lub program rozrywkowy pod tytułem Przy sobocie po robocie.
Pamiętam taką scenę: my już posprzątaliśmy i siedzimy na dywanie, mama z tatą krzątają się jeszcze w kuchni. Rozpoczyna się nasz ulubiony program telewizyjny, a w tle przepiękna melodia – utwór Cyganeria1.
„Znają nas knajpki i koty w zaułkach, letnią nocą lubimy włóczyć się…”
Tak, to ten utwór (ksiądz Bogusław śpiewa). „Już późno, a nam się wcale nie chce spać / Wysoka północ zegarów graniem wita nas / Już dzień przeminął – dał może mniej, niż pragnął dać / Czerwone wino będziemy sączyć aż po brzask”.
Tata przytula mamę i zaczynają tańczyć, a my, jak te kociaki, patrzymy na nich przytulonych. Tańczą, nagle biorą nas, czterech synów, między siebie i pląsają razem z nami. Zapach mamy, zapach taty, ta ich bliskość i my wtuleni w nich… Byłem wtedy nieziemsko szczęśliwy i pomyślałem: jeżeli tak jest w niebie, to chcę tam trafić. Miłość, którą zobaczyłem między rodzicami, między nami jako rodziną, przełożyła się na tęsknotę za niebem.
Z utworem Cyganeria wiąże się jeszcze jedna piękna historia.
Zgadza się. Ja tę historię poznałem dość późno. Otóż trzy miesiące przed śmiercią ojca pojechałem z nim na cmentarz do Nieporętu, gdzie pochowana jest mama. W drodze powrotnej tata poprosił, żebym zawiózł go pod szkołę w Józefowie.
Tata pochodził z Józefowa, więc pomyślałem, że chce po prostu zobaczyć szkołę, do której uczęszczał. Gdy dotarliśmy na miejsce, wysiadł z samochodu i wsparty o moje ramię podszedł do jednego z okien. Był bardzo poruszony. Rozpłakał się i uderzając dłonią o parapet, powiedział: „Boguś, przy tym oknie pierwszy raz poprosiłem waszą mamusię do tańca. Gdyby mi wtedy odmówiła, to was by nie było”. Jak się okazało, piosenką, przy której wtedy zatańczyli, była właśnie Cyganeria.
Pomyślałem: „Bogu dziękować, że mama nie dała ojcu kosza”. Był bardzo honorowy i przypuszczam, że gdyby mama wtedy odmówiła, nie podszedłby do niej po raz kolejny, mimo że bardzo mu się podobała.
Fot. 1. Moi kochani rodzice – Zofia i Marian Kowalscy. Na plebanii w Raszynie, 1997 rok
Fot. 2. Imieniny mamy, 1997 rok
1 Piosenkę Cyganeria w Polsce wykonywały między innymi Irena Santor i Anna German. Oryginalny tytuł to Oi mortez (sł. John Ioannidis). Utwór na język polski przełożył Zbigniew Stawecki.