Ciasna brama - André Gide - ebook

Ciasna brama ebook

André Gide

0,0

Opis

„Ciasna brama” to jedno z ważniejszych dzieł André Gide'a, francuskiego pisarza i laureata Nagrody Nobla. Powieść, opublikowana w 1909 roku, konfrontuje czytelnika z wieloma trudnymi kwestiami dotyczącymi wiary, miłości i moralności.

Głównymi postaciami są Jerome i Alissa, przyjaciele z dzieciństwa, którzy w miarę dorastania odkrywają, że łączy ich głęboka miłość. Jednak, obawiając się, że ich miłość przeszkodzi Jerome'owi w dążeniu do Boga, Alissa decyduje się na samotne życie w ascezie i poświęceniu.

Ta trudna i wielowymiarowa historia podważa tradycyjne podejście do religii i moralności, a jednocześnie podkreśla konflikt między ludzkimi pragnieniami a duchowymi przekonaniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Z historii, którą tu opowiadam, mógłby kto inny napisać książkę, lecz ja włożyłem w nią całą siłę życiową i zszargałem w niej cnotę. Spiszę więc tylko po prostu moje wspomnienia, a jeśli będą miejscami poszarpane na strzępy, nie będę niczego wymyślał, by je złączyć lub uporządkować. Starania takie zniszczyłyby tę ostatnią przyjemność, którą spodziewam się znaleźć w kreśleniu obrazów mej przeszłości.

Nie miałem jeszcze dwunastu lat, gdy umarł mi ojciec. Ponieważ matki nic już nie zatrzymywało w Hawrze, gdzie ojciec był lekarzem, zdecydowała się zamieszkać w Paryżu, w przekonaniu, że tam lepiej ukończę nauki. Wynajęła w pobliżu Luksemburgu małe mieszkanie, które zajęliśmy wraz z miss Ashburton. Miss Flora Ashburton nie miała już żadnych krewnych. Była z początku nauczycielką mojej matki, potem towarzyszką, a wreszcie przyjaciółką. Żyłem w otoczeniu tych dwóch kobiet o twarzach równie słodkich i smutnych, kobiet, które zawsze widziałem tylko w żałobie.

Pewnego dnia, zdaje mi się, że już w dłuższy czas po śmierci ojca, wplotła matka do swego czepka rannego zamiast zwykłej czarnej wstążki – liliową.

– Mamo – zawołałem – jakże ci w tym kolorze nie do twarzy! – Na drugi dzień miała znów wstążkę czarną.

Zdrowie moje było dość wątłe. Ustawiczne zabiegi mojej matki i miss Ashburton, aby ustrzec mnie od wszelkiego zmęczenia, mogły łatwo zrobić ze mnie leniucha, gdybym nie miał rzeczywiście rzetelnego zamiłowania do pracy. Z nadejściem pierwszych pięknych dni zdaje im się zaraz, że źle wyglądam i że czas, abym wyjechał z miasta; koło połowy czerwca wyruszamy do Fongueusemare w okolicy Hawru, gdzie mój wuj Bucolin przyjmuje nas każdego lata.

Biały, dwupiętrowy dom Bucolinów stoi w niewielkim, dosyć źle utrzymanym ogrodzie, nie różniącym się niczym od tylu innych ogrodów w Normandii, podobny do mnóstwa takich samych wiejskich domów sprzed dwóch stuleci. Dwadzieścia wielkich okien wychodzi na ogród od frontu na wschód, tyleż na część tylną; nie ma ich zaś wcale po bokach. Okna składają się z małych kwadratowych szyb; niektóre, wstawione niedawno, świecą zbyt jasno, a reszta wydaje się przy nich zielonawa i zamazana. Na kilku szybach są skazy, które moi krewni nazywają „bańkami”; gdy patrzeć przez nie na drzewo, drzewo zaczyna się trząść; gdy przechodzi przed nimi posłaniec, wyskakuje mu nagle garb na plecach.

Ogród jest prostokątny i otoczony drzewami. Przed domem rozpościera się dosyć szeroki, cienisty trawnik, okolony ścieżką wysypaną piaskiem i żwirem. Z tej strony mur zniża się i można dojrzeć graniczące z ogrodem podwórze folwarku, zamknięte zwykłą w tych stronach aleją bukową.

Za domem, w stronie zachodniej, rozwija się ogród już swobodnie. Ku południowi ciągną się szpalery, a przed nimi śmieje się kwiatami aleja, osłonięta od morskich wichrów gęstą ścianą krzaków i portugalskich drzew laurowych. Wzdłuż muru północnego gubi się w gałęziach inna aleja, którą moje kuzynki nazywają „czarną” i do której nie zajrzałyby z własnej woli o zmroku wieczornym. Te dwie aleje prowadzą do sadu warzywnego, ciągnącego się dołem ogrodu. Schodzi się do niego po kilku stopniach. W głębi sadu można wyjść małą furtką, ukrytą w murze, na wyrąb leśny, graniczący z prawej i z lewej strony z aleją bukową. Z zachodniej terasy domu można sięgnąć wzrokiem poza drzewa i ujrzeć zboża falujące na równinie. Na widnokręgu majaczy niewyraźna sylwetka wiejskiego kościółka, a czasem pod wieczór, gdy cisza w powietrzu, można spostrzec dymy snujące się nad jakimiś chatami.

W każdy ładny wieczór letni po obiedzie schodziliśmy do „dolnego ogrodu”. Wyszedłszy ową furtką, siadaliśmy na ławce w alei bukowej, skąd było trochę widoku. Wuj, matka i miss Ashburton sadowili się koło słomianego dachu jakiejś opuszczonej maglarni. Przed naszymi oczami mała dolina napełniała się mgłą, a niebo złociło się nad oddalonym lasem. Potem błądziliśmy w głębi już ciemnego ogrodu. Wracaliśmy do domu, a w salonie czekała na nas ciotka, która prawie nigdy z nami nie wychodziła. Dla nas dzieci na tym kończył się wieczór; lecz często byliśmy jeszcze w naszych pokojach zajęci czytaniem, gdy o późnej porze słychać było na schodach kroki rodziców.

Dzień spędzaliśmy częścią w ogrodzie, częścią w „sali naukowej”, gabinecie wuja, w którym ustawiono ławki szkolne. Mój kuzyn Robert i ja pracowaliśmy obok siebie; za nami siedziały Julia i Alissa. Alissa jest starsza ode mnie o dwa lata, Julia młodsza o rok, Robert najmłodszy z nas czworga.

Nie spisuję tu moich pierwszych wspomnień, lecz tylko te, które odnoszą się do tej historii. Rozpoczęła się ona naprawdę w tym roku, w którym umarł mi ojciec. Może moja wrażliwość, podniecona żałobą i jeżeli już nie własnym smutkiem, to widokiem smutku matki, czyniła mnie podatnym na nowe wzruszenia, dość, że dojrzałem przedwcześnie. Toteż gdyśmy w tym roku przyjechali do Fongueusemare, Julia i Robert wydali mi się jeszcze młodsi, lecz ujrzawszy Alissę zrozumiałem nagle, że oboje przestaliśmy być dziećmi.

Tak, to ten rok, w którym umarł mój ojciec. A pamięć moją utwierdza rozmowa między matką a miss Ashburton wkrótce po naszym przyjeździe. Wszedłem niespodziewanie do pokoju, w którym matka rozmawiała ze swoją przyjaciółką; chodziło o ciotkę. Matka oburzała się na nią, że nie nosiła żałobnej sukni, czy też, że już ją zdjęła. (Jeśli mam wyznać prawdę, nie mógłbym nigdy wyobrazić sobie ciotki Bucolin w czerni ani mojej matki w jasnym stroju.) W dniu naszego przybycia, o ile pamiętam, Lucylla Bucolin była ubrana w suknię muślinową. Miss Ashburton, łagodna jak zawsze, starała się uspokoić matkę i oponowała lękliwie:

– Właściwie kolor biały jest także żałobą.

– A może także „żałobą” nazywasz ten czerwony szal, który miała na ramionach? Oburzasz mnie, Floro! – zawołała matka.

Widywałem ciotkę zawsze tylko w czasie wakacji. I bez wątpienia tylko z powodu letnich upałów nosiła te lekkie i głęboko wycięte suknie, w których ją pamiętam. Otóż tymi wycięciami gorszyła się moja matka stokroć więcej niż jaskrawą barwą szalów, które sobie ciotka zarzucała na nagie ramiona.

Lucylla Bucolin była bardzo piękna. Niewielki jej portret, który zachowałem, ukazuje mi ją taką, jaką wówczas była. Ma na nim twarz tak młodą, że mogłaby uchodzić za starszą siostrę swych córek; siedzi zwrócona bokiem, w zwykłej swej pozie: głowa wsparta na lewej ręce, mały palec złożony swawolnie na ustach. Włosy jej, kędzierzawe, spadające w kilku lokach na szyję, ujęte są w siatkę o wielkich okach; w wycięciu stanika wisi na wąskiej aksamitce medalion wykładany włoską mozaiką. Pasek z czarnego aksamitu związany w wielki opadający węzeł, słomkowy kapelusz o szerokich krysach, zawieszony na oparciu krzesła, potęgują dziecinny wyraz tej postaci. Prawa ręka, opuszczona w dół, trzyma zamkniętą książkę.

Lucylla Bucolin była Kreolką; nie znała swych rodziców lub też straciła ich zbyt wcześnie. Matka opowiadała mi później, że opuszczonym dzieckiem, czy też sierotą, zajął się pastor Vautier, który do owej pory nie miał własnych dzieci i wkrótce potem wyjechał z Martyniki i przywiózł Lucyllę do Hawru, gdzie mieszkała wtedy rodzina Bucolinów. Rodziny Vautierów i Bucolinów odwiedzały się często; wuj mój miał wtedy posadę w jakimś banku za granicą i dopiero w trzy lata później, gdy wrócił do swoich, ujrzał Lucyllę. Zakochał się w niej od razu i z miejsca poprosił o jej rękę, ku wielkiemu zmartwieniu swych rodziców i mojej matki. Lucylla miała wtedy lat szesnaście, zaś pani Vautier doczekała się tymczasem dwojga dzieci i poczęła obawiać się, by im nie zaszkodziło towarzystwo tej przybranej siostry, której usposobienie z każdym miesiącem nabierało cech coraz dziwaczniejszych. Zresztą zasoby materialne były dość szczupłe... Tym wszystkim tłumaczyła mi matka fakt, że Vautierowie przyjęli z radością oświadczyny wuja. Moim zdaniem dodać jeszcze należało, że młodziutka Lucylla musiała im sprawiać straszne kłopoty. Znam doskonale towarzystwo Hawru i wyobrażam sobie łatwo, z jakim przyjęciem spotkała się tam ta zachwycająca dziewczyna. Pastor Vautier musiał być nieraz w najwyższej rozpaczy. Dopiero znacznie później poznałem tego przedziwnego człowieka, który łączył w sobie słodycz, podejrzliwość i prostotę, który przed wszelką intrygą stał bezradny, a przed złem wszelkim nie miał nigdy żadnej broni. O pani Vautier nie mogę nic powiedzieć; umarła w połogu, urodziwszy czwarte dziecko, które było moim rówieśnikiem, a kiedyś w przyszłości miało zostać moim przyjacielem.

Lucylla Bucolin mało uczestniczyła w naszym życiu; wychodziła ze swego pokoju dopiero po południu. Kładła się zaraz na sofę lub w hamaku, leżała aż do wieczora i, wstając, pełna była jakiegoś zmęczenia. Czasem podnosiła chustkę do nieskalanie matowego czoła, jakby chcąc osuszyć je z potu; z tej cieniutkiej chustki, która była dla mnie zawsze przedmiotem podziwu, szła zachwycająca woń, woń raczej owocu niż kwiatu. Czasem wyjmowała zza paska małe zwierciadełko ze srebrną pokryweczką, przymocowane wraz z innymi brelokami do łańcucha od zegarka; przeglądała się w nim, potem przykładała palec do warg, zwilżała go nieco i przesuwała nim po kącikach oczu. Często trzymała w ręku książkę, lecz ta książka była prawie zawsze zamknięta; między kartkami tkwiła szylkretowa zakładka. Gdy ktoś zbliżał się do niej, nie patrzyła na niego, lecz dalej ścigała wzrokiem swoje marzenia. Często z jej ręki, zmęczonej lub niedbałej, z oparcia kanapy, z fałdów sukni spadała na ziemię chustka, książka, jakiś kwiat lub pierścionek. Pewnego razu podniosłem książkę – dziecinne to wspomnienie – a ujrzawszy, że były w niej wiersze, oblałem się rumieńcem.

Wieczorem, po obiedzie, Lucylla Bucolin nie zbliżała się do rodzinnego stołu, lecz siadała przy fortepianie i z upodobaniem grała powolne mazurki Chopina; czasem przerywała grę i nad gasnącym akordem zatrzymywała się nieruchoma.

Doznawałem przy niej zawsze jakiegoś dziwnego uczucia. Był to niepokój, rodzaj uwielbienia i obawa. Może jakiś tajemny instynkt przestrzegał mnie przed nią; zresztą czułem, że nienawidziła Flory Ashburton i mojej matki, że miss Ashburton bała jej się, a moja matka jej nie lubiła.

Lucyllo Bucolin, chciałbym nie mieć do ciebie żalu. Chciałbym zapomnieć, żeś wyrządziła mi tyle złego. Będę się przynajmniej starał mówić o tobie bez gniewu.

Pewnego dnia – było to tego lata, a może następnego, w tym zawsze jednakowym otoczeniu łączą się czasem w jedno rozproszone wspomnienia – wchodzę do salonu, szukając jakiejś książki, i zastaję tam ciotkę. Chciałem zaraz wyjść, lecz ona, która zwykle nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, woła nagle:

– Czemu tak prędko odchodzisz, Hieronimie? Czy mnie się boisz? – Przybliżam się do niej z bijącym sercem; zdobywam się na uśmiech, wyciągam do niej rękę. Zatrzymuje ją w swej dłoni, głaszcze mnie po twarzy.

– Jak źle cię matka ubiera, mój biedny mały!

Miałem wówczas na sobie bluzkę z wykładanym kołnierzem; zaczyna miąć go w palcach.

– Kołnierze marynarskie powinny być więcej wyłożone – mówi, rozpinając mi guziczek koszuli. – Popatrz, jak ci teraz ładnie!

Wyjmuje zwierciadełko, przyciąga moją twarz do swojej, zarzuca mi na szyję nagie ramię, wkłada rękę za moją rozpiętą koszulę, pyta ze śmiechem, czy nie mam łaskotek, posuwa dłoń dalej... Zerwałem się tak gwałtownie, że bluzka się rozdarła. Twarz zapłonęła mi ogniem.

Krzyknęła:

– Ach, co to za głupi chłopak!

Uciekłem. Pobiegłem aż w głąb ogrodu, do warzywnego sadu, umoczyłem chustkę w małej cysternie i z całych sił wycierałem sobie czoło, policzki, szyję, wszystko, czego ta kobieta dotknęła.

Były dnie, w których Lucylla Bucolin miewała „swoje ataki”. Spadały na nią niespodziewanie i sprawiały zamieszanie w całym domu. Miss Ashburton spiesznie wyprowadzała dzieci i starała się zająć je czymkolwiek, lecz mimo wszystko do ich uszu dochodziły straszne krzyki, rozlegające się w sypialni lub w salonie. Wuj biegał rozpaczliwie po korytarzach, szukał ręczników, wody kolońskiej, eteru. Wieczorem miejsce ciotki przy stole było puste, a wuj siedział z twarzą postarzałą i pełną lęku.

Gdy atak przemijał, Lucylla przyzywała do siebie dzieci, ale tylko Roberta i Julię, nigdy Alissę.

W tych smutnych dniach Alissa zamykała się w swoim pokoju. Wtedy przychodził do niej czasami ojciec, który zazwyczaj z nią właśnie rozmawiał.

Te przypadłości mojej ciotki wywierały głębokie wrażenie na służbie. Pewnego wieczoru, w czasie nadzwyczaj ostrego ,,ataku”, wzięła mnie matka do swego pokoju, skąd mniej było słychać to wszystko, co działo się w salonie. Wtem słyszymy, jak kucharka biegnie po korytarzu i woła głośno:

– Niech pan zejdzie prędko na dół, biedna pani umiera!

Wuj był właśnie na górze, w pokoju Alissy. Matka wyszła naprzeciw niego. W kwadrans potem, gdy oboje przechodzili zajęci rozmową przed otwartymi oknami pokoju, w którym sam zostałem, dobiegły do mnie słowa mojej matki:

– Czy chcesz, żebym ci powiedziała prawdę, mój drogi? To wszystko to tylko komedia.

I powtórzyła kilkakrotnie, kładąc nacisk na każdej zgłosce:

– Tylko komedia.

Działo się to już pod koniec wakacji, w dwa lata po naszej żałobie. I wtedy widziałem ciotkę raz przedostatni. Nadeszło smutne zdarzenie, które wstrząsnęło naszą rodziną, a katastrofę poprzedziła pewna okoliczność, która moje zawiłe i nieokreślone uczucie dla Lucylli Bucolin zmienił? w zdecydowaną nienawiść. Lecz zanim przejdę do tego, trzeba, abym powiedział kilka słów o mojej kuzynce.

Nie umiałem jeszcze wtedy ocenić, czy Alissa Bucolin była naprawdę ładna. Zdobył mnie i zatrzymał przy niej urok inny, który ze zwykłą kobiecą pięknością nie miał nic wspólnego. Bez wątpienia była bardzo podobna do matki, lecz spojrzenie jej miało wyraz tak odrębny, że to podobieństwo spostrzegłem dopiero znacznie później. Nie mogę opisać jej twarzy, giną mi jej rysy, nie wiem nawet, jakiej barwy są jej oczy; widzę tylko jej uśmiech, już prawie smutny, i linię jej brwi, niezwykle wzniesionych nad oczami, zarysowanych nad nimi w dwóch dużych łukach. Takich brwi nie widziałem nigdy... chociaż nie – widziałem je na posążku florenckim z epoki Dantego. I z lubością wyobrażam sobie, że Beatrice miała w dzieciństwie brwi takie same, o łukach tak samo szerokich. Te brwi nadawały spojrzeniu, całej postaci wyraz lękliwego i ufnego zarazem zapytania, tak, zapytania pełnego namiętności. W Alissie wszystko było tylko pytaniem i tylko oczekiwaniem... Będę wam mówił o tym, jak to pytanie całym mną zawładnęło i jak stało się moim życiem.

Julia mogła jednak uchodzić za piękniejszą. Opromieniały ją blaskiem radość i zdrowie, lecz piękność jej wydawała się przy uroku siostry bardziej zewnętrzna, wszystkim od razu dostępna. Mój kuzyn Robert nie odznaczał się niczym szczególnym. Był to po prostu chłopak mniej więcej w moim wieku; z nim i z Julką bawiłem się, z Alissą rozmawiałem. Alissa nie brała nigdy udziału w naszych zabawach. Gdy w najdalszą nawet przeszłość sięgnę pamięcią, widzę ją zawsze poważną, słodko uśmiechniętą i zamyśloną.

O czym mówiliśmy? O czym może mówić dwoje dzieci? Wkrótce wam to opowiem, lecz chcę przedtem powiedzieć jeszcze to wszystko, co odnosi się do mojej ciotki, a to w tym celu, by później już nigdy o niej nie mówić.

W dwa lata po śmierci ojca przyjechałem z matką na ferie wielkanocne do Hawru. Nie zamieszkaliśmy tym razem u Bucolinów, którzy mieli w mieście dość ciasne mieszkanie, lecz u starszej siostry matki, w domu wygodniejszym i obszerniejszym. Ciotka Plantier, którą zresztą bardzo rzadko widywałem, była od dawna wdową; dzieci jej, znacznie ode mnie starsze, różniły się też ode mnie usposobieniem i znałem je w ogólności bardzo mało. „Dom Plantierów” (jak mówiono w Hawrze) nie stał w samym mieście, lecz w połowie tego wzgórza, które wznosi się nad miastem i które nazywają „la Côte”. Bucolinowie mieszkali w pobliżu dzielnicy handlowej; kilka razy dziennie zbiegałem po stromej drodze, która łączyła oba domy, i wdrapywałem się na nią z powrotem.

Tego dnia byłem na śniadaniu u wuja. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy razem. Odprowadziłem go do biura, a potem poszedłem do Plantierów, chcąc widzieć się z matką. Tam dowiedziałem się, że wyszła wraz z ciotką i że wrócą dopiero w porze obiadowej. Zszedłem znowu na dół, do miasta, po którym niezbyt często mogłem się swobodnie przechadzać. Pobiegłem do portu; zasnuty mgłą, idącą od morza, był dziwnie ponury. Błądziłem kilka godzin po nadbrzeżnym bulwarze.

Nagle ogarnęła mnie gwałtowna chęć zobaczenia Alissy, z którą niedawno się rozstałem... Pędzę przez miasto, dzwonię do mieszkania Bucolinów, wbiegam na schody; służąca, która otworzyła mi drzwi, zatrzymuje mnie:

– Niech pan nie idzie na górę, panie Hieronimie, niech pan nie idzie! Pani jest chora.

Nie zważam na nią. Co mi ciotka, nie pragnę się z nią widzieć!...

Pokój Alissy jest na trzecim piętrze. Na pierwszym salon i jadalnia, na drugim pokój ciotki, z którego dobiegają mnie jakieś głosy. Drzwi są otwarte, muszę przed nimi przejść; promień światła wychodzi z pokoju i lśni na podłodze ciemnego korytarza. Boję się, by mnie nie widziano, waham się chwilę, zatrzymuję się w mrocznym kącie i pełen osłupienia patrzę na następującą scenę: w pokoju zasunięto firanki, lecz w dwóch kandelabrach płoną świece wesołym blaskiem, ciotka leży na kanapie, u jej stóp Robert i Julia, za nią stoi nieznany mi młody człowiek w mundurze porucznika.

Obecność tych dwojga dzieci wydaje mi się dziś potworna, w mojej ówczesnej niewinności była dla mnie raczej uspokojeniem.

Patrzą ze śmiechem na obcego człowieka, który mówi śpiewnym głosem:

– Bucolin! Bucolin! Gdybym miał kiedyś barana, nazwałbym go z pewnością Bucolinem.

Ciotka śmieje się do łez. Widzę, jak podaje młodemu człowiekowi papierosa, jak palą go następnie na przemiany. Papieros upada na ziemię. Młody człowiek schyla się, by go podnieść, udaje, że zaplątał sobie nogi w jakimś szalu, pada przed ciotką na kolana... Korzystając z tej wesołości, przemykam się chyłkiem, nie zwróciwszy na siebie niczyich oczu.

Stoję przed drzwiami Alissy. Pukam, czekam chwilę. Z drugiego piętra dobiegają śmiechy i rozbawione głosy; widocznie zagłuszyły pukanie, bo nie słyszę odpowiedzi. Otwieram drzwi, które odmykają się cicho. W pokoju jest już tak ciemno, że w pierwszej chwili nie widzę Alissy; klęczy przy głowach łóżka, zwrócona plecami do okna, przez które sączy się gasnące światło dzienne; obraca się ku mnie, nie wstając z klęczek i szepce, gdy zbliżam się do niej:

– Och, czemu wróciłeś, Hieronimie?

Schylam się, by ją pocałować. Twarz jej skąpana jest we łzach.

Ta chwila rozstrzygnęła o moim życiu i dziś jeszcze nie mogę wspomnieć o niej bez lęku. Nie ulega wątpliwości, że wtedy jeszcze nie miałem jasnego pojęcia o przyczynie smutku Alissy; ale czułem głęboko, że ten smutek był zbyt wielki, zbyt bezlitośnie ciężki dla tej małej duszy, trzepocącej się jak ptak, dla tego wątłego ciała, targanego szlochem.

Stałem przy niej klęczącej. Nie umiałem żadnym słowem wyrazić nowych uczuć, które zapanowały w mym sercu, lecz do serca przycisnąłem jej głowę i do jej czoła przyłożyłem usta, a w tym pocałunku szła do niej moja dusza.

Upojony miłością, żalem, jakimś niejasnym uczuciem, złożonym z zapału, wyrzeczenia i cnoty, ze wszystkich sił duszy zwróciłem się do Boga i ofiarowałem mu siebie, chcąc mieć za jedyny cel w życiu chronienie tego dziecka przed lękiem, przed złem – przed życiem.

Klękam przy niej zagłębiony w modlitwie, przytulam ją do siebie, jak przez sen słyszę jej słowa:

– Hieronimie, prawda, że oni cię nie widzieli? Och, idź prędko! Nie trzeba, żeby cię widziano.

A potem jeszcze ciszej:

– Hieronimie, nie mów o tym nikomu, nikomu! Biedny ojciec nie wie o niczym.

Więc nawet matce nie powiedziałem ani słowa. Ale ustawiczne szeptania jej z ciotką Plantier, tajemnicze, pełne troski i zakłopotania miny kobiet, słowa: „Moje dziecko, idź bawić się trochę dalej”, którymi oddalały mnie zawsze od siebie, gdy zbliżałem się do nich w czasie ich rozmów, to wszystko wskazywało mi wyraźnie, że znały choć w części tajemnicę domu Bucolinów.

Ledwo wróciliśmy do Paryża, wezwano moją matkę telegraficznie do Hawru.

Ciotka uciekła.

– Z kim? – spytałem miss Ashburton, z którą mnie matka zostawiła.

– Moje dziecko, o tym dowiesz się od matki. Ja nie mogę cię w niczym objaśnić – powiedziała ta droga, stara przyjaciółka, widocznie głęboko dotknięta całym zajściem.

W dwa dni potem pojechaliśmy z matką do Hawru. Było to w sobotę. Na drugi dzień miałem spotkać się z Julią i Alissą w kościele i nie myślałem o niczym innym. Dla mego dziecinnego umysłu było faktem wielkiej wagi, że widzenie się nasze w tych okolicznościach będzie niejako uświęcone. O ciotkę nie troszczyłem się już zupełnie i uważałem za punkt honoru nie wypytywać o nic mojej matki.

W małej kapliczce zebrało się niedużo ludzi. Pastor Vautier zapewne świadomie wziął za temat rozważań słowa Chrystusa: „Wchodźcie przez ciasną bramę”.

Alissa stała przede mną. Widziałem twarz jej z profilu; wpatrywałem się w nią pilnie, tak zatraciwszy się w tym widoku, że zdawało mi się, iż poprzez jej istotę słucham chciwie tych słów. Wuj siedział obok mojej matki i płakał.

Pastor najpierw odczytał cały werset: „Wchodźcie przez ciasną bramę; albowiem szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie, i wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jednak brama i wąska jest droga, która wiedzie do żywota, i jak niewielu jest takich, którzy ją znajdują”.

A potem, ustaliwszy podział tematu, mówił naprzód o szerokiej drodze... Zatopiony w myślach i jakby we śnie ujrzałem znów pokój mojej ciotki; ujrzałem ją wygodnie ułożoną, roześmianą, ujrzałem świetnego oficera, który też się śmiał, i sama myśl o śmiechu, o wesołości stawała się bolesna, obraźliwa, stawała się niby ohydnym wybrykiem w grzechu.

„I wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą” – mówił dalej pastor Vautier, potem zaczął kreślić obrazy i ujrzałem tłum wystrojony, śmiejący się i szaleńczo pędzący przed siebie w orszaku, w którym ja, doskonale to czułem, nie mógłbym, nie chciałbym się znaleźć, bo każdy uczyniony tam krok oddalałby mnie od Alissy. Pastor powrócił do początku cytatu i ujrzałem tę ciasną bramę, przez którą trzeba się było przecisnąć. W marzeniu, które mną owładnęło, wyobraziłem ją sobie niby ostrą krawędź, po której wchodziłem z trudem, z niezwykłym bólem, połączonym jednak z przedsmakiem niebiańskiej szczęśliwości. I brama ta była jednocześnie drzwiami do pokoju Alissy – aby tam dotrzeć, umniejszałem się, pozbywałem się resztek egoizmu... „i wąska jest droga, która wiedzie do żywota...” – wywodził dalej pastor Vautier i poza wszelkim umartwieniem, wszelkim smutkiem wyobrażałem sobie, przeczuwałem inną radość, czystą, mistyczną, anielską, którą już poiła się moja dusza. Radość ta wydawała mi się jak śpiew skrzypiec, przenikliwy zarazem i łagodny jak palący płomień, w którym trawiły się serca Alissy i moje. Oboje szliśmy przed siebie, odziani w te białe szaty, o których mówi Apokalipsa, trzymając się za ręce, wpatrzeni w jeden cel... Nie dbam o to, czy ktoś uśmiechnie się z tych dziecinnych snów – opowiadam, nic nie zmieniając. Niejasność ich pochodzi tylko od niedoskonałych wyrażeń i obrazów, niezdolnych oddać ściśle określonego uczucia.

„I jak niewielu jest takich, którzy ją znajdują” – kończył pastor Vautier. Tłumaczył, jak można znaleźć ciasną bramę... „I jak niewielu”... Ja będę w ich liczbie.

Pod koniec kazania doszedłem do takiego stopnia wewnętrznego podniecenia, że zaraz po nabożeństwie uciekłem nie starając się ujrzeć Alissy. Uczyniłem to z dumy, ponieważ chciałem wystawić na próbę postanowienia, które już powziąłem, i ponieważ zdawało mi się, że stanę się bardziej godnym Alissy, gdy natychmiast się od niej oddalę.