Fałszerze - André Gide - ebook

Fałszerze ebook

André Gide

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W powieści „Fałszerze” André Gide’a spotykamy młodych ludzi, którzy szukają swojego miejsca w świecie, a jednocześnie próbują zdobyć szacunek i uznanie innych. Wkrótce zostają wciągnięci w wir fałszerstw i oszustw, których konsekwencje okazują się katastrofalne. Pozornie niepowiązane ze sobą epizody w miarę postępowania akcji układają się w jedną całość. Autor bawi się konwencjami narracyjnymi i wprowadza do powieści elementy metafikcyjne, takie jak powieść w powieści, narrator wszechwiedzący i komentujący, czy alternatywne zakończenia. Powieść porusza też ważne tematy społeczne i osobiste, takie jak homoseksualizm, wolność twórcza czy odpowiedzialność moralna.

„Fałszerze” to nie tylko fascynująca opowieść o ludzkich zachowaniach, ale także mocne przesłanie na rzecz autentyczności i prawdy. Gide ukazuje, jak ważne jest pozostawanie wiernym samemu sobie, nawet jeśli oznacza to odrzucenie oczekiwań innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 490

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chopek_roztropek

Całkiem niezła

Książka o zwykłych problemach niezwykłych ludzi. Interesująco było przenieść się w świat paryskiej bohemy i jej się poprzyglądać. Odniosłem wrażenie, że autor urządził z tej książki poligon doświadczalny. Bardziej do gustu przypadły mi "Lochy Watykanu"
00

Popularność




Część pierwszaParyż

Rozdział pierwszy

Oto jest moment, kiedy powinienem udać, że słyszę kroki w korytarzu” – powiedział sobie Bernard. Podniósł głowę i nasłuchiwał. Ale nic: ojciec i brat byli jeszcze w sądzie; matka na wizycie; siostra na koncercie, a co się tyczy najmłodszego, małego Kaluba, to codziennie po wyjściu z gimnazjum więził go pensjonat. Bernard Profitendieu sterczał w domu i miał wkuwać do matury. Miał już przed sobą tylko trzy tygodnie. Rodzina szanowała jego samotność, ale nie demon! Pomimo że Bernard zrzucił kurtkę, dusił się. Przez okno, otwarte na ulicę, wchodziło tylko gorąco. Pot mu okrywał czoło. Kropla potu spływała po nosie i wreszcie spadła na list, który trzymał w ręku.

„To zamiast łzy – pomyślał. – Lepiej jest pocić się niż płakać”.

Tak, data stanowiła niezbity dowód. Nie można wątpić: to chodziło o niego, Bernarda. List był adresowany do jego matki, list miłosny sprzed siedemnastu lat, niepodpisany.

„Co oznacza ten inicjał? Jakieś V, które może być równie dobrze N... Czy wypada zapytać o to matkę?... Zaufajmy raczej jej dobremu gustowi. Mogę sobie nawet wyobrażać, żeto był książę. Cóż mi z tego, że się dowiem, że jestem synem jakiegoś szelmy. Nie wiedzieć, kto jest twoim ojcem – to najlepsze lekarstwo na strach przed podobieństwem do niego! Poszukiwanie już pociąga za sobą komplikacje. A z tego zostaje dla mnie tylko wyzwolenie. Nie zagłębiajmy się. Mam aż nadto dosyć jak na dzisiaj”.

Bernard złożył list. Miał on ten sam format, co dwanaście innych w tym pakiecie. Różowa wstążeczka przepasywała je lekko; nie potrzebował jej rozwiązywać. Naciągnął ją z powrotem i związywała paczkę jak przedtem. Schował paczkę do szkatułki, a szkatułkę do szufladki w konsoli. Szufladka nie była wyciągnięta: wydała swój sekret przez górę. Bernard nasunął drewniane deski, na których spoczywała ciężka płyta z onyksu. Starannie i powoli zasunął tę płytę, umieścił na niej dwa kryształowe kandelabry i ciężki zegar, którego naprawą się zabawiał.

Zegar właśnie uderzył cztery razy. Nastawił go dobrze.

„Pan sędzia śledczy i jego syn, pan mecenas, nie wrócą przed szóstą. Mam dosyć czasu. Trzeba, aby pan sędzia znalazł na swym biurku piękny liścik, w którym zawiadomię go o moim zniknięciu. Ale zanim to napiszę, odczuwam szaloną potrzebę przewietrzenia moich myśli i poszukania kochanego Oliwiera, aby przynajmniej znaleźć choć tymczasowe przytulisko. Oliwierze, przyjacielu, nadszedł czas próby dla twej życzliwości i dla twej wartości. W naszej przyjaźni piękne było to, że dotychczas nie potrzebowaliśmy wzajemnych usług. Ba! O jakąś ucieszną usługę nie trudno jest prosić. Najgorsze jest to, że Oliwier nie będzie sam. Tym lepiej! Potrafię go przecież wziąć na stronę. Postaram się go przerazić moim spokojem. Tylko w niezwykłych okolicznościach czuję się naturalnie”.

Ulica T..., gdzie dotąd mieszkał Bernard Profitendieu, leży bardzo blisko Ogrodu Luksemburskiego. Tam właśnie, w tej alei, która przechodzi ponad Fontanną Medycejską,zazwyczaj spotykali się co środę między czwartą a szóstą niektórzy z jego kolegów. Mówiono tu o sztuce, o filozofii, o sporcie, o polityce, o literaturze. Bernard szedł bardzo prędko, ale mijając ogrodzenie, spostrzegł Oliwiera Molinier i zaraz zwolnił kroku.

Zebranie tego dnia było liczniejsze niż zazwyczaj, a to na pewno z powodu pięknej pogody. Było kilku młodych ludzi, których Bernard nie znał nawet. Każdy z nich, gdy tylko znalazł się wśród obcych, grał jakąś rolę i tracił całą swą naturalność.

Oliwier poczerwieniał, spostrzegłszy Bernarda, dość nagle porzucił młodą kobietę, z którą rozmawiał, i odszedł dalej. Bernard był jego najbliższym przyjacielem, a więc Oliwier starannie unikał okazania, że szukał jego towarzystwa. Czasami nawet udawał, że go nie widzi.

Zanim się więc z nim spotkał, Bernard musiał zaczepić o kilka grup, a ponieważ i on udawał, że nie chodzi mu o Oliwiera, zabrało to trochę czasu.

Czterech jego kolegów otaczało młodego brodacza w pincenez, znacznie starszego od nich, który trzymał książkę w ręku. Był to Dhurmer.

– Czegóż więc chcesz? – powiedział, zwracając się szczególnie do jednego z nich, ale widocznie uszczęśliwiony, że słuchają go wszyscy. – Doszedłem do trzydziestej stronicy i nie znalazłem ani jednego koloru, ani jednego słowa barwnego. Mówi o kobiecie; nie wiem nawet, jakiego koloru miała suknię, czerwoną czy niebieską. A jak nie ma kolorów, to ja nic nie widzę – to bardzo proste. – I czując tym większą potrzebę przesady, im wyraźniej czuł, iż go na serio nie brano, nalegał: – Zupełnie nic nie widzę.

Bernard nie słuchał już tej gadaniny. Uważał za nieprzyzwoite porzucanie natychmiastowe towarzystwa, ale już nasłuchiwał, jak inni kłócili się za jego plecami. Do tej to grupy przystał Oliwier, porzuciwszy kobietę. Jeden z młodych ludzi, siedząc na ławce, czytał „Action Française”.

Jakże poważnie wygląda Oliwier Molinier pomiędzy tą gromadką! A jednak jest jednym z najmłodszych. Jego dziecinna prawie twarz, jego spojrzenie świadczą o wczesnym rozwoju myśli. Rumieni się łatwo. Jest wrażliwy. Pomimo że zdaje się być otwarty z wszystkimi, jakaś dziwna rezerwa, jakaś wstydliwość trzyma jego kolegów w pewnej odległości. Męczy go to. Gdyby nie było Bernarda, męczyłoby go jeszcze więcej.

Molinier, jak teraz Bernard, zatrzymał się przez chwilę przy każdej z poszczególnych grup; raczej z grzeczności, nic bowiem go nie interesuje.

Pochylił się nad ramieniem czytającego; Bernard, nie odwracając się, słyszy jego słowa:

– Nie powinieneś czytać dzienników; to cię irytuje.

A tamten odpowiada kwaśno:

– A ty zaraz zieleniejesz, jak tylko usłyszysz nazwisko Maurrasa.

Potem ktoś trzeci szyderczym tonem:

– Czy cię zajmują artykuły Maurrasa?

Tamten odpowiada:

– Mam je gdzieś; ale zdaje mi się, że on ma rację.

Potem jeszcze czwarty, którego głosu Bernard nie poznaje:

– Jak tylko coś cię nie nudzi, to ci się wydaje, że to jest powierzchowne.

Pierwszy odrzucił:

– No, jeżeli myślisz, że każdy idiota może być zabawny...

– Chodź! – powiedział nagle Bernard, szybko ująwszy Oliwiera za ramię. Odprowadził go o kilka kroków.

– Powiedz mi prędko, spieszę się bardzo. Mówiłeś mi kiedyś, że nie śpisz na tym samym piętrze, co twoi rodzice?

– Pokazywałem ci przecież drzwi mojego pokoju. Wychodzą prosto na schody, o pół piętra poniżej naszego mieszkania.

– Mówiłeś, że twój brat sypia tam także?

– Jerzy? Tak.

– Jesteście tam sami we dwójkę?

– Tak.

– Czy mały umie milczeć?

– Jeżeli trzeba. Dlaczego?

– Słuchaj: porzuciłem dom. Albo przynajmniej porzucę go dziś wieczorem. Nie wiem jeszcze, co z sobą zrobię. Czy możesz przyjąć mnie na jedną noc?

Oliwier pobladł. Wzruszenie jego było tak wielkie, że nie mógł spojrzeć na Bernarda.

– Dobrze – odpowiedział – ale nie zjawiaj się przed jedenastą. Mama co wieczora przychodzi nam powiedzieć dobranoc i zamyka drzwi na klucz.

– Ale w takim razie...

Oliwier się uśmiechnął:

– Mamy drugi klucz. Zastukasz cichutko, żeby nie zbudzić Jerzego, o ile będzie spał.

– Czy stróż mnie wpuści?

– Powiem mu o tym. Och! Jestem z nim w świetnych stosunkach. To on mi dał ten drugi klucz. Więc przyjdź.

Rozstali się, nie podając sobie ręki. I kiedy Bernard się oddalał, obmyślając list, który chciał napisać, a który pan sędzia miał znaleźć w domu, Oliwier, nie chcąc, aby go widziano na osobności z Bernardem, podszedł do Lucjana Bercail, od którego inni stronili nieco. Oliwier bardzo by go lubił, gdyby nie wołał Bernarda. O ile Bernard jest przedsiębiorczy, o tyle Lucjan jest nieśmiały. Wyczuwa się w nim tę słabość. Zdaje się istnieć tylko sercem i duchem. Rzadko się ośmiela, ale szaleje z radości, gdy tylko Oliwier zbliża się do niego. Każdy się domyśla, że Lucjan pisze wiersze; a jednak, jak mi się wydaje, opowiada on o swych projektach tylko Oliwierowi. Obaj wyszli na taras.

– Chciałbym opowiedzieć historie nie jakiejś osoby, ale jakiegoś miejsca – tak, na przykład jakiejś alei w ogrodzie jak ta, opowiedzieć, co się w niej dzieje – od rana do wieczora. Naprzód przychodzą niańki z dziećmi, mamki w czepkach zewstążkami... Nie, nie... Naprzód całkiem szarzy ludzie, bez płci i bez wieku, aby wymieść aleje, polewać trawę, zmieniać kwiaty, jednym słowem, aby przygotować scenę i dekorację przed otwarciem bram, rozumiesz? Wtedy dopiero wejście nianiek... Dzieci robią babki z piasku, kłócą się; niańki je biją. Potem wychodzą ze szkoły młodsze klasy – jeszcze potem robotnice. Biedacy przychodzą jeść na ławkach. Potem młodzi ludzie szukają się, potem tacy, co uciekają od siebie, tacy, którzy szukają samotności, marzyciele. A potem, gdy gra muzyka, w chwili zamykania sklepów, cały tłum. – Uczniowie, jak teraz. Wieczorem kochankowie, całują się. Inni rozstają się w łzach. Wreszcie, pod koniec dnia, para staruszków... I nagle warczenie bębna: zamykają. Wszyscy wychodzą. Sztuka się kończy. Rozumiesz, coś, co dałoby wrażenie końca wszystkiego, śmierci... oczywiście bez mówienia o śmierci.

– Tak, ja to widzę doskonale – odpowiada Oliwier, który myślał o Bernardzie i nie słyszał ani słowa.

– Ale to nie wszystko, to nie wszystko! – zaczął znów Lucjan z zapałem. – Chciałbym w takim jakimś epilogu pokazać tę samą aleję w nocy, jak już wszyscy się rozeszli, pustą, daleko piękniejszą niż za dnia; w wielkiej ciszy wzmagają się wszystkie odgłosy naturalne: szmer fontanny, wiatr wśród liści i śpiew nocnego ptaka. Z początku myślałem o tym, aby poruszały się na tym tle jakieś cienie, na przykład posągi... ale mi się wydaje, że to byłoby banalniejsze; jak ty myślisz?

– Nie, nie, tylko nie posągi, tylko nie posągi – zaprotestował z roztargnieniem Oliwier; a potem na smutne spojrzenie tamtego zawołał z zapałem: – Wiesz, stary, jeżeli się to tobie uda, to będzie wspaniałe!

Rozdział drugi

W listach Poussina nie ma najlżejszego śladu, aby poczuwał się do jakichkolwiek obowiązków względem swoich rodziców. Nigdy już potem nie okazał żalu, że się od nich oddalił. Dobrowolnie przeniósłszy się do Rzymu, stracił wszelką chęć do powrotu; powiedzieć by można, że nie miał nawet wspomnień.

Paul Desjardin – Poussin

 

Pan Profitendieu spieszył się do domu i zdawało mu się, że jego kolega, Molinier, który mu towarzyszył wzdłuż bulwaru Saint-Germain, idzie zbyt pomału. Alberyk Profitendieu miał dziś w sądzie dzień szczególnie przeładowany: niepokoiło go uczucie pewnego ciężaru z prawej strony. Zmęczenie zawsze mu się odbijało na wątrobie, którą miał bardzo wrażliwą. Myślał o czekającej na niego kąpieli; nic mu tak dobrze nie robiło po kłopotach całego dnia jak dobra kąpiel; w przewidywaniu tego powstrzymywał się od podwieczorku, uważając, że do wody, nawet letniej, należy wchodzić tylko z czczym żołądkiem. Być może, że był to tylko przesąd; ale przesądy są podporą cywilizacji.

Oskar Molinier przyspieszał, jak mógł, kroku i starał się nadążyć za panem Profitendieu, ale był od niego znacznie niższy i drobniejszy, co więcej, serce miał nieco otłuszczone i łatwo tracił oddech. Profitendieu, jeszcze żwawy mimo pięćdziesięciu lat, bez brzuszka i o szybkim kroku, chętnie by go porzucił; ale był bardzo dbały o pozory; kolega jego był starszy i bardziej posunięty w karierze; winien mu był szacunek. Poza tym musiał zacierać swoją fortunę, która po śmierci rodziców jego żony wzrosła bardzo znacznie, gdy pan Molinier za cały majątek miał swoją pensję prezesa sądu, pensję śmieszną i niestojącą w żadnym stosunku do jego godności, którą piastował z tym większą powagą, że musiał nią przykrywać swoją mierność. Profitendieu ukrywał swą niecierpliwość; odwracał się do Moliniera i spoglądał, jak ten ociera pot; zresztą to, co mu mówił Molinier, bardzo go interesowało; ale ich punkt widzenia nie był jednakowy i rozpalała się dyskusja.

– Niech pan każe pilnować tego domu – powiadał Molinier. – Niech pan zbiera sobie informacje od stróżki i od rzekomej służącej, wszystko to bardzo dobrze. Ale niech pan uważa; bo jak tylko się pan posunie trochę dalej, sprawa wyśliźnie się panu z rąk... A właściwie, chcę powiedzieć, że może ona pana zaprowadzić znacznie dalej, niż pan sobie tego życzy.

– Ten wzgląd nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością.

– No, no. Drogi panie, my coś już o tym wiemy, co to sprawiedliwość i jaka jest w rzeczywistości. Oczywiście, staramy się, aby było najlepiej; ale jakkolwiek byśmy się starali, dojść możemy tylko do przybliżonych rezultatów. Sprawa, która pana w tej chwili zajmuje, jest specjalnie delikatna: na piętnastu oskarżonych, czy tych, którzy jutro mogą być oskarżonymi, dziewięciu nieletnich. A niektórzy z nich, jak pan wie, są synami bardzo szanownych rodzin. Dlatego właśnie uważam tymczasem rozkaz aresztowania za wybitną niezręczność. Partyjne dzienniki rzucą się na sprawę, rozpęta pan wszelkie szantaże, wszelkie możliwe oszczerstwa. Może pan robić co w pańskiej mocy: pomimo całej ostrożności nie zapobiegniepan ogłoszeniu pewnych nazwisk... Oczywiście, nie mogę panu dawać rad. Raczej bym wolał od pana rady otrzymywać, od pana, którego zawsze tak ceniłem za szerokie perspektywy, za jasność umysłu, za prawość... Ale na pana miejscu oto jakbym postąpił: postarałbym się zatuszować ten straszny skandal, sadzając pod klucz czterech czy pięciu podżegaczy... Wiem naturalnie, że nie łatwo ich schwytać, ale, do licha, to jest przecież nasze rzemiosło. Zamknąłbym ten apartament, miejsce owych orgii, i postarałbym się o zawiadomienie rodziców tych młodych przestępców, łagodnie, po cichutku, pomalutku, tak aby się to już nie mogło powtórzyć. Na przykład, niech pan zamknie kobiety: na to może pan sobie pozwolić; zdaje mi się, że mamy do czynienia z istotami tak niesłychanie zepsutymi, że warto oczyścić od nich społeczeństwo. Ale powtarzam, niech pan nie tyka dzieci; niech pan się zadowoli przestraszeniem ich, a potem niech pan to przykryje etykietą: „Przestępstwo popełnione przez nieświadomość” i niech się potem długo dziwią, że się tylko na strachu skończyło.

Niech pan pomyśli sobie, że trzech z nich nie ma jeszcze czternastu lat i że rodzice na pewno uważają ich za niewinne i czyste anioły. No, niech pan tak powie między nami: drogi przyjacielu, czyśmy myśleli o kobietach w tym wieku?

Zatrzymał się, bardziej zmęczony swą wymową niż szybkim krokiem, i zmusił pana Profitendieu, którego trzymał za rękaw, aby również przystanął.

– Tak, jeżeliśmy już myśleli – ciągnął dalej – to w sposób idealny, mistyczny, religijny, jeżeli tak mogę powiedzieć. Te dzieci teraźniejsze, widzi pan, te dzieci teraźniejsze nie mają ideału... À propos, jak się miewają pańskie dzieci? Oczywiście, mówiłem to wszystko, nie myśląc o nich. Wiem, że jeśli o nie chodzi, pod pańską opieką, przy wykształceniu, które pan im dał, może się pan nie obawiać podobnych błędów.

Rzeczywiście, Profitendieu nie mógł się uskarżać dotychczas na swoich synów; ale nie czynił sobie złudzeń: najlepszew świecie wychowanie nie chroni od złych instynktów; dzięki Bogu, jego dzieci nie miały złych nawyków, tak samo zresztą jak i dzieci pana Molinier, zapewne; same one chroniły się od złego towarzystwa i złej lektury. Bo cóż to pomoże zabraniać tego, od czego nie można uchronić? Książki zakazane czyta dziecko w ukryciu. On ma swój prosty system: nie zabrania czytać złych książek, nie, tylko się tak urządza, że dzieci nie mają najmniejszej ochoty do ich czytania. Co się tyczy sprawy, o której właśnie mówią, to jeszcze o niej pomyśli i obiecuje w każdym razie nie przedsiębrać nic, nie poradziwszy się Moliniera. Tylko, oczywiście, w dalszym ciągu dyskretne śledztwo nie ustanie, a ponieważ cała ta bieda trwa już od trzech miesięcy, może jeszcze potrwać parę dni czy parę tygodni. A w dodatku nadchodzące wakacje rozproszą przestępców. Do widzenia!

Nareszcie Profitendieu mógł przyspieszyć kroku.

Jak tylko wszedł do domu, pobiegł do łazienki i otworzył krany od wanny. Antoni czyhał na powrót pana i postarał się spotkać z nim w korytarzu.

Ten wierny sługa był w domu od piętnastu lat; na jego oczach rosły dzieci. Na pewno widział tu niejedno; domyślał się jeszcze więcej, ale udawał, że nic nie widzi z tych rzeczy, które niby to ukrywano przed nim. Bernard bardzo lubił Antoniego. Nie chciał uciec, nie powiedziawszy mu do widzenia. A może przez przekorę w stosunku do rodziny chciał prostego służącego wtajemniczyć w plan ucieczki, o którym nie wiedzieli najbliżsi. Trzeba zresztą dodać na korzyść Bernarda, że nikogo z jego najbliższych nie było w tej chwili w domu. Zresztą Bernard nie mógłby pożegnać się z nimi, bo staraliby się go zatrzymać. Bał się rozmów. Antoniemu mógł powiedzieć po prostu: „Odchodzę”. Ale mówiąc mu to, podał rękę w sposób tak uroczysty, że stary sługa się zdziwił:

– Pan Bernard nie wróci na obiad?

– Ani na noc, mój Antoni. – A ponieważ tamten stał niezdecydowany, nie wiedząc, jak to ma zrozumieć, Bernardpowtórzył z naciskiem: – Uciekam... – a potem dodał – Zostawiłem list na biurku... – nie mógł się zdecydować na powiedzenie: „na biurku tatusia”; powtórzył: – ...na biurku. Do widzenia.

Ściskając dłoń Antoniego, wzruszył się, jak gdyby żegnał się z całą swą przeszłością. Powiedział bardzo prędko: „do widzenia” i wyszedł, dławiąc wybuch bolesnego szlochu, który mu narastał w gardle.

Antoni nie wiedział, czy to nie jest wielkim przestępstwem, że go tak wypuszcza – ale jakże mógł go nie wypuścić?

Antoni czuł zresztą, że ucieczka Bernarda jest dla całej rodziny potwornym i nieoczekiwanym zdarzeniem, ale jego rola doskonałego służącego kazała mu nie okazywać tego. Nie potrzebował wiedzieć tego, o czym nie wiedział pan Profitendieu. Oczywiście, mógł powiedzieć po prostu: „Czy pan wie, że pan Bernard odszedł?”. Ale w ten sposób tracił wszystkie przywileje, a to nie było zabawne. Jeżeli z taką niecierpliwością czekał na pana, to tylko po to, aby mu szepnąć obojętnym głosem długo przygotowywane zdanie, jakby to było tylko zwyczajne polecenie, dane mu przez Bernarda:

– Przed wyjściem pan Bernard zostawił list do pana na biurku. – Zdanie tak proste, że można je było puścić mimo uszu. Na próżno szukał czegoś cięższego, nie znajdując nic, co by było jednocześnie naturalne. Ale ponieważ Bernard nigdy się samowolnie nie oddalał, pan Profitendieu, którego Antoni obserwował spod oka, nie mógł się powstrzymać od niespokojnego gestu:

– Jak to! Przed...

Ale zaraz się opanował; nie powinien był okazać wzruszenia wobec podwładnego; poczucie własnej wyższości nie opuszczało go nigdy. Dokończył spokojnie i prawdziwie władczo:

– Doskonale.

I idąc do gabinetu, dodał:

– Gdzie, powiadasz, jest ten list?

– Na pana biurku.

Profitendieu, wszedłszy do swojego gabinetu, ujrzał rzeczywiście od razu kopertę, na widoku, naprzeciwko fotela, w którym zawsze pisał. Ale Antoni nie wypuszczał tak prędko zdobyczy z rąk i pan Profitendieu nie zdążył przeczytać dwóch linijek, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

– Zapomniałem powiedzieć panu, że dwie osoby czekają na pana w małym saloniku.

– Jakie osoby?

– Nie wiem.

– Czy przyszły razem?

– Zdaje się, że nie.

– Czego one chcą ode mnie?

– Nie wiem. Chcą się widzieć z panem sędzią.

Profitendieu czuł, że jego cierpliwość wyczerpuje się.

– Powiedziałem już raz i powtarzałem nieraz, że nie chcę, aby mnie niepokojono tutaj – szczególnie o tej porze; mam swoje dnie i godziny przyjęć w sądzie... Dlaczego je wpuściłeś?

– Powiedziały obie, że mają coś pilnego do doniesienia panu sędziemu.

– Czy dawno już są tutaj?

– Już prawie od godziny.

Profitendieu przeszedł się po pokoju i przetarł ręką czoło; w drugiej trzymał list Bernarda. Antoni stał przy drzwiach, godny, obojętny. Nareszcie ku swej wielkiej radości dojrzał, jak pan sędzia traci panowanie nad sobą i posłyszał, jak pierwszy raz w swym życiu tupnął nogą w podłogę i zawołał:

– Dajcie mi spokój! Psiakrew, dajcie mi spokój! Powiedz im, że jestem zajęty. Niech przyjdą kiedy indziej!

Antoni nie zdążył wyjść, kiedy Profitendieu już wołał, biegnąc do drzwi:

– Antoni! Antoni! I proszę zamknąć krany w łazience.

Nie ma już mowy o kąpieli! Podszedł do okna i czytał:

 

Panie!

Zrozumiałem na podstawie pewnego odkrycia, które zrobiłem niechcący dzisiejszego popołudnia, że nie mogę już pana uważać za ojca, i jest to dla mnie niezmierną ulgą. Czując w sobie tak mało miłości dla pana, uważałem się długo za wyrodnego syna; wolę więc wiedzieć, że nie jestem wcale pańskim synem. Być może, że pan uważa, iż powinienem go szanować na równi z innymi dziećmi; ale przede wszystkim zawsze czułem tę różnicę, jaką pan robił między mną a tamtymi, a poza tym zbyt dobrze znam pana, żeby nie wiedzieć, że to, co pan robił, było raczej obawą przed skandalem i chęcią ukrycia sytuacji, która nie przynosiła panu honoru. W końcu, nie mógł pan inaczej postąpić. Wolę więc odejść, nie widząc mojej matki, gdyż lękam się rozczulenia przy ostatecznym z nią pożegnaniu, a poza tym mogłaby się poczuć wobec mnie w fałszywej sytuacji – co by mi było nieprzyjemne. Nie wiem, czy miłość jej dla mnie jest taka wielka; ponieważ większą część dnia spędzałem w pensjonacie, nie miała czasu poznać mnie, a ponieważ mój widok musiał jej przypominać nieustannie to z jej życia, o czym zapewne starała się zapomnieć, sądzę, że przyjmie mą ucieczkę z przyjemnością i ulgą. Niech jej pan powie, jeżeli pan będzie miał odwagę, że nie mam do niej żalu, że mnie zrobiła bękartem; przeciwnie, wolę to niż świadomość, że urodziłem się z pana. (Niech mi pan wybaczy, że piszę w ten sposób; nie mam zamiaru ubliżać panu; ale to, co tu piszę, pozwoli panu pogardzać mną i stanowić będzie dla pana ulgę).

Jeżeli pan życzy sobie, abym nie mówił o przyczynach, które zmusiły mnie do porzucenia pańskiego domowego ogniska, to proszę nie starać się, abym tam powrócił. Moja decyzja porzucenia was jest nieodwołalna. Nie wiem, co mogło pana kosztować moje utrzymanie do dzisiejszego dnia; mogłem przyjmować to od pana do chwili, do której nie wiedziałem jeszcze o niczym, ale samo się rozumie, że nie będę chciał nic brać od pana w przyszłości. Myśl, że zawdzięczam panu cokolwiek, jest dla mnie nieznośna, i zdaje mi się, że gdyby trzeba było zacząć od początku, to wolałbym umrzeć z głodu, niż zasiąść znów przy pańskim stole. Na szczęście zdaje mi się, tak słyszałem, że moja matka, kiedy się pan z nią żenił, była bogatsza od pana. Mogę więc myśleć, że żyłem na jej koszt. Dziękuję jej za to, kwituję z wszystkiego innego i proszę, aby o mnie zapomniała. Pan na pewno znajdzie jakiś sposób wytłumaczenia mojego zniknięcia tym, których by to mogło dziwić. Pozwałam panu wszystko zwalić na mnie (a wiem dobrze, że pan nie będzie czekał na moje pozwolenie, aby to uczynić).

Podpisuję tym śmiesznym nazwiskiem, które jest pana nazwiskiem i które chętnie bym panu oddał, tak spieszno mi je zhańbić – Bernard Profitendieu.

PS Zostawiam u pana wszystkie moje rzeczy, które mogą służyć Kalubowi z większym, mam nadzieję, dla pana zaszczytem.

Pan Profitendieu zachwiał się i usiadł na fotelu. Chciał się zastanowić, ale myśli bezładnie plątały mu się w głowie. Co więcej, odczuwał lekkie kłucie w prawym boku, tam, pod żebrami. Już nie mógł temu zapobiec: był to atak wątrobiany. Czy tylko woda Vichy jest w domu? Gdyby przynajmniej żona wróciła! Jak on jej powie o ucieczce Bernarda? Czy może jej pokazać ten list? Jest tak niesprawiedliwy, tak haniebnie niesprawiedliwy. Powinien go przede wszystkim oburzyć. Chce widzieć oburzenie w swoim smutku. Oddycha ciężko i w każdym oddechu wydaje: „Och, mój Boże!” szybkie i słabe, jak westchnienie. Ból w boku miesza się ze smutkiem, konkretyzuje go i umiejscawia. Wydaje mu się, że zmartwienie odczuwa w wątrobie. Rzuca się na fotel i odczytuje znowu list Bernarda. Ze smutkiem wzrusza ramionami. Rzeczywiście, ten list jest dla niego okrutny, czuje w nim pogardę, szyderstwo, drwiny. Nigdy żadne z prawdziwych jego dzieci nie śmiałoby napisać w ten sposób, tak samo, jak on by tego nie potrafił, wie o tym dobrze, gdyż nie ma w nich nic, czego by nie doznał w sobie. Zapewne, zdawało mu się zawsze, że powinien tępić w Bernardzie to wszystko, co w nim było nowego, pierwotnego, nieokiełznanego. Może sobie tak myśleć nawet teraz, ale czuje jednak, że właśnie za to wszystko kochał go tak, jak nie kochał żadnego ze swych dzieci.

Od kilku chwil słychać było, jak w sąsiednim pokoju Cecylia, powróciwszy z koncertu, usiadła do fortepianu i z uporem powtarzała jeden i ten sam frazes jakiejś barkaroli. Wreszcie Alberyk Profitendieu nie wytrzymał. Otworzył drzwi od salonu i skarżącym się, prawie płaczliwym głosem, gdyż ból wątroby okropnie mu poczynał dolegać (poza tym trzeba dodać, że zawsze odczuwał względem córki skrępowanie), powiedział:

– Moja Cecylio, mogłabyś sprawdzić, czy jest woda Vichy w domu? A jeżeli nie ma, to trzeba po nią posłać. A poza tym, czy nie byłabyś tak dobra zaprzestać trochę twej muzyki?

– Jesteś chory?

– Nie, ależ nie! Tylko muszę się trochę zastanowić przed obiadem, a twoje granie przeszkadza mi.

I przez delikatność, cierpienie bowiem czyni go łagodnym, dodaje:

– To bardzo ładne, to, co grałaś. Co to jest?

Ale wychodzi, nie czekając na odpowiedź. Zresztą córka, wiedząc, że ojciec nic nie zna się na muzyce i nie potrafi odróżnić piosenki: Pójdź, pójdź, kotku biały od marsza z Tannhäusera (przynajmniej ona tak twierdzi), nie ma zamiaru odpowiadać.

Ale ojciec znowu drzwi otwiera:

– Mamusia jeszcze nie wróciła?

– Nie, jeszcze nie.

To fatalne. Powróci na pewno tak późno, że nie będzie mógł z nią pomówić przed obiadem. Co wymyślić na poczekaniu, żeby wytłumaczyć nieobecność Bernarda? Nie może przecież powiedzieć prawdy, wyjawić dzieciom tajemnicy przelotnego zabłąkania matki. Ach, wszystko było już tak dobrze; wybaczone, zapomniane, naprawione. Narodziny najmłodszego syna przypieczętowały pogodzenie się małżonków. I nagle to mściwe widmo wynurza się z przeszłości, ten trup, wyrzucony przez rzekę...

No, no? Cóż tam znowu? Drzwi do gabinetu otworzyły się bez szmeru; prędko chowa list do wewnętrznej kieszeni marynarki; portiera pomału się podnosi: to Kalub.

– Papo, powiedz mi, proszę, co znaczy to łacińskie zdanie. Nie mam pojęcia, co to jest...

– Tyle razy ci mówiłem, abyś nie wchodził bez pukania! A poza tym nie życzę sobie, abyś tak co chwila przychodził do mnie z jakąś sprawą. Przyzwyczajasz się do ciągłej pomocy i do opierania się we wszystkim na innych, zamiast popracować własnymi siłami. Wczoraj to było zadanie z geometrii, dzisiaj znowuż to... czyje jest to łacińskie zdanie?

Kalub podaje kajet:

– Nie powiedział nam; ale masz, zobacz; ty to zaraz poznasz. Dyktował nam, może źle zapisałem. Przynajmniej chciałbym wiedzieć, czy dobrze zapisane?

Pan Profitendieu bierze kajet, ale czuje się zbyt niedobrze.

Lekko odsuwa chłopca:

– Potem, potem. Zaraz będzie obiad. Czy Karol wrócił?

– Zszedł do swojego gabinetu. – (Młody adwokat przyjmuje swoją klientelę na parterze).

– Powiedz mu, aby przyszedł do mnie. Powiedz prędziutko.

Dzwonek! Pani Profitendieu wraca nareszcie; przeprasza, że się spóźniła: musiała odbyć mnóstwo wizyt. Przykro jej, że zastaje męża cierpiącego. W czym można mu dopomóc? Doprawdy, tak źle wygląda! – Nie będzie jadł obiadu. Niech siądą bez niego. A po obiedzie niech przyjdzie do niego z dziećmi. – A Bernard? – Ach, tak, prawda, jego przyjaciel, wiesz, ten, z którym on przerabiał matematykę, przyszedł zabrać go na obiad.

Profitendieu poczuł się lepiej. Bał się z początku, że będzie zanadto cierpiący, aby mówić. Ale przecież trzeba było dać jakieś wyjaśnienie na temat Bernarda. Teraz już wiedział, coma powiedzieć, pomimo iż była to rzecz bolesna. Czuł się pewnie i zdecydowanie. Jedynie bał się, że żona przerwie mu płaczem lub krzykiem; byle nie zrobiło się jej niedobrze.

Po godzinie wchodzi wraz z trojgiem dzieci. Każe jej usiąść przy sobie, obok swojego fotela.

– Trzymaj się – mówi do niej po cichu, ale władczym tonem – nie mów nic. Czy rozumiesz? Potem pogadamy sami.

I mówiąc, co następuje, trzyma jej rękę w swojej dłoni:

– No, tak; siądźcie, moje dzieci. Przykro mi widzieć was stojących przede mną jak na egzaminie. Mam wam powiedzieć coś bardzo smutnego. Rozstaliśmy się z Bernardem i nie zobaczymy go przez pewien czas... Muszę wam powiedzieć coś, co przed wami ukrywałem dotychczas, pragnąłem bowiem, żebyście kochali Bernarda jak brata; gdyż i ja, i wasza matka kochaliśmy go jak własne dziecko. Ale on nie był naszym dzieckiem... i jego wuj... brat jego prawdziwej matki, która go nam powierzyła, umierając, zabrał go dzisiaj wieczorem...

Przykra cisza zapada po tych słowach, słychać tylko, jak Kalub pociąga nosem. Każdy czeka, że ojciec powie coś jeszcze. Ale on czyni tylko gest ręką:

– Idźcie teraz, moje dzieci, muszę pomówić z mamusią.

Dzieci wychodzą, pan Profitendieu milczy długo. Ręka, którą pani Profitendieu pozostawiła w jego dłoni, wydaje się martwa. Drugą podnosi do oczu chusteczkę. Opiera się o stół i odwraca się, aby się rozpłakać. Poprzez wstrząsające nią łkania Profitendieu słyszy szept:

– Och, jesteś okrutny... Wypędziłeś go...

Przed chwilą postanowił był nie pokazywać jej listu Bernarda; ale wobec tak niesprawiedliwego oskarżenia podaje go jej:

– Masz, czytaj!

– Nie mogę.

– Musisz przeczytać.

Nie myśli już o wątrobie. Siedzi ją oczyma, przez całą długość listu, linia za linią. Przed chwilą, gdy mówił, zdawałomu się, że się rozpłacze; a teraz opuszcza go wszelkie wzruszenie; patrzy na żonę. O czym ona myśli? Tym samym skarżącym się głosem, poprzez te same łkania jeszcze szepcze:

– Och, po coś mu o tym mówił... Nie trzeba mu było o tym mówić!

– Ale przecież widzisz, że mu nic nie mówiłem... Przeczytaj list uważniej.

– Dobrze przeczytałam... Ale jak on to odkrył? Kto mu o tym powiedział...? – Jak to, więc ona o tym myśli! To jest główny powód jej smutku! Ten smutek powinien był ich połączyć. Niestety! Profitendieu czuje niejasno, że myśli ich rozchodzą się w przeciwnych kierunkach. I podczas kiedy ona się żali, kiedy na innych zrzuca winę, oskarża, on próbuje nagiąć ten oporny umysł ku bardziej pobożnym uczuciom.

– Oto pokuta – powiada.

Podniósł się przez instynktowną potrzebę panowania nad nią. Stoi teraz wyprostowany, zapominając i nie dbając o ból fizyczny, i składa z powagą, z czułością, z mężowskim namaszczeniem dłoń na ramieniu Małgorzaty. Wie dobrze, że ona odczuwała zawsze aż nadto niedoskonały żal z powodu tego, co on chciał zawsze uważać za chwilowy tylko upadek; chciał jej powiedzieć teraz, że ten smutek, ta próba może być jej odkupieniem; ale na próżno szuka formuły, która by mogła go zadowolić i której ona mogłaby wysłuchać. Ramię Małgorzaty opiera się łagodnemu naciskowi jego ręki. Małgorzata wie dobrze, że zawsze, z obmierzłą regularnością, jakaś nauka moralna, zrodzona z jego ust, wyniknie z najdrobniejszych zdarzeń życia; on wszystko tłumaczy i interpretuje podług własnego dogmatu. Pochyla się ku niej. Oto co chciałby jej powiedzieć:

„Widzisz, moja biedna przyjaciółko: nic dobrego nie może się urodzić z grzechu. Nie pomoże ukrywanie błędu. Niestety, zrobiłem, co mogłem, dla tego dziecka; traktowałem je, jak gdyby było moje własne. Bóg nam wskazuje, że omyłką było mniemanie…

Ale zatrzymuje się po pierwszym zdaniu.

Bez wątpienia ona rozumie tych kilka słów, tak pełnych znaczenia; bez wątpienia przeniknęły one do jej serca, gdyż znowu miota nią szlochanie, jeszcze gwałtowniejsze niż na początku rozmowy, mimo iż od kilku chwil przestała już płakać; potem zgina się, jak gdyby chciała paść przed nim na kolana, a on pochyla się, aby ją podtrzymać. Cóż to za słowa wymawia ona przez łzy?

Pochyla się aż do jej warg. I słyszy:

– Widzisz... Widzisz... Ach! Po coś ty mi przebaczał... Ach! nie powinnam była wracać!

Prawie musi zgadywać jej słowa. Potem żona milknie. Ona też nie może wyrazić więcej. Jakżeby mu mogła powiedzieć, że czuje się jak w więzieniu, w tej cnocie, której on od niej wymaga; że się dusi; że nie tyle żałuje teraz swego błędu, ile tego, że go pożałowała.

Profitendieu wyprostował się:

– Moja biedna przyjaciółko – powiada tonem surowym i pełnym godności – obawiam się, aby cię zbyt nie zmęczył ten dzisiejszy wieczór. Późno już. Lepiej już pójdziemy spać.

Pomaga jej podnieść się, potem odprowadza ją do pokoju, całuje w czoło, powraca do swego gabinetu i rzuca się na fotel. Rzecz dziwna, atak wątrobiany przeszedł; ale czuje się zupełnie złamany. Trwa tak z czołem opartym na rękach, zbyt przybity, aby móc płakać. Nie słyszy pukania do drzwi, ale na dźwięk otwierających się drzwi podnosi głowę: to najstarszy, Karol.

– Przyszedłem powiedzieć ci dobranoc.

Karol podchodzi bliżej. Domyślił się wszystkiego. Chce to dać do zrozumienia ojcu. Chce mu okazać swoje współczucie, czułość, oddanie, ale nikt by nie powiedział, że jest adwokatem: jest w najwyższym stopniu niezręczny w wyrażaniu tego, co czuje. A może właśnie dlatego staje się tak niezręczny, że jego uczucia są szczere. Całuje ojca. Znaczący sposób, z jakim opiera głowę na jego ramieniu i pozostawia ją tam na paręchwil, mówi ojcu, że syn zrozumiał. Tak dobrze nawet zrozumiał, że oto nagle podnosi nieco głowę i pyta niezręcznie, jak wszystko co robi – ale serce ma tak umęczone, że się nie może powstrzymać od pytania:

– A Kalub?

Pytanie jest bez sensu. Bo o ile Bernard widocznie odróżniał się od innych dzieci, o tyle Kalub ma wybitne cechy rodzinne. Profitendieu klepie syna po ramieniu:

– Nie, nie; uspokój się; tylko Bernard.

Wtedy Karol sentencjonalnie:

– Pan Bóg wypędza intruza za...

Ale Profitendieu zatrzymuje go; czyż trzeba tak mówić do niego?

– Cicho bądź!

Ojciec i syn nic już nie mają sobie do powiedzenia. Porzućmy ich. Już zaraz jedenasta. Zostawmy panią Profitendieu w jej pokoju, siedzącą na niskim, bardzo niewygodnym stołku. Przestała płakać; o niczym nie myśli. Ona też chciałaby uciec; ale nie ucieknie. Kiedy mieszkała ze swym kochankiem, ojcem Bernarda, którego my nie poznamy, mówiła sobie zawsze: „Możesz robić, co ci się podoba, zawsze zostaniesz uczciwą kobietą”. Lękała się wolności, przestępstwa, lekkomyślności; to sprawiło, że po dziesięciu dniach powróciła, kajając się, do domowego ogniska. Jej rodzice mieli ongi rację, powtarzając: „Sama nie wiesz nigdy, czego chcesz”. Zostawmy ją. Cesia już śpi. Kalub z rozpaczą patrzy na świecę; nie wystarczy ona na dokończenie awanturniczej książki, którą się pociesza po rozstaniu z Bernardem. Chciałbym się dowiedzieć, co opowie Antoni swej przyjaciółce-kucharce; ale przecież nie można wszystkiego posłyszeć. Oto nadchodzi godzina, w której Bernard ma przyjść do Oliwiera. Nie wiem dobrze, gdzie Bernard jadł dzisiejszego wieczora i czy w ogóle jadł kolację. Bez przeszkody minął stróżówkę. Cichcem przekrada się schodami. ..

Rozdział trzeci

Plenty and peace breeds cowards; hardness ever

Of hardiness is mother.

Shakespeare*

 

Oliwier ułożył się w łóżku i doczekał się pocałunku „na dobranoc” składanego na jego czole przez matkę, która przychodziła co wieczora pożegnać się z dwoma młodszymi synami. Mógł był się ubrać na nowo, aby przyjąć Bernarda, ale nie bardzo wierzył jeszcze w to, że on przyjdzie, a po drugie bał się obudzić młodszego brata. Jerzy zazwyczaj zasypiał prędko i budził się późno; może nawet nie zauważyć nic nadzwyczajnego.

Słysząc dyskretne skrobanie w drzwi, Oliwier wyskoczył z łóżka, pospiesznie wdział na nogi pantofle nocne i pobiegł otworzyć. Nie trzeba było wcale zapalać lampy; światło księżyca dostatecznie oświetlało pokój. Oliwier schwycił Bernarda w ramiona.

– Jak ja na ciebie czekałem! Nie mogłem uwierzyć, że przyjdziesz! Czy twoi rodzice wiedzą o tym, że nie nocujesz dziś w domu?

Bernard patrzył wprost przed siebie, w ciemność. Wzruszył ramionami.

– Uważasz, że powinienem był prosić ich o pozwolenie, tak?

Ton jego głosu był tak zimno-ironiczny, że Oliwier od razu pojął bezsensowność swojego pytania. Nie zrozumiał jeszcze dotychczas, że Bernard uciekł „na dobre”; myśli, że Bernard chciał tylko jedną noc spędzić poza domem, i nie tłumaczy sobie dokładnie przyczyny tej wyprawy. Pyta, kiedy Bernard ma zamiar powrócić do domu? – Nigdy! – W głowie Oliwierowi się rozjaśnia. Usiłuje okazać się na wysokości zdarzenia i nie chce się niczemu dziwić; a jednak wyrywa mu się: – To niebywałe, co ty robisz!

Bernard chętnie zadziwia swego przyjaciela. Szczególnie jest czuły na tę odrobinę podziwu, jaką zawiera wykrzyknik. Ale znów wzrusza ramionami. Oliwier bierze go za rękę; jest bardzo poważny; zapytuje lękliwie:

– Ale... dlaczego odszedłeś?

– Ach! To, mój drogi, to są sprawy rodzinne: nie mogę ci tego powiedzieć. – I żeby nie wydawać się zbyt poważnym, zabawia się, spychając końcem trzewika pantofel, który Oliwier kołysze na palcach. Siedzą bowiem teraz na brzegu łóżka.

– Gdzie będziesz mieszkał?

– Nie wiem.

– I za co?

– Zobaczymy.

– Masz pieniądze?

– Na jutrzejsze śniadanie.

– A co potem?

– Potem trzeba będzie czegoś poszukać. Ba! Znajdę sobie coś przecież, zobaczysz. Opowiem ci potem.

Oliwier jest pełen niebywałego podziwu dla przyjaciela. Wie, że ma on charakter zdecydowany; ale jeszcze wątpi: pozostawiony bez środków i przyciśnięty biedą, czy nie zdecyduje się wkrótce na powrót? Bernard go upewnia: raczej spróbuje nie wie sam czego, niż powróci do domu. A ponieważ powtarza po kilka razy i coraz to gwałtowniejszym tonem owo „nie wiem sam czego” – jakiś niepokój ściska serce Oliwiera. Chciałby coś powiedzieć, ale nie śmie. Nareszcie zaczyna, pochylając głowę i niepewnym głosem:

– Bernardzie, nie masz przecież zamiaru... jednak tego... – i zatrzymuje się. Jego przyjaciel podnosi głowę i chociaż nie widzi wyraźnie Oliwiera, czuje jego pomieszanie.

– Czego „tego”? – pyta. – Co chcesz przez to powiedzieć? No, mów. Kraść?

Oliwier przeczy skinieniem. – Nie, to nie to. – Nagle wybucha płaczem; konwulsyjnie ściska Bernarda.

– Przyrzeknij mi, że się nie...

Bernard ściska go, a potem odpycha, śmiejąc się. Zrozumiał:

– To mogę ci obiecać. Nie, nie zejdę na złą drogę. – I dodaje: – Przyznaj jednak, że to byłoby najprostsze.

Ale Oliwier uspokoił się; wie dobrze, że te ostatnie słowa powiedziane zostały tylko dla podkreślenia rzekomego cynizmu.

– A twój egzamin?

– Tak; to mnie właśnie złości. Nie chciałbym go opuścić albo ściąć się. Zdaje mi się, że jestem gotowy; chodzi tylko o to, abym był tego dnia dobrze wypoczęty. Trzeba, abym się urządził jak najprędzej. To trochę ryzykowne, ale... jakoś wybrnę; zobaczysz.

Przez chwilę milczą. Drugi pantofel spadł. Bernard:

– Zmarzniesz. Połóż się do łóżka.

– Nie, to ty musisz się położyć.

– Żartujesz! No, prędzej – i zmusza Oliwiera, aby się położył do rozrzuconego łóżka.

– A ty? Gdzie będziesz spał?

– Wszystko jedno. Na ziemi. W kącie. Muszę się zacząć przyzwyczajać.

– Nie, słuchaj. Powiem ci coś, ale nie mogę ci powiedzieć, jeżeli nie będę cię czuł tuż przy sobie. Połóż się przy mnie. – I po chwili, kiedy Bernard, rozebrawszy się w minutę, jest już przy nim: – Wiesz, co ci mówiłem wtedy... No, i byłem tam.

Bernard rozumie w pół słowa. Przyciska do siebie przyjaciela, który ciągnie:

– Wiesz, mój drogi, to jest wstrętne. To ohydne... Potem chciało mi się pluć, rzygać, zedrzeć z siebie skórę, zabić się.

– Przesadzasz...

– Albo ją zabić, tę kobietę...

– Kto to był? Byłeś przynajmniej ostrożny?

– Tak, to dziewczynka, którą Dhurmer zna od dawna; przedstawił mnie jej. Najbardziej mnie zbrzydziła rozmowa z nią. Nie przestawała mówić. A głupia! Nie rozumiem, jak można gadać w takich chwilach. Chciało mi się ją zdławić... udusić...

– Biedaku! Mogłeś się przecież domyślić, że Dhurmer może ci dostarczyć tylko idiotkę... Czy przynajmniej była ładna?

– Czy myślisz, że na nią patrzyłem?

– Jesteś idiota. Nie, jesteś złoto. Śpijmy... A czy przynajmniej dobrze...

– Psiakrew! To jest właśnie najobrzydliwsze: że jednak mogłem... Tak jak gdyby mi się podobała.

– Wiesz, mój drogi, to niebywałe.

– Milczże! Jeżeli to się nazywa miłość, to mam tego dość na długo.

– Co za dzieciak z ciebie!

– Chciałbym zobaczyć ciebie na moim miejscu.

– Och! Wiesz, że ja się za tym nie uganiam. Powiedziałem ci: czekam na przygodę. Tak, na zimno, to mnie nie bierze. Oczywiście, to nie przeszkadza, że jeżeli...

– Jeżeli co?

– Jeżeli ona... Nie, nic. Śpijmy. – I nagle odwraca się plecami, odsuwając się trochę od ciała, którego ciepło mu zawadza. Ale Oliwier zaczyna po chwili:

– Powiedz... czy myślisz, że Barres zostanie wybrany?

– No, no... To cię niepokoi?

– Mam to gdzieś! Wiesz... – Przyciska ramię Bernarda, który się odwraca. – Mój brat ma kochankę.

– Jerzy?

Mały, który udaje, że śpi, ale który słyszy wszystko, natężając słuch w ciemności, na dźwięk swego imienia powściąga oddech.

– Oszalałeś! Mówię o Wincentym. – (Starszy brat Oliwiera, Wincenty, niedawno skończył pierwszy rok studiów medycznych).

– Powiedział ci to?

– Nie. Dowiedziałem się tego poza nim. Rodzice nic nie wiedzą.

– Co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli?

– Nie wiem. Mama byłaby w rozpaczy, papa by zażądał, aby zerwał, albo żeby się ożenił.

– Psiakrew! Uczciwi mieszczanie nie rozumieją, że może istnieć inna uczciwość. Jakże się więc dowiedziałeś?

– Było tak: od jakiegoś czasu Wincenty wychodzi w nocy, gdy moi rodzice już zasną. Schodzi ze schodów, jak może najciszej, ale ja poznaję jego kroki na ulicy. W zeszłym tygodniu, zdaje się we wtorek, noc była taka gorąca, że nie mogłem w łóżku uleżeć. Wyjrzałem oknem, aby odetchnąć. Posłyszałem, jak drzwi na dole otwierają się i zamykają. Schyliłem się i kiedy padło na niego światło latarni, poznałem Wincentego. Było już po północy. To było pierwszy raz. To znaczy, pierwszy raz go zauważyłem. Ale od kiedy już wiem, nasłuchuję... och, nieumyślnie... i prawie co noc słyszę, jak wychodzi. Ma on swój klucz i rodzice urządzili mu nasz, mój i Jerzego,dawny pokój na gabinet lekarski, jak będzie miał kiedyś pacjentów. Pokój jego jest obok, na lewo z przedpokoju, a całe mieszkanie jest na prawo. Może wychodzić i wracać, kiedy chce, i nikt o tym nie wie. Zazwyczaj nie słyszałem, jak wraca, ale przedwczoraj, w poniedziałek wieczorem, nie wiem, co mi było; myślałem o projekcie pisma Dhurmera... Nie mogłem zasnąć. Słyszałem rozmowę na schodach. Myślałem, że to Wincenty.

– Która była godzina? – zapytał Bernard nie tyle przez ciekawość, ile po to, aby zaznaczyć swe zainteresowanie.

– Trzecia w nocy, zdaje mi się. Wstałem i zacząłem słuchać przez drzwi. Wincenty rozmawiał z jakąś kobietą. A raczej to ona sama mówiła.

– Więc jak się domyśliłeś, że to był on? Wszyscy lokatorzy przechodzą obok twoich drzwi.

– To nawet czasami jest nie do zniesienia, im jest później, tym więcej robią hałasu... Nic ich to nie obchodzi, że ludzie śpią!... Mógł to być tylko on; słyszałem, jak ta kobieta powtarzała jego imię. Mówiła... och, wstręt mnie napełnia, gdy to powtarzam...

– No, cóż znowu...

– Mówiła mu: „Wincenty, kochanku mój, ukochany mój, nie porzucaj mnie pan!”.

– Mówiła mu „pan”?

– Tak. Prawda, to dziwne?

– No i co dalej?

– „Pan nie ma prawa porzucać mnie teraz. Co mam teraz począć? Dokąd pójdę? Niech pan coś powie. O! niechże pan nie milczy” – i znowu go nazwała Wincentym i powtarzała: „kochanek, mój kochanek”, coraz ciszej i coraz smutniej. A później posłyszałem taki dźwięk (widocznie stali na schodach), jak gdyby coś upadło. Myślę, że upadła na kolana.

– A on nic nie odpowiadał?

– Zdaje się, że poszedł na górę; słyszałem, jak drzwi do mieszkania zamknęły się. A potem ona została sama, długo, tuż obok, oparta prawie o moje drzwi. Słyszałem, jak szlochała.

– Powinieneś był jej otworzyć.

– Nie śmiałem. Wincenty byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że tak znam jego sprawki. A poza tym bałem się, że będzie jej przykro, gdy ją zastanę płaczącą. Nie wiem, co bym jej powiedział.

Bernard zwrócił się do Oliwiera:

– Ja bym na twoim miejscu otworzył.

– No, ba, ty się zawsze na wszystko puszczasz. Robisz wszystko, co ci tylko do głowy przyjdzie...

– Masz mi to za złe?

– Nie, zazdroszczę ci.

– Ciekawym, kto to może być ta kobieta.

– Skądże ja mogę wiedzieć! Dobranoc...

– Powiedz... czy jesteś pewien, że Jerzy nas nie słyszy? – szepce Bernard na ucho Oliwierowi. Nasłuchują przez chwilę.

– Nie, śpi – odpowiada Oliwier naturalnym głosem – a poza tym on by nic nie zrozumiał. Wiesz, o co on niedawno spytał ojca?... Dlaczego...

Tym razem Jerzy już nie może wytrzymać. Podnosi się do połowy na swoim łóżku i woła, przerywając bratu:

– Idiota jesteś, czyś nie zauważył, że to ja naumyślnie?... Ależ tak, słyszałem wszystko, coście mówili przed chwilą; o, nie macie czego żałować. O Wincentym wiedziałem to już od dawna. Ale teraz, moi kochani, postarajcie się mówić trochę ciszej, bo mi się spać chce. Albo nie gadajcie!

Oliwier odwraca się do ściany. Bernard nie śpi, spogląda na pokój. Światło księżyca powiększa go. Zresztą ledwie go zna. Oliwier nigdy tu nie przesiaduje za dnia. Gdy Bernard go odwiedzał, a zdarzało się to rzadko, Oliwier przyjmował go w mieszkaniu na górze. Światło księżyca dochodzi właśnie do nóg łóżka, w którym Jerzy wreszcie zasnął. Słyszał prawiewszystko, co opowiadał jego brat; ma teraz o czym śnić. Nad łóżkiem Jerzego widać małą szafkę z dwiema półkami, na których leżą szkolne książki. Na stoliku przy łóżku Oliwiera Bernard spostrzega książkę większego nieco formatu. Wyciąga rękę i bierze ją, aby zobaczyć tytułówkę: Tocqueville; ale kiedy chce ją odłożyć, książka pada i Oliwier się budzi.

– Czytasz teraz Tocqueville’a?

– To Dubac mi pożyczył.

– Podoba ci się?

– Trochę nudne. Ale są tam bardzo dobre rzeczy.

– Słuchaj, co ty robisz jutro?

Nazajutrz, w czwartek, licealiści są wolni. Bernard myśli, że może by się mógł zobaczyć z przyjacielem. Ma zamiar już nigdy nie wrócić do liceum. Zdaje mu się, że potrafi się obyć bez ostatnich wykładów i sam się przygotować do matury.

– Jutro – powiada Oliwier – idę o pół do dwunastej na dworzec Saint-Lazare, na pociąg z Dieppe, na spotkanie mojego wuja Edwarda, który wraca z Anglii. Po obiedzie, o trzeciej, mam się spotkać z Dhurmerem w Luwrze. A resztę czasu muszę się uczyć.

– Twojego wuja Edwarda?

– Tak, to przyrodni brat mojej matki. Nie było go przez pół roku, a znam go nie bardzo dobrze. Ale bardzo go lubię. A on nie wie, że ja wyjdę na jego spotkanie, i boję się, że go nie poznam. Zresztą nie jest wcale podobny do całej mojej rodziny. On jest bardzo niezwykły.

– Czym się zajmuje?

– Pisze. Czytałem prawie wszystkie jego książki. Ale teraz już dawno nic nie wydał.

– Czy to są powieści?

– Tak; coś w rodzaju powieści.

– Dlaczego mi o nim nigdy nie mówiłeś?

– Dlatego że zaraz byś je chciał przeczytać; a jeżeliby się tobie nie podobały...

– No, skończże...

– No, byłoby mi bardzo przykro. Oto dlaczego!

– Dlaczego mówisz, że on jest niezwykły?

– Nie wiem dobrze. Mówię ci: nie znam go prawie. To jest raczej przeczucie. Wiem, że interesuje go mnóstwo rzeczy, jakie nie obchodzą moich rodziców, i wiem, że można z nim mówić o wszystkim. Kiedyś, wkrótce przed jego wyjazdem, jadł u nas obiad; czułem, że rozmawiając z moim ojcem, ciągle patrzył na mnie, i zaczynało to mnie już żenować; chciałem już wyjść z pokoju – było to w jadalni, gdzie zasiedzieliśmy się przy kawie; ale wuj zaczął rozpytywać ojca o mnie, co mnie jeszcze bardziej poczęło żenować; i nagle papa wstał i przyniósł wiersze, które niedawno napisałem i które mu – idiota ze mnie – pokazałem.

– Twoje wiersze?

– Tak. Znasz je. To te, które uważałeś, że przypominają Balkon. Wiedziałem dobrze, że są nic niewarte, albo prawie nic, i byłem wściekły, że papa to wyciągnął. Przez chwilę kiedy papa szukał wierszy, zostaliśmy sami w pokoju, wuj Edward i ja, i poczułem, że piekę szalonego raka. Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Patrzyłem w bok – on zresztą to samo. Wreszcie on zaczął zwijać sobie papierosa; potem, aby mnie nie krępować jeszcze bardziej, gdyż na pewno widział, jak poczerwieniałem, wstał i zaczął wyglądać przez okno. Pogwizdywał sobie. Nagle powiedział: „Jestem daleko bardziej zażenowany niż ty”. Ale, zdaje się, powiedział to z grzeczności. Wreszcie papa powrócił; podał moje wiersze wujowi Edwardowi, a on zaczął je czytać. Byłem tak zdenerwowany, że gdyby mi zaczął mówić komplementy, nawymyślałbym mu. Papa widocznie czekał na komplementy; a ponieważ wuj nie mówił nic, zapytał: „No co o tym myślisz?”. Ale wuj powiedział, śmiejąc się: „Wiesz, trudno mi jest mówić z nim o tym przy tobie”. Wtedy papa wyszedł, również śmiejąc się. A kiedy znaleźliśmy się znowu we dwóch, powiedział mi, że uważa moje wiersze za bardzo złe. Aleto powiedzenie sprawiło mi przyjemność. A co mi zrobiło jeszcze większą przyjemność, to to, że nagle pokazał palcem dwie linijki, jedyne dwie, które mi się w tym wierszu podobały; patrzył na mnie z uśmiechem i powiedział: „To jest dobre”. Prawda, że to niezwykłe? A żebyś przy tym wiedział, jakim tonem on to powiedział! Chciało mi się go pocałować. Potem powiedział mi, że źle robię, biorąc za punkt wyjścia ideę i że nie dość pozwalam się prowadzić słowom. Z początku go nie bardzo zrozumiałem; ale teraz zdaje mi się, że rozumiem, co on chciał powiedzieć. I że ma rację. Innym razem ci to wytłumaczę.

– Rozumiem teraz, że go chcesz spotkać na dworcu.

– Och, wiesz, to wszystko, co ci opowiadam, nic nie znaczy i nie wiem nawet, dlaczego ci to opowiadam. Powiedzieliśmy sobie jeszcze mnóstwo innych rzeczy.

– O pół do dwunastej, mówisz? Skąd wiesz, że przyjeżdża tym pociągiem?

– Bo napisał pocztówkę do mamy; poza tym sprawdziłem w rozkładzie.

– Zjesz z nim obiad?

– O, nie. Muszę być w domu z powrotem na dwunastą. Będę miał zaledwie tyle czasu, by mu uścisnąć rękę... ale dla mnie to dosyć... Ach, powiedz mi, nim znowu zasnę: kiedy się zobaczymy?

– Za parę dni, nie wcześniej. Nie wcześniej, niż sobie dam radę.

– Ale jednak... może bym mógł ci w czym pomóc.

– Pomóc? Nie. To byłoby wbrew regułom gry. Zdawałoby mi się, że szachruję. Śpij spokojnie.

*Plenty and peace... (ang.) – Dostatek i pokój rodzą tchórzów; surowość jest zawsze matką dzielności.