Lochy Watykanu - André Gide - ebook

Lochy Watykanu ebook

André Gide

3,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Bunt, niezależność sądu, wolność myśli (...), niepokoić, to moja rola" - tak określał swoje pisarstwo André Gide (1869-1951), francuski pisarz-humanista, laureat Nagrody Nobla.

Lochy Watykanu to niewątpliwie najbardziej znana powieść Gide'a, głównie za sprawą kontrowersji, które wywołała: oskarżano ją o herezję i niemoralność, a jej autora odsądzano od czci i wiary. Materia utworu jest jednak dużo bardziej skomplikowana, niż chcieliby tego jego adwersarze.

Jest to przede wszystkim błyskotliwa satyra na mieszczaństwo i religijne konwenanse, z dominującym wątkiem rzekomego spisku masonerii, polegającego na porwaniu i więzieniu papieża w tytułowych podziemiach stolicy apostolskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 280

Oceny
3,1 (9 ocen)
2
2
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Księga pierwszaAntym Armand-Dubois

 

I

Co się mnie tyczy, zrobiłem wybór. Rozstrzygnąłem na rzecz ateizmu społecznego. Dałem wyraz temu ateizmowi w szeregu dzieł, od piętnastu lat...

Georges Palante

Kronika filozoficzna „Mercure de France”

(grudzień, 1912)

 

W roku 1890, za pontyfikatu Leona XIII, sława doktora X, specjalisty chorób o charakterze reumatycznym, ściągnęła do Rzymu Antyma Armand-Dubois, wolnomularza.

– No i cóż! – wykrzyknął Julius de Baraglioul, jego szwagier – jedziesz ciało swoje leczyć w Rzymie! Obyś mógł tam poznać, o ile dusza twoja bardziej jeszcze jest chora!

Na co Armand-Dubois odpowiadał tonem jowialnego współczucia:

– Mój dobry szwagrze, popatrz na moje ramiona.

Godny Baraglioul mimo woli podnosił wzrok na ramiona szwagra; trzęsły się, jak gdyby poruszane głębokim niepoha­mowanym śmiechem, i doprawdy litość brała patrzeć na to rozległe, na wpół bezwładne ciało, obracające na tę parodię resztkę swoich mięśniowych możliwości. Trudno, stanowi­ska obu tych ludzi były jasno określone, wymowa pana Ba­raglioul nie mogła tu nic zmienić. Może czas? Może tajemny głos świętego miejsca?... Z wyrazem szczerego osmucenia Julius rzekł:

– Antymie, robisz mi wielką przykrość (ramiona naty­chmiast przestały tańczyć, bo Antym bardzo lubił szwagra). Dałby Bóg, za trzy lata, w dobie jubileuszu, kiedy przyjadę cię odwiedzić, abym mógł oglądać twoją skruchę!

To pewna, iż pani Weronika towarzyszyła mężowi w zgoła odmiennym stanie ducha. Ten długi pobyt w Rzy­mie odpowiadał najdroższym pragnieniom osoby pobożnej w tym samym stopniu co siostra jej Małgorzata i szwagier Julius. Będąc bezdzietną, wypełniała pobożnymi praktykami swoje jednostajne, zawiedzione życie i miłością ideału zastę­powała miłość, której, niestety, nie żądało od niej dziecko. Ale nie miała już wielkiej nadziei doprowadzenia swego Antyma do Boga. Wiedziała od dawna, do jakiego uporu zdolne jest to szerokie czoło przecięte jak gdyby bruzdą bun­tu. Ksiądz Flons uprzedził ją.

– Najgorsze postanowienia – mówił – są zwykle naj­trwalsze. Może pani Uczyć chyba tylko na cud.

Przestawała nawet tym się smucić. Od pierwszych dni pobytu w Rzymie każde z małżonków uregulowało swój zamknięty tryb życia: Weronika – zajęcia gospodarskie i de­wocję, Antym – badania naukowe.

Żyli tak obok siebie, jedno koło drugiego, obcy sobie nawzajem. Dzięki temu panowała między nimi zgoda; żyli niemal szczęśliwi, przy czym każde z dwojga znajdowało dyskretne zastosowanie swoich cnót w znoszeniu drugiej połowy.

Mieszkanie, które najęli przez pośrednika, miało, jak wię­kszość mieszkań włoskich, obok nieprzewidzianych zalet znaczne niewygody. Zajmowali całe pierwsze piętro pałacu Forgetti przy via in Lucina; był tam dość piękny taras, gdzie Weronika wytrwale hodowała aspidistrie, tak licho udające się w mieszkaniach paryskich; aby się dostać na taras, musiała przechodzić przez oranżerię, z której Antym uczynił natychmiast swoje laboratorium: ułożono się, że pozwoli żo­nie przechodzić tamtędy w oznaczonych godzinach.

Po cichu Weronika otwierała drzwi, potem wsuwała się chyłkiem, z oczyma wbitymi w ziemię, tak jak przechodzi braciszek zakonny koło sprośnych graffiti, wolała bowiem nie patrzeć na olbrzymi grzbiet Antyma, przygięty nad jakąś niegodziwą operacją, kipiący w głębi pokoju z fotela, o któ­ry oparta była kula. Antym znowuż udawał, że nie słyszy żony. Ale skoro tylko przeszła z powrotem, podnosił się ciężko z krzesła, wlókł się do drzwi i niechętny, z zaciśnię­tymi ustami, stanowczym ruchem wskazującego palca, trach! zasuwał rygiel.

Była to pora, w której niebawem drugimi drzwiami do­stawca jego Beppo zjawiał się po zlecenia.

 

Tego dwunasto- albo trzynastoletniego urwisa, w łach­manach, bez rodziców, bez domu, Antym zauważył wkrótce po swoim przybyciu do Rzymu. Przed hotelem via di Bocca di Leone, gdzie państwo Armand-Dubois stanęli zrazu, Bep­po starał się ściągnąć uwagę przechodniów za pomocą świerszcza schowanego pod garstką trawy w trzcinowej więciorce. Antym dał sześć su za owada, po czym swoją kulawą włoszczyzną wytłumaczył dzieciakowi, że w miesz­kaniu, do którego się wprowadza nazajutrz przy via in Lu­cina, będzie niebawem potrzebował kilka szczurów. Wszy­stko co pełza, chodzi lub lata, służyło mu do doświadczeń. Pracował w żywym materiale.

Beppo, urodzony stręczyciel, dostarczyłby bodaj orła albo wilczycę z Kapitolu. Lubił to rzemiosło, sprzyjające jego upodobaniu do włóczęgi. Antym ofiarował mu dziesięć su dziennie; chłopiec pomagał też sprzątać. Weronika patrzała nań zrazu niechętnie; ale od chwili, w której ujrzała, że się żegna przechodząc koło Madonny na rogu domu, wybaczyła mu jego łachmany i pozwoliła mu nosić do kuchni wodę, węgiel i drzewo; nosił nawet koszyk, kiedy towarzyszył We­ronice na targ, we wtorki lub w piątki, dnie, w których Ka­rolina, kucharka przywieziona z Paryża, była bardziej zajęta.

Beppo nie lubił Weroniki, ale rozkochał się w uczonym, który z czasem, zamiast schodzić z trudem na podwórze po swoją porcję ofiar, pozwolił dzieciakowi zachodzić do labo­ratorium. Był tam dostęp wprost przez taras, połączony ukrytymi schodkami z dziedzińcem. Pogrążone w zgryźli­wej samotności serce Antyma biło trochę, ilekroć usłyszał lekki tupot bosych nóżąt na podłodze. Ale nie okazywał nic; nic go nie odrywało od pracy.

Dzieciak nie pukał do oszklonych drzwi, ale skrobał; kie­dy zaś Antym, zgięty przy stole, nie dawał żadnego znaku, zbliżał się o cztery kroki i rzucał swoim świeżym głosem: „Permesso?”1, które napełniało pokój błękitem. Z głosu moż­na by rzec – anioł, a to był pomocnik kata. Jakąż nową ofia­rę przynosił w worku, który kładł na stole udręczeń? Często Antym, był zbyt pochłonięty pracą, nie od razu otwierał wo­rek; obejmował go bystrym wzrokiem; z chwilą gdy płótno drżało, to był dobry znak; szczur, mysz, wróbel, żaba, wszy­stko było dobre dla tego Molocha. Czasami Beppo nie przy­nosił nic, ale wchodził i tak; wiedział, że pan Armand-Du­bois oczekuje go choćby z próżnymi rękami. I podczas gdy milczące dziecko pochylało się obok uczonego nad jakimś ohydnym doświadczeniem, nie ręczyłbym, czy uczony nie doznawał satysfakcji samozwańczego bożka, czując zdumio­ne oczy malca spoglądające to ze zgrozą na zwierzę, to z po­dziwem na niego samego.

W oczekiwaniu, aż się weźmie do człowieka, Antym Ar­mand-Dubois silił się po prostu sprowadzić do „tropizmów” wszelkie objawy życia u zwierząt, które obserwował. Tropizmy! Zaledwie puszczono w obieg to słowo, nie chciano już znać niczego innego, cała szkoła psychologów uznawała już tylko tropizmy. Tropizmy! Co za nagłe światło biło z tych zgłosek! Oczywiście, organizm ulega tym samym pobudze­niom, co heliotrop, kiedy ta bezwolna roślina obraca kwiat ku słońcu (co z łatwością da się sprowadzić do paru pros­tych praw fizyki i termochemii). Nareszcie kosmos stawał się pełen pocieszającej prostoty! W najbardziej zdumiewają­cych odruchach żywej istoty można po prostu ujrzeć dosko­nałe posłuszeństwo wobec odczynnika.

Aby dojść do celu, aby wydobyć z pokonanego zwierzę­cia wyznanie jego prostoty, Antym Armand-Dubois wymy­ślił skomplikowany system skrzynek z korytarzykami, z pu­łapkami, z labiryntami, z przegródkami, z których jedne za­wierały żywność, drugie nic albo jakiś proszek powodujący kichanie; z drzwiczkami rozmaitego kształtu lub koloru: diaboliczne aparaty, które niebawem zyskały szalony sukces w Niemczech i które pod nazwą Vexierkasten2 pozwoliły no­wej szkole psychofizjologicznej uczynić jeden krok więcej w niedowiarstwie. I, aby działać rozmaicie na ten czy ów zmysł zwierzęcia, na tę lub ową partię mózgu, oślepiał jedne, ogłuszał drugie, kastrował je, obłuszczał, wymóżdżał, ogałacał z tego lub owego narządu, o którym przysięglibyście, że jest niezbędny, a bez którego zwierzę, ku zbudowaniu Antyma, obchodziło się.

Jego referat o „refleksach warunkowych” zrewolucjoni­zował uniwersytet w Uppsali: wszczęły się zawzięte dysku­sje, w których wzięła udział elita zagranicznych uczonych. Tymczasem w myśli Antyma kłębiły się nowe zagadnienia; pozwalając tedy spierać się kolegom, prowadził swoje bada­nia w innych kierunkach, zamierzając przyprzeć do muru Boga w jego najbardziej sekretnych kryjówkach.

Nie wystarczyło mu przyjąć grosso modo3 to, że każda czynność powoduje zużycie, ani to, że zwierzę wydatkuje się przez samo funkcjonowanie mięśni albo zmysłów. Po ka­żdym wydatku pytał: „Ile?” I kiedy wycieńczony pacjent starał się odzyskać siły, Antym, zamiast go żywić, ważył go. Wprowadzenie nowych składników zanadto by skompliko­wało następujące doświadczenie: sześć głodnych i skrępo­wanych szczurów szło co dzień na wagę: dwa ślepe, dwa jednookie, dwa widzące, których wzrok nużył bezustannie mechanicznym młynkiem. Po pięciu dniach postu jaki był stosunek ewentualnej utraty na wadze? Codziennie po po­łudniu Armand-Dubois na małych specjalnych tabelkach przydawał nowe tryumfalne cyfry.

II

Jubileusz zbliżał się. Armand-Dubois z żoną oczekiwał lada dzień państwa Baraglioul. Kiedy pewnego rana przyszła depesza oznajmiająca ich przybycie wieczo­rem, Antym wyszedł, aby kupić sobie krawat.

Antym wychodził niewiele; możliwie najmniej, jako że poruszał się z trudem. Weronika chętnie załatwiała mu spra­wunki albo sprowadzała mu rękodzielników, którzy przyj­mowali zamówienie. Antym nie troszczył się już o modę, ale mimo całej skromności krawata, którego pragnął (prosty węzeł z czarnej popeliny), chciał go sobie sam wybrać. Brą­zowy atłasowy plastron, który kupił na drogę i który nosił w pierwszych dniach w hotelu, wymykał się z kamizelki, którą Antym nosił bardzo otwartą; następca jego, kremowy fular, spięty szpilką ze starą, wielką, niedrogą kameą, wy­dałby się pani de Baraglioul bardzo negliżowy. Źle zrobił, że porzucił czarne motylki, już uszyte, jakie nosił zazwyczaj w Paryżu, a zwłaszcza że nie zachował jednego na wzór.

Jakie modele mu zaproponują? Nie zdecyduje się, nim zwie­dzi kilka magazynów na Corso i na via dei Condotti. Fontazie były za fantazyjne dla człowieka pięćdziesięcioletniego; stanowczo najodpowiedniejszy był gotowy, zupełnie gładki, z czarnej matowej materii.

Śniadanie miało być o pierwszej. Antym wrócił koło po­łudnia ze swoim sprawunkiem, właśnie na czas, aby zważyć zwierzęta.

Antym nie był strojnisiem, och, nie; mimo to poczuł potrzebę przymierzenia krawata, zanim się weźmie do pracy. Leżał tam ułomek lustra, który służył mu niegdyś do wy­woływania tropizmów: oparł go o jakąś klatkę i nachylił się ku własnemu odbiciu.

Antym nosił „na jeża” włosy jeszcze gęste, niegdyś rude, dziś wpadające w ów niepewny szarożółty ton, jaki przy­biera stare pozłacane srebro; krzaczaste brwi sterczały nad oczami szarymi i zimnymi jak niebo zimowe; wysoko ucięte, krótkie bokobrody zachowały ten sam płowy odcień co na­stroszone wąsy. Przeciągnął dłonią po płaskich policzkach i po szerokim kwadratowym podbródku.

– Tak, tak – mruknął – ogolę się później.

Wyjął z koperty krawat, położył go przed sobą, wyjął szpilkę z kameą, zdjął fular. Potężny jego kark tkwił w nie­zbyt wysokim i głęboko wyciętym z przodu kołnierzyku z zagiętymi rogami. Tutaj, mimo intencji notowania jedynie rzeczy zasadniczych, nie mogę pominąć milczeniem guza Antyma Armand-Dubois.

Dopóki bowiem nie nauczę się bieglej rozróżniać rzeczy przypadkowych od nieodzownych, czegoż mogę żądać od swego pióra, jeśli nie ścisłości i dokładności? Któż w istocie mógłby twierdzić, że ten guz nie odgrywał żadnej roli, że nic nie ważył w decyzjach tego, co Antym nazywał swoją wolną myślą? Chętniej już przechodził do porządku nad swoim ischiasem; ale tej szykany nie mógł darować Panu Bogu.

Przyszło mu to nie wiadomo skąd, niedługo po ożenieniu się; najpierw zjawił się na południowy wschód od lewego ucha, gdzie skóra zaczyna porastać włosem, nieznaczny gro­szek; przez długi czas mógł ukryć tę wybujałość pod puklem włosów, które sczesywał na to miejsce; nawet Weronika nie zauważyła nic. Aż raz, podczas jakiejś czulszej nocy, natra­fiła ręką na guzek.

– O, co ty tu masz? – wykrzyknęła.

I jak gdyby zdemaskowana narośl nie potrzebowała się już ukrywać, doszła w niewiele miesięcy do wielkości jaja kuropatwy, potem perliczki, potem kury i zatrzymała się na tym, podczas gdy przerzedzone włosy rozdzielały się w tym miejscu, obnażając ją. W czterdziestym szóstym roku życia Antym Armand-Dubois nie myślał już o tym, aby się po­dobać; ostrzygł krótko włosy i zaczął nosić owe kołnierzyki, których specjalny krój równocześnie ukrywał guz i odsłaniał go. Ale dosyć już o guzie Antyma.

Założył krawat na szyję. W środku krawata poprzez me­talową klamerkę miała przejść wstążka, którą znowuż miał przytrzymać zatrzask. Sprytny ten przyrządzik czekał tylko na przejście wstążki, aby się odpruć od krawata, który spadł na stół operacyjny. Trzeba było się uciec do Weroniki; nad­biegła na wezwanie.

– Masz przyszyj mi to – rzekł Antym.

– Maszynowa robota; nic niewarte – szepnęła.

– W istocie, nic się nie trzyma.

Weronika miała zawsze wpięte w stanik, poniżej lewej piersi, dwie nawleczone igły, jedną białą, drugą czarną nitką. W pobliżu oszklonych drzwi, nawet nie siadając, zaczęła na­prawiać. Antymon patrzył na nią. Była to dość zażywna ko­bieta, o wyrazistych rysach; uparta jak on, ale raczej życzli­wa i przeważnie uśmiechnięta, tak iż drobny wąsik nie czynił jej twarzy zbyt surową.

„Ma swoje zalety – myślał Antym patrząc, jak żona przeciąga nitkę. – Mogłem był się ożenić z fikalską, która by mnie zdradzała, z lekkomyślnicą, która by mnie puściła kantem, z paplą, która by mi kotłowała głowę, z gęsią, która by mnie wyprowadzała z cierpliwości, z zrzędą jak moja szwagierka...”

I kiedy Weronika skończywszy robotę miała odejść, rzekł do niej mniej szorstko niż zwykle:

– Dziękuję.

 

Włożywszy krawat Antym oddal się całkowicie swojej wadze. Nie rozlegał się już żaden głos, ani zewnątrz, ani w jego sercu. Zważył już szczury ślepe. Co to znaczy? Szczu­ry jednookie trzymają się w miejscu. Waży szczury zdrowe.

Naraz podskakuje tak gwałtownie, że kula stacza się na ziemię. Osłupiał. Szczury zdrowe... waży je na nowo; ale nie, niepodobna się mylić: szczury zdrowe od wczoraj przy­brały na wadze. Nagły błysk przeszywa mózg An­tyma.

– Weroniko!

Z wielkim wysiłkiem, podniósłszy kulę, rzuca się ku drzwiom.

– Weroniko!

Nadbiegła znowu, gotowa do usług. Wówczas on, stojąc w progu, uroczyście:

– Kto tykał moje szczury?

Żadnej odpowiedzi. Powtarza wolno, akcentując każde słowo, jak gdyby Weronika przestała dobrze rozumieć po francusku:

– Podczas gdy mnie nie było, ktoś dał im jeść. Czy to ty?

Wówczas ona odzyskując nieco śmiałości, zwraca się ku niemu prawie zaczepna.

– Głodziłeś na śmierć te biedne zwierzęta. Nie popsułam twojego doświadczenia, tylko trochę im...

Chwycił żonę za rękaw i utykając pociągnął ją do stołu, po czym, wskazując na tabele z obserwacjami, rzekł:

– Widzisz te kartki, gdzie od dwóch tygodni notuję swo­je obserwacje na tych zwierzętach: na te właśnie kartki czeka mój kolega Potier, aby je odczytać w Akademii na posiedze­niu siedemnastego maja. Dziś, piętnastego kwietnia, co mam dopisać do tych cyfr? Co mam dopisać?

A kiedy ona milczy, on kwadratowym końcem palca, ni­by sztyletem, uderza w białą kartę.

– Tego dnia – ciągnie – pani Armand-Dubois, mał­żonka badacza, słuchając jedynie swego tkliwego serca, po­pełnia... co chcesz, żebym napisał? niezręczność? lekkomy­ślność? głupstwo?

– Napisz raczej: pożałowała biednych zwierząt, ofiar nie­dorzecznej ciekawości.

Antym prostuje się, bardzo godny.

– Jeżeli pani bierze to w ten sposób, rozumie pani, iż odtąd zmuszony jestem prosić, abyś chodziła do swoich plantacji przez kuchnię.

– Czy sądzisz, że ja kiedykolwiek wchodzę do twojej no­ry dla przyjemności?

– Oszczędź sobie na przyszłość trudu wchodzenia tutaj.

Następnie, podkreślając te słowa gestem, chwyta karty z zapiskami i drze je na drobne kawałki.

„Od dwóch tygodni” – powiedział; w rzeczywistości szczury pościły dopiero od czterech dni. I irytacja jego wyczerpała się zapewne w tej przesadzie, bo do śniadania zdołał zasiąść z pogodnym czołem; posunął nawet filozofię tak daleko, że wyciągnął do żony pojednawczą prawicę. Bo bardziej jeszcze od Weroniki nie chciałby dać owemu tak dobrze myślącemu małżeństwu Baraglioul obrazu niezgody, której winę przerzuciliby z pewnością na przekonania An­tyma.

Około piątej Weronika zmienia domową bluzkę na czar­ny sukienny żakiet i jedzie na spotkanie Juliusa i Małgorza­ty, którzy mają zajechać na dworzec Rzymski o szóstej. Antym idzie się ogolić; zdecydował się zastąpić swój fular gotowym krawatem, to chyba wystarczy; nie lubi etykiety i nie chce się wobec szwagierki zaprzeć swojej alpakowej marynarki, białej kamizelki w niebieskie kwiatki, drelicho­wych spodni i wygodnych czarnych skórzanych pantofli bez obcasów, które nosi nawet na ulicy i które usprawiedliwia jego choroba.

Zbiera podarte kartki, składa kawałki i przepisuje staran­nie cyfry, oczekując Baraglioulów.

III

Rodzina Baraglioul (gl wymawia się jak mięk­kie l, z włoska, jak w Broglie [książę] i w miglionnaire) po­chodzi z Parmy. Jeden z Baragliolich (Alessandro) pojął w drugie stadło Filippe Visconti w roku 1514, w niewiele miesięcy po aneksji księstwa do Państwa Kościelnego. Drugi Baraglioli (również Alessandro) odznaczył się w bitwie pod Lepanto i zginął w tajemniczych dotąd okolicznościach, za­mordowany w roku 1580. Byłoby łatwe, ale nieinteresujące śledzić losy tej rodziny aż do roku 1807, do epoki, w której Parmę przyłączono do Francji i kiedy Robert de Baraglioul, dziadek Juliusa, osiedlił się w Pau. W roku 1828 otrzymał od Karola X koronę hrabiowską, koronę, którą miał nosić tak szlachetnie nieco później Justus Agenor, jego trzeci syn (dwaj poprzedni umarli wcześniej), w ambasadach, gdzie błyszczała jego lotna inteligencja i gdzie tryumfowała jego sztuka dyplomatyczna.

Julius był drugim dzieckiem Justusa Agenora de Bara­glioul. Od czasu swego małżeństwa ustatkował się zupełnie; za młodu miał parę miłostek. Ale przynajmniej mógł sobie oddać tę sprawiedliwość, że serce jego nigdy nie zboczyło z drogi. Wrodzona wytworność jego natury i ów rodzaj wy­kwintu duchowego, którym tchnęły najdrobniejsze utwory Juliusa, zawsze zdołały utrzymać jego pragnienie na pochy­łości, gdzie ciekawość powieściopisarza byłaby im z pewno­ścią popuściła cugli. Krew jego nie była burzliwa, ale nie była chłodna, o czym mogłaby zaświadczyć niejedna arysto­kratyczna piękność... I nie wspomniałbym tu o tym, gdyby jego pierwsze powieści nie dały tego dość przejrzyście do zrozumienia, czemu zawdzięczały po części swoje światowe sukcesy. Wysoka klasa publiczności zdolnej je ocenić pozwo­liła im ukazać się: jednej w „Correspondant”, dwom innym w „Revue des Deux Mondes”. W ten sposób, jakby mimo woli, młody jeszcze autor znalazł się na drodze do Akade­mii: piękna postawa, poważne i namaszczone spojrzenie oraz myśląca bladość czoła zdawały się go tam przeznaczać.

Antym wyznawał wielką wzgardę dla przewag urodze­nia, majątku i form, co stale martwiło Juliusa; ale cenił u Ju­liusa niejaką wrodzoną poczciwość oraz wielką niezarad­ność w dyskusji, co pozwalało często wolnej myśli uzyskać przewagę.

O szóstej Antym usłyszał przed bramą powóz swoich gości. Wyszedł do sieni na ich spotkanie. Julius szedł pier­wszy. W twardym słomkowym kapeluszu, w zarzutce z je­dwabnymi wyłogami, raczej wyglądałby na człowieka w stroju wizytowym niż w podróżnym, gdyby nie szkocki pled przerzucony przez ramię. Długa podróż zupełnie go nie zmęczyła. Pani de Baraglioul szła za mężem pod rękę z siostrą; ona, przeciwnie, była bardzo zmęczona, kapelusz i fryzurę miała na bakier, potykała się na schodach, część twarzy zasłaniała chustką niby kompresem... Kiedy się zbli­żyły do Antyma, Weronika szepnęła:

– Małgorzacie wpadł do oka węgiel.

Córka ich Julia, miłe dziewięcioletnie dziecko, oraz bona zamykały pochód, milcząc spłoszone.

Z charakterem Małgorzaty nie sposób było brać rzeczy na wesoło: Antym poddał, aby posłać po okulistę; ale Mał­gorzata zna reputację włoskich cyrulików i „za nic w świe­cie” nie chce o nich słyszeć; szepce omdlewającym głosem:

– Świeżej wody. Trochę świeżej wody, po prostu. Och!

– Droga siostro, oczywiście – mówił Antym – świeża woda może ci ulżyć na chwilę, zmniejszając przekrwienie, ale nie usunie przyczyny złego.

Po czym zwracając się do Juliusa:

– Czy widziałeś, co to takiego?

– Nie bardzo. Kiedy pociąg stawał i kiedy chciałem zba­dać, Małgorzata zaczynała się denerwować...

– Ależ nie mów tego, Juliusie! Byłeś straszliwie niezrę­czny. Aby mi podnieść powiekę, zacząłeś od tego, że mi wy­wróciłeś wszystkie rzęsy...

– Czy chcesz, żebym ja spróbował? – rzekł Antym. – Będę może zręczniejszy.

Posługacz wnosił walizy. Karolina zapaliła lampę z re­flektorem.

– Słuchaj, mój drogi, nie podejmiesz przecie tej operacji w korytarzu – rzekła Weronika i poprowadziła Baraglioulów do ich pokoju.

Mieszkanie państwa Armand-Dubois biegło dookoła dziedzińca, na który wychodziły okna korytarza łączącego sień z oranżerią. Na ten korytarz Wychodziły znowuż najpierw okna jadalni, potem salonu (ogromny pokój na­rożny, licho umeblowany, którego Antymowie prawie nie używali), wreszcie dwóch pokojów gościnnych, z których pierwszy przygotowano dla państwa Baraglioul, drugi, mniejszy, dla Julii, obok ostatniego pokoju służącego za sy­pialnię państwu Armand-Dubois. Wszystkie te pokoje łączy­ły się z sobą. Kuchnia i dwa pokoiki dla służby były z dru­giej strony sieni.

– Proszę was, nie stójcie wszyscy koło mnie – jęczała Małgorzata. – Juliusie, zajmij się rzeczami.

Weronika posadziła siostrę w fotelu i trzymała lampę, podczas gdy Antym badał.

– To fakt, że jest zaognione. Może byś zdjęła kapelusz.

Ale Małgorzata, bojąc się może, aby jej koafiura w nieła­dzie nie zdradziła elementów obcych, oświadcza, że zdejmie kapelusz później: budka związana pod brodą nie przeszko­dzi jej oprzeć głowy o fotel.

– Zatem upoważniasz mnie do usunięcia źdźbła z two­jego oka, zanim usunę belkę z mojego – rzekł Antym śmie­jąc się zaczepnie. – To mi się wydaje trochę sprzeczne z za­sadami Ewangelii!

– Och proszę cię, nie każ mi okupywać zbyt drogo twojej pomocy.

– Już nic nie mówię... Rożkiem czystej chustki... widzę, co to jest... nie bójże się, kroć diabłów! Patrz w niebo... Jest.

I Antym usunął rogiem chustki niedostrzegalny odłamek.

– Dziękuję! Dziękuję! Zostawcie mnie teraz, mam stra­szliwą migrenę.

 

Podczas gdy Małgorzata spoczywa, podczas gdy Julius rozpakowuje z boną rzeczy, a Weronika czuwa nad obia­dem, Antym zabawia się z Julcią, którą wziął do swego po­koju. Widział swoją siostrzenicę maleńką i ledwo może ją poznać w tej dużej dziewczynce z uśmiechem już poważnie naiwnym. Po jakimś czasie, podczas gdy trzyma ją blisko siebie, rozmawiając o drobiazgach zdolnych w jego mnie­maniu ją zabawić, spojrzenie jego zahacza o cienki srebrny łańcuszek, który dziecko ma na szyi i na którym – Antym czuje to węchem – muszą wisieć medaliki. Niedyskretnym ruchem grubego wskazującego palca wydobywa je na wierzch i, kryjąc chorobliwy wstręt pod maską zdziwienia, pyta:

– Co to są te historyjki?

Julia rozumie doskonale, że pytanie nie jest poważne, ale czemuż miałaby się oburzać?

– Jak to, wujaszku, nigdy wujek nie widział medalików?

– Na honor, nie, moja mała – kłamie wujek – to nie jest bardzo ładne, ale myślę, że to służy do czegoś.

Że zaś pogodna pobożność nie jest sprzeczna z niewinną figlamością, dziecko pokazuje swoją własną fotografię opar­tą o lustro na kominku i dotykając jej palcem mówi:

– Ma tutaj wujek portret małej dziewczynki, która też nie jest taka znów ładna. Na co to może wujkowi służyć?

Zdziwiony, że napotkał u małej bigotki taką ciętość i tyle niewątpliwego rozsądku, wuj Antym jest na chwilę zbity z tropu. Nie może przecież wdać się w filozoficzną dysputę z dziewięcioletnią dziewczynką. Uśmiecha się. Mała korzy­sta natychmiast z przewagi i pokazując poświęcone medali­ki mówi:

– O, to jest święta Julia, moja patronka: to jest Najświęt­sze Serce z...

– A portretu Pana Boga nie masz? – pyta głupawo Antym.

– Nie. Pana Boga nie robią... Ale to jest najładniejszy: to Matka Boska z Lourdes, dała mi go ciocia Fleurissoire, przy­wiozła go z Lourdes, włożyłam go na szyję w dniu, w któ­rym papuś i mamusia ofiarowali mnie Najświętszej Pannie.

To było za wiele dla Antyma. Nie siląc się zrozumieć ani na chwilę niewysłowionego wdzięku, jaki wywołują te ob­razy – miesiąc maj, błękitne i białe procesje dzieci – ulega maniackiej potrzebie bluźnierstwa.

– Więc nie Chciała cię Najświętsza Panna, skoro jesteś jeszcze z nami?

Mała nie odpowiada nic. Czy zdaje sobie już sprawę, że na pewien rodzaj głupstw najmądrzej jest nie odpowiadać? Zresztą, co ma powiedzieć? Po tym niedorzecznym pytaniu to nie Julcia, ale wolnomularz rumieni się – lekkie zmiesza­nie, tajony skutek niewłaściwości, przelotne zawstydzenie, które wujek skryje, składając na niewinnym czole siostrze­nicy zbożny pocałunek – niby przeprosiny.

– Czemu udajesz złego, wujku Antymie?

Mała nie myli się: w gruncie ten bezbożny uczony jest człowiekiem tkliwego serca.

Zatem czemu ten zawzięty opór?

W tej chwili Adela otwiera drzwi:

– Pani prosi panienkę.

Widocznie Małgorzata de Baraglioul boi się wpływu szwagra i nie ma ochoty zostawić z nim córki dłużej. Antym odważy się wypomnieć jej to półgłosem nieco później, pod­czas gdy rodzina idzie do stołu. Ale Małgorzata podnosi na Antyma swoje oko, jeszcze lekko zaognione.

– Bać się ciebie? Ależ, mój drogi, Julcia nawróciłaby tu­zin takich jak ty, zanim by twoje drwiny wywarły na jej du­szyczkę najlżejszy skutek. Nie, nie, my w naszej rodzinie je­steśmy silniejsze, niż myślisz. Ale, bądź co bądź, pamiętaj, że to dziecko... Wie, na co może się ważyć bluźnierstwo w epoce tak zepsutej i w kraju tak haniebnie rządzonym jak nasz. Ale smutne jest, że pierwszych przyczyn zgorszenia dostarczasz ty, jej wuj, dla którego szacunek chcielibyśmy jej wdrożyć.

IV

Czy te słowa, tak umiarkowane, tak rozsądne, zdołają uspokoić Antyma?

Tak, przez dwa pierwsze dania (zresztą obiad dobry, ale skromny, ma tylko trzy dania), podczas gdy rozmowa bę­dzie się kręciła dokoła obojętnych tematów. Przez wzgląd na oko Małgorzaty będzie się mówiło zrazu o okulistyce (państwo Baraglioul udają, iż nie widzą, że guz Antyma urósł), potem o kuchni włoskiej – przez grzeczność dla We­roniki, z aluzjami do zalet jej obiadu. Potem wujaszek Antym spyta o państwa Fleurissoire, których Baraglioulowie odwiedzili niedawno w Pau, i o hrabinę de Saint-Prix, siostrę Juliusa, która ma letnią posiadłość w okolicy; o Ge­nowefę wreszcie, uroczą starszą córkę Baraglioulów. Byliby ją chętnie wzięli z sobą do Rzymu, ale za nic nie Chciała się zwolnić z dziecinnego szpitala przy ulicy de Sèvres, dokąd co rano śpieszy opatrywać małych biedaków. Potem Julius poruszył ważną sprawę wywłaszczenia posiadłości Antyma: chodziło o tereny, które Antym kupił w Egipcie podczas pierwszej podróży, jaką odbył za młodu do tego kraju. Te­reny te, licho położone, nie miały dotąd wielkiej wartości, ale od niedawna była mowa o tym, że nowa linia kolei z Kairu do Heliopolis ma je przecinać. Z pewnością sakie­wka państwa Armand-Dubois, nadwątlona ryzykownymi spekulacjami, bardzo potrzebuje takiej gratki; jednakże Ju­lius przed swoim wyjazdem miał sposobność rozmawiać z panem Manitou, inżynierem-ekspertem mającym poruczone wystudiowanie tej linii; otóż radzi szwagrowi, aby zbyt różowo nie patrzył na sprawę: mógłby się grubo zawieść. Ale czego Antym nie mówi, to tego, iż rzecz znajduje się w rękach Loży, która nigdy nie opuszcza swoich.

Antym zagaduje z kolei Juliusa o jego kandydaturę do Akademii, o jego widoki: mówi o tym z uśmiechem, bo nie bardzo w to wierzy; a sam Julius udaje spokojną i jakby zre­zygnowaną obojętność. Na co mu opowiadać, że jego siostra, hrabina de Saint-Prix, ma w ręku kardynała André i tym sa­mym piętnastu nieśmiertelnych, którzy zawsze głosują za nim? Antym ryzykuje bardzo lekki komplement pod adre­sem ostatniej powieści Baraglioula: Dech wyżyn. Faktem jest, że książka wydała mu się okropna, a Julius, który nie łudzi się co do szwagra, powiada czym prędzej, aby zabezpieczyć swoją miłość własną:

– Przypuszczałem, że taka książka nie będzie ci się mog­ła podobać.

Antym zgodziłby się wreszcie usprawiedliwić książkę, ale ta aluzja do jego przekonań drażni go; zarzeka się, że przekonania nie mają żadnego wpływu na jego sądy o dzie­łach sztuki w ogólności, a o książkach szwagra w szczegól­ności. Julius uśmiecha się z uprzejmością i, aby zmienić temat, pyta szwagra o jego reumatyzm, który nazywa przez omyłkę lumbago. Ha! Czemuż Julius nie pyta raczej o jego naukowe badania? Umiałby mu odpowiedzieć. Lumbago! Czemuż nie o jego guz? Ale o jego badaniach naukowych widocznie szwagier nic nie wie, woli nie wiedzieć... Antym, już podniecony i odczuwający w tej chwili boleśnie swoje „lumbago”, śmieje się gorzko i odpowiada zaczepnie:

– Czy mam się lepiej?... Cha! cha! cha! To by cię diablo zmartwiło!

Julius dziwi się i prosi szwagra, aby mu wytłumaczył, na jakiej zasadzie przypisuje mu tak mało chrześcijańskie uczucia.

– Na honor! Wy także umiecie wzywać lekarza, kiedy ktoś z rodziny zachoruje, ale kiedy chory wyzdrowieje, me­dycyna nie liczy się już za nic, to skutek modłów, któreście słali do nieba, podczas gdy lekarz was leczył. I gdyby tak wyzdrowiał człowiek, który nie odbywa wielkanocnej spo­wiedzi, uważalibyście to za wielkie zuchwalstwo!

– Wolisz raczej być chorym niż modlić się? – rzekła po­ważnie Małgorzata.

Czegóż ona się miesza? Zazwyczaj nie bierze udziału w ogólnych rozmowach i usuwa się na dalszy plan, skoro Julius otworzy usta. Rozmawiają między mężczyznami; do czarta ceremonie! Antym zwraca się nagle do szwagierki:

– Moja kochasiu, wiedz, że gdyby uleczenie było tu, tu, słyszysz mnie – i pokazuje wytrwale solniczkę – tuż obok, ale gdybym miał, po to, aby je uzyskać, błagać Pryncypała (w ten sposób pozwala sobie w dniach przekory nazywać Najwyższą Istotę) albo prosić go o interwencję, o to, żeby zburzył dla mnie ustalony porządek, wielki porządek skut­ków i przyczyn, porządek czcigodny, otóż wiedz, że nie Chciałbym tego uleczenia; powiedziałbym Pryncypałowi: „Zostaw mnie ze swoim cudem; nie chcę cudu”.

Skanduje słowa, sylaby, podniósł głos stosownie do skali swego gniewu; jest ohydny.

– Nie chciałbyś... ależ czemu? – pyta bardzo spokojnie Julius.

– Bo by mnie to zmusiło uwierzyć w Tego, który nie ist­nieje.

To mówiąc uderza pięścią w stół.

Małgorzata i Weronika wymieniły niespokojne spojrze­nie, po czym obie skierowały wzrok na Julcię.

– Sądzę, że czas jest iść spać, moje dziecko – rzekła matka. – Kładź się prędko, przyjdziemy cię uściskać w łó­żeczku.

Dziecko, przerażone okropnymi słowami i szatańskim obliczem wuja, ucieka.

– Ja chcę, jeżeli wyzdrowieję, zawdzięczać to jedynie so­bie. Basta!

– Jak to? A lekarz? – spytała Małgorzata.

– Płacę mu za kurację i kwita.

Na co Julius uroczyście:

– Podczas gdy wdzięczność wobec Boga wiązałaby cię...

– Tak, bracie, i oto dlaczego nie modlę się.

– Inni modlili się za ciebie, mój drogi.

To Weronika przemówiła; dotąd nie rzekła nic. Na dźwięk tego słodkiego głosu, zbyt dobrze znanego, Antym podskakuje, traci wszelki hamulec. Najsprzeczniejsze okrzy­ki cisną mu się do ust: po pierwsze, nikt nie ma prawa mod­lić się za kogoś wbrew czyjejś woli; prosić o łaskę dla kogoś bez jego wiedzy; to jest zdrada. Nic nie wskórała, tym lepiej! To dowiedzie, co są warte jej modlitwy! Ma z czego być dumna!... Ale, ostatecznie, może nie dosyć się modliła?

– Bądź spokojny, robię to nadal – podjęła Weronika równie łagodnie jak wprzódy.

Następnie, uśmiechnięta i jakby poza sferą gniewu męża, opowiada Małgorzacie, że co wieczór, bez wyjątku, pali w imię Antyma dwie świece przed Madonną na rogu domu, tam właśnie, gdzie niegdyś Weronika ujrzała żegnającego się Beppa. Dzieciak sypiał tuż obok w zagłębieniu muru, więc Weronika była pewna, że go tam zastanie o oznaczonej godzinie. Nie mogła dosięgnąć sama nyży umieszczonej tak, aby przechodnie nie dostali jej ręką; Beppo (był to teraz wysmukły piętnastoletni młodzieniec), wspinając się na kamienie i chwytając się metalowego pierścienia, ustawiał płonące świece przed świętym obrazem... I nieznacznie roz­mowa odwracała się od Antyma, zamykała się ponad nim, obie siostry mówiły teraz o wzruszającej pobożności ludu, dzięki której najlichszy posąg jest najbardziej czczony...

Antym osłupiał. Jak to! Więc nie wystarczy, że już rano za jego plecami Weronika nakarmiła jego szczury? Teraz pali świece! Za niego! Jego żona! I wciąga Beppa do tej głupiej komedii... Ha! ha! Zobaczymy!...

Krew uderza Antymowi do głowy; dławi się, skronie wa­lą mu jak młotem. Olbrzymim wysiłkiem woli wstaje prze­wracając krzesło; wylewa na obrus szklankę wody; wyciera czoło... Czy mu się słabo robi?... Weronika śpieszy ku niemu; Antym odpycha ją brutalnie, pomyka ku drzwiom, trzaska nimi i już słychać w korytarzu jego oddalający się nierówny krok z głuchym kuśtykaniem kuli.

– Moja biedna Weroniko! – powiada wreszcie Mał­gorzata. Ale przy tej sposobności jeszcze raz zaznacza się różnica charakteru dwu sióstr. Dusza Małgorzaty sporzą­dzona jest z owego cudownego materiału, z którego Bóg robi swoich męczenników. Wie o tym i łaknie cierpienia. Nieszczęściem życie nie przynosi jej nic złego; mając od ży­cia samo dobre, jej zdolność mężnego znoszenia cierpień zmuszona jest szukać pokarmu w małych przeciwnościach; korzysta z najdrobniejszych rzeczy, aby zyskać jakąś rankę; zaczepia się i kaleczy o wszystko. Niewątpliwie, umie się urządzić tak, aby jej uchybiano; ale Julius coraz mniej daje pokarmu jej cnocie: jak się tu dziwić, że Małgorzata staje się coraz bardziej markotna i zgryźliwa? Z mężem takim, jak Antym, cóż za wspaniały los! Z bólem patrzy, że siostra korzysta z tego tak mało; w istocie, Weronika uchyla się od zaczepek; po jej wiekuistej słodyczy ześlizguje się wszy­stko: sarkazm, drwiny – i z pewnością już od dawna pogodziła się z samotnością swego życia; poza tym Antym nie jest dla niej zły i może mówić, co mu się podoba! Ona tłumaczy, że jeżeli mąż podnosi głos, to dlatego że mu brak ruchu; mniej by się unosił, gdyby mógł więcej chodzić.

I kiedy Julius spytał, gdzie on mógł iść, Weronika odpowia­da: „Do pracowni”.

Małgorzatę zaś, która zapytuje, czy nie dobrze byłoby tam zajrzeć – bo Antym może się czuć niedobrze po takim ataku gniewu – upewnia, że lepiej dać mu się uspokoić sa­memu i nie zwracać zbytniej uwagi na jego wyjście.

– Skończmy spokojnie obiad – powiada w końcu.

V

Nie, nie w pracowni zatrzymał się wujek Antym. Przebiegł szybko to pomieszczenie, gdzie nadal cier­pi sześć szczurów. Czemu nie zatrzyma się na tarasie, który kąpie się w blaskach zachodu? Seraficzne światło wieczorne, kojąc jego hardą duszę, skłoniłoby go może... Ale nie! Ucieka od tej rady. Przez niewygodne kręcone schodki dostał się na dziedziniec, który w mig przebył. Ten pośpiech kaleki ma swój tragizm dla nas, którzy wiemy, jakim cierpieniem oku­puje każdy krok, ile bólu kosztuje go każdy wysiłek. Kiedy ujrzymy, aby ktoś rozwijał tak dziką energię dla dobrej spra­wy? Czasami jęk wydobywa się z jego skrzywionych ust, rysy jego kurczą się. Dokąd wiedzie go bezbożny szał?

Madonna – która, lejąc na świat ze swoich rozwartych rąk łaskę i blask niebiańskich promieni, czuwa nad domem i może wstawia się nawet za bluźniercą – nie jest z owych nowoczesnych posążków, jakie wyrabia za naszych czasów z plastycznej masy Blafaphas firma Fleurissoire-Lévichon. Naiwna jej postać, wyraz adoracji ludu, będzie przez to tym piękniejsza i wymowniejsza w naszych oczach. Na wprost posągu, ale dość daleko od niego, zwisa z cynkowego dasz­ku lampka oświetlająca bezkrwistą twarz, promienne ręce, błękitny płaszcz. Lampka ta wystaje z niszy i osłania zara­zem zawieszone na ścianach wota. Na wysokości ręki prze­chodniów metalowe drzwiczki, od których klucz ma zakry­stian, chronią zwój sznurka podtrzymującego lampę. Co więcej, dwie świece płoną dniem i nocą przed posągiem, te właśnie, które przed chwilą zaniosła tam Weronika. Na wi­dok tych świec, o których Antym wie, że palą się dla niego, wolnomularz czuje nowy przypływ furii. Beppo, który w za­głębieniu muru dojadał kromki chleba i parę gałązek kopru, podbiegł do Antyma. Nie odpowiadając na jego usłużny ukłon, Antym chwycił chłopca za ramię: pochylony nad nim, co on mówi takiego, co przyprawia dzieciaka o dreszcz?

– Nie! Nie! – zarzeka się mały, Antym wyjmuje z kie­szeni kamizelki pięciolirowy papierek: Beppo oburza się... później może będzie kradł, nawet zabijał, kto wie, jakim ha­niebnym błotem nędza splami jego czoło? Ale podnieść rękę na Madonnę, która go strzeże; do której co wieczór, nim uśnie, wzdycha; do której się co rano, za pierwszym ocknię­ciem się, uśmiecha!... Antym może spróbować perswa­zji, przekupstwa, gwałtu, groźby, nie uzyska nic prócz od­mowy.

Zresztą, nie popełniajmy omyłki. Antymowi nie chodziło specjalnie o Madonnę; chodziło mu o świece Weroniki. Ale prosta dusza Beppa nie uznaje tych odcieni; zresztą świec, teraz uświęconych, nikt nie ma prawa zgasić...

Antym, którego opór ten przywodzi do szału, odtrącił malca. Załatwi to sam. Wsparty o mur, ujmuje swoją kulę od drugiego końca, bierze straszny rozmach i z całych sił rzuca kulę ku niebu. Drzewo odbija się o ściany niszy, spada z hałasem na ziemię pociągając za sobą – sam nie wie co, jakąś miazgę. Antym podnosi kulę i cofa się, aby obejrzeć niszę... Piekło! Dwie świece palą się ciągle. Ale co to ma znaczyć? W miejsce prawej ręki posągu sterczy jedynie pręt z czarnego metalu.

Patrzy przez chwilę, otrzeźwiony, na smutny wynik swe­go gestu: osiągnąć ten pocieszny rezultat... Och, pfe! Szuka oczami Beppa; dzieciak znikł. Noc zapada, Antym jest sam; widzi na bruku szczątek, który przed chwilą odbił swoją ku­lą, zbiera go: to mała gipsowa ręka. Wzruszając ramionami wsuwa ją w kieszeń kamizelki.

Ze wstydem na czole, z wściekłością w sercu, obrazobur­ca wraca do swojej pracowni; chciałby pracować, ale ten ohydny wysiłek złamał go; zdolny jest już tylko spać. Tak, położy się zaraz do łóżka, nie mówiąc dobranoc nikomu... Ale w chwili gdy Antym wchodzi do sypialni, zatrzymuje go dźwięk głosu. Drzwi sąsiedniego pokoju są otwarte, Antym wsuwa się w ciemny korytarz...

Podobna jakiemuś domowemu aniołkowi, mała Julcia klęczy w koszuli na łóżku; w głowach łóżka, skąpane w jas­ności lampy, Weronika i Małgorzata również klęczą obie; trochę dalej, opodal łóżka, Julius z jedną ręką na sercu, dru­gą zasłaniając sobie oczy, w postawie nabożnej zarazem i męskiej – słuchają, jak dziecko mówi pacierz. Wielka cisza spowija tę scenę, taka, że budzi w uczonym wspomnienie pewnego spokojnego i złotego wieczora na brzegu Nilu, gdzie jak ta modlitwa dziecięca, błękitny dym wznosił się prosto do czystego nieba.

Modlitwa zbliża się widocznie do końca: porzucając wy­uczone formułki, dziecko modli się teraz obficie wedle głosu swego serca; modli się za małe sieroty, za chorych i ubogich, za siostrę Genowefę, za ciocię Weronikę, za tatusia, żeby oko mamusi szybko wyzdrowiało... Serce Antyma ściska się; bar­dzo głośno, tonem, który ma być ironiczny, rozlega się z progu jego głos:

– A dla wujka o nic nie prosisz Bozi?

Wówczas ku zdumieniu wszystkich dziecko odpowiada głosem bardzo pewnym:

– I modlę się do Ciebie, Boże, za grzechy wuja Antyma.

Te słowa ugodziły ateusza w samo serce.

VI

Tej nocy Antym miał sen. Ktoś pukał do jego pokoju: nie do drzwi z korytarza ani z sąsiedniego pokoju; pukano do innych drzwi, których na jawie nigdy dotąd nie zauważył, a które wychodziły prosto na ulicę. To sprawiło, że się przeląkł i że najpierw, za całą odpowiedź, przycupnął cicho. Słaby blask pozwolił mu rozpoznać w pokoju drobne przedmioty; była to łagodna i chwiejna jasność, podobna światłu nocnej lampki; a jednak nie palił się żaden płomień. Kiedy sobie próbował wytłumaczyć, skąd pochodzi to świat­ło, rozległo się ponowne pukanie.

– Czego chcecie? – krzyknął drżącym głosem.

Za trzecim razem ogarnęła go dziwna omdlałość; omdla­łość taka, że roztopiło się w niej wszelkie uczucie strachu (później nazywał to tkliwością rezygnacji); naraz poczuł, że jest bez oporu i że drzwi ustąpią. Otwarły się bez hałasu; przez chwilę widział jedynie ciemną ramę, ale w której, jak gdyby w niszy, pojawiła się nagle Najświętsza Panna. Był to nieduży biały kształt, który zrazu wziął za swoją siostrzenicę Julcię, jak ją dopiero widział z bosymi nogami, wystającymi nieco spod koszuli; ale w chwilę potem poznał Tę, którą ob­raził; to znaczy, iż miała postać posągu z niszy; poznał nawet ranę zadaną w prawe ramię; ale blada twarz była piękniej­sza, bardziej jeszcze uśmiechnięta niż zazwyczaj. Nie widział wyraźnie, aby szła, ale zbliżała się do niego, jakby ślizgając się po podłodze. Kiedy się znalazła w głowach łóżka, rzekła:

– Czy sądzisz, ty, któryś mnie zranił, że ja potrzebuję ręki, aby cię uleczyć?

To mówiąc podniosła nad nim pusty rękaw.

Zdawało mu się teraz, że ta dziwna jasność promieniuje z Niej. Ale kiedy metalowy pręt wszedł nagle w jego bok, przeszył Antyma straszliwy ból, który go obudził w ciem­ności.

Trwało może kwadrans, zanim Antym odzyskał zmysły. Czuł w całym ciele jakieś dziwne odrętwienie, otępienie po­tem mrowienie niemalże przyjemne, tak iż wątpił teraz, czy on w istocie czuł ostry ból w boku; nie rozumiał już, gdzie się zaczyna, a gdzie się kończy jego sen, ani czy on teraz czuwa, ani czy śnił przed chwilą. Pomacał się, uszczypnął się jakby dla sprawdzenia, wychylił rękę z łóżka, wreszcie po­tarł zapałkę. Weronika spała obok niego, twarzą do ściany.

Wówczas wynurzając się z prześcieradeł i odrzucając kołdrę, wysunął nogi tak, że dotknął końcami palców pan­tofli. Kula była tuż, wsparta o nocny stolik; nie biorąc jej, Antym oparł się na rękach, odpychając łóżko wstecz; nastę­pnie zanurzył nogi w skórzane pantofle, potem wyprosto­wał się na nogach; po czym, jeszcze niepewny, z jedną ręką wyciągniętą naprzód, drugą wstecz, zrobił krok, potem dwa kroki wzdłuż łóżka, trzy kroki, potem w poprzek pokoju... Najświętsza Panno! Byłżeby... Bez hałasu wciągnął spodnie, włożył kamizelkę, marynarkę... Wstrzymaj się, moje nieba­czne pióro! Tam gdzie już drga skrzydło duszy, która się wyzwala, cóż znaczą niezręczne ruchy porażonego ciała, przychodzącego do zdrowia?

Kiedy w kwadrans później Weronika, tknięta jakimś przeczuciem, obudziła się, zaniepokoiła się zrazu, że nie czuje Antyma przy sobie; zaniepokoiła się bardziej jeszcze, kiedy potarłszy zapałkę spostrzegła w głowach łóżka kulę, nieodzowną towarzyszkę kaleki. Zapałka dopaliła się jej w palcach, bo Antym wychodząc zabrał z sobą świecę; po omacku Weronika odziała się z grubsza, potem również opuszczając pokój, szła wiedziona nitką światła, widną pod drzwiami pracowni.

– Antymie! Czy jesteś, Antymie?

Żadnej odpowiedzi. Jednakże Weronika wytężając słuch słyszała osobliwy szmer. Przestraszona pchnęła drzwi; to, co ujrzała, przygwoździło ją do progu.

Antym znajdował się wprost niej: ani siedział, ani stał; na głowę, na wysokości stołu, padało wprost światło świecy, którą postawił na brzegu: Antym, uczony, ateusz, ten, któ­rego sparaliżowane ścięgno, tak samo jak harda wola nie ugięły się od lat ani razu (bo godne uwagi jest, jak u niego duch szedł równym krokiem z ciałem) – Antym klęczał.

Tak, Antym był na kolanach; trzymał oburącz ułamek gipsu, który skrapiał łzami, który pokrywał żarliwymi po­całunkami. Nie ruszył się zrazu. Wobec tej tajemnicy Wero­nika osłupiała. Nie śmiejąc ani cofnąć się, ani wejść, już myślała sama uklęknąć w progu na wprost męża, kiedy ten podniósł się bez wysiłku i – o cudzie! – podszedł do niej swobodnym krokiem. Chwycił ją w objęcia i rzekł przyci­skając ją do serca, z twarzą pochyloną ku niej:

– Odtąd, droga żono, będziemy się modlili razem.

VII

Nawrócenie wolnomularza nie mogło długo pozostać w ukryciu. Julius de Baraglioul nie czekał ani dnia, aby o nim powiadomić kardynała André, który rozgłosił je w stronnictwie konserwatywnym i w wysokim klerze fran­cuskim, podczas gdy Weronika oznajmiła je ojcu Anzelmo­wi, tak iż nowina doszła niebawem do uszu Watykanu.

Bez wątpienia Armand-Dubois był przedmiotem olbrzy­miej łaski. Byłoby może nieostrożnie twierdzić, że mu się Matka Boska istotnie objawiła; ale choćby nawet widział Ją tylko we śnie, wyleczenie było faktem niezaprzeczonym, na­ocznym i niewątpliwie cudownym.

Otóż, o ile może Antymowi wystarczało, że jest wyleczo­ny, nie wystarczało to Kościołowi, który żądał nawrócenia się jawnego, zamierzając je otoczyć niezwykłym blaskiem.

– Jak to – mówił do Antyma w kilka dni później ojciec Anzelm – więc pan w czasie swoich błędów szerzyłeś wszelkimi sposobami herezję, a dziś uchylałbyś się od dania szczytnej nauki, którą niebo chce z ciebie zaczerpnąć? Ile dusz odwróciły od świata fałszywe blaski twojej czczej wie­dzy! Twoją rzeczą odzyskać je dzisiaj; i ty wahałbyś się to uczynić? Co mówię: twoją rzeczą? To twój najściślejszy obo­wiązek; nie uczynię ci tej zniewagi, aby przypuszczać, że sam go nie czujesz.

Nie, Antym nie uchylał się od tego obowiązku, mimo to obawiał się jego skutków. Poważne interesy, jakie miał w Egipcie, były, jak wspomnieliśmy, w rękach masonerii. Cóż on mógł począć bez pomocy Loży? A jak się łudzić, aby Loża popierała tego, który właśnie się jej wypierał? Ponie­waż z jej rąk spodziewał się majątku, widział przed sobą ruinę.

Zwierzył się z tym ojcu Anzelmowi. Ksiądz, który nie wiedział o wysokim stopniu Antyma, ucieszył się bardzo myślą, że nawrócenie będzie tym głośniejsze. W dwa dni później wysoki stopień wolnomularski Antyma nie był taje­mnicą dla żadnego z czytelników „Osservatore” ani „Santa Croce”.

– Gubicie mnie – powiedział Antym.

– Nie, synu, przeciwnie – odpowiedział ojciec Anzelm – przynosimy ci zbawienie. Co się tyczy potrzeb material­nych, nie troszcz się o nic; Kościół pomyśli o tobie. Długom rozmawiał o tym z kardynałem Pazzi, który ma się odnieść do Rampoli; mam ci wreszcie powiedzieć, że twoje nawró­cenie nie jest już tajne Ojcu Świętemu? Kościół potrafi ocenić to, co dla niego poświęcasz, i nie pragnie, abyś był poszko­dowany. Zresztą, czy nie sądzisz, że może przeceniasz wpły­wy (uśmiechnął się) masonerii w danej okoliczności? Oczy­wiście, wiem, że zbyt często trzeba się z nimi liczyć!... Słowem, czyś oszacował to, czego, wedle twoich obaw, wro­gość ich mogłaby cię pozbawić? Powiedz nam w przybliże­niu sumę i... (tu z dobrotliwą chytrością podniósł wskazu­jący palec lewej ręki do wysokości nosa) i nie lękaj się o nic.

W dziesięć dni po uroczystościach jubileuszu nawrócenie się Antyma spełniło się z nadzwyczajną pompą w kościele Gesù. Nie będę opowiadał tej ceremonii, którą zajmowały się wszystkie włoskie dzienniki danej epoki. Ojciec T., so­cjusz generała jezuitów, wygłosił przy tej sposobności jedno ze swoich najwspanialszych kazań: z pewnością dusza wolnomularza musiała być udręczona aż do szaleństwa i sam nadmiar jej nienawiści był zwiastowaniem miłości. Świąto­bliwy mówca przypominał Saula z Tarsu, odkrył zdumie­wające analogie między obrazoburczym gestem Antyma a ukamieniowaniem świętego Szczepana. I podczas gdy wy­mowa wielebnego ojca wzmagała się i toczyła przez nawę, tak jak się toczą w dźwięcznej grocie skłębione bałwany mo­rza, Antym myślał o wątłym głosiku siostrzenicy i w tajni swego serca dziękował dziecku, że ściągnęło na grzechy bez­bożnego wuja miłosierną uwagę Tej, której chciał odtąd wy­łącznie służyć.

 

Począwszy od tego dnia, zajęty wyższymi myślami, za­ledwie spostrzegł Antym zgiełk, jaki się uczynił około jego nazwiska. Julius de Baraglioul cierpiał za niego i nie bez bi­cia serca otwierał dzienniki. Na pierwszy entuzjazm gazet prawomyślnych odpowiadały teraz wycia organów liberal­nych; do poważnego artykułu „Osservatore”: Nowe zwycię­stwo Kościoła stanowiła pendant diatryba w „Tempo Felice” – Jeden głupiec więcej. Wreszcie, w „Dépêche de Toulouse”, artykuł Antyma, posłany na dwa dni przed jego uleczeniem, ukazał się poprzedzony drwiącą notatką. Julius odpowie­dział w imieniu szwagra listem, zarazem godnym i suchym, zawiadamiającym „Dépêche”, aby już nie liczyła nawróco­nego do rzędu swoich współpracowników. „Zukunft” uprzedziła wypadki i sama podziękowała grzecznie Antymowi. Ten przyjmował ciosy z ową pogodną twarzą, jaka zwiastuje duszę naprawdę pobożną.

– Szczęściem, „Correspondant” będzie ci stal otworem, za to ręczę – rzekł Julius świszczącym głosem.

– Ależ, mój drogi, cóż ty chcesz, żebym ja tam pisał? – odparł dobrodusznie Antym. – Nic z tego, co mnie zajmo­wało wczoraj, nie interesuje mnie już dziś.

Zapadło milczenie. Julius musiał wracać do Paryża.

Tymczasem Antym, naglony przez ojca Anzelma, posłu­sznie opuścił Rzym. Jego ruina materialna rychło nastąpiła wraz z cofnięciem poparcia Lóż; że zaś wizyty, do których nakłaniała go Weronika ufna w poparcie Kościoła, miały tyl­ko ten skutek, że znużyły i w końcu źle nastroiły wysoki kler, poradzono Antymowi po przyjacielsku, aby się udał do Mediolanu i tam oczekiwał przyrzeczonego zadośćuczynie­nia oraz materialnej oprawy dla łaski niebios.

1Permesso? (wł.) – Czy wolno?

2Vexierkasten (niem.) – skrzynki problemowe; przyrząd używany w badaniach z zakresu psychologii zwierząt.

3grosso modo (wł.) – z grubsza.