Ciekawscy. Jurajska draka - Michał Łuczyński - ebook

Ciekawscy. Jurajska draka ebook

Łuczyński Michał

4,0

Opis

Przygoda nie z tej… ery! Jeśli zdecydujesz się otworzyć tę książkę, to uważaj na czasoprzestrzenny tunel, którego działanie wymyka się spod kontroli, wygłodniałe paszcze i zakrzywione szpony, a także obcych i ich eksperymenty na dinozaurach. Poznaj ciekawskich kolegów: Radka, domorosłego ufologa z tendencją do wpadania w tarapaty, i Maćka – dinonerda, który bez zająknięcia wymawia słowo kecalkoatl. W wyniku splotu wydarzeń zostają wessani przez portal prowadzący do… prehistorii, gdzie na chwilę przed końcem ery dinozaurów poznają obcego przybysza. Czy Radek i Maciek wygrają walkę o życie i zdążą uciec przed pędzącą w stronę Ziemi asteroidą? I dlaczego to jurajska draka skoro trafili w okres kredowy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariolaaa95

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Malissi

Całkiem niezła

Trzynastoletni Radek interesuje się różnymi teoriami spiskowymi oraz UFO. Natomiast jego rówieśnik Maciek kocha wszystko co związane z dinozaurami. Chłopcy poznają się pewnego lata i wskutek nieoczekiwanych wydarzeń wpadają do tunelu czasoprzestrzennego, który przenosi ich do odległej przeszłości. Radek i Maciek trafiają do świata dinozaurów, a konkretniej do końcówki życia tych niezwykłych stworzeń na Ziemi. "Jurajska draka" to pierwszy tom skierowanego do młodszych czytelników cyklu "Ciekawscy". Literatura dziecięca jest gatunkiem, po który lubię sięgnąć od czasu do czasu z nadzieją na historię łączącą rozrywkę z wartościowymi treściami. I tak właśnie było w przypadku tej pozycji. Podczas czytania "Jurajskiej draki" bawiłam się bardzo dobrze za sprawą angażującej fabuły, w której mamy do czynienia nie tylko z eksperymentami naukowymi, portalami czasoprzestrzennymi i dinozaurami, ale również z przybyszem z obcej planety. Taka mieszanka z pewnością będzie atrakcjyjna dla grupy docelo...
00
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Radek to domorosły ufolog, wyśmiewany przez kolegów, mieszka z mama, która prowadzi pensjonat. W trakcie weekendu majowego ich gośćmi są Maciej, jego starsza siostra i mama, prowadząca zajęcia jogi. Chłopcy szybko się zaprzyjaźniają, a za sprawa niezwykłego zbiegu okoliczności zostają wessani przez portal czaso-przestrzenny do ery kredy, na chwilę przed końcem czasu dinozaurów Skąd się w ogóle wziął taki portal? Czy chłopcom uda się wrócić do domu? Dlaczego ta książka nazywa się Jurajska draka, skoro trafili w okres kredowy? Maciek i Radek mają mnóstwo pomysłów, przez które pakują się w kłopoty, ale też udaje im się znaleźć z nich wyjście, chodź poznali się niedawno, to wspólna przygoda spowodowała szybkie pogłębienie ich relacji. Świetna, zabawna, wciągająca i pouczająca historia, zwłaszcza dla młodych wielbicieli dinozaurów i życia pozaziemskiego, my z dziećmi bawiliśmy się przy niej wyśmienicie.
00
Laluna1997

Dobrze spędzony czas

fajna lektura dla młodszej młodzieży
00

Popularność




Tekst: MI­CHAŁ ŁU­CZYŃ­SKI
Pro­jekt okładki: PIOTR SO­KO­ŁOW­SKI
Re­dak­tor pro­wa­dząca: ALEK­SAN­DRA WIE­TO­CHA
Re­dak­cja: DAG­MARA PO­WOLNY, NA­TA­LIA SI­KORA
Ko­rekta: SYL­WIA CHO­JECKA, AGATA STA­NI­SZEW­SKA
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki i skład: MO­NIKA NO­WICKA
© Co­py­ri­ght for text by Mi­chał Łu­czyń­ski, 2024, Re­pre­zen­ta­cja praw – Agen­cja Li­te­racka Iskra © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2024
All ri­ghts re­se­rved
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-82997-30-9
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@zie­lo­na­sowa.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

To był do­bry dzień na prze­łom – pro­fe­sor Ka­li­now­ski czuł to w każ­dej ko­mórce ciała. Na­sta­wiał się na coś wiel­kiego.

Nie, wcale nie miał za­nie­dba­nej fry­zury ani gru­bych oku­la­rów jak po­łowa fil­mo­wych na­ukow­ców. No­sił się prak­tycz­nie: nie pra­co­wał w ste­ryl­nym la­bo­ra­to­rium, lecz w han­ga­rze, dla­tego zwy­kle wkła­dał wy­cią­gniętą bluzę po­la­rową, którą za­pi­nał aż po szyję, i buty na gru­bej po­de­szwie, izo­lu­jące od zim­nego be­tonu. Był ni­ski i krępy, za to spoj­rze­nie miał by­stre i świ­dru­jące.

– Pro­fe­so­rze, je­ste­śmy go­towi – po­in­for­mo­wał go Mal­colm Born, jego asy­stent.

Po­znali się na uni­wer­sy­te­cie w Oks­for­dzie, gdzie po­łą­czyła ich pa­sja do fi­zyki i... ja­błek (co nie dziwi, skoro obaj byli wiel­bi­cie­lami Iza­aka New­tona...). Cza­sami zja­dali ich ki­lo­gramy, pra­cu­jąc dniami i no­cami nad re­wo­lu­cyj­nym wy­na­laz­kiem. A było nad czym pra­co­wać. Dwa lata wcze­śniej otrzy­mali fi­nan­so­wa­nie od ryn­ko­wego gi­ganta Swiss In­ve­st­ments i roz­po­częli prace nad por­ta­lem do prze­miesz­cza­nia się w prze­strzeni i cza­sie. Am­bitne przed­się­wzię­cie do­pro­wa­dziło ich w to miej­sce: szy­ko­wali się wła­śnie do sto trzy­dzie­stej dzie­wią­tej próby usta­bi­li­zo­wa­nia zwier­cia­dła cza­so­prze­strzen­nego. Liczba po­wtó­rzeń nie ro­biła na nich wra­że­nia. Tho­mas Edi­son wy­ko­nał po­noć dzie­sięć ty­sięcy prób, za­nim zna­lazł wła­ściwy żar­nik do ża­rówki. Nie­stety pro­fe­sor i Born nie mo­gli eks­pe­ry­men­to­wać w nie­skoń­czo­ność, spon­so­rzy do­ma­gali się bo­wiem pierw­szych efek­tów. I wła­śnie dziś pro­fe­sor za­mie­rzał je uzy­skać.

– Jak po­bór mocy? – za­py­tał.

– Sta­bil­nie – pa­dła od­po­wiedź.

Born sie­dział oto­czony mo­ni­to­rami kom­pu­te­rów, rzu­ca­ją­cymi na jego twarz ko­lo­rową po­światę. Tech­nicy, ubrani w stroje przy­po­mi­na­jące nieco zmo­dy­fi­ko­wane i le­piej do­pa­so­wane pe­le­ryny prze­ciw­desz­czowe, krzą­tali się po­mię­dzy to­nami sprzętu. Po po­miesz­cze­niu nio­sło się bu­cze­nie wy­so­ko­na­pię­cio­wej in­sta­la­cji elek­trycz­nej, a gdzie­nie­gdzie prze­ska­ki­wały iskry. Kilka me­trów od sta­no­wi­ska za­rzą­dza­nia roz­po­ście­rała się sze­roka plat­forma, nad nią mie­ścił się okrąg wy­ko­nany z wy­trzy­ma­łych, choć nie­zwy­kle lek­kich ma­te­ria­łów, oparty pod­stawą o plat­formę. W pół­me­tro­wych od­stę­pach wi­siały na nim emi­tery, które przy­po­mi­nały nie­wiel­kie la­tarki, i były skie­ro­wane do wnę­trza okręgu. Gdy tylko pro­fe­sor dał znak asy­sten­towi, ten wy­brał sto­sowną opcję w pa­nelu ste­ro­wa­nia.

Za­czy­nało się.

Bły­snęło świa­tło, coś trza­snęło, burk­nęło, z wy­mien­ni­ków cie­pła po­le­ciały kłęby pary.

– Jak po­bór mocy? – za­py­tał raz jesz­cze Ka­li­now­ski. Mó­wiąc to, wpa­try­wał się w okrąg na plat­for­mie.

– Na­dal sta­bil­nie i w nor­mie.

Tech­nicy od­ru­chowo – wszak cały eks­pe­ry­ment prze­bie­gał jak na ra­zie pod kon­trolą – zro­bili kilka kro­ków wstecz.

– Uwaga! – za­ko­men­de­ro­wał pro­fe­sor. – Roz­po­czy­namy fazę drugą, umiej­sco­wie­nie lu­stra cza­so­prze­strzen­nego.

Mal­colm do­sko­nale wie­dział, co ma ro­bić. Prze­biegł pal­cami po kla­wia­tu­rze szybko jak olim­pij­ski sprin­ter setkę. Emi­tery umiesz­czone na okręgu roz­ża­rzyły się na koń­cach i po­częły – zgod­nie ze swoją na­zwą – emi­to­wać dro­binki ma­te­rii przy­po­mi­na­ją­cej rtęć. Te spły­wały do wnę­trza jak kro­ple desz­czu po pa­ję­czy­nie i łą­czyły się w co­raz więk­szą, ema­nu­jącą świa­tłem płasz­czy­znę.

Han­gar lśnił bla­do­nie­bie­skim bla­skiem. Na­ukowcy wci­snęli na oczy ciemne go­gle. Zro­bili to spo­koj­nie – nie pierw­szy raz brali udział w tej czę­ści eks­pe­ry­mentu. Dziś za­mie­rzali pójść o krok da­lej.

– Uwaga! – krzyk­nął po­now­nie pro­fe­sor, rów­nie do­stoj­nie jak ostat­nio. – Faza trze­cia!

Wszy­scy po­czuli ciarki na ple­cach. Tak da­leko jesz­cze ni­gdy nie za­szli, za chwilę miał się do­ko­nać prze­łom. Byli świa­domi, że uczest­ni­czą w wie­ko­pom­nym wy­da­rze­niu.

Ale wtem...

– Pro­fe­so­rze! – za­pisz­czał hi­ste­rycz­nie Mal­colm. – Za­czy­namy tra­cić sta­bil­ność. Na­gle zwięk­szył się po­bór mocy, sko­kowo! Jakby pod­łą­czyli do nas małą wieś!

– Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie! To mogą być chwi­lowe za­kłó­ce­nia, pró­bu­jemy skleić ze sobą dwie war­stwy cza­so­prze­strzeni!

Na ekra­nie mi­gał wy­kres, se­kwen­cje da­nych sy­pały się z góry do dołu. Po­ja­wiło się ostrze­że­nie – in­ten­syw­nie czer­wony na­pis.

– Osią­gamy war­tość kry­tyczną, za­raz... – Asy­stent nie do­koń­czył.

Je­den z wy­mien­ni­ków cie­pła za­trzesz­czał jak skalny ol­brzym wsta­jący po stu­let­nim śnie. Rura łą­cząca go z plat­formą od­sko­czyła, wy­rwana przez wzra­sta­jące ci­śnie­nie czyn­nika chło­dzą­cego. Zwier­cia­dło w ob­rę­bie okręgu za­fa­lo­wało. Jego skraje wy­krzy­wiły się naj­pierw w jedną, po­tem w drugą stronę. Roz­legł się głu­chy, zło­wróżbny huk, a po­miesz­cze­nie wy­peł­nił za­pach zjo­ni­zo­wa­nego po­wie­trza. Zwier­cia­dło znik­nęło i na­stała ciem­ność. Mi­gały je­dy­nie ekrany, a na nich na­pis.

Mal­colm zer­k­nął na niego zre­zy­gno­wany.

– 23 KWIET­NIA 2019, SE­SJA NU­MER STO TRZY­DZIE­ŚCI DZIE­WIĘĆ, STA­TUS: NE­GA­TYWNY.

Po chwili uru­cho­mił się za­pa­sowy sys­tem za­si­la­nia. Pro­fe­sor zdjął go­gle i prze­tarł oczy. Mało spał przez ostat­nie ty­go­dnie. Nie spoj­rzał na­wet na swo­jego asy­stenta. Nie dla­tego, że go nie sza­no­wał. Prze­cież łą­czyła ich wie­lo­let­nia współ­praca. Po pro­stu był zmę­czony i roz­cza­ro­wany. Ko­lejny raz po­legł w klu­czo­wym mo­men­cie.

– Mal­colm, sko­piuj dane do cen­tral­nej bazy, a ra­port wy­ślij do mnie na ma­ila. Niech tech­nicy za­bez­pie­czą wy­ciek z wy­mien­ni­ków.

– Oczy­wi­ście. Pro­fe­so­rze, czy... – Za­milkł, wi­dząc, że Ka­li­now­ski pod­nosi rękę, by go uci­szyć.

– Nie dziś. Dziś mu­szę... od­po­cząć i za­sta­no­wić się, co da­lej. Ju­tro wi­dzimy się z ko­mi­sją Swiss In­ve­st­ments. Trzeba im to bę­dzie wy­tłu­ma­czyć.

Mal­colm kiw­nął głową. Do­sko­nale ro­zu­miał, że szwaj­car­ski fun­dusz in­we­sty­cyjny, fi­nan­su­jący nie­ma­łymi kwo­tami ba­da­nia pro­fe­sora i jego ze­społu, tra­cił po­woli cier­pli­wość. Obie­cany usta­bi­li­zo­wany tu­nel cza­so­prze­strzenny na­dal nie dzia­łał.

Ża­den z nich nie wie­dział jed­nak, jak bar­dzo.

To miała być ide­alna pre­zen­ta­cja i wła­ści­wie taka była. Ra­dek długo szu­kał w sieci wła­ści­wych fo­to­gra­fii i lin­ków do fil­mów, za­dbał o sto­sowną gra­fikę, do­bór czcio­nek, sło­wem – pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm. Pani Chrza­now­ska, na­uczy­cielka ję­zyka pol­skiego i wy­cho­waw­czyni klasy siód­mej, do­ce­niła pracę Radka, sta­wia­jąc mu szóstkę. Mimo to klasa przez całe pięt­na­ście mi­nut się śmiała, mo­men­tami do roz­puku. A wszystko przez te­ma­tykę pre­zen­ta­cji. Ra­dek był fa­nem zja­wisk pa­ra­nor­mal­nych. Za­czy­ty­wał się ra­por­tami o bli­skich spo­tka­niach trze­ciego stop­nia z przed­sta­wi­cie­lami po­za­ziem­skich cy­wi­li­za­cji i szu­kał ich po­twier­dze­nia w fak­tach hi­sto­rycz­nych. Pod­czas swego wy­stępu nie omiesz­kał wspo­mnieć też o rep­ti­lia­nach (jasz­czu­rach w ludz­kich skó­rach – stwo­rach, które po­noć rzą­dzą świa­tem). Do­rzu­cił na okrasę garść in­for­ma­cji o chu­pa­ca­brze i wiel­kiej sto­pie, a także za­po­znał słu­cha­czy z – po­noć spraw­dzo­nymi – do­nie­sie­niami na te­mat zwie­rząt ze strefy wy­bu­chu czar­no­byl­skiego zmu­to­wa­nych przez pro­mie­nio­wa­nie. Przy­zna­cie, wy­borna mie­szanka. Ra­dek zu­peł­nie nie­chcący do­star­czył kla­sie pre­tekst do dow­cip­ko­wa­nia z niego, przy­ty­ków i drwin na ko­lejne pół­tora roku. I choć – jak dla każ­dego chyba na­sto­latka – ak­cep­ta­cja ró­wie­śni­ków była dla niego ważna, to jed­nak pa­sja li­czyła się jesz­cze bar­dziej. Ra­dek po pro­stu od za­wsze czuł, że nie je­ste­śmy sami w ko­smo­sie, głę­boko w to wie­rzył, a grono en­tu­zja­stów nie­wy­tłu­ma­czal­nych zja­wisk pącz­ku­jące w in­ter­ne­cie je­dy­nie umac­niało go w prze­ko­na­niu, że wcale nie jest ta­kim dzi­wa­kiem, za ja­kiego uważa go klasa. Oczy­wi­ście do­strze­gał mi­nusy ta­kiej ety­kietki – Ela, li­bero lo­kal­nej dru­żyny siat­kar­skiej, po­sia­daczka pięk­nych kasz­ta­no­wych wło­sów, nie zgo­dziła się pójść z nim na bal. Po­wie­działa: „Na­wet jak­byś mnie tam So­ko­łem Mil­len­nium za­wiózł, to z tobą nie pójdę”, co strasz­nie go roz­zło­ściło. Na­prawdę są­dziła, że gdyby wszedł w po­sia­da­nie le­gen­dar­nego po­jazdu z Gwiezd­nych wo­jen, to mar­no­wałby czas na pod­wo­że­nie dziew­czyn na dys­ko­teki? Igno­rantka!

Te­raz nie my­ślał jed­nak ani o pre­zen­ta­cji, ani o Eli, która dała mu ko­sza. Za­czy­nał się długi ma­jowy week­end, a on brnął przez za­ro­śnięty las mie­szany ro­snący nie­opo­dal Do­mi­ni­kowa. Ga­łę­zie nie­przy­jem­nie dra­pały go po spo­co­nej skó­rze. Zbli­żała się bu­rza. Wil­gotne, go­rące po­wie­trze zgęst­niało jak ga­la­retka. Le­dwo wy­dep­tana ścieżka wiła się, okryta szpa­le­rem buj­nych, nie­prze­jed­na­nych krza­czo­rów. Ra­dek pro­wa­dził ro­wer gór­ski, co je­dy­nie spo­wal­niało jego marsz. Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach wy­szedł na le­śną po­lanę. Stała tam mi­zerna drew­niana chatka na pod­mu­rówce z po­lnych ka­mieni. Dach wy­da­wał się za­pa­dać, wy­lot ko­mina był spę­kany i okop­cony, okna dawno stra­ciły ide­alne pro­por­cje pro­sto­ką­tów. Od pół­nocy ob­dra­paną drew­nianą ścianę za­ra­stały bluszcz i mi­lin, a przed za­da­szo­nym gan­kiem strze­lały w niebo zdzi­czałe malwy. Chło­pak odło­żył ro­wer i wszedł po scho­dach, nie­śmiało na­wo­łu­jąc.

– Halo? Halo, je­steś?

Nikt nie od­po­wie­dział. Je­dy­nie wiatr kil­koma po­ry­wi­stymi po­dmu­chami za­grał na drze­wach ota­cza­ją­cych po­lanę. Coś szu­miało, coś skrze­czało, ło­po­tały li­ście. Ptaki wznio­sły się nad las i od­fru­nęły, gło­śno ma­ni­fe­stu­jąc ten fakt. Po­now­nie za­le­gła ci­sza. Ci­sza przed bu­rzą. Ra­dek zro­bił krok, skrzyp­nęły de­ski ta­rasu. Ob­ró­cił się rap­tow­nie, ale ni­kogo za nim nie było. Znów coś skrzyp­nęło, tym ra­zem we­wnątrz chaty. Chło­piec zaj­rzał przez okno, jed­nak w ciem­nym wnę­trzu nic nie zo­ba­czył. Draż­nił go za­pach ko­pru su­szo­nego pod su­fi­tem i in­nych ziół roz­wie­szo­nych na gwoź­dzi­kach. W no­sie mu świ­dro­wało i już miał kich­nąć, gdy na wpół do­mknięte drzwi skrzyp­nęły, uchy­la­jąc się. Le­ni­wym, ary­sto­kra­tycz­nym kro­kiem wy­szedł przez nie tłu­sty, pu­szy­sty ko­cur. Ra­dek kuc­nął i za­czął gła­skać spra­gnio­nego piesz­czot czwo­ro­noga. Ro­bił to z taką przy­jem­no­ścią i ta­kim za­an­ga­żo­wa­niem, że nie za­uwa­żył, jak wy­ra­sta za nim po­stać męż­czy­zny. Dziwne, że pod jego no­gami de­ski nie skrzy­piały, pew­nie dla­tego, że był boso. Zbli­żył się do Radka, wy­cią­gnął rękę i puk­nął go w ra­mię.

Chło­piec wzdry­gnął się, kich­nął i nie­kon­tro­lo­wa­nym ru­chem pac­nął kota. Ten obu­rzył się i ostrymi pa­zur­kami po­dra­pał dło­nie swo­jego ma­sa­ży­sty.

– Auć! – krzyk­nął chło­piec.

Kot prych­nął i wtedy roz­legł się pierw­szy grzmot po­po­łu­dnio­wej bu­rzy. Bosy męż­czy­zna przy­glą­dał się ca­łemu zaj­ściu z nie­ukry­waną ra­do­ścią, ale i ze swego ro­dzaju za­kło­po­ta­niem. Na wszelki wy­pa­dek zro­bił dwa kroki wstecz.

– Ana­tol, czy ty za­wsze mu­sisz się tak skra­dać? – spy­tał Ra­dek z wy­rzu­tem w gło­sie.

Męż­czy­zna nie od­po­wie­dział, uśmiech­nął się je­dy­nie, po­ka­zu­jąc wszyst­kie cztery zęby, które mu zo­stały. Siwa broda w to­tal­nym nie­ła­dzie, siwe włosy do ra­mion i zno­szone ubra­nie mó­wiły same za sie­bie. Ana­tol był zna­nym lo­kal­nej spo­łecz­no­ści pu­stel­ni­kiem. Jego chata tkwiła w le­sie nie­opo­dal wsi, nie było w niej bie­żą­cej wody ani prądu. Ana­to­lowi jed­nak to nie prze­szka­dzało. Wiódł pro­ste, szczę­śliwe ży­cie.

Ścieżki chłopca i pu­stel­nika prze­cięły się, i to do­słow­nie, kilka lat wcze­śniej. Ra­dek zgu­bił się na wcze­sno­po­ran­nym wrze­śnio­wym grzy­bo­bra­niu. Prze­mo­czo­nego, za­pła­ka­nego, po­bru­dzo­nego zie­mią i prze­mar­z­nię­tego chłopca zna­lazł wła­śnie Ana­tol. Osoba wy­bawcy z oczy­wi­stych po­wo­dów wzbu­dziła nie­uf­ność Radka, ale męż­czy­zna roz­pa­lił ogień, wy­cią­gnął me­nażkę z po­ce­ro­wa­nego ma­te­ria­ło­wego ple­caka har­cer­skiego i przy­go­to­wał mu go­rącą her­batę z so­sno­wego igli­wia. Sie­dzieli ra­zem około go­dziny w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, gdy w końcu po­ja­wiła się Kry­styna Maj­chrzak – mama za­gi­nio­nego. Ura­do­wana od­na­le­zie­niem syna, wy­ści­skała Ana­tola mimo jego mocno nie­co­dzien­nego „le­śnego” za­pa­chu. Tak za­częła się ta zna­jo­mość i w miarę upływu czasu ewo­lu­owała w ro­dzaj przy­jaźni. Ana­tol oka­zał się nie­mową – z jego gar­dła wy­do­by­wały się je­dy­nie gul­go­ta­nie i jęki. Dużo ge­sty­ku­lo­wał, ki­wał głową na „tak” i na „nie”, lecz jego spe­cjal­no­ścią były szkice. Mało po­wie­dziane – był na­prawdę do­brym ry­sow­ni­kiem, por­tre­tu­ją­cym ota­cza­jącą go przy­rodę, lu­dzi pra­cu­ją­cych na po­lach czy węd­ka­rzy na je­zio­rze Krzywe Dęb­sko. To wła­śnie ry­sunki Ana­tola, obok czy­stej sym­pa­tii i wdzięcz­no­ści, ka­zały Rad­kowi wra­cać do pu­stelni re­gu­lar­nie. Co rusz znaj­do­wał w pra­cach sta­ruszka ta­jem­ni­cze po­sta­cie w le­sie, sterty ka­mieni mo­gące wska­zy­wać na ja­kiś za­po­mniany kult re­li­gijny, jak i inne ślady byt­no­ści istot nie­zna­nych na­uce czy wręcz po­cho­dzą­cych nie z tego świata. Wy­obraź­nia na­sto­latka pra­co­wała na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Ana­tol sta­rał się za­wsze od­po­wia­dać na py­ta­nia chłopca. Gul­go­tał i ję­czał, ge­sty­ku­lo­wał, po­ka­zy­wał rę­kami i ki­wał głową – zwy­kle ani na „tak”, ani na „nie”, a ra­czej po pro­stu z dez­apro­batą. Miesz­kał w le­sie od dziecka. Gdy sły­szał trzask w bu­czy­nach, wzro­kiem szu­kał gru­bo­dzioba roz­łu­pu­ją­cego na­siona, kiedy pę­kały w od­dali ga­łę­zie – wy­pa­try­wał sa­ren spa­ce­ru­ją­cych w kniei. Plu­ski nad je­zio­rem tłu­ma­czył igrasz­kami mło­dych wydr, a dud­niące, nocne po­hu­ki­wa­nia pu­cha­czy zwy­czaj­nych miał za ide­alne tło do snu. Nic strasz­nego ani nie­zwy­kłego. Tak było do ostat­niej nocy...

Le­dwo roz­sie­dli się na ganku, bu­rza roz­sza­lała się na do­bre. Pio­runy wa­liły je­den po dru­gim, deszcz mia­rowo bęb­nił o da­szek, a kot za­wi­nął się do domu. Męż­czy­zna trzy­mał w ręku gar­nu­szek z pa­ru­ją­cym na­pa­rem z ziół, któ­rego młody Maj­chrzak nie chciał za chiń­skiego boga na­wet spró­bo­wać – sam za­pach od­stra­szał go sku­tecz­nie. Wy­jął za to z ple­caka przy­smak Ana­tola – ba­to­nik Pa­we­łek z na­dzie­niem toffi. Do­szło do zwy­cza­jo­wej wy­miany: ry­sunki z teczki po­wę­dro­wały do chłopca, a ba­to­nik do męż­czy­zny. Ana­tol ob­ser­wo­wał re­ak­cję to­wa­rzy­sza, a ten ska­no­wał każdy ko­lejny szkic: po­chy­lony buk, roz­le­głą łąkę, uro­czy­sko i od­bi­ja­jący się księ­życ, por­tret An­drzeja Ma­so­nia (nie­trudno go było por­tre­to­wać – ca­łymi dniami drze­mał na po­mo­ście, mar­ku­jąc węd­kar­ską przy­godę), scenkę przed­sta­wia­jącą po­lanę z czar­nym wy­pa­lo­nym pro­sto­ką­tem i zgrab­nego sro­ko­sza na­dzie­wa­ją­cego gą­sie­nicę na kol­cza­sty krzak...

Chwila! Ra­dek cof­nął się o je­den szkic. Po­lana z czar­nym pro­sto­ką­tem?

Spoj­rzał na Ana­tola, który wpa­try­wał się w las i po­pi­jał śmier­dzące zioła.

– Ana­tol, co to jest? Ten taki nie­na­tu­ralny pro­sto­kąt na ziemi? Skąd to się tam wzięło?

Męż­czy­zna wes­tchnął i wzru­szył ra­mio­nami, ale po chwili wstał i znik­nął w cha­cie. Wró­cił z gar­ścią po­piołu z pa­le­ni­ska, roz­sy­pał go na we­ran­dzie, a pal­cami po­ka­zał do góry.

– Coś wy­schło tam na po­piół, to mó­wisz?

– Yyyy, yyyy – ję­czał pu­stel­nik i krę­cił głową.

Po­now­nie za­czął ma­chać pal­cami nad roz­sy­pa­nym po­pio­łem.

– Ogień?

– Yyyy, yyyy... – Tym ra­zem Ana­tol przy­tak­nął.

– Co za idiota roz­pa­lał ogień w le­sie o tej po­rze? To się mo­gło skoń­czyć po­ża­rem. I skąd ten pro­sto­kąt? Za­raz... czy ty coś wiesz? – Ra­dek przyj­rzał się ba­daw­czo Ana­to­lowi.

– Yyyy... – Te­raz męż­czy­zna wska­zy­wał na szkolny ple­cak chłopca.

– Mamy iść na wy­cieczkę w taką po­godę? Leje prze­cież i grzmi, to nie­bez­pieczne.

– Yy­y­yyy, yy, yy... – Pu­stel­nik znów po­krę­cił głową. Wziął ple­cak do ręki, roz­piął su­wak i za­czął grze­bać w środku.

– Hej, spo­koj­nie, nie mam dziś dru­giego ba­to­nika, koń­czy się mie­siąc, kie­szon­ko­wego mi bra­kło!

Ana­tol da­lej za­wzię­cie grze­bał w ple­caku, aż wy­cią­gnął piór­nik Radka.

– Aaa, po­trze­bu­jesz kre­dek? – do­my­ślił się na­sto­la­tek i po­mógł przy­ja­cie­lowi wy­do­być za­war­tość piór­nika.

Pu­stel­nik przy­gryzł wargę i za­czął ener­gicz­nie ry­so­wać na od­wro­cie szkicu przed­sta­wia­ją­cego po­lanę z czar­nym pro­sto­ką­tem. Naj­pierw po­wstały kon­tury ja­kichś drzew – ko­rona lasu. Pro­ste grube kre­ski prze­isto­czyły się zaś w tory.

– Która to li­nia ko­le­jowa, wiesz?

Ry­so­wał da­lej, po­mię­dzy to­rami do­dał nie­wiel­kie cho­inki i krzaczki z li­śćmi.

Ra­dek zro­zu­miał.

– To ta nie­uży­wana od lat, cią­gnąca się po le­sie za je­zio­rem Du­bie? Tak?

W od­po­wie­dzi Ana­tol się uśmiech­nął.

– Wie­dzia­łem! Co da­lej?

Męż­czy­zna wy­jął kredkę w ja­snym od­cie­niu błę­kitu i nad la­sem za­ry­so­wał łunę roz­pły­wa­jącą się po nie­bie.

– Yyyy, yy, yyy – po­ję­ki­wał ry­sow­nik, pu­ka­jąc pal­cem w błę­kitną plamę.

Radka prze­peł­niały nie­opi­sana ra­dość i pod­nie­ce­nie. Czarny pro­sto­kąt wy­pa­lony na ziemi, błę­kitna łuna – wy­pisz wy­ma­luj miej­sce lą­do­wa­nia. Po­szlaka, ja­kich mało. Czy­tał ostat­nio, że Pol­ska jest na szó­stym miej­scu w ran­kingu kra­jów eu­ro­pej­skich naj­czę­ściej od­wie­dza­nych przez ob­cych. Szó­ste miej­sce to nie tak źle! Ran­king opie­rał się na wia­ry­god­nych źró­dłach, da­nych z akt od­taj­nio­nych i upu­blicz­nio­nych w sieci przez CIA. OK, chło­pak mu­siał też li­czyć się z tym, że tu­taj to mo­gli być po pro­stu har­ce­rze ze swo­imi su­per­moc­nymi la­tar­kami i szpe­ra­czami LED o nie­bie­skim świe­tle. W ostat­nie wa­ka­cje roz­krę­cił ak­cję po­szu­ki­wa­nia czło­wieka lasu, co za­koń­czyło się falą dow­ci­pów na te­mat chło­paka, ze­bra­nych pod hasz­ta­giem we­irdo. An­giel­ski ter­min ozna­cza­jący dzi­waka po­ja­wił się w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych pod za­lin­ko­wa­nymi prze­śmiew­czymi ar­ty­ku­łami z lo­kal­nej prasy. Po­wstały liczne memy po­ka­zu­jące chłopca idą­cego pod rękę z małpą z na­pi­sem: „Wi­taj, czło­wieku lasu, chcesz ba­nana?”. Ale co tam! Te­raz bę­dzie dzia­łał w po­je­dynkę. Mu­siał to spraw­dzić, mu­siał zo­ba­czyć to miej­sce na wła­sne oczy i się prze­ko­nać. Po­sta­no­wił, że nikt inny się nie do­wie, do­póki on sam nie bę­dzie pewny.

Ko­lejne pięt­na­ście mi­nut upły­nęło Rad­kowi na wy­py­ty­wa­niu Ana­tola o szcze­góły do­ty­czące miej­sca. Bie­gał, szu­kał za­sięgu i po­ka­zy­wał wy­brane frag­menty mapy Go­ogle, a męż­czy­zna ję­czał, gul­go­tał, ma­chał rę­kami, ki­wał na „tak” i na „nie”. Gdy tylko grzmoty prze­stały wstrzą­sać oko­licą, chło­pak rzu­cił się w drogę po­wrotną do domu. Nie prze­szka­dzały mu stru­mie­nie zim­nej wody le­jące się z li­ści pro­sto za koł­nierz. Mu­siał jak naj­szyb­ciej przy­go­to­wać się na nocny re­ko­ne­sans!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki