Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygoda nie z tej… ery! Jeśli zdecydujesz się otworzyć tę książkę, to uważaj na czasoprzestrzenny tunel, którego działanie wymyka się spod kontroli, wygłodniałe paszcze i zakrzywione szpony, a także obcych i ich eksperymenty na dinozaurach. Poznaj ciekawskich kolegów: Radka, domorosłego ufologa z tendencją do wpadania w tarapaty, i Maćka – dinonerda, który bez zająknięcia wymawia słowo kecalkoatl. W wyniku splotu wydarzeń zostają wessani przez portal prowadzący do… prehistorii, gdzie na chwilę przed końcem ery dinozaurów poznają obcego przybysza. Czy Radek i Maciek wygrają walkę o życie i zdążą uciec przed pędzącą w stronę Ziemi asteroidą? I dlaczego to jurajska draka skoro trafili w okres kredowy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
To był dobry dzień na przełom – profesor Kalinowski czuł to w każdej komórce ciała. Nastawiał się na coś wielkiego.
Nie, wcale nie miał zaniedbanej fryzury ani grubych okularów jak połowa filmowych naukowców. Nosił się praktycznie: nie pracował w sterylnym laboratorium, lecz w hangarze, dlatego zwykle wkładał wyciągniętą bluzę polarową, którą zapinał aż po szyję, i buty na grubej podeszwie, izolujące od zimnego betonu. Był niski i krępy, za to spojrzenie miał bystre i świdrujące.
– Profesorze, jesteśmy gotowi – poinformował go Malcolm Born, jego asystent.
Poznali się na uniwersytecie w Oksfordzie, gdzie połączyła ich pasja do fizyki i... jabłek (co nie dziwi, skoro obaj byli wielbicielami Izaaka Newtona...). Czasami zjadali ich kilogramy, pracując dniami i nocami nad rewolucyjnym wynalazkiem. A było nad czym pracować. Dwa lata wcześniej otrzymali finansowanie od rynkowego giganta Swiss Investments i rozpoczęli prace nad portalem do przemieszczania się w przestrzeni i czasie. Ambitne przedsięwzięcie doprowadziło ich w to miejsce: szykowali się właśnie do sto trzydziestej dziewiątej próby ustabilizowania zwierciadła czasoprzestrzennego. Liczba powtórzeń nie robiła na nich wrażenia. Thomas Edison wykonał ponoć dziesięć tysięcy prób, zanim znalazł właściwy żarnik do żarówki. Niestety profesor i Born nie mogli eksperymentować w nieskończoność, sponsorzy domagali się bowiem pierwszych efektów. I właśnie dziś profesor zamierzał je uzyskać.
– Jak pobór mocy? – zapytał.
– Stabilnie – padła odpowiedź.
Born siedział otoczony monitorami komputerów, rzucającymi na jego twarz kolorową poświatę. Technicy, ubrani w stroje przypominające nieco zmodyfikowane i lepiej dopasowane peleryny przeciwdeszczowe, krzątali się pomiędzy tonami sprzętu. Po pomieszczeniu niosło się buczenie wysokonapięciowej instalacji elektrycznej, a gdzieniegdzie przeskakiwały iskry. Kilka metrów od stanowiska zarządzania rozpościerała się szeroka platforma, nad nią mieścił się okrąg wykonany z wytrzymałych, choć niezwykle lekkich materiałów, oparty podstawą o platformę. W półmetrowych odstępach wisiały na nim emitery, które przypominały niewielkie latarki, i były skierowane do wnętrza okręgu. Gdy tylko profesor dał znak asystentowi, ten wybrał stosowną opcję w panelu sterowania.
Zaczynało się.
Błysnęło światło, coś trzasnęło, burknęło, z wymienników ciepła poleciały kłęby pary.
– Jak pobór mocy? – zapytał raz jeszcze Kalinowski. Mówiąc to, wpatrywał się w okrąg na platformie.
– Nadal stabilnie i w normie.
Technicy odruchowo – wszak cały eksperyment przebiegał jak na razie pod kontrolą – zrobili kilka kroków wstecz.
– Uwaga! – zakomenderował profesor. – Rozpoczynamy fazę drugą, umiejscowienie lustra czasoprzestrzennego.
Malcolm doskonale wiedział, co ma robić. Przebiegł palcami po klawiaturze szybko jak olimpijski sprinter setkę. Emitery umieszczone na okręgu rozżarzyły się na końcach i poczęły – zgodnie ze swoją nazwą – emitować drobinki materii przypominającej rtęć. Te spływały do wnętrza jak krople deszczu po pajęczynie i łączyły się w coraz większą, emanującą światłem płaszczyznę.
Hangar lśnił bladoniebieskim blaskiem. Naukowcy wcisnęli na oczy ciemne gogle. Zrobili to spokojnie – nie pierwszy raz brali udział w tej części eksperymentu. Dziś zamierzali pójść o krok dalej.
– Uwaga! – krzyknął ponownie profesor, równie dostojnie jak ostatnio. – Faza trzecia!
Wszyscy poczuli ciarki na plecach. Tak daleko jeszcze nigdy nie zaszli, za chwilę miał się dokonać przełom. Byli świadomi, że uczestniczą w wiekopomnym wydarzeniu.
Ale wtem...
– Profesorze! – zapiszczał histerycznie Malcolm. – Zaczynamy tracić stabilność. Nagle zwiększył się pobór mocy, skokowo! Jakby podłączyli do nas małą wieś!
– Spokojnie, tylko spokojnie! To mogą być chwilowe zakłócenia, próbujemy skleić ze sobą dwie warstwy czasoprzestrzeni!
Na ekranie migał wykres, sekwencje danych sypały się z góry do dołu. Pojawiło się ostrzeżenie – intensywnie czerwony napis.
– Osiągamy wartość krytyczną, zaraz... – Asystent nie dokończył.
Jeden z wymienników ciepła zatrzeszczał jak skalny olbrzym wstający po stuletnim śnie. Rura łącząca go z platformą odskoczyła, wyrwana przez wzrastające ciśnienie czynnika chłodzącego. Zwierciadło w obrębie okręgu zafalowało. Jego skraje wykrzywiły się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Rozległ się głuchy, złowróżbny huk, a pomieszczenie wypełnił zapach zjonizowanego powietrza. Zwierciadło zniknęło i nastała ciemność. Migały jedynie ekrany, a na nich napis.
Malcolm zerknął na niego zrezygnowany.
– 23 KWIETNIA 2019, SESJA NUMER STO TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ, STATUS: NEGATYWNY.
Po chwili uruchomił się zapasowy system zasilania. Profesor zdjął gogle i przetarł oczy. Mało spał przez ostatnie tygodnie. Nie spojrzał nawet na swojego asystenta. Nie dlatego, że go nie szanował. Przecież łączyła ich wieloletnia współpraca. Po prostu był zmęczony i rozczarowany. Kolejny raz poległ w kluczowym momencie.
– Malcolm, skopiuj dane do centralnej bazy, a raport wyślij do mnie na maila. Niech technicy zabezpieczą wyciek z wymienników.
– Oczywiście. Profesorze, czy... – Zamilkł, widząc, że Kalinowski podnosi rękę, by go uciszyć.
– Nie dziś. Dziś muszę... odpocząć i zastanowić się, co dalej. Jutro widzimy się z komisją Swiss Investments. Trzeba im to będzie wytłumaczyć.
Malcolm kiwnął głową. Doskonale rozumiał, że szwajcarski fundusz inwestycyjny, finansujący niemałymi kwotami badania profesora i jego zespołu, tracił powoli cierpliwość. Obiecany ustabilizowany tunel czasoprzestrzenny nadal nie działał.
Żaden z nich nie wiedział jednak, jak bardzo.
To miała być idealna prezentacja i właściwie taka była. Radek długo szukał w sieci właściwych fotografii i linków do filmów, zadbał o stosowną grafikę, dobór czcionek, słowem – pełen profesjonalizm. Pani Chrzanowska, nauczycielka języka polskiego i wychowawczyni klasy siódmej, doceniła pracę Radka, stawiając mu szóstkę. Mimo to klasa przez całe piętnaście minut się śmiała, momentami do rozpuku. A wszystko przez tematykę prezentacji. Radek był fanem zjawisk paranormalnych. Zaczytywał się raportami o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji i szukał ich potwierdzenia w faktach historycznych. Podczas swego występu nie omieszkał wspomnieć też o reptilianach (jaszczurach w ludzkich skórach – stworach, które ponoć rządzą światem). Dorzucił na okrasę garść informacji o chupacabrze i wielkiej stopie, a także zapoznał słuchaczy z – ponoć sprawdzonymi – doniesieniami na temat zwierząt ze strefy wybuchu czarnobylskiego zmutowanych przez promieniowanie. Przyznacie, wyborna mieszanka. Radek zupełnie niechcący dostarczył klasie pretekst do dowcipkowania z niego, przytyków i drwin na kolejne półtora roku. I choć – jak dla każdego chyba nastolatka – akceptacja rówieśników była dla niego ważna, to jednak pasja liczyła się jeszcze bardziej. Radek po prostu od zawsze czuł, że nie jesteśmy sami w kosmosie, głęboko w to wierzył, a grono entuzjastów niewytłumaczalnych zjawisk pączkujące w internecie jedynie umacniało go w przekonaniu, że wcale nie jest takim dziwakiem, za jakiego uważa go klasa. Oczywiście dostrzegał minusy takiej etykietki – Ela, libero lokalnej drużyny siatkarskiej, posiadaczka pięknych kasztanowych włosów, nie zgodziła się pójść z nim na bal. Powiedziała: „Nawet jakbyś mnie tam Sokołem Millennium zawiózł, to z tobą nie pójdę”, co strasznie go rozzłościło. Naprawdę sądziła, że gdyby wszedł w posiadanie legendarnego pojazdu z Gwiezdnych wojen, to marnowałby czas na podwożenie dziewczyn na dyskoteki? Ignorantka!
Teraz nie myślał jednak ani o prezentacji, ani o Eli, która dała mu kosza. Zaczynał się długi majowy weekend, a on brnął przez zarośnięty las mieszany rosnący nieopodal Dominikowa. Gałęzie nieprzyjemnie drapały go po spoconej skórze. Zbliżała się burza. Wilgotne, gorące powietrze zgęstniało jak galaretka. Ledwo wydeptana ścieżka wiła się, okryta szpalerem bujnych, nieprzejednanych krzaczorów. Radek prowadził rower górski, co jedynie spowalniało jego marsz. Po dwudziestu minutach wyszedł na leśną polanę. Stała tam mizerna drewniana chatka na podmurówce z polnych kamieni. Dach wydawał się zapadać, wylot komina był spękany i okopcony, okna dawno straciły idealne proporcje prostokątów. Od północy obdrapaną drewnianą ścianę zarastały bluszcz i milin, a przed zadaszonym gankiem strzelały w niebo zdziczałe malwy. Chłopak odłożył rower i wszedł po schodach, nieśmiało nawołując.
– Halo? Halo, jesteś?
Nikt nie odpowiedział. Jedynie wiatr kilkoma porywistymi podmuchami zagrał na drzewach otaczających polanę. Coś szumiało, coś skrzeczało, łopotały liście. Ptaki wzniosły się nad las i odfrunęły, głośno manifestując ten fakt. Ponownie zaległa cisza. Cisza przed burzą. Radek zrobił krok, skrzypnęły deski tarasu. Obrócił się raptownie, ale nikogo za nim nie było. Znów coś skrzypnęło, tym razem wewnątrz chaty. Chłopiec zajrzał przez okno, jednak w ciemnym wnętrzu nic nie zobaczył. Drażnił go zapach kopru suszonego pod sufitem i innych ziół rozwieszonych na gwoździkach. W nosie mu świdrowało i już miał kichnąć, gdy na wpół domknięte drzwi skrzypnęły, uchylając się. Leniwym, arystokratycznym krokiem wyszedł przez nie tłusty, puszysty kocur. Radek kucnął i zaczął głaskać spragnionego pieszczot czworonoga. Robił to z taką przyjemnością i takim zaangażowaniem, że nie zauważył, jak wyrasta za nim postać mężczyzny. Dziwne, że pod jego nogami deski nie skrzypiały, pewnie dlatego, że był boso. Zbliżył się do Radka, wyciągnął rękę i puknął go w ramię.
Chłopiec wzdrygnął się, kichnął i niekontrolowanym ruchem pacnął kota. Ten oburzył się i ostrymi pazurkami podrapał dłonie swojego masażysty.
– Auć! – krzyknął chłopiec.
Kot prychnął i wtedy rozległ się pierwszy grzmot popołudniowej burzy. Bosy mężczyzna przyglądał się całemu zajściu z nieukrywaną radością, ale i ze swego rodzaju zakłopotaniem. Na wszelki wypadek zrobił dwa kroki wstecz.
– Anatol, czy ty zawsze musisz się tak skradać? – spytał Radek z wyrzutem w głosie.
Mężczyzna nie odpowiedział, uśmiechnął się jedynie, pokazując wszystkie cztery zęby, które mu zostały. Siwa broda w totalnym nieładzie, siwe włosy do ramion i znoszone ubranie mówiły same za siebie. Anatol był znanym lokalnej społeczności pustelnikiem. Jego chata tkwiła w lesie nieopodal wsi, nie było w niej bieżącej wody ani prądu. Anatolowi jednak to nie przeszkadzało. Wiódł proste, szczęśliwe życie.
Ścieżki chłopca i pustelnika przecięły się, i to dosłownie, kilka lat wcześniej. Radek zgubił się na wczesnoporannym wrześniowym grzybobraniu. Przemoczonego, zapłakanego, pobrudzonego ziemią i przemarzniętego chłopca znalazł właśnie Anatol. Osoba wybawcy z oczywistych powodów wzbudziła nieufność Radka, ale mężczyzna rozpalił ogień, wyciągnął menażkę z pocerowanego materiałowego plecaka harcerskiego i przygotował mu gorącą herbatę z sosnowego igliwia. Siedzieli razem około godziny w całkowitym milczeniu, gdy w końcu pojawiła się Krystyna Majchrzak – mama zaginionego. Uradowana odnalezieniem syna, wyściskała Anatola mimo jego mocno niecodziennego „leśnego” zapachu. Tak zaczęła się ta znajomość i w miarę upływu czasu ewoluowała w rodzaj przyjaźni. Anatol okazał się niemową – z jego gardła wydobywały się jedynie gulgotanie i jęki. Dużo gestykulował, kiwał głową na „tak” i na „nie”, lecz jego specjalnością były szkice. Mało powiedziane – był naprawdę dobrym rysownikiem, portretującym otaczającą go przyrodę, ludzi pracujących na polach czy wędkarzy na jeziorze Krzywe Dębsko. To właśnie rysunki Anatola, obok czystej sympatii i wdzięczności, kazały Radkowi wracać do pustelni regularnie. Co rusz znajdował w pracach staruszka tajemnicze postacie w lesie, sterty kamieni mogące wskazywać na jakiś zapomniany kult religijny, jak i inne ślady bytności istot nieznanych nauce czy wręcz pochodzących nie z tego świata. Wyobraźnia nastolatka pracowała na najwyższych obrotach. Anatol starał się zawsze odpowiadać na pytania chłopca. Gulgotał i jęczał, gestykulował, pokazywał rękami i kiwał głową – zwykle ani na „tak”, ani na „nie”, a raczej po prostu z dezaprobatą. Mieszkał w lesie od dziecka. Gdy słyszał trzask w buczynach, wzrokiem szukał grubodzioba rozłupującego nasiona, kiedy pękały w oddali gałęzie – wypatrywał saren spacerujących w kniei. Pluski nad jeziorem tłumaczył igraszkami młodych wydr, a dudniące, nocne pohukiwania puchaczy zwyczajnych miał za idealne tło do snu. Nic strasznego ani niezwykłego. Tak było do ostatniej nocy...
Ledwo rozsiedli się na ganku, burza rozszalała się na dobre. Pioruny waliły jeden po drugim, deszcz miarowo bębnił o daszek, a kot zawinął się do domu. Mężczyzna trzymał w ręku garnuszek z parującym naparem z ziół, którego młody Majchrzak nie chciał za chińskiego boga nawet spróbować – sam zapach odstraszał go skutecznie. Wyjął za to z plecaka przysmak Anatola – batonik Pawełek z nadzieniem toffi. Doszło do zwyczajowej wymiany: rysunki z teczki powędrowały do chłopca, a batonik do mężczyzny. Anatol obserwował reakcję towarzysza, a ten skanował każdy kolejny szkic: pochylony buk, rozległą łąkę, uroczysko i odbijający się księżyc, portret Andrzeja Masonia (nietrudno go było portretować – całymi dniami drzemał na pomoście, markując wędkarską przygodę), scenkę przedstawiającą polanę z czarnym wypalonym prostokątem i zgrabnego srokosza nadziewającego gąsienicę na kolczasty krzak...
Chwila! Radek cofnął się o jeden szkic. Polana z czarnym prostokątem?
Spojrzał na Anatola, który wpatrywał się w las i popijał śmierdzące zioła.
– Anatol, co to jest? Ten taki nienaturalny prostokąt na ziemi? Skąd to się tam wzięło?
Mężczyzna westchnął i wzruszył ramionami, ale po chwili wstał i zniknął w chacie. Wrócił z garścią popiołu z paleniska, rozsypał go na werandzie, a palcami pokazał do góry.
– Coś wyschło tam na popiół, to mówisz?
– Yyyy, yyyy – jęczał pustelnik i kręcił głową.
Ponownie zaczął machać palcami nad rozsypanym popiołem.
– Ogień?
– Yyyy, yyyy... – Tym razem Anatol przytaknął.
– Co za idiota rozpalał ogień w lesie o tej porze? To się mogło skończyć pożarem. I skąd ten prostokąt? Zaraz... czy ty coś wiesz? – Radek przyjrzał się badawczo Anatolowi.
– Yyyy... – Teraz mężczyzna wskazywał na szkolny plecak chłopca.
– Mamy iść na wycieczkę w taką pogodę? Leje przecież i grzmi, to niebezpieczne.
– Yyyyyy, yy, yy... – Pustelnik znów pokręcił głową. Wziął plecak do ręki, rozpiął suwak i zaczął grzebać w środku.
– Hej, spokojnie, nie mam dziś drugiego batonika, kończy się miesiąc, kieszonkowego mi brakło!
Anatol dalej zawzięcie grzebał w plecaku, aż wyciągnął piórnik Radka.
– Aaa, potrzebujesz kredek? – domyślił się nastolatek i pomógł przyjacielowi wydobyć zawartość piórnika.
Pustelnik przygryzł wargę i zaczął energicznie rysować na odwrocie szkicu przedstawiającego polanę z czarnym prostokątem. Najpierw powstały kontury jakichś drzew – korona lasu. Proste grube kreski przeistoczyły się zaś w tory.
– Która to linia kolejowa, wiesz?
Rysował dalej, pomiędzy torami dodał niewielkie choinki i krzaczki z liśćmi.
Radek zrozumiał.
– To ta nieużywana od lat, ciągnąca się po lesie za jeziorem Dubie? Tak?
W odpowiedzi Anatol się uśmiechnął.
– Wiedziałem! Co dalej?
Mężczyzna wyjął kredkę w jasnym odcieniu błękitu i nad lasem zarysował łunę rozpływającą się po niebie.
– Yyyy, yy, yyy – pojękiwał rysownik, pukając palcem w błękitną plamę.
Radka przepełniały nieopisana radość i podniecenie. Czarny prostokąt wypalony na ziemi, błękitna łuna – wypisz wymaluj miejsce lądowania. Poszlaka, jakich mało. Czytał ostatnio, że Polska jest na szóstym miejscu w rankingu krajów europejskich najczęściej odwiedzanych przez obcych. Szóste miejsce to nie tak źle! Ranking opierał się na wiarygodnych źródłach, danych z akt odtajnionych i upublicznionych w sieci przez CIA. OK, chłopak musiał też liczyć się z tym, że tutaj to mogli być po prostu harcerze ze swoimi supermocnymi latarkami i szperaczami LED o niebieskim świetle. W ostatnie wakacje rozkręcił akcję poszukiwania człowieka lasu, co zakończyło się falą dowcipów na temat chłopaka, zebranych pod hasztagiem weirdo. Angielski termin oznaczający dziwaka pojawił się w mediach społecznościowych pod zalinkowanymi prześmiewczymi artykułami z lokalnej prasy. Powstały liczne memy pokazujące chłopca idącego pod rękę z małpą z napisem: „Witaj, człowieku lasu, chcesz banana?”. Ale co tam! Teraz będzie działał w pojedynkę. Musiał to sprawdzić, musiał zobaczyć to miejsce na własne oczy i się przekonać. Postanowił, że nikt inny się nie dowie, dopóki on sam nie będzie pewny.
Kolejne piętnaście minut upłynęło Radkowi na wypytywaniu Anatola o szczegóły dotyczące miejsca. Biegał, szukał zasięgu i pokazywał wybrane fragmenty mapy Google, a mężczyzna jęczał, gulgotał, machał rękami, kiwał na „tak” i na „nie”. Gdy tylko grzmoty przestały wstrząsać okolicą, chłopak rzucił się w drogę powrotną do domu. Nie przeszkadzały mu strumienie zimnej wody lejące się z liści prosto za kołnierz. Musiał jak najszybciej przygotować się na nocny rekonesans!