Kroniki Flotlandów. Sierota, Jędza i Mag - Łuczyński Michał - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Kroniki Flotlandów. Sierota, Jędza i Mag ebook i audiobook

Łuczyński Michał

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Magia, intrygi i Dzicz nadciągają – świat czeka na buntowników.

Yr Noren to czteroręki chłopiec, który całe życie spędził w sierocińcu dla „dziwusów”, znosząc okrutne traktowanie i marząc o wolności. Gdy los rzuci go na nieznane wody, będzie musiał zmierzyć się z rzeczywistością, która nie zna litości. Jego jedynym celem jest odnalezienie utraconych przyjaciół i zrozumienie, co tak naprawdę oznacza być panem własnego życia.

Tymczasem w pobliskich królestwach narasta napięcie – pewien zmiennokształtny mag postanawia przyzwać prastarą Dzicz i przywrócić równowagę pomiędzy przyrodą a światem ludzi. Aby to osiągnąć, wykorzysta napięcia polityczne i łatwowierną królewską córkę…

Czy Yr wraz z grupą społecznych wyrzutków – syreną, karłem i innymi dziwusami – zdołają się odnaleźć w świecie, który ich odrzuca?

Kroniki Flotlandów to porywająca opowieść o przyjaźni, odwadze i walce o akceptację. Wejdź do historii pełnej magii, powietrznych statków i tajemnic. Przekonaj się, że nawet w krainie pełnej chaosu każdy zasługuje na swoje miejsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 30 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cleo23

Dobrze spędzony czas

Czy Yr, Adella i Gig jeszcze mają szansę się zobaczyć? Spędzili razem dzieciństwo w Krogulczej Baszcie, ale czy ten dom był na pewno dla nich dobrym domem? Kim jest Hex i dlatego martwi się o zachwaszczoną kocimiętkę? Co poza podobnym nosem i kolorem oczu łączy Jędze i Fiffę? Na czym lata Baba Jaga, gdy złamie się jej miotła? Jakie potwory czają się w Morzu Mgieł? Czy zupa z Giga jest smaczna? Czy można stracić ubranie wskakując do rwącej rzeki? Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedzi w tej książce 😃. Ciekawa, zaskakująca, z humorem. Oderwać się nie można 😃. Polecam i czekam na kolejną część - oby nie za długo 😉
00

Popularność




Preludium

Pośród wszystkich dni jego dotychczasowego życia ten wydawał się wyjątkowo przepełniony dobrym losem. I bynajmniej nie chodziło o szczęście wypracowane jakąś powtarzalną metodą, magicznie zapewnione amuletem czy rzuconym czarem. Ot, zwykły fart, mrugnięcie oka życzliwej fortuny. Co więcej, szczęście to miało związek ze śmiercią, nagłą i mało ckliwą, a w konsekwencji z banicją i rozłąką. Ale po kolei.

Potwory mają to do siebie, że ich potworność zwykle uwypukla się w kontakcie z ludźmi. Kiedy im nie wchodzą w drogę, mówi się o drapieżnikach, samcach alfa, królach puszczy i tym podobnych. Wystarczy jednak, że jakiejś poczciwej, wygłodzonej gadzinie trafi się na ząb otłuszczony jegomość, w skutek czego zostaną po nim tylko buty i wspomnienia, wtedy… ooo, wtedy powstaje potwór! Nie inaczej było z eudypem złotogrzbietym, zamieszkującym środkowy i dolny bieg leniwej rzeki Cetny. Okres godów tego gatunku miał się zacząć dopiero za kilka tygodni, tak więc wbrew nazwie łuskowaty grzbiet młodego samca był jeszcze ledwo miedziany. Paszczęka długa na trzy łokcie stanowiła ponad połowę jego ciała, a jej niezwykła właściwość czyniła z eudypa rzeczonego groźnego rozrabiakę. Otóż mięsień dolnej szczęki pozwalał rozwierać ją tak, że otwór gębowy miał średnicę dwukrotnie większą niż długość głowy zwierzęcia, a tworzące się przy otwieraniu podciśnienie zasysało niewinną ofiarę do wnętrza obrośniętej spiralą zębów gardzieli. Z tego śmiertelnie niebezpiecznego narzędzia stwór korzystał jednak rzadko.

W gęstej mgle poranka eudyp obrał za cel gniazdujące w szuwarach kaczki. Wił się sprawnie między porastającymi brzeg trawami i turzycami. Oczy na krótkich słupkach wystawiał co rusz spomiędzy sercowatych grążeli, węsząc trop. Kaczek było w bród.

Z Krogulczej Baszty jeszcze przed świtem wyruszyła grupa niewolników, którzy mieli za zadanie przekopać kanał, by doprowadzić świeżą rzeczną wodę do skalistej warowni. Gdy wybuch laski nitroglicerytu rozrzucił gruz skalno-ziemny, podziemne wody natychmiast wypełniły otwór kałużą błotnistej mazi. Ruszyły szpadle, wagoniki i przekleństwa miotane przez niewyspanych robotników. Całe to niechlujne towarzystwo dudniło, łomotało, stukało i pukało, a dźwięki niosły się ponad szuwarami i drgały nieprzyjemnie pod wodą. Kaczki zerwały się i odleciały na drugi brzeg, nonszalancko pokwakując. Zdawało się, że i one używały słów powszechnie uznanych za obraźliwe. Eudyp zanurzył się cierpliwie pod wodę i, wciąż głodny, skierował w stronę plosa.

Wraz ze wschodem z Krogulczej Baszty wyruszył także wóz towarowy, ciągnięty przez dwie kobyły: postawną gniadą o rozrzuconej, gęstej grzywie, i wątłą srokatkę. Powożący ubrany był w kaftan spięty na przodzie klamrami, a jego kompan w lekką kolczugę o krótkich rękawach. Ich paramilitarne odzienie nijak nie pasowało do postawy. Obaj bujali się na wozie niedbale jak kilkuletnie brzozy samosiejki na skraju dachu. Z tyłu wozu siedział jasnowłosy młodzieniaszek. Jego ręce skuto na plecach kajdankami. Dołączony do nich łańcuch przeciągnięty był przez metalowy trzpień z otworem, wbity w poprzeczną deskę, wzmacniającą konstrukcję wozu. Wnikliwy obserwator zauważyłby, że młodzieniaszek mimo unieruchomienia dwóch kończyn trzyma się pakunków, którymi załadowany był wóz. Tę niezwykłą na pozór scenę tłumaczył jeden prosty fakt – chłopiec był czteroręki. Nazywał się Yr Noren i podobnie jak kilkudziesięciu innych dziwaków i wynaturzeńców zamieszkiwał sierociniec w Krogulczej Baszcie.

– Stój! – krzyknął Berti, jeden z powożących. – Prrrrr – dorzucił, ściągając lejce.

Drugi zaparł się o trzymaną w ręku rohatynę, a i tak prawie fiknął kozła.

– Noż jasny gwint i piękne panie! Co ty wyrabiasz! – poskarżył się koledze.

– A co wyrabiam? Wyjrzyj spod hełmu, to zobaczysz!

Ten drugi, zwany Gretem, wyjrzał zgodnie z sugestią. Za duży hełm przesunął dłońmi po głowie, tak by lepiej widzieć przez wąskie szpary. Groteskowy był to widok, ale bardziej profesjonalnej straży nie potrzebowano. Wóz towarowy z Krogulczej Baszty, od Fiffy van der Koss, nie mógł zostać zaatakowany w tej okolicy. Wystarczyła więc para durniów do powożenia i ochrony.

– Cetna most nam porwała?

– A co się dziwić. Idzie święto Hellore, koniec mrozów, roztopy poszły. Rzeka prowadzi więcej wody, a przeprawa od lat domagała się naprawy. No i masz! – Pierwszy strażnik wskazał palcem na sterczące ponad powierzchnię wody zręby bali, niegdyś podtrzymujących most.

– Tymczasem – dopowiedział ten drugi – pani Koss zachciało się świeżej wody w łaźniach i teraz wszyscy nad tym kanałem się mozolą.

– A cicho! – uciszył go Berti. – Nie wiadomo, kto gdzie uszu nadstawia. Spokorniej.

Tamten spokorniał.

– Trza bedzie naokoło! Jasny gwint i piękne panie – dorzucił spokorniały.

– Naokoło, ech… – Berti się skrzywił. – Będzie ze dwie dodatkowe godziny, nie obrócimy na obiad, a i może na kolację się spóźnimy! – zapowietrzył się.

Brzuchy zaburczały im praktycznie jednocześnie.

– Pamiętasz tę płyciznę? Tę, co na niej okonki ostatnio łowiliśmy?

– Ano.

– Tamtędy przecie wóz przejdzie. – Gret spojrzał na drewnianą konstrukcję, mrużąc oczy, że niby liczy. – Trza będzie tylko odciążyć.

– Dźwigać mamy te bele materiałów, garnki, tace?

– A tam, od razu my. Na co nam tego czterorękiego dziwusa nadali? Będzie w drodze tylko tyłek gniótł? Popracuje trochę.

Berti uśmiechnął od ucha do ucha, pokazując liczne braki w uzębieniu. Mieli plan.

Zjechali w dół rzeki, telepiąc się po nierównościach. Yr rozejrzał się badawczo. Dookoła ciągnęło się rozlewisko, szuwary, a nad tym wszystkim gęsty, cienisty las. Woda rzeczywiście była w tym miejscu płytsza, ale żeby od razu z wozem się pakować?

– A mości panowie utopców jakichś się nie lękają czy nawet zwykłych dratew? – zapytał chłopak.

– A ha, ha, ha – uśmiał się Berti.

– A to ci dopiero – dodał Gret.

– Na utopce i inne stworzenia tutaj miejsca nie ma, dawno połapane i zabite – stwierdził pierwszy strażnik.

– A dratwy – uzupełnił drugi – dawno przetrzebione. Fakt, miały cholerstwa ostre tarczki i oploty, ale i smaczne mięso. Może pojedyncza sztuka tu i ówdzie przepłynie, ale raczej w górze rzeki, nie tu.

Yr Noren pokiwał głową.

– Nie ma co, widać, że pani Koss wyrobów na handel nie posyła z byle kim – westchnął.

Chłopak zmartwił się jeszcze bardziej. Dwóch nieustraszonych, pewnych siebie głupków, wóz wyładowany po same burty i grząska płycizna, i on łańcuchem przykuty do tego wszystkiego. Co za los. Bertiego i Greta widywał już od jakiegoś czasu na zamku, na Krogulczej Baszcie. Byli jednymi z tych chłopów dosłanych baronowej Koss przez któregoś z rycerzy z południa w ramach podziękowania. Fiffa czerpała zyski z prowadzenia sierocińca pełnego dziwaków: były tam dzieci z ogonami lisów lub innymi animalnymi mutacjami, wróżbitki i jasnowidzki o oczach zakrytych bielmem, silni jak niedźwiedzie mieszańcy krasnoludów i gnomów, a także porzucone dzieci z okolicznych wsi i miasteczek. Sprzedawała je lub ich usługi: szkoliła na pałacową służbę, stajennych, pracowników fizycznych czy nawet drobnych szpiegów. Po wydaniu edyktu króla Karmina ten niegdyś bandycki proceder stał się absolutnie legalny. Ludzie zamieszkujący Płaskowyż Hvan nie byli otwarci na odmieńców. Gdy tylko zajęli tę część flotlandu Heimso, stopniowo i skutecznie tępili nacje zamieszkujące okoliczne lasy, polany i bagna. Mówili o postępie, stwierdzali, że „przyszła cywilizacja”.

Berti ostatecznie zluzował łańcuch Yra, ale tylko na tyle, by ten mógł swobodnie zdejmować pakunki. Gret przeprowadził na drugi brzeg parskającą srokatkę, rohatyną badając głębokość, i uradowany potwierdził, że wóz zanurzy się ledwo do połowy koła.

– Na dwa razy i już po drugim brzegu będziem jechać, a do gościńca ino mig! – emocjonował się Gret. – W drugą stronę na pusto lecimy, bez wyprzęgania przejdziemy! Jasny gwint i piękne panie! – krzyknął i ochoczo ruszył do pracy.

Jedna kobyła ciągnęła linę, przeprawiając na wpół załadowany wóz przez rzekę, a później druga ściągała go po resztę towarów. Yr chodził w tę i we w tę, bo nawet na chwilę go nie odpięli. Zmoczył przetarte onuce i dziurawe, znoszone płócienne spodnie, przewiązane w pasie prostym sznurkiem. Gdy załadowali wóz drugą połową dobytku, Gret wsiadł na niego i wraz z koniem ruszył przez bród. Wtedy tuż obok, po raz kolejny już tego dnia, eksplodował nitrogliceryt. Huknęło i rzuciło odłamkami. Zadudniła ziemia, a wstrząs poniósł się po rzece. Nawet najgłębiej powciskane w muł szczeżuje przymknęły muszle. Zniesmaczone kaczki ponownie wzbiły się w niebo, zakręciły wkoło i poszły nad las. Buszujący po okolicy eudyp, wściekły, że kolejne śniadanie ucieka mu sprzed pyska, wystrzelił ponad wodę jak bełt z kuszy i zorientował się, że pozbawiony roślinnego kamuflażu stanął oko w oko z trojgiem ludzi. Znał te istoty, nieraz na niego krzyczały, kamieniami rzucały i dzidami. Rozwarł więc paszczękę, prezentując trzy rzędy spiralnie rozmieszczonych zębów. I wtedy Berti krzyknął głośno:

– Potwór!

Koń podskoczył przerażony, pieniąc wodę, a następnie ruszył wzdłuż rzeki, pakując siebie i wóz w coraz większą głębinę. Jedno z kół zaczepiło o konar zatopionego drzewa, jęknęło i odpadło. Wozem zachwiało, Gretowi za luźny hełm ponownie zsunął się na oczy. Mężczyzna bujnął się niekontrolowanie i wypadł z pojazdu. Nabierający wody wóz nie oparł się naporowi nurtu i leniwie przekręcił na lewy bok. Miedziane tace, gliniane garnki, bele materiału i kozi ser – efekty niewolniczej pracy dzieci z Krogulczej Baszty – runęły do wody, a z nimi Yr Noren, wciąż skrępowany łańcuchem.

Eudyp zareagował instynktownie, wciąż z rozwartą paszczęką oparł się na szeroko rozstawionych łapach i czekał na Greta. Strumień zasysanej wody pociągnął wątłego mężczyznę, który cały czas próbował wyswobodzić się z przesłaniającego mu widok hełmu. Ręką macał na oślep, poszukując rohatyny, ale ta i tak nic by mu nie dała. Gdy Berti widział go ostatni raz, Gret wierzgał nogami, na wpół uwięziony w zamkniętej gardzieli miedzianogrzbietego gada. Rzeczny rozrabiaka w końcu doczekał się śniadania godnego potwora.

Eudyp zanurzył się pod wodę i jeszcze przez chwilę bąble powietrza znaczyły jego drogę ku kolejnemu meandrowi. Berti upadł na kolana. Gniada klacz targała się na brzegu, słysząc głuche chrapanie drugiej, stojącej po łeb w wodzie. Chłop nie zauważył nawet, jak pobudzony koń wierzgnął kopytem, trafiając go prosto w głowę. Poczuł ciepło, dudnienie, a następnie świat zawirował i zgasł. Omdlały wpadł w przybrzeżne szuwary.

Zimna woda nieprzyjemnie wirowała w nozdrzach Yra. Wolną parą rąk próbował wymacać kajdanki i łańcuch, ciągnące go na dno wraz z obracającym się wozem, ale nie było to łatwe. Koń z uporem szarpał drewnianą konstrukcją, starając się wyswobodzić. Noren poczuł za plecami kolejną drewnianą kłodę. Po sekundzie jedna z żerdzi, podpierająca lewą burtę wozu, wpiła się mu pod lewy obojczyk, a dojmujący ból sparaliżował ciało chłopca. Ścisnęło go jak w imadle. Wił się, ale nie mógł uwolnić się z tej pułapki. Zaczynało mu brakować powietrza. Świat zwalniał, jakby chciał ostatni raz pokazać mu się w całej okazałości. Promienie słońca zatańczyły na powierzchni wody i załamane wpadały w rzeczną toń. Zamigotała ryba.

Nagle Yr przestał słyszeć szum otaczającej go wody. Ból ustąpił uczuciu ciepła, a wraz z nim pojawiła się potrzeba działania i determinacja. Nie czuł wcześniej niczego takiego. Panika gdzieś zniknęła, odruch topielca, pragnącego złapać haust powietrza, przestał wykrzywiać mu usta i twarz. Fala energii kręgami rozeszła się po wodzie i okolicznych łęgach. W jej epicentrum stał Yr. Niepozorny szuwarek oblany zielenią kamuflażu, sterczący w turzycach i przyglądający się całej sytuacji od jakiegoś czasu, zadygotał. Dawno nie czuł takiej energii niosącej się przez las. Ktoś używał magii. Nieme stworzenie uśmiechnęło się i rozpostarło dłonie.

Tymczasem Yr wciąż walczył. Mięśnie chłopca stężały i w podświadomym geście rozerwały kajdany, druga para rąk wyprostowała się i odepchnęła wóz. Wyskoczył ponad wodę, nie wiedząc, co się dzieje. Miał wrażenie, że widzi i słyszy lepiej – konia, uprząż, liny zaprzęgu ciągnące się od wozu. Skoczył i ponownie całą siłą rąk rozerwał grubą plecioną linę jak kruchy, wielodniowy rogal znaleziony pod kredensem. Dosiadł klaczy, wbił pięty w jej boki i ciągnąc za grzywę, poprowadził ku brzegowi. Zwierzę instynktownie młóciło kopytami, by w końcu oprzeć się o muliste dno. Charcząc niespokojnie, koń wyszedł na brzeg. Noren popędził klacz na wprost, na oślep, w gęstwinę nieprzebytego lasu. W Zielone Piekło, jak mówili o tym prastarym skrawku puszczy, wciąż skrywającym liczne tajemnice. Ale Yr teraz o tym nie myślał, tętent kopyt dodawał mu otuchy. Z niedowierzaniem zerknął przez ramię. Bertiego tam nie było, nikt go nie gonił, nie nawoływał. Był sam, pierwszy raz w życiu. Wolny. Gdy tylko ta myśl zagościła w jego głowie, strach ścisnął go za gardło. Przywarł do grzywy zwierzęcia, jakby chciał je przytulić. Klacz jeszcze chwilę galopowała, by w końcu stopniowo zwolnić i stanąć. Piana ciekła jej z pyska – zwierzę pociągowe nie zwykło galopować czy nawet kłusować i teraz było równie wycieńczone jak Yr. Chłopak zsunął się z konia i spojrzał na niego, poklepując po grzbiecie. Przypomniał sobie, jak rozmawiał o wolności z Gigiem Gersonem, wiecznie naburmuszonym karłem, odpowiedzialnym za kuchnię Krogulczej Baszty. Siadali – gdy nikt nie patrzył – na murach, spuszczając nogi na dół. Pod ich stopami rozpościerała się przepaść, gwizdał wiatr, a w oddali, za gęstwiną Zielonego Piekła, przeciętego zaledwie dwiema nitkami traktów, biła łuna portu Brukke Host. Tutaj Cetna kończyła swój bieg i wodospadem Funfidel wpadała do Morza Mgieł.

– To będzie prosta restauracja z jadłem dla zwykłych ludzi! – opowiadał rozmarzony Gig. – Nie żadne króliki duszone w śmietanie i bażanty w sosie grzybowym i ziołach. Prosta strawa. Odżywcze polewki, pełne skwarek i kartofli, barszcze podawane w bochnach chleba, precle z gruzełkami soli…

Mógł wymieniać bez końca, dlatego Yr wchodził mu w słowo.

– Gig, przecież zwykli ludzie nie jedzą takich rzeczy. Polewka ze skwarkami? Ledwo im starcza na chleb z mąki z utartej kory brzozowej czy na tę zieloną breję z zagotowanej trawy i perzyn. Skaczą pod niebo, jak z królewskiego stawu rybę ukradkiem złowią.

– A co ty tam wiesz – pieklił się karzeł. – Chłopi to chłopi, chłopskie jadło to chłopskie jadło. Jasne. Brzozowa mąka, grzyby, maliny i jeżyny, ale w mieście czy przy traktach albo w portach jada się inaczej…

Godzinami tak rozprawiali, snując plany o wolności, której i tak nigdy nie mieli doświadczyć. A teraz Yr stał w lesie i mógł iść, dokąd chciał. Oczyma wyobraźni widział jasny kamień Baszty między szpalerem drzew, a na flankach piękną Adellę. Drobną, zwiewną dziewczynę o kruczoczarnych włosach spiętych w kok. Sierotę obdarzoną niezwykłym głosem i talentem tkackim. Baronowa zamierzała ją pewnie sprzedać jakiejś bogatej rodzinie, pieczętując kolejny lukratywny układ. Obiecywali sobie, że uciekną razem, popędzą w Śpiewające Jary i tam będą wiedli proste życie, dzieląc góralską dolę i niedolę z niedobitkami krasnoludów, kamiennych golemów, człekokształtnych diaktrymów o rogach jak u kozy i nogach zakończonych racicami. Marzenia były piękne. Ich realizacja wymagała jednak poświęcenia. Teraz to wiedział, czuł każdą częścią swojego młodzieńczego ciała. Wolność natychmiast przedstawiła mu się jako wymagający kompan życia. Co będzie jadł, gdzie spędzi noc? Jak wyciągnie Adellę z Baszty? Jak zdobędzie konie, by mogli uciec i jak skryją się przed gniewem Fiffy van der Koss, pani na Krogulczej Baszcie? Czy to w ogóle jest możliwe?

– Wolność – raz jeszcze powiedział sobie pod nosem i zdjęty zmęczeniem ułożył się pod jednym z drzew. W głowie słyszał czysty i elegancki sopran Adelli…

Patrz tam, patrz tam, jak niebo

zamyka skraj świata.

Jak żeglarz w morzu sunie

i los nim pomiata…

Patrz tam, patrz tam, jak wiatry

statkiem przewracają.

Żeglarz się masztu trzyma.

Podmuchy za nic go mają…

Nawet nie zauważył, kiedy słońce zniknęło za linią horyzontu. Długie cienie ustąpiły miejsca blaskowi księżyca. Koń odszedł, uciekł gdzieś, wiedziony instynktem. Strach Yra przybrał nową postać: teraz chłopak zwyczajnie lękał się o swoje życie. Wystarczająco dużo nasłuchał się o brzozowcach i ich biało-czarnych konarach, plączących stopy wędrowców. Szuwarki z pobliskich bagien lubiły ponoć robić psikusy i wciągać w bagniste kałuże, a tam węże i wije już robiły swoje. Zielone Piekło zaskrzeczało, zawyło, zahurgotało dziesiątkami dźwięków. Sowy, nietoperze, borsuki, rysie… Yr nie znał tego języka, na noc zwykle był zamykany w swojej celi, a tam koił go do snu własny oddech albo… chrapanie Giga. Zerwał się i zaszeleścił butami na podszyciu – czy ktoś go usłyszał? Albo coś…? A może to nie lasu powinien się bać, a straży z Krogulczej Baszty? Kolejne kroki stawiał już ostrożniej. Musiał jak najszybciej wrócić w okolice traktu wiodącego do portu. Skradać się niezauważony, wmieszać w tłum. To był jedyny plan, jaki przychodził mu do głowy. Począł odgarniać chaszcze i rozległe paprocie, poszukując śladów kopyt. Mógł przecież po nich wrócić na gościniec. Ale śladów nie było, a przynajmniej po ciemku nie mógł ich znaleźć.

Błądził po lesie, chodząc z wyciągniętymi rękami, jak gdyby chciał rozgarnąć otaczający go mrok. Kilkukrotnie poślizgnął się, potknął o konary i pokaleczył. W końcu trafił na polanę, gdzie w plamie księżycowego światła znalazł krzaki jeżyn. Rwał drobne, czarne owoce i pochłaniał je łapczywie, nie zważając na kolczaste gałązki. Był głodny, cały dzień nic nie jadł.

– Hej hej, ho ho! – Zakrzyknął ktoś z prawej.

– Ładnie to tak kraść u kogoś? – Teraz padło z lewej.

– Hej hej, ho ho – odbiło się echem i rozniosło po polanie.

Otoczyli go? Yr przypadł do ziemi i błądził wzrokiem wkoło, ale nikogo nie widział. Oddech miał przyspieszony.

Młody, szczebiotliwy głos odezwał się ponownie:

– Hu hu ha, hu hu ha! Przyjdzie kara, będzie zła!

Kolejny raz obiegł polanę wzrokiem i dopiero wtedy między drzewami zobaczył postać. Trudno było ocenić z tej odległości, w jakim jest wieku. Była odziana w szatę lub długą suknię.

– Hu hu ha, hu hu ha!

Teraz zobaczył ją po drugiej stronie. Pojawiała się i znikała w różnych częściach polany jeszcze kilka razy. A może to dwie albo trzy różne postacie?

– Hu hu ha, hu hu ha, młodzieńcze, przyjdź, zapraszam… Czekałam. Wiedziałam, że w końcu się zjawisz… – Teraz zaskrzeczała nieprzyjemnie. Miała głos jak szelest suchych liści rozgarniętych nogą.

Nieopodal, gdzieś między drzewami, słabo zapłonęło ognisko. Yr przez chwilę bił się z myślami, ale ostatecznie uznał, że nie ma innego wyboru. Istota lub istoty miały zdolności zdecydowanie przekraczające jego własne, tym bardziej tu, w środku Zielonego Piekła. Powolnym krokiem podążył więc w stronę światła. Teraz widział ją już lepiej. Była to niska, lekko przygarbiona kobieta ubrana w proste odzienie: zniszczoną burą suknię przewiązaną w pasie fartuchem. Materiał sięgał podłoża, liście wczepiały się w niego, mimowolnie tworząc kamuflaż. Z kieszonek na bokach fartucha wystawały jakieś zioła.

– Smakowały moje jeżyny?

Rozejrzał się, pozostałych nie było. Głos nie rozlewał się już po polanie, nie docierał z różnych kierunków, z daleka i bliska. Była tylko ta staruszka, tuż przed nim. Czy to kolejny fortel?

– Przepraszam, nie wiedziałem… Zwykle są… niczyje – odpowiedział najlogiczniej, jak potrafił.

Nieznajoma roześmiała się, a na jej pomarszczonej twarzy zatańczyły światłocienie. Ogień drobną kreską wił się wśród kamiennego kręgu. Yr schylił się i pieczołowicie począł dmuchać.

– Eee, będziemy tak dmuchać do rana. Drewno jest mokre po wczorajszej ulewie – prychnęła kobieta i dodała: – Odsuń się.

Nim Noren zdążył postawić krok, zamamrotała jakieś słowa i cisnęła w palenisko drobne kulki wyciągnięte z kieszeni fartucha. Ogień wystrzelił, tworząc wielką pomarańczową łunę. Oczywiście na mieszkance lasu nie zrobiło to wrażenia, kontynuowała za to skrzekliwie:

– Więc to o tobie szuwarki rozprawiają od rana?

– Szuwarki? Przecież one nie…?

– Nie mówią – weszła mu w słowo. – Ale ja je słyszę. W tych małych zielonych główkach czasami rodzą się wcale nieliche przemyślenia.

Yr stężał, jakby ktoś wsadził go w przerębel.

– Ty, ty jesteś… Jędzą?

– Jędzą? Hu hu ha, tak teraz na mnie mówią? Kiedyś to przynajmniej byłam Babą Jagą. No, ale czasy takie, co się dziwować. To co, zapraszam do piernikowej chatki, hę? – mlasnęła obrzydliwie.

– Co? Nie! – Yr cofnął się kilka kroków. Dobrze znał historię o jędzach z Zielonego Piekła i ich sztuczkach. Byli tacy, co znajomość z nimi przypłacili życiem. Uroki, iluzje, tajemnicze wywary: arsenał starych leśnych bab był wielce bogaty.

Jędza uśmiechnęła się, zadzierając swój garbaty nos z obowiązkowym pieprzykiem na końcu. Uniosła dłonie, rozczapierzając kościste palce, i donośnym, teatralnym głosem zaintonowała:

Hu hu ha, hu hu ha, jędza straszna, Jędza zła!

I na miotle przez noc leci, by porywać biedne dzieci!

Chatkę słodką ma z piernika

Kto tam wejdzie… przepadł, znika!

Bęc!

Skończyła, znów zgarbiła się, zmalała jakby i dopytała:

– Tak to szło? Czy zmienili zwrotkę? Od czasu do czasu albo coś zmieniają, albo piszą nową.

– Nie oszukasz mnie! – żachnął się młodzieniec.

– Nawet nie próbuję. Chłopcze drogi, znam ten las jak własną kieszeń i uwierz mi, czy sama, czy z jego pomocą, jeśli tylko bym chciała, mogłabym dawno pozbawić cię zdrowia albo życia.

Postąpiła bliżej i gestykulując, tłumaczyła:

– Słychać cię z daleka, pachniesz inaczej, przecinasz ścieżki starej Raheli, wadery prowadzącej młode z ostatniego miotu, a to samo w sobie nie jest ani mądre, ani bezpieczne. W końcu kradniesz mi jeżyny i gdybym cię nie zatrzymała, wpadłbyś na tereny brzozowców.

Gdy wypowiedziała te słowa, w szpalerze lasu, tuż za jej plecami, coś się przesunęło, zaszeleściło, jęknęły drewniane gałęzie. Jędza spojrzała w tamtą stronę i wykonała niedbały gest ręką. Znów coś jęknęło i skrzypnęło. W pomarańczowym blasku ognia Yr zobaczył, jak jedna korona drzewa osiadła. Zupełnie jakby ktoś złożył się do snu. Ktoś albo raczej coś.

– Strasznie nadwrażliwi są… Wybacz, rzadko nas tu ktoś odwiedza. – Jędza przysiadła przy ognisku i roztarła dłonie, chuchając w nie uprzednio. – To co, zaspokoisz ciekawość starej babki? Kto cię magii uczy? Jakaś stara góralka ze Śpiewających Jarów, a może wieszczka spod Lindgren? Była tam taka jedna ongiś, coś tam umiała, fakt, ale… głównie oszukiwała naiwnych chłopów. Umówmy się.

– Magia, jaka magia? Jestem… po prostu dziwusem…

Rozłożył swoje cztery ręce jak pająk szykujący się do spaceru po świeżo utkanej pajęczynie.

– Dziwusem… hu hu ha, hu hu ha… – zaintonowała jędza.

Yr pomyślał, że mógłby po prostu powiedzieć, co się stało, ale skąd mógł mieć pewność, że jędza nie współpracuje z panią van der Koss? Że baronowa nie ma swoich szpiegów tu, w lesie, i że za chwilę nie pojawi się wysłannik, który zakuje go na powrót w kajdany? A może tak byłoby łatwiej?

– Muszę iść… – rzucił ostrożnie, czując, jak napór myśli pozbawia go zdolności do racjonalnego osądu sytuacji.

– Już, tak bez jedzenia?! A to mi się gość trafił! Nawet herbatki z sosnowego igliwia się nie napijesz? Mam napar w chacie, o tam. No co tak patrzysz? Jasne, że nie jest z piernika! To zwykła stara chata.

– Nie! Muszę już iść, teraz…

– Spieszno ci w ręce lasu? – Zamilkła, jakby chciała, by Yr wsłuchał się w nocne śpiewy, chrzęsty, pohukiwania i szelesty. – A idź, wolny jesteś. Możesz zrobić, co chcesz! Idź, ja cię nie trzymam.

Wskazała ręką w stronę szpaleru drzew. Tuż za jasnym okręgiem ognistego światła otwierał się bezmiar ciemności. I był to rodzaj ciemności silnie pobudzającej wyobraźnię, szczególnie kogoś, kto większość życia spędził za murami, w kajdanach, kogoś, kto musiał robić, co mu przykazano i nic ponad to. Yr bardzo chciał dostrzec szansę, drogę do innej rzeczywistości, ale im dłużej się wpatrywał, tym wyraźniej widział, jak w ciemności wiją się i ruszają konary, świecą oczy, migają kształty. Obleciał go strach.

– Zzz… może, zzzostanę do rana? Zostanę na posiłek. – Złapał pierwszą myśl przelatującą przez umysł i dodał: – A może później pomożesz mi stąd wyjść? Znasz drogę do Brukke Host, prawda?

Czy to zabrzmiało jak umowa „coś za coś”?

– Jasne, że znam… Cieszę się, że postanowiłeś dotrzymać towarzystwa starej kobiecie. Hu hu ha, hu hu ha, dzisiaj gościa baba ma – rzuciła wesoło Jędza, oddalając się w stronę swojej chaty.

Wnętrze tonęło w mroku. Wilgoć potęgowała zapachy ziół, których wiechcie wisiały uczepione przy powale. Yr przypomniał sobie kuchnię Giga, to od niego poznał nazwy poszczególnych roślin i teraz słyszał w głowie, jak zachwycony karzeł rozprawia o swoim zielniku, używając kompletnie niezrozumiałych dla Yra słów: „Garbniki, flawonoidy, witamina B1 i C, związki żywicowe i kwas rozmarynowy, nic więc dziwnego, mój drogi, że szałwia to tak doskonały środek bakteriobójczy. Napar albo olejek eteryczny z tego cudeńka niejednemu ułatwił powrót do zdrowia…”. Z zamyślenia wyrwała go Jędza, przynosząc dymiący napar i świecę, roztaczającą wątłą bańkę światła. Po lewej od wejścia stało stare, zasłane matami i kocami łóżko, a po prawej – piec. Duży, jasny od pobielonego wapna, chlebowy piec.

– Podziwiasz mój zielnik?

– Tak, tych roślin jednak nie znam, a są piękne. – Wskazał na błękitne kwiaty.

– To niedobrze, mój drogi, niedobrze…

– Dlaczego? Mają jakieś uzdrawiające właściwości, jak szałwia? Albo są aromatyczne jak mięta?

– Są śmiertelnie trujące! Hu hu ha, hu hu ha…

Yr zamarł. W kuchni Giga nie było trujących roślin, bo i karzeł nikogo nie zamierzał truć.

– To jest tojad mocny, obok jaskrów, pokrzyka czy ciemiężycy to jedna z najbardziej trujących roślin na tym flotlandzie. Tojad może i ma piękne błękitne kwiaty, ale zawierają one substancje paraliżujące, w odpowiednim stężeniu oczywiście. Dech w piersiach ustaje, serce też… kkkkkkkrrryk. – Przeciągnęła palcem po szyi, by zaraz dodać: – Herbatka gotowa!

Yr poczuł, jak pot leje się mu po czole. Herbatka? „A z czym?” – wydawało się bardzo logicznym pytaniem. Ale się wpakował. I ten piec! Po co Jędzy w środku lasu taki piec? Teraz sobie przypomniał historię Jana i Małgorzaty Kutzów. Zaginęli kilka lat temu, pamiętał. Gdy zjeżdżali z Krogulczej Baszty na targ, miasto było obwieszone ogłoszeniami. Rodzeństwo Kutzów wywodziło się ze znanej w porcie rodziny kuśnierzy. Ich płaszcze, czapy i rękawice z norkowych i lisich skór nosiły damy na całym wybrzeżu, a część wyrobów eksportowano ponoć na drugi brzeg Morza Mgieł. Mimo bogactwa i kontaktów rodziny, wyznaczonych nagród i wynajętych jasnowidzów nikt nie odnalazł dzieci. Ostatni raz zaś widziano je właśnie nieopodal Zielonego Piekła, gdy towarzyszyły myśliwym. Czy ten piec jest wystarczająco duży, by zmieścić tam dzieci? Plotki głosiły…

– No i mamy pyszny, gorący napar!

Metalowy dzbanuszek, trzymany przez szmatę, brzdęknął nieznacznie o drewniany stół.

– O, przepraszam. – Jędza zamlaskała. – Już nie te ręce. Pomożesz, młodzieńcze?

Yr przejął dzbanek i począł nalewać napar do ustawionego na stole drewnianego kubeczka. Drugi zostawił pusty.

– A tyś nie spragniony?

Ich oczy spotkały się, chłopak nie wytrzymał jednak spojrzenia.

– Ach tak, rozumiem… – Jędza znów mlasnęła. – Już tłumaczę.

Jej sylwetka zniknęła na chwilę w ciemnym kącie pokoju. Coś skrzypnęło, drgnęło i powietrze przeszedł syk. Strzała wyfrunęła z ciemności i wbiła się w podtrzymujący strop drewniany kloc, zaledwie kilka cali obok ramienia Norena. Chłopak zerwał się i skoczył do tyłu. Dogonił go piskliwy śmiech.

– Hi hi hi, hu hu ha, ale ci stracha napędziłam! Jeszcze trochę i byś się w spodnie spaskudził. Hi hi hi!

– Zostaw mnie! Czego ode mnie chcesz! Bawisz się mną, korzystając z okazji, a później co? Hę? Wrzucisz do pieca, otrujesz? – Targnął się w stronę drzwi.

– Ech tam, gadasz głupoty! – ryknęła. – No fakt… chciałam się trochę zabawić twoim kosztem. Zrozum, okrutnie tu nudno! – Przez chwilę wyglądała na zmieszaną. Szybko jednak dodała: – Ale bardziej chciałam nakłonić cię, żebyś znów sięgnął po magię. Niebezpieczne sytuacje to dobry pretekst do jej użycia. Chciałam znów poczuć te przyjemne wibracje, towarzyszące rzuconemu urokowi czy też nagłemu przypływowi siły albo innemu wezwaniu… Ale ty się nadal ukrywasz ze swoim magicznym talentem albo… nie masz o nim pojęcia… – Mlasnęła zamyślona i wypiła wywar jednym duszkiem. – Jak widzisz, herbata nie jest zatruta, nie fiknęłam kozła. To zwykły napar z igieł sosny, ale rozumiem. Jesteś zestrachany. Jak dziecko, które pierwszy raz opuściło matkę…

Zatrzymała się w pół zdania, rozumiejąc swój nietakt.

– …ty nie znałeś nawet matki… Jak każdy dziwus, mieszkasz w Krogulczej Baszcie?

Osunął się. Jędza słyszała, jak łka. Wstydził się tych łez, ale jednocześnie nie znał sposobu na ich zatrzymanie. Przetarł twarz.

– Dzisiejszego popołudnia jakimś zrządzeniem losu wyrwałem się straży. Nie chciałem tego, to się po prostu… stało. Nie używałem żadnej magii! Magii nie ma! Eudyp wyskoczył z wody, mnie coś przygniotło, tonąłem, a później jakoś… sam nawet nie wiem jak, wyrwałem się, wspiąłem na konia i nic nie myśląc, popędziłem przed siebie. I dopiero w tym lesie to poczułem…

– Magię?

– Nie. Wolność.

– Hu hu hu, hu hu ha… – westchnęła.

Dłuższą chwilę siedzieli w ciszy.

W końcu Jędza podeszła i wyciągnęła z drewnianej podpory wcześniej wypuszczoną strzałę.

– Tojadem truję groty, a później sprzedaję przy gościńcu. Nie mnie do miasta na targi latać… Jeździć – poprawiła się. – A to – wskazała na piec – jest zwykły piec chlebowy. Kiedyś, jak jeszcze działał Młyn Klekot na wschodnim dopływie Cetny, ludziska z osady zachodzili do mnie i kupowali a to chleb, a to bułki z jagodami leśnymi. Przy tym ognisku, co dziś paliliśmy, niejedna zabawa się przeciągnęła do świtu. Dzieci śmiały się, piliśmy i tańczyliśmy… A teraz wiadomo:

Hu hu ha, hu hu ha,

wredna Jędza, Jędza zła.

Wnet do lasu cię zabierze,

Zacznij mówić już pacierze!

Bęc!

I tak dalej, i tak dalej. Bez końca.

Yr wstał i ostrożnym krokiem wrócił do stołu. Jędza siedziała zadumana, patrząc w dno kubka.

– Co tak się gapisz na mnie? No nos jak nos, przegrodę mam trochę skrzywioną, za dzieciaka spadłam z miotły.

Roześmiali się.

– Jestem Yr Noren.

– Jędza, miło mi.

– Naprawdę Jędza?

– Nie, ale mojego imienia od dawna nikt nie używa. Po co mam je więc obwieszczać? A co do wolności, Yr… – westchnęła. – No cóż…

Rozsiadła się wygodnie.

– Prędzej czy później każdy dochodzi do wniosku, że wolność to nic innego jak odpowiedzialność. Tak, tak. – Zerknęła w stronę okna i kontynuowała: – Nawet jakiś rozpuszczony, dobrze urodzony bachor, któremu korona przypada w dziesiąte urodziny i który latami toczy wojny, przestawiając jedynie pionki na mapie, prędzej czy później poczuje brzemię odpowiedzialności. Wojna albo przekroczy bramy jego grodziska, albo on sam wyjedzie poza nie, by zobaczyć, co kryje się za tymi ruchami pionków na mapie. I uwierz mi! Od tego momentu zmieni swoje życie i już ostrożniej będzie przestawiał drewniane figurki koni i żołnierzy, flagi i inne precjoza na stołach taktycznych. Oczywiście, są wyjątki od tej reguły, świat nosi wielu skrajnie okrutnych władców. Jednak z powodu swojego permanentnego braku odpowiedzialności, jak historia nam pokazuje, prędzej czy później kończą na stryczku albo szafocie. – Wbiła wzrok w dziwusa. – I tam też kończy się ich wolność. Nie ma wolności bez odpowiedzialności.

– A czym może się skończyć wolność dla mnie? – zapytał Yr.

– Wolność nie oznacza – kontynuowała Jędza – że od razu możesz iść, gdzie chcesz, ale możesz przynajmniej zdecydować, w którym kierunku. Boisz się, bo umiejętność dokonywania właściwego wyboru przychodzi wraz z praktyką życia, a twoje do tego czasu było, powiedzmy, mocno ograniczone… Ale pierwszą decyzję podjąłeś dobrą. Nie siedziałeś tam przy tonącym wozie, nie poddałeś się, zawalczyłeś o siebie, a później czmychnąłeś w Zielone Piekło, wprost w mój jeżynowy chruśniak. Myślę, że powinieneś kontynuować tę wyprawę, nie zawracać…

– Jestem dziwusem, co mam robić? Chować się po lesie? – dorzucił smutno.

– Nie patrz na swoje cztery ręce jak na coś, co cię ogranicza. Zapamiętaj starą babę, która niejedno już przeżyła i widziała: talenty jednego wzbudzają zazdrość u drugiego.

– Talenty? Popatrz na mnie! Mam cztery ręce! Jak wchodzę do miasta na targ, muszę chować dodatkową parę pod luźnym okryciem, bo inaczej ludzie zaczynają rzucać we mnie główkami sałaty. Król podpisał…

– Król, król… ech… Król Karmin to ułomek, odrósł od ziemi ze trzy łokcie, a w zamku, jak tylko rozpoczął panowanie, przesunęli klamki i kołatki w dół, żeby nie musiał do nich doskakiwać jak konik polny, hi hi hi. To dzięki takim jak ty doszedł do władzy. Tak, tak. Polityka to gra pozorów. Posłużył się wami jak wyborczym fortelem, mając Fiffę van der Koss za sprzymierzeńca. Podsunęła mu rozwiązanie: zalegalizować handel żywymi istotami i wyzysk dziwusów, a ona zajmie się resztą. Ludzie boją się inności, no i zazdroszczą wam niektórych przymiotów. Pomijając twoje cztery ręce, nie zwróciłeś uwagi, że wszystkie dzieci z animalnymi mutacjami są niezwykle piękne?

– Być może – burknął Yr, niewiele rozumiejąc z tego wywodu.

– Ile tam, w Krogulczej Baszcie, macie cudownych dziewczynek z lisimi ogonami czy malowanych chłopców, kicających na sprężystych kozich nogach?

Yr zobaczył w głowie rudą Kavellę, blondwłose Annę i Brejne, i silnego Mikitę, chodzącego na swoich kozich nogach po prawie pionowych skałach. Było ich wielu w baszcie pani van der Koss. Jędza się nie myliła.

– …matki wiedziały, że ich pulchne dziewoje z bliznami po ospie albo oczami rozbieganymi w dwa kierunki świata nigdy nie znajdą mężów, bo najlepsze dla nich partie wzdychały do pięknych dziwusek-animalek – kontynuowała Baba. – Komu przeszkadzałby rudy ogon, skoro dziewczyna miała twarz anioła i patrzyła w jeden punkt!

– Wspominałaś, że historia rozlicza władców… – zaczął.

– Historia rozlicza – weszła mu w słowo – ale jest oznaką naiwności wiara w to, że rozliczy króla Karmina za czasów twojego tutaj bytowania… – Mrugnęła do niego okiem.

– Co?

– Historia potrzebuje czasu… Musi się napisać, zapętlić kilka razy, pobłądzić, spróbować nowego, wrócić do starego i tak w koło… A ty, mój drogi, musisz wyjechać.

– Dlaczego? Zostawiłem na zamku… – zaprotestował chłopak słabo.

– Kogokolwiek tam zostawiłeś, teraz go nie odzyskasz. Sam? W świecie, który cię nie chce i nie rozumie?

– Ale ja tak nie mogę. Odpowiedzialność, rozumiesz? Odpowiedzialność za nich mi nie pozwala! – krzyknął i wtedy zrozumiał. To tu był jego lęk. Nie bał się nocy, dzikich zwierząt ani żołnierzy Fiffy. Najbardziej bał się, że nie wróci do Adelli czy Giga, do swoich jedynych przyjaciół, pokrewnych dusz, do swojej ostoi. Bał się o nich.

– Decyzje, tego ci jeszcze nie powiedziałam, dzielą się nie tylko na dobre i złe, ale również na łatwe i trudne – dodała Jędza.

Znów zapadła cisza. Oddech kobiety lekko rzęził, mlaskała też co jakiś czas, mamrocząc coś niezrozumiale. W końcu się odezwała:

– Przyznaję, chciałam cię tu zatrzymać, ot, żeby mieć do kogo gębę chociaż otworzyć, ale ty musisz iść dalej. Życia się tu nie nauczysz.

Poczłapała wokół stołu. Yr nalał sobie herbaty. Była ciepła, gęsta i aromatyczna, słodzona miodem i doprawiana malinami. Cudowna. Łapczywie wychylił kubek, nie zwracając uwagi, że prawie parzy sobie język. Wtedy coś zatrzeszczało mu za plecami. Odwrócił się.

To były drzwi. Skakały w zawiasach, jakby dostały drgawek, turkocząc metalowymi okuciami. W końcu wyrwały się i wypadły na podwórze. Tam zakręciły kółko i zatrzymały się przed domem. Leżały poziomo jak blat stołu, unosząc się nad ziemią.

– Mietła mi się ostatnio złamała, więc znajoma z Górnej Polany zrobiła mi na zlocie taki eliksir dający zdolność lotu – tłumaczyła się Jędza, widząc zdziwienie Yra. – Ale ręce nie te, do domu wchodziłam, flakonik mi wypadł i wylało się toto na drzwi zamiast na nową mietłę. I teraz na tym latam…

Pokazała ręką, wyraźnie zawstydzona.

– No… wsiadasz?

– Po co? – zapytał.

– Lecimy do miasta. Musisz odbyć przyspieszony kurs dokonywania wyborów – zakomunikowała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Już, teraz? Nie możemy do rana pocze…?

– Do rana? – przerwała mu. – Jak nas chłopi zobaczą, to zaraz dzbuki, kamienie i strzały polecą w naszą stronę. Jak latasz na miotle, drzwiach, krześle czy tam konewce… lepiej rób to w nocy! Żeby cię nie widzieli!

Brzmiało to rozsądnie. Yr wskoczył na drzwi. Te zachwiały się niepewnie, zabujały. Podał rękę Jędzy.

– Dobre maniery, dziękuję!

Kobieta wysunęła jedną nogę z przodu, ręce rozłożyła na boki, łapiąc równowagę.

– Lepiej się połóż i mocno trzymaj skobla, czasami buja.

– Ale… czy to bezpiecz…

Nie zdążył dokończyć. Jędza wykonała gest ręką i drzwi skoczyły do przodu. Początkowo leciały nisko i powoli, ale gdy tylko dotarli do polany, znacznie przyspieszyły. Wiatr zagwizdał w uszach Yra, gdy wznieśli się ponad korony drzew. Podmuchy wywiały resztki ziół z kieszeni fartucha Jędzy. Srebrzysty księżyc błyszczał na najwyższych partiach lasu lub odbijał się w licznych mokradełkach, jeziorach i starorzeczu Cetny. Lot się ustabilizował.

– Nie martw się, mam wylatanych wiele godzin. – Starała się przekrzyczeć wiatr. – Długo przed edyktem Karmina, wykluczającym wszystkich nieludzi i odmieńców z życia publicznego, pracowałam w lokalnej poczcie jako goniec. Wtedy to dopiero byłam zalatana, hi hi hi, hu hu ha! – krzyczała rozradowana Jędza.

Lot nie trwał jednak długo. Gdy tylko las się przerzedził, wiedźma, balansując na nogach i kręcąc rękami, obniżyła lot i zatrzymała się na polanie. Drzwi usiadły nisko, kładąc trawy. Na horyzoncie majaczył mur obronny portu Brukke Host.

– Tutaj zniknęło rodzeństwo Kutzów i tutaj kończy się granica mojej wolności… Podjęłam kiedyś decyzję, że nie będę jej przekraczała.

– Może ja też…

– Nie! Nie pozwolę ci zostać, zawrócić. Głowa podpowiada ci teraz: „schowaj się”, ale to byłby błąd. Zasiedziałeś się w tej baszcie i tylko takie życie znasz, ale to nie jest życie! Skosztuj wolności, dokonaj jeszcze kilku wyborów, poczuj ich konsekwencje. Zobaczysz, jak codzienność zmieni smak. Na lepsze. A błędy? Popełnisz ich wiele, ale bez błędów się nie da!

Zeskoczył posłusznie z drzwi. Jędza wyjęła coś z kieszeni fartucha.

– Zapomniałabym. To jest archeon. – Podała mu niewielki, tandetny pierścień z szarym koralikiem nieznanego pochodzenia. – To prosty magiczny indykator – tłumaczyła dalej. – Kamień zmieniający formę, kolor lub strukturę pod wpływem magii. Jeśli kiedyś zobaczysz, że się zmienił, to przywołaj sytuację, która do tego doprowadziła. Przyjrzyj się jej, być może nie wiesz o sobie wszystkiego, być może… cztery ręce to nie jedyny twój atut, Yr.

– Dziękuję! – Nic więcej nie potrafił z siebie wydusić.

Rzucił się na Jędzę i uściskał ją. Pachniała lasem i ziołami.

– Nie lubię długich pożegnań. Wracam do siebie. Lepiej, żeby przed świtem te drzwi trafiły w swoje zawiasy.

Wzniosła się ponownie, balansując nogami, zakręciła koło nad polaną, skrząc się w świetle księżyca, i zniknęła, szarpiąc korony drzew. Yr został sam. Sam ze swoją wolnością.

Tak było. Stara Jędza odleciała do siebie, tymczasem nasz szczęśliwym zbiegiem okoliczności wyzwolony bohater skierował się w stronę murów miejskich. Oczywiście wieść o jego zaginięciu zdążyła już dotrzeć do Fiffy van der Koss, pani na Krogulczej Baszcie. I gdy tylko struchlały sługa przedstawił jej nowinę, baronowa krzyknęła z wściekłością.

Część 1

Wolność

Rozdział 1

Gdy tylko struchlały sługa przedstawił jej nowinę, baronowa krzyknęła z wściekłością:

– De-zyn-woltura!

Wściekłość Fiffy van der Koss była teatralna w sposób skończony. Krzyczała, zaciskała pięści, gestykulowała i rzucała mordercze spojrzenia. Nie. Wcale taka nie była, ale wiedziała, że takim zachowaniem zwraca uwagę, wywiera presję. A tego właśnie chciała, grała więc dalej. Zmarszczyła bladą, pociągłą twarz, wydęła usta podkreślone zieloną szminką i szeroko otworzyła szmaragdowe oczy. Piękne, zadbane, lekko kręcące się kasztanowe włosy odrzuciła tak, by lepiej było widać tatutaż pokrywający całe czoło geometrycznym napisem „Ille mutte”, co w języku Poprzedników oznaczało „Wasza Matka”. Kanclerzowi Bartoliniemu, szefowi straży Askinowi Batiście i samemu Bertiemu nie było do śmiechu. Temu ostatniemu najmniej, leżał bowiem na ławie tortur. Kat zdążył już zapiąć mu łańcuchy na rękach i nogach i lekko go rozciągnąć. Fiffa delikatnym gestem poprawiła złotą ozdobę, opierającą się o płatki nosa i rozchodzącą dwoma wyrostkami wzdłuż krzywizny brwi.

– Błagam, o pani! Nic nie wiem. Nie brałem udziału w żadnym…

– Ssspisssssku – zasyczała jak wąż.

– Nie, jest tak, jak mówiłem. Błagam o litość.

Mrugnęła okiem do kata. Zgrzytnęły zębate koła ukryte pod stołem, łańcuch się napiął.

– Ajjj auuuuu – zawył Berti.

Wtrącił się Bartolini, przecierając spocone czoło:

– Pani Baszty, pani miłościwa… toż to prosty chłop. Zapewne prawdę mówi.

– MILCZ! – wrzasnęła.

– Mówię prawdę, mówię prawdę, mówię… – powtarzał w kółko Berti.

– Podsumujmy – wycedziła przez zaciśnięte zęby Fiffa. – Zerwało most, tak? Ten na głównym trakcie?

– Tak!

– I Yr, mój Yr, zasugerował przeprawę w bród, przez płyciznę w dole rzeki, tak było?

– Tak zeznał Berti – wtrącił Batista, patrząc uwięzionemu prosto w oczy.

– Tak było? – pytała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Taaaaak, pani – wyjęczał rozciągany łańcuchami Berti.

– Odpięliście go od wozu?

– NIE!

– To jak zwiał? Hę? – zażądała odpowiedzi baronowa.

W sali tortur zapadła nieznośna cisza. Berti chciał odpowiedzieć, być może zdjęty strachem pragnął nawet wyznać prawdę, ale… zemdlał.

– Rozkuć go! – wrzasnęła Fiffa.

Bartolini i Batista odetchnęli z ulgą. Za wcześnie.

– Bartolini! – pisnęła baronowa.

– Tak, pani?

– Zwołaj dzieci na dziedziniec, przeprowadzę własne śledztwo.

Askin Batista przełknął ślinę. Kazał Bertiemu kłamać, uznał, że tak będzie lepiej. Po co straży jakieś problemy, po co nieprzyjemności. Zwalenie winy na czterorękiego dziwusa wydawało się rozwiązaniem idealnym. Po pierwsze Yr nie miał żadnych praw, po drugie miał tysiące powodów, by uciec, więc czemu nie miałby skorzystać z okazji? Wspominanie Pani Krogulczej Baszty o eudypie, niesubordynacji i lekkomyślności straży mijało się z celem. Aż do momentu, gdy wyszli na dziedziniec pełen dygoczących dzieci. Zerwano je z łóżek, w dziurawych piżamach, bez butów. Szef straży szybko zrozumiał, że przedstawienie dopiero się zaczyna. Fiffa rzuciła okiem na swoich podopiecznych. To nie miało być śledztwo, ona już wydała wyrok.

– Skarbeńki! – syknęła z udawaną troską. – Mieliśmy dziś mały incydent. Jeden z naszych braci zniknął w Zielonym Piekle! Martwi mnie to… przeokrutnie.

W grupie równiutko ustawionych sierot, animalek i dziwusów stała smukła, eteryczna wręcz Adella. W jej eleganckiej, pociągłej, klasycznie pięknej twarzy tkwiły ciemnoniebieskie, smutne oczy. Kosmyki niedbale oblepiały twarz i chowały się za kołnierzem mizernej piżamy. Gig zaciskał zęby z wściekłości. Cokolwiek jednak ich teraz przepełniało, nie mogli i nie chcieli tego pokazać. Nie tylko dlatego, że uczono ich ukrywać i powstrzymywać emocje, ale przede wszystkim by nie zdradzić się i nie dać satysfakcji Pani Krogulczej Baszty. Miała ona bowiem szczególny dar karmienia się do syta smutkiem i troskami innych.

– Oj, martwi mnie to – mówiła dalej baronowa. – Mimo opieki, jaką roztaczam nad wami, ktoś decyduje się na ucieczkę! Korzysta z pierwszej szansy i ot tak, czmycha w czeluść lasu, w dzicz, choć tu ma dach nad głową, strawę i ciepło, a także… rodzinę. Bo przecież tym jesteśmy. Rodziną.

Zmierzwiła włosy Mikity, następnie stanęła tuż za Gigiem i pchnęła go nonszalancko. Ryży karzeł postąpił krok, chrupnęły mu knykcie.

– I ty – dodała, wskazując na Adellę.

Dziewczyna uniosła głowę i wystąpiła z szeregu. Miała wilgotne oczy.

– Ooo, jaka ładna para. Macie coś do powiedzenia w sprawie ucieczki Yra? Waszego przyjaciela Yra? Nie mylę się, prawda? To wasz przyjaciel?

Nic nie mówili.

– Jaka cisza! Zmowa? A może zwyczajnie jesteście zaskoczeni? – Uśmiechnęła się krzywo. – No, maluchy, głowa do góry. Wiem, to boli, Yr was po prostu zostawił. Nie powiedział, że zamierza uciec?

Czekała przez moment. Gig zacisnął pięści. Napięte mięśnie twarzy nienaturalnie zmarszczyły mu czoło.

– Każdy z nas zrobiłby to samo, gdyby tylko nadarzyła się okazja – wypluł zdanie jak jad.

– Ach tak… No dobrze. – Fiffa nie dała wyprowadzić się z równowagi. – Kiedy dzieci dają się we znaki, mama musi je ukarać.

Odwróciła się do strażnika.

– Na północny mur z nim! I ją – wskazała na Adellę – też zabierz do kompletu. Reszta do łóżek! Od jutra wstajecie o godzinę wcześniej i pracujecie o godzinę dłużej. Do odwołania! Zrozumiano?

– Tak, mamo! – Przerażone dzieci cicho wyrzuciły z siebie wyuczoną frazę.

– Nie słyszę!

– Tak, mamo! – krzyknęły nieco bardziej ochoczo.

Strażnicy zaczęli rozganiać grupy do dormitoriów.

Fiffa van der Koss zawołała Batistę, oddalającego się w stronę krużganków.

– Czy sprawę możemy uznać za zakończoną? – zapytała.

– Tak, pani! – potwierdził dowódca straży.

– Otóż NIE! Jak śmiesz mnie okłamywać, durniu! – zagrzmiała jak pierwsza letnia burza. – Przecież dobrze wiem, że Yr nie mógł zasugerować skrótu przez płyciznę, bo nie miał o nim pojęcia! Myślisz, że puszczam moje dzieci na spacery samopas po okolicy? Mam je wystawiać na te wszystkie niebezpieczeństwa? Wilkołaki, eudypy, wilki, rysie, brzozowce i inne świństwa! To moje dzieci! Pilnuję ich i wiem, gdzie chadzają na spacery. A to prowadzi mnie to prostego wniosku. – Uspokoiła się trochę i dorzuciła: – To te dwie zakute pały z twojej straży wymyśliły cały ten skrót przez rzekę.

W pierwszym odruchu Batista chciał wygarnąć baronowej, że notoryczne kontrolowanie dzieci, właściwie ich zniewolenie, nie ma nic wspólnego z troską. Przytomnie uznał jednak, że to nie czas ani miejsce na takie dysputy. Miał jeszcze szansę wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji.

– Ależ pani… – włożył w te dwa słowo sporo szacunku. Nadaremno.

– MILCZ! – wrzasnęła. – Milcz, Batista. Przez twoich ludzi straciliśmy efekty pracy z ostatniego miesiąca. Wiesz, jaka to strata?

– Zapłacę, oddam wszystko co do… – zaczął.

– Ha, ha, ha – roześmiała się, nie dając mu skończyć. – Nie o pieniądze chodzi, tylko o mój autorytet. Bezcenny autorytet. Nie widzisz, jaki zamęt wprowadziłeś? Ktoś będzie gotów teraz pomyśleć, że ot tak, po prostu, można stąd uciec. Dlatego konieczna jest kara. I ty również ją poniesiesz.

Gdy tylko skończyła, Batista poczuł, jak dwie pary muskularnych łap chwytają go pod ramiona. Ta sama straż, której przewodził, teraz musiała go pojmać. Rozkazy van der Koss były bowiem ostateczną wyrocznią.

Zawisł nogami w powietrzu.

Fiffa zerwała mu ze skórzanego, zdobionego metalowymi ćwiekami kaftana wpinkę w kształcie włóczni. Symbol kapitana straży.

– Zostałeś zdegradowany! Tracisz wszystkie prawa i przywileje. Zaraz się przekonamy, czy zachowasz życie.

Młoda samica krogulca wystartowała ze starego pniaka do majestatycznego lotu. Niesiona ciepłym, kominowym podmuchem powietrza mignęła ponad basztą, przyglądając się ciekawsko temu, co działo się na koronie zamku. Północny mur był solidną strukturą, utkaną z granitowych prostopadłościanów. Wysoki na ponad trzydzieści sążni, przytłaczał. Z jednej strony wcinał się w kamienny stok, na którego szczycie przycupnął budynek dormitorium. Ściana i gmach łączyły się pod ostrym kątem, tworząc pośrodku cienisty wąwóz, wypełniony wiecznie kotłującym się wiatrem. Od wschodu mur zamykała baszta, nadająca imię całej warowni.

Ubranie Fiffy van der Koss sprawiało wrażenie przystosowanego do podmuchów powietrza. Suknia posłusznie zawinęła się wokół nóg, tworząc szerokie niczym flagi spodnie. Z kolei górna jej część rozdęła się i kapturem otoczyła głowę. Plotka głosiła, że baronowa dostała ją od jakiegoś maga z drugiej strony Morza Mgieł. Szata nie tylko dostosowywała się do pogody, lecz także mieniła się i pokrywała wzorami na życzenie, a w szczególnych przypadkach nawet zatrzymywała strzały.

– Wszyscy znamy zasady tej gry, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy – rzuciła nonszalancko pani i ręką dała znak.

Adella i Gig mieli już nałożone skórzane uprzęże z szerokim pasem. Przeciągnięto przez nie wątłe liny, a drugi koniec uwiązano do stalowych uchwytów tkwiących w murze. Strażnicy złapali dzieci i choć te się broniły, wierzgały i krzyczały, bez problemu wypchnęli je za mur warowni, wprost w roztaczającą się czeluść. Liny napięły się z chrzęstem pod ich ciężarem. Noc jeszcze nie ustąpiła, ale słońce pomału rozlewało pomarańczową łunę na horyzoncie. Wąwóz tonął w ostrych cieniach, a wiatr gwizdał złowieszcze przypowieści. Po chwili do dzieci dołączył Batista. Trzy drobne punkciki dyndały teraz jak kukiełki, długość lin wynosiła mniej więcej połowę wysokości muru. To baronowa wymyśliła tę barbarzyńską grę – w jej zamyśle górny odcinek każdej z lin tarł o odpowiednio zaostrzoną wcześniej krawędź blanków. Im bardziej spuszczona w dół ofiara bujała się i szamotała, walcząc ze strachem, tym szybciej lina przecierała oplot. W końcu była tak cienka, że nie wytrzymywała ciężaru wiszącego. Makabryczny spektakl przerywano, gdy pierwsza zawieszona osoba spadała. Wirujący w szale wiatr nie pomagał, targał beztrosko karłem i wątłą dziewczyną. Z Batistą już tak łatwo nie mógł sobie poradzić. Ten dzięki tężyźnie fizycznej przywarł do muru, wciskając palce w cienkie szpary pomiędzy cegłami. Mozolnie począł piąć się do góry. Ręka kilkukrotnie ześlizgiwała się mu z zaoblonych granitowych bloków i wtedy były szef straży spadał kilka metrów. Nie poddawał się jednak. Mimo że jego dłonie pokrywała lepka, świeża krew z otarć, z uporem wracał do wspinaczki. Dobrze wiedział, że stawką w tej grze jest życie.

Adella długo nie mogła się niczego chwycić, jej ręce były przystosowane do szycia, tkania czy gry na harfie. Smukłe, słabe palce nie miały szans w zetknięciu z twardym granitem. Po chwili jednak, gdy jej wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zauważyła gałąź jakiejś samosiejki. Drzewo śmiało wrastało w ścianę, niestety schwycone chrupnęło i się wyłamało. Wtedy usłyszała krzyk Giga.

– Znajdź… – Podmuch wiatru zabrał resztę zdania.

– Giiig! Co mówisz?! – krzyknęła ile sił w płucach.

– Znaaaaajdź gooooo! Znajdź Yrrraa!

Teraz usłyszała zdanie wyraźnie i odkrzyknęła:

– Znajdziemy go razem!

Znów zawyło zimne powietrze, jednak Adelli wydawało się, że słyszy tylko skrzypiącą linę.

Całą swoją siłę wykorzystała do tego, by wyhamować wahadłowy taniec. Bez zastanowienia przylgnęła ciałem do zimnego muru. Kilkukrotnie targnęło nią i zakręciło. Uderzała ramionami i twarzą o ścianę. Ból przeszył ją na wskroś, ale osiągnęła swój cel. Stanęła w miejscu. Nerwowo pokręciła głową, chcąc jak najszybciej zorientować się w sytuacji. Zatknięte na blankach pochodnie wykrawały z ciemności nieregularne koła. Po lewej widziała w półmroku Batistę, pokonującego drugą połowę drogi dzielącej go od szczytu muru. Po prawej dyndał Gig. Patrzyła przez chwilę zdumiona. Karzeł wcale nie starał się zatrzymać. Wręcz przeciwnie, przebierał nogami po murze, rozpędzając się coraz bardziej. Co kilka chwil pojawiał się tuż-tuż, praktycznie na wyciągnięcie ręki, by znów zniknąć za burym woalem wczesnego poranka. Był teraz szalonym, samonapędzającym się mechanizmem.

– Gig, co robisz?! – krzyknęła i gdy znów się zbliżył, uchwyciła jego sympatyczny, wszystko mówiący uśmiech. Nagle zrozumiała. – Gig, nie! Nie rób tego, proszę cię!

Karzeł nie słuchał, huśtał się na całego, a jego lina skrzypiała i sypała drobnymi nićmi, w miejscu, gdzie tarła o ostrą krawędź granitowych blanków. Trzepotał się jednak i podskakiwał dalej jak niesforny dzieciak.

– Gig, nie! NIE! – krzyczała Adella.

Jego twarz raz jeszcze się zbliżyła – był spokojny i pogodzony z losem. A później zawył znów wiatr, zagwizdało wokół, zaszumiało i lina Giga pękła. Świat Adelli się zatrzymał. Nie słyszała już nic, oczy utkwiła w martwym punkcie, w miejscu, gdzie ostatni raz widziała przyjaciela. Właściwie chciała już tak zostać, wisząc na linie nad przepaścią, bo nic więcej jej nie obchodziło. Została sama, pozbawiona dwóch bliskich jej osób. Obita, zmęczona, wyzuta z nadziei. Tymczasem świat nie chciał się zatrzymać, dać nawet chwili wytchnienia. Krogulec zakręcił jeszcze jedno koło i spikował w stronę lasu. Słońce nieco śmielej rozgościło się na niebie, wystawiając ułamek tarczy ponad horyzont.

– Wciągnijcie pozostałą dwójkę – rzuciła Fiffa bez emocji.

Żołnierze posłusznie wykonali rozkaz. Batista był już praktycznie na samym szczycie. O własnych siłach przeskoczył na koronę muru, wykorzystując jeden z uchyłków strzelniczych. Adellę, praktycznie bezwładną, wciągnięto siłą jak worek pszenicy. Żołnierz stojący przy zerwanej linie Giga wyjrzał za mur, przytomnie przytrzymując hełm ręką. Szybko jednak się cofnął. Zmieszany spojrzał na kolegów i w duchu przysiągł sobie, że już nigdy na służbie nie będzie rozgrzewał się mocną gorzałką. Najwyraźniej dostawał od niej zwidów. Mógłby przysiąc, że tuż pod północnym murem przeleciały właśnie drzwi… Z odrętwienia wyrwała go tyrada Fiffy, stojącej nad Batistą.

– Od dziś będziesz pracował w dołach kloacznych pod latrynami. Jak będziesz dobrze się sprawował, zimą awansujemy cię na stajennego. – Pani Baszty wycelowała palec w czoło byłego szefa straży. – Zabrać go! – dorzuciła stanowczo. – Dziewczynę odprowadźcie do pokoju, musi dojść do siebie. Za kilka dni wyrusza w ważną podróż.

Rozdział 2

Miri, Kiri i Tiri byli trojaczkami. Rodzice robili wszystko, by tak ich postrzegano, choć nie było to wcale oczywiste. Miri i Kiri byli o połowę wyżsi od Tiriego, pozostając o połowę mniej pojętni. Niektórzy wprost mówili, że są skończonymi idiotami. Chłopcy solidarnie trzymali się jednak razem, łącząc atuty i uzupełniając braki. Kilka lat wcześniej nieopodal wsi, w której mieszkały trojaczki, doszło do ataku na karawanę. Dopuścił się go młody wilkołak. Jedyny ocalały mężczyzna okazał się świątynnym nauczycielem. Mężem bogatym w wiedzę i życiowe doświadczenie. Jego rany, głębokie i zakażone, goiły się długo, a rekonwalescencja trwała miesiącami. Opiekę nad nim roztoczyła dobrotliwa matka chłopców. Gdy tylko nauczyciel zorientował się, jak pojętny jest Tiri, z wdzięczności za gościnę począł uczyć go czytać, pisać i rachować. Ubocznym skutkiem wspólnie spędzonych godzin były liczne historie opowiadane przez mędrca. Barwnie opisywał w nich odwiedzone miasta na zachodnim i wschodnim brzegu Flotlandu Heimso czy też liczne wyprawy w jego głąb, aż po źródła Cetny. A trzeba przyznać, że świątynny nauczyciel był pierwszej klasy bajarzem. Historie rozpaliły więc wyobraźnię chłopca, któremu zamieszkiwana od urodzenia osada nagle wydała się ciasna i nieciekawa. Gdy więc nieurodzajny sezon zmusił rodzinę do wielomiesięcznego głodowania, Tiri namówił braci na wyprawę do Brukke Host w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Nie mogli lepiej trafić. Nadchodzące święto Hellore zamieniało stołeczny, choć senny port pomniejszego Królestwa Viktigen – zwykle pełen plugawców, kłótliwych marynarzy, nadętych kapitanów i beczek solonych ryb – w tętniące życiem serce Flotlandu. Niektórzy kupcy tak planowali trasy karawan, by zawitać do Brukke Host właśnie na Hellore – Święto Zwyciężającego Słońca. Lokalnym kapłanom ze świątyń Bora bardzo się nie podobało to przywiązanie do pradawnego kultu Poprzedników, ale na odpustach w trakcie Hellore zarabiali wielokrotność zwyczajnych danin, więc ostatecznie nie oponowali. Na rynku przez pięć nocy palono wielki stos Hellore, w którego centrum stała płaskorzeźba, wyrażająca słońce z dwunastoma promieniami. Płomienie, wijąc się wokół, wyświetlały na niej skoczne światłocienie. Cóż to był za widok! Przez pięć dni i pięć nocy jedzono do syta, palono ogień, tańczono. Kobiety szukały mężczyzn na całe życie, a mężczyźni robili wszystko, by ich za takich uważały. Nic dziwnego, że na Hellore każdy chciał się jakoś przygotować, nawet lokalne szynki, podające na co dzień rozcieńczone piwo i okrutnie mocną nalewkę zwaną miętusem. Zwyczajowe cienkie polewki i kartofle zastępowano wykwintniejszymi daniami, a ceny rosły nawet kilkukrotnie. Na podobną taktykę zdecydował się właściciel karczmy Pod Tłustym Kapłonem, który mimo nazwy lokalu rozszerzył ofertę o ryby i kilka innych zmyślniejszych posiłków. To tutaj pracę znaleźli Miri, Kiri i Tiri, oczywiście dzięki zaradności tego ostatniego. Gdy bowiem Tiri negocjował zakres obowiązków i stawkę, Miri przeciągle dłubał w nosie, a Kiri głupkowato szczerzył zęby do przechadzających się po rynku niewiast. Niestety, brak górnej jedynki nie pomagał mu w miłosnych podbojach. Ostatecznie mniej pojętna dwójka trojaczków trafiła do pomocy w kuchni, a sam Tiri został naganiaczem. Nie tylko jako jedyny potrafił przeczytać jadłospis i go zapamiętać, lecz także poprawił błędy popełnione przez karczmarza w oryginalnym tekście. O poranku założył kostium w kształcie gigantycznego koguta. Strój był bogato zdobiony jaskrawymi, postrzępionymi skrawkami, naszytymi na fragmenty szarej juty. Materiał opadał aż do ziemi – tłusty kapłon jak się patrzy. Tkaninę rozciągnięto na drewnianym stelażu, dodatkowo formującym koguci grzebień i żółty dziób. W całym zamieszaniu, przy szybko dogadywanych umowach i podziale obowiązków, wszystkim jakoś tylko umknęła wada wymowy Tiriego. Jego zbyt szeroki i nieco za krótki język nie pozwalał na dźwięczne wymawianie „r”. Chłopak przebrany za koguta raźnym krokiem wstąpił na rynek i przepychając się przez tłum, kluczył między straganami. Tam donośnymi zakrzykami chwalił kartę dań Tłustego Kapłona.

– Łooosół z kuuuły, że palce lizać, z machhhłwią i pietłuuuszką, łyyyyyby słodkowodne z łuuusztu, opłószone ziołami wszelakimi, wykwintnie podane! Duże pooołcje! – Skupił się i powtórzył raz jeszcze: – Duuuże poohhhhcje!

Tiri poczuł, jak pot leje się mu po czole, ludzie bowiem co rusz szydzili z jego słów. Z naganiania wyszły nici, a karczmarz zarzekał się, że zapłaci, dopiero kiedy sala będzie pełna. Tymczasem Tiriemu zostało jeszcze wyrecytowanie karty słodkości.

– Deseeeełyyyy! Słodkie ciasta… – Nim dokończył, ktoś mu przerwał.

– Z łooodzynkami!

– I pączki z małmołaaadą! Łóżaną małmooołaaadą – dorzuciła baba handlująca czosnkiem.

Tłum buchnął salwą śmiechu. Poleciały pomidory i główki sałaty. Ktoś pociągnął chłopca za płócienne pióra i zakręcił. Tiri stracił równowagę i zwalił się między beczki stojące pod murem. Całą scenę obserwował Yr. Dostał się do miasta schowany pod płachtą jednego z licznych wozów, zakopany w stercie chmielu wiezionego do królewskiego browaru. Chciał dostać się jak najszybciej do portu, ale by to zrobić, musiał przejść przez główny rynek, pękający w szwach. Prędzej czy później ktoś by go zdemaskował. Chyba że będzie przebrany za koguta… Przemknął ze zwinnością kota pomiędzy beczkami i doskoczył do przewróconego kapłona. Słyszał, jak Tiri łka wewnątrz. Wsunął się czym prędzej w kostium obok niego.

– A ty na co tu, hultaju? Zostaw mnie, zostaw mnie, bo ci kości pooołaaachuję! – wrzasnął Tiri, biorąc Yra za wysłannika tłumu.

– Zamknij się! Mam propozycję – warknął Yr najbardziej stanowczo, jak potrafił. – Ja potrzebuję przejść przez rynek niezauważony, ty potrzebujesz kogoś, kto potrafi wymawiać nazwy potraw. Pop-rrrrr-awnie – dodał przekonująco.

– Jesteś jakimś złodziejem? Plugawcem uciekającym przed kłólewską gwałdią?

– Nie twoja sprawa.

– A jasne, że moja. I tak mam kłopoty…

– Którym ja mogę zaradzić. Współpracujemy czy będziesz tak charczał, aż cię zadepczą albo wywiozą i rzucą na gnojówkę razem z tym płóciennym kurakiem?

– Kapłonem! – oburzył się Tiri.

– Kapłonem, niech będzie.

Mieszczanie nakręcali się dalej, śmiechom nie było końca. Tiri poczuł, że nie ma wyjścia.

– Dobła, umowa! Wstajemy na łaaaz, dwa…

– Trzy! – Yr przejął inicjatywę.

Od tego momentu Tiri szeptał mu kolejne linijki, rozszerzone o szczegóły umykające mu wcześniej w stresie. Yr zaś donośnym głosem wykrzykiwał kolejne zdania.

– Rrrrrooosół z kurrry! Gotowany dwa dni z okładem, z marchwią i pietruszką! Ryby z rusztu, oprószone ziołami wszelakimi. Na słodko i na słono, z żurawiną albo imbirem, koprem i pieprzem cytrynowym. Palce lizać!

Ludzie, nie zwęszywszy pretekstu do rozrywki i draki, rozeszli się.

– Uatowałeś mój honoł, mój i moich baaaci, dziękuję!

– Ty również mnie uratowałeś.

Wspólnie przeszli przez cały rynek. Yr bardzo chciał go zobaczyć. W Brukke Host był już kilkukrotnie, ale zawsze w łańcuchach i nigdy za wewnętrznym murem. Towary z Krogulczej Baszty sprzedawano bowiem na mniejszych targach tuż za zewnętrzną bramą. Teraz był w samym sercu stolicy Viktigen, u progu święta Hellore. Nasłuchiwał uważnie ulicznych grajków, gwaru. Nosem wciągał zapachy dochodzące z karczm i szynków. Ochrypł od wykrzykiwania menu i jeszcze bardziej zgłodniał, wyobrażając sobie ryby z rusztu, popijane gotowanym dwa dni rosołem. W końcu Tiri zaproponował:

– Chodź, poznam cię z łooodzeństwem. Zjemy, napijemy się i zatańczymy z niewiastami.

Yr stężał.

– Nie mogę, nie…

– Schowamy cię jakoś. Nie wiem, co tam przeeeeskłooooobałeś, ale mnie nic winny nie jesteś.

– Mówię, że nie mogę.

Poczuł jednak niezgodę między tym, czego pragnął, a tym, co musiał robić. Oczywiście, że wolałby pójść i poznać braci Tiriego, zjeść i się napić. Kiszki grały mu marsza. To nie był jednak dobry moment. Nie potrafił zaufać chłopakowi.

– Przesuń się! – Yr dopchnął się do małego okienka, przez które można było wyjrzeć z kostiumu. – Co tam jest, w tym kolorowym namiocie? Na tej polanie, między rynkiem a portem?

– No jak to co? Cyyyk! I to nie byle jaki cyyyk.

– Cyrk? – dopytał Yr. Zawsze marzył, by zobaczyć cyrk.

Słyszał o wspaniałych pokazach akrobacji, połykaczach ognia, poskramiaczach dzikich zwierząt, siłaczach, karłach… Do głowy przyszedł mu pomysł. Może w całym tym cyrkowym szaleństwie jego cztery ręce uda się jakoś ukryć, a może nawet okaże się przydatny? Wcale nie taki inny?

– Tutaj nasze drogi się rozejdą.

Tiri poczuł, jak jego kompan i zbawca wysuwa się z kostiumu kapłona i odchodzi bez dalszych pożegnań.

Próbował go dojrzeć, ale chłopak zniknął gdzieś w miasteczku cyrkowym pełnym wozów, klatek i krzykliwie ubranych akrobatów. Nie miał nic więcej do roboty, więc spacerem przeciął rynek na ukos, mijając rozpalony już stos Hellore, i skierował się do Tłustego Kapłona. Ku jego zdziwieniu lokal był pełen ludzi. Wypisane kredą na ustawionej przed wejściem tablicy słowa zostały zamazane. Ktoś dłonią wytarł z nazw dań litery „r”. Tiri nadstawił ucha, z wnętrza lokalu dobiegały głośne okrzyki.

– Karczmarzu, więcej łooosołu i łyyybe!

– A na deser pączki z małmoooładą – dorzucił ktoś inny.

Towarzystwo zaśmiewało się przy tym bez opamiętania. Wyglądało na to, że lokal Pod Tłustym Kapłonem stał się najmodniejszą karczmą tegorocznego święta.

Nieważne, jak o tobie mówią, byleby mówili, pomyślał Tiri i wskoczył do środka odebrać obiecaną zapłatę i pomóc braciom w kuchni.

Tymczasem Yr przemykał pomiędzy wozami cyrkowców, kierując się wprost do głównego namiotu. Był on olbrzymi, czerwony, ze złotymi zdobieniami, rozciągnięty linami przywiązanymi do białych masztów. Mrowie ludzi krzątało się dookoła, nosząc rekwizyty, kostiumy, ławy i podesty.

– Hej, ty! – usłyszał za plecami.

Nie zastanawiał się nawet przez chwilę. Udał, że nikogo nie słyszy, skręcił przy jednym z masztów i przeczołgał się pod płachtą materiału. Wewnątrz tej części namiotu stało kilka kolejnych wozów. Jeden z nich miał wymalowanego ognistego smoka przecinającego niebo. Wejście do niego pozostawiono otwarte, a wewnątrz – jak wynikało z pobieżnych oględzin – nie było nikogo. Yr wskoczył jednym susem do środka i zamknął za sobą drzwi. Nerwowo rozejrzał się przez wąziutki wizjer, ale nikt za nim nie szedł. Pomieszczenie było ciasne i urządzone po spartańsku. Na stoliku stała misa z orzeszkami. Chłopak szybko rozłupał kilka skorupek i pochłonął ich zawartość. Wtedy ktoś zapukał do drzwi i basowym głosem zawołał:

– Co się tak guzdrzesz, gwiazdo wielka! Chodź już, wszystko gotowe, czekamy tylko na ciebie. To ostatnia próba przed wieczorem!

Z łomoczącym sercem Yr rozpaczliwie szukał wyjścia z pułapki. Okno w jednej ze ścian wozu wydawało się warte próby. Podbiegł do niego, ale za ciężką kotarą zobaczył kraty. Sufit? Tam nie było żadnego otworu, nawet jednej odstającej deski do podważenia. I wtedy dojrzał to dziwne ubranie: nogawki zszyte z koszulą, całość wykonana z czarnej skóry zdobionej kolorowymi aplikacjami w jaskrawych kolorach, układających się we wzory płomieni. Obok leżał hełm. Gdy Yr wziął go do ręki, szybko zorientował się, że nie jest to ciężki, ochronny element zbroi, jaki zwykle noszą rycerze. Bardziej fikuśny rekwizyt. Nie zastanawiając się długo, krzyknął możliwie niskim głosem:

– Czego tam?! Już się szykuję. Chwila.

Zza drzwi dobiegł do niego stek niecenzuralnych słów.

Yr zrzucił łachmany i onuce. Naciągnął nogawki znalezionego ubrania i włożył stopy w wysokie buty. Były za duże, podobnie jak cała reszta, ale to akurat chłopakowi nie przeszkadzało. Właściciel kostiumu był wyższy, większy i cięższy od Yra, ale miał tylko dwie ręce. Nadmiar materiału posłużył uciekinierowi do zamaskowania dodatkowej pary górnych kończyn, które skrzyżował przed sobą na wysokości tułowia. Wolną parą rąk pozapinał większość klamerek i nasunął na głowę hełm, pięknie zdobiony i stylizowany na głowę smoka.

– Teraz albo nigdy – szepnął do siebie.

Wyszedł, czujny i wyprężony. Czekający na niego mężczyzna był łysy, odziany wyłącznie w spodnie i usmarowany czymś na rękach i klatce piersiowej. Miał długi, sumiasty wąs i złe spojrzenie.

– No, nareszcie! – huknął. – Wszyscy już czekają.

Ruszyli, mijając rząd wozów, będących zapewne domami i przebieralniami członków trupy cyrkowej. Był to istny labirynt. Kilka razy skręcali, przeszli za sceną, minęli trapez, a gdy przeszli obok klatki, w której siedział wielki, centkowany kotopodobny stwór, mężczyzna jedynie zakrzyknął dobrotliwie:

– Łatka, spokojnie!