Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy jesteś gotów odkryć tajemnice ukryte w śniegu Himalajów? Maciek, Radek i ich rodzice wyruszają na wysokogórską wyprawę. Szybko okazuje się, że Himalaje mają do zaoferowania o wiele więcej niż tylko piękne widoki z turystycznego szlaku - poznana w górach himalaistka twierdzi, że jej partnera wspinaczkowego porwało...yeti! Czy Radek i Maciek znów znaleźli się w centrum zdarzeń, wymykających się zdrowemu rozsądkowi? I czy Maya, nepalska przewodniczka, pomoże chłopcom pokonać pułapki majestatycznej Annapurny? „Ciekawscy” to seria ekscytujących przygód dwóch przyjaciół – Radka i Maćka. Razem wyruszają w niezwykłe podróże, które prowadzą ich do najbardziej niesamowitych miejsc – pełnych tajemnic, zagadek i niebezpieczeństw. Od prehistorycznych er dinozaurów po mroźne szczyty Himalajów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tybet, rok 1960
Sankpo nie do końca rozumiał, co się dzieje, ale mimo pozornego spokoju matki wiedział, że to coś niedobrego. Kobieta spakowała do materiałowego tobołka niewielką ilość suchego prowiantu, a następnie odwróciła się do syna.
Wtedy zobaczył łzy w jej oczach.
– Mamo? – zapytał, lecz nie uzyskał odpowiedzi.
Kobieta jedynie chwyciła jego twarz w pomarszczone, spracowane dłonie, a potem czule zmierzwiła mu włosy. Przez chwilę patrzyli na siebie w skupieniu.
Dotarło do niego, że to pożegnanie. Takie bez słów, bo żadne słowa nie pasowałyby do tej chwili. Gdy i on się rozpłakał, delikatnie otarła łzy z jego policzków.
– Nie płacz, jesteś Sankpo Tsering, Długowieczny. Kto wie, może będzie nam jeszcze dane się zobaczyć.
– Ale dlaczego? Dlaczego się żegnamy? – Chłopiec nie potrafił tego pojąć.
– Mój kochany Sankpo, w każdej chwili mogą po nas przyjść chińscy żołnierze. Przetrzebili już wioskę mojej siostry, a dzieci zabrali. Nikt nie wie dokąd. Nie mogę pozwolić, by i ciebie spotkał taki los.
– Jedźmy razem – podrzucił Sankpo z nadzieją.
– Nie... w pojedynkę będziesz miał większe szanse. Kilku zaprzyjaźnionych handlarzy przewiezie cię w skrzyni przez granicę. Robili już tak z innymi dziećmi...
– Przez granicę? – Oczy chłopca otworzyły się szeroko.
– Tak, Sankpo, musisz opuścić Tybet, to już nie jest bezpieczne miejsce. Zawiozą cię do Nepalu, gdzie tworzą domy dla uciekinierów, będą tam inne dzieci... Również twoi rówieśnicy.
– A rodzice? Dołączysz do mnie? Kiedy? – Chłopiec wtulił się w mamę i ścisnął ją mocno.
Wtedy podjechała ciężarówka. Snop świateł reflektorów rozciął noc, przerywając pożegnalny uścisk.
– Trzymaj. To na drogę. Dzięki medytacji łatwiej będzie ci przez to przejść. – Mówiąc to, kobieta włożyła chłopcu w dłonie jakiś przedmiot. Zrobiła to pospiesznie, jakby bała się, że nie zdąży. Była to buddyjska mala, sznurek z nanizanymi stu ośmioma paciorkami modlitewnymi, zakończony ozdobnym supłem, z wplecioną czerwoną tasiemką.
Sankpo miał dziesięć lat. Marzył, by ponownie wpaść w objęcia matki i pójść spać, a następnie obudzić się i z ulgą stwierdzić, że przyśnił mu się koszmar. Jednak to nie był sen. Kierowca ciężarówki wymienił z mamą chłopca kilka krótkich zdań, a następnie uchylił wieko jednej ze skrzyń stojących na pace pojazdu.
– Szybciej, musimy przemieszczać się nocą, tak będzie bezpieczniej – ponaglił.
Matka odsunęła się, jakby nie chciała się mieszać. W rzeczywistości czuła, jak pęka jej serce. Musiała przekonać samą siebie, że choć syn zostanie sam, będzie miał większe szanse na przeżycie, niż gdyby został z nią w starej chacie u podnóża himalajskich gigantów. Sankpo, poganiany przez kierowcę, wykonał kilka zamaszystych kroków, ale ukradkiem cały czas patrzył w stronę matki. Stała jak sparaliżowana i przyglądała się chłopcu. On wskoczył do drewnianej skrzyni. Była naprawdę ciasna, a zrobiła się nieznośnie klaustrofobiczna, gdy mężczyzna zatrzasnął wieko nad jego głową.
– Dla bezpieczeństwa przykryję cię innymi pakunkami i plandeką. Nie martw się i choćby nie wiem co, nic nie mów! Nie odzywaj się, dopóki znów nie zobaczysz mojej twarzy! – przykazał surowo.
Zawarczał silnik, koła zachrzęściły na kamienno-żwirowym podłożu i ruszyli. Sankpo odruchowo zacisnął palce na mali i zaczął odmawiać modlitwy. Droga ciągnęła się w nieskończoność. Ciężarówka, wczepiona wielkimi terenowymi kołami w wąziutką górską drogę, naprzemiennie pięła się, by po chwili zjeżdżać serpentynami. Mimo niewygody po jakimś czasie mały Tsering zasnął.
Obudziły go podniesione męskie głosy. Jeden z nich zdawał się należeć do kierowcy. Silnik ryczał, wchodząc na wysokie obroty, wszystko się trzęsło i przesuwało. W końcu zagrzechotały kamienie i auto się przechyliło.
– Uważaj, jedno koło wisi nad przepaścią! Daj do tyłu, do tyłu! – Mężczyźni przekrzykiwali się nerwowo.
Silnik zawył potępieńczo, czuć było zapach spalin. Zakołysało autem, a wtedy płachta, rwąc się, odsłoniła światło księżyca. Chłopiec, wciąż zamknięty w skrzyni, przytknął oko do szpary w deskach. Nie zobaczył wiele – ciemność nocy i rozgardiasz na pace. Silnik praktycznie nie przestawał ryczeć, wciąż pracując na wysokich obrotach. Mężczyźni nadal krzyczeli, ale trudno było ich zrozumieć. W końcu mocniej niż dotychczas zakołysało autem. Ładunek na pace się przesunął, skrzynie zatrzeszczały i zaczęły się przemieszczać, a wraz z nimi uwięziony Sankpo. Rozgdakały się kury, które również podróżowały w ciężarówce, a z rozdartego jutowego worka wysypał się ryż. Skrzynie chrupnęły, napierając na siebie. Chłopiec zaczął krzyczeć:
– Pomocy, wyciągnijcie mnie! Wyciągnijcie mnie!
Nikt jednak nie przyszedł. Za to silnik zamilkł – widocznie niespodziewanie zgasł. Nastała błoga cisza, ale nie okazała się zwiastunem niczego dobrego. Koła potoczyły się, bezwładnie nabierając prędkości, a chwilę potem zgrzytnęły drzwi szoferki.
– Skacz! – dobiegło chłopca, lecz to wołanie najwyraźniej nie było skierowane do niego.
Nadgryzione zębem czasu, wysłużone auto jęknęło głucho i runęło w dół. Skrzynia z uwięzionym Sankpo zaczęła koziołkować. Chłopak obijał się o drewniane pudło, rozcinając skórę w kilku miejscach jednocześnie. Zrobiło mu się niedobrze od tego wirowania. Jakiś kamień musiał podbić pędzącą w dół skrzynię i wtedy Tsering uderzył o jej ścianę tak mocno, że aż stracił przytomność.
Nie wiedział, ile to trwało. Może kilka minut, a może kilka godzin. Ocknął się nagle, przechodząc od nieświadomości do świadomości w zaledwie jednej sekundzie. Czuł, jak jego wychłodzone, poobijane ciało pragnie wykrzesać odrobinę ciepła, wprawiając w drżenie mięśnie nóg i rąk. Dygocząc, usiadł i zaczął się rozglądać przez szpary w deskach. Coś mignęło mu w zasięgu wzroku, ale gdy skierował tam głowę, nic nie zobaczył. Miał jednak dziwne przeczucie, że coś albo ktoś go obserwuje.
– Halo? Pomocy! Pomóż mi! – wykrztusił przez zmarznięte, rozcięte usta.
Nie nadeszła żadna odpowiedź, za to chłopiec w ostrym księżycowym świetle dostrzegł kolejne detale. Porozrzucane skrzynie, porozrywane pakunki, tylko kury się gdzieś zapodziały. Fragment pokrywy na szczycie skrzyni uchylił się, ale nie puścił całkowicie. Sankpo zaparł się nogami i próbował otworzyć sobie drogę do ucieczki, ale wycieńczony i zmarznięty, nie dał rady. Znów coś mu mignęło. „Pantera śnieżna?” – pomyślał. Włosy na rękach stanęły mu dęba, gdy usłyszał delikatne sapanie tuż za cienką ścianką z desek. Coś stało obok skrzyni i przyglądało się mu. Dziesięciolatka sparaliżował strach. Zapomniał o chłodzie i ranach na całym ciele. Przywarł plecami do drugiej ściany, jakby to odsunięcie się o kilka centymetrów mogło w jakikolwiek sposób zmienić jego beznadziejne położenie. Trwał tak w bezruchu dłuższą chwilę, by w końcu zdecydować się na kolejny krok. Przytknął oko do szpary w deskach i... pożałował. Po drugiej stronie było podobne oko, tylko większe, i z zaciekawieniem przyglądało się chłopcu.
– Aaaaaaa! – wrzasnął, uderzył kolanami i łokciami, dudniąc wewnątrz drewnianej konstrukcji.
– Arrrrgggggg, aaaaargggg – dało się słyszeć stłumione okrzyki, jakby ktoś chciał mu odpowiedzieć, ale nie umiał mówić.
Serce Sankpo podskoczyło do gardła, myśli zawirowały, poczuł w ręku podarowany przez mamę sznur modlitewny i ścisnął go z całej siły. W mroku nocy znów przemknął niezidentyfikowany kształt, sadząc miękkie susy w płytkim śniegu. I wtedy wieko skrzyni odskoczyło jak latawiec pociągnięty mocniejszym podmuchem wiatru.
– Arrrrgggggg, aaaarggg – doleciało z niewielkiej odległości, z ciemności, spoza kręgu księżycowego światła.
Sankpo wyszedł ostrożnie i wyprostował się pierwszy raz od wielu godzin. Dygotał i teraz już sam nie wiedział, czy bardziej z zimna, czy ze strachu. Starał się wypatrzyć to coś, co przed chwilą go uwolniło, lecz nie był w stanie dostrzec szczegółów. Zastanawiał się przez chwilę, co właściwie się wydarzyło, gdy zdał sobie sprawę, że znów słyszy sapanie. Bardzo, bardzo blisko, właściwie tuż za plecami. I wtedy ponownie nieartykułowane „arrrrgggggg, aaaaargggg” odbiło się echem od skalistych ścian.