Co wiedzą umarli - Barbara Butcher - ebook + książka

Co wiedzą umarli ebook

Butcher Barbara

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowy Jork oczami medyka sądowego – raj i koszmar jednocześnie.

Miliarderzy otoczeni w penthouse’ach dziełami sztuki czy bezdomni przemierzający podziemne tunele – ich martwe ciała za każdym razem opowiadają unikatową historię, do której klucz tkwi w szczegółach. Wybroczyny, siniaki, strzępy tkanek, kolejność sztywnienia mięśni czy układ plam opadowych krwi to alfabet dla tych, którzy chcą nauczyć się, jak czytać śmierć.

Barbara Butcher dwadzieścia trzy lata pracowała w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku, głównie jako medyk sądowy. Ustalała przyczyny zgonu ponad 5500 osób, w tym 650 ofiar morderstw. Uczestniczyła w badaniu największych katastrof, takich jak zamachy z 11 września 2001 roku, kiedy wraz z innymi lekarzami opierała się na opisach członków rodziny, aby zidentyfikować 21 900 fragmentów ciał ofiar.

Autorka, walcząc z chorobą alkoholową, uczyniła ze śmierci swój zastępczy nałóg – z mrożącą krew w żyłach dokładnością rozrysowuje mapę nowojorskiego umierania. Traktując jak poszlakę każdy najmniejszy znak na ciałach zmarłych odtwarza ich ostatnie chwile, które żywych potrafią niejednokrotnie przyprawić o dreszcze.

Butcher pisze po nowojorsku – brawurowo i bez ogródek. Pamięta też o tym, że codzienne obcowanie ze śmiercią okazało się zaskakującą lekcją życia.

„Zapis szokujących rzeczy, które się za kulisami zbrodni. Wnikliwa i idealna lektura dla fanów true crime”– „The New York Times”

„To również historia o walce z uzależnieniem, szukaniu swojej drogi życiowej i odnalezieniu powołania w najmniej spodziewanym momencie. W książce skupionej na śmierci czytelnicy odnajdą wiele prawd na temat życia. Bardzo polecam” – Justyna Mazur-Kudelska (Piąte: Nie zabijaj)

„Martwe ciała, sponiewierane szczątki, udręka bliskich i głosy umarłych – nie tylko sama zbrodnia szokuje, lecz także to, co po niej zostaje. Butcher odtwarza przerażające detale z fotograficzną dokładnością” – Renata z Worka Kości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 381

Oceny
4,3 (51 ocen)
29
13
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agatkazne

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Nie tylko o pracy medyków sądowych, ale także - a może przede wszystkim- o życiu.
10
Zamijka0818

Całkiem niezła

całkiem nieźle napisana książka, szybko się czyta. polecam
00
Lucy1993

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, chociaż nie do końca tego się spodziewałam. Dużo w książce jest o autorce, jest to spowiedź z jej życia. Ale są też ciekawostki związane z jej pracą. Polecam
00
EwaLechowicz

Nie oderwiesz się od lektury

GENIALNA!!!
00
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: What the Dead Know. Le­ar­ning About Life As a New York City De­ath In­ve­sti­ga­tor
Opieka re­dak­cyjna: MI­CHAŁ KO­WAL
Re­dak­cja: BIANKA DZIAD­KIE­WICZ
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki na pod­sta­wie wy­da­nia Si­mon & Schu­s­ter, 2023: MI­CHAEL NA­GIN
Zdję­cie na okładce: © Jo­na­than Clark / Mo­ment / Getty Ima­ges
Opra­co­wa­nie gra­ficzne i pro­jekt stron ty­tu­ło­wych: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Bar­bara F. But­cher As­so­cia­tes, Ltd., 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by To­masz Bie­roń © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07965-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci dok­tora Char­lesa S. Hir­scha,le­ka­rza, men­tora i przy­ja­ciela

Dla me­dy­ków są­do­wych, nie­do­ce­nia­nych bo­ha­te­rów, któ­rzy szu­kają od­po­wie­dzi dla ro­dzin i spra­wie­dli­wo­ści dla zmar­łych.

Nowy Jork to naj­bar­dziej eks­cy­tu­jące miej­sce do ży­cia na świe­cie. Można tu umrzeć na tak wiele spo­so­bów.

DE­NIS LE­ARY

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Mściwy wi­sie­lec

– Hej, Bar­bara, masz wi­sielca. Re­wir trzy­dzie­sty czwarty, za­dzwo­nić po kie­rowcę?

Char­lene mó­wiła przy­ci­szo­nym gło­sem, jakby cho­dziło o ja­kąś wsty­dliwą ta­jem­nicę.

– Ja­sne, Char­lie, przy­ślij naj­lep­szego, ja­kiego masz. Tylko daj mi pięć mi­nut, mu­szę po­pra­wić szminkę.

Par­sk­nęła śmie­chem, jak­by­śmy mó­wiły o wyj­ściu na randkę, a nie na oglę­dziny de­nata.

Odło­żyw­szy słu­chawkę, po­czu­łam zna­jomy dresz­czyk, który za­wsze się po­ja­wiał przy ja­kiejś cie­ka­wej spra­wie do zba­da­nia – czyli in­nej niż na­tu­ralna śmierć sta­rego czło­wieka z cho­robą serca, zna­le­zio­nego w za­mknię­tym na klucz miesz­ka­niu. Lu­bi­łam de­du­ko­wać, znaj­do­wać po­szlaki i roz­wią­zy­wać za­gadki, od­sła­niać ukrytą za skut­kiem przy­czynę. Na szczę­ście na tym po­le­gała moja praca. Jako me­dyk są­dowy za­trud­niony w No­wo­jor­skim Urzę­dzie Na­czel­nego Kon­sul­tanta Me­dy­cyny Są­do­wej do­ko­ny­wa­łam oglę­dzin miejsc śmier­tel­nych wy­pad­ków, sa­mo­bójstw i za­bójstw w celu usta­le­nia przy­czyny i oko­licz­no­ści zgonu. Uwiel­bia­łam każdą mi­nutę tej ro­boty.

Tym ra­zem emo­cje odro­binę stu­dził fakt, że za sprawą głu­piego wy­padku z piłą i opor­nym ka­wał­kiem drewna mia­łam rękę w gip­sie. Gdyby nie skoń­czyło mi się zwol­nie­nie le­kar­skie, na­dal sie­dzia­ła­bym w domu, a tak mu­sia­łam wró­cić do obo­wiąz­ków, choć ze względu na kon­tu­zję przy­dzie­lono mi pracę w biu­rze. Zaj­mo­wa­łam się przy­pad­kami szpi­tal­nymi, a nie śledz­twami w te­re­nie – nie by­łam „w tra­sie”, jak to na­zy­wa­li­śmy. Tego dnia jed­nak mia­łam nocną zmianę i nie było in­nego wyj­ścia, jak tylko przy­jąć we­zwa­nie, mimo jed­no­ręcz­no­ści i bólu. Za­rzu­ci­łam na ra­mię ciężką torbę ze sprzę­tem i wy­szłam na ze­wnątrz – po­mstu­jąc, na­rze­ka­jąc i ogól­nie uża­la­jąc się nad sobą – aby spo­tkać się z kie­rowcą.

Do więk­szo­ści za­trud­nio­nych w urzę­dzie kie­row­ców mó­wiło się po imie­niu: Rick, Na­than, nie­kiedy po­ja­wiała się Mau­reen. Lecz Eve­rett Wells był dys­tyn­go­wa­nym star­szym pa­nem, do któ­rego zwra­ca­li­śmy się per „pan Wells”. Oka­zy­wa­li­śmy mu sza­cu­nek, mimo że za ple­cami na­zy­wa­li­śmy go Pie­kielną Trzę­sionką – bo w rze­czy sa­mej był to szo­fer z pie­kła ro­dem: pod­czas jazdy na prze­mian wci­skał ha­mu­lec i gaz, a do tego pod­krę­cał ogrze­wa­nie na maksa. Po­śród około pięt­na­stu za­trud­nio­nych u nas kie­row­ców pew­nie zna­leź­liby się lepsi, ale jego lu­bi­łam naj­bar­dziej. Trosz­czył się o mnie i za­wsze wcho­dził ze mną do bu­dyn­ków, pod­czas gdy inni wo­leli zdrzem­nąć się w sa­mo­cho­dzie. Cie­szy­łam się, kiedy to on pra­co­wał na mo­jej zmia­nie.

Chwy­cił za moją torbę.

– Nie mogę po­zwo­lić, żeby ko­bieta tasz­czyła ta­kie cię­żary – po­wie­dział. – Jak by to wy­glą­dało...

– Dzię­kuję, pa­nie Wells. Czy pani Wells wie, że je­dzie pan dzi­siaj ze mną?

– Pani Wells wie wszystko. KFC po ro­bo­cie?

W grę wcho­dził jesz­cze McDo­nald’s, bo ni­gdy nie mie­li­śmy szans zjeść po­rząd­nego po­siłku, któ­rego nie prze­rwa­łaby moja krót­ko­fa­lówka.

Po­je­cha­li­śmy pod po­dany w we­zwa­niu ad­res – była to za­nie­dbana ka­mie­nica w dziel­nicy Wa­shing­ton He­ights, wci­śnięta mię­dzy bo­degę i ro­dzinny za­kład po­grze­bowy. Nie było windy, więc we­szli­śmy po scho­dach, prze­bi­ja­jąc się przez war­stwy za­pa­chów, które wy­peł­niają wiele sta­rych no­wo­jor­skich bu­dyn­ków. Na par­te­rze go­to­wana ka­pu­sta, na pierw­szym pię­trze chlo­rowy de­ter­gent zmie­szany z li­cho wie czym. Po­tem do­tar­li­śmy na dru­gie.

Kiedy ktoś już po­zna za­pach śmierci, wy­czuje go na­wet w kwia­ciarni. Jest dziw­nie słodki z gorzką nutą, ni­czym tru­skaw­kowy shake z do­dat­kiem czosnku. Po kilku ty­go­dniach w tej pracy na do­wol­nym od­cinku do­wol­nej no­wo­jor­skiej ulicy po­tra­fi­łam wska­zać bu­dy­nek, w któ­rym ktoś się wła­śnie roz­kłada.

– To tu­taj – po­wie­dzia­łam do pana Wel­lsa.

– Całe szczę­ście, bo ko­lana już mi wy­sia­dają.

Młody po­li­cjant wpu­ścił mnie do miesz­ka­nia, w któ­rym pa­no­wały egip­skie ciem­no­ści. Przez brudne okna le­dwo prze­bi­jało się świa­tło la­tarni ulicz­nej, ale mia­łam wra­że­nie, że na­wet w dzień by­łoby tam ciemno.

– Nie ma prądu – wy­ja­śnił po­li­cjant. – Pew­nie nie za­pła­cił ra­chunku. Śled­czy już po­szli. Ja tylko pil­nuję zwłok.

– No to nie­zbyt miło z ich strony. Pę­dzę na zła­ma­nie karku, żeby z nimi po­ga­dać, a oni nie mogą za­cze­kać pię­ciu mi­nut? My­śli pan, że się wy­stra­szyli?

– Trzeba przy­znać, że nie jest przy­jem­nie sie­dzieć po ciemku z wi­szą­cym na sznu­rze fa­ce­tem – po­wie­dział z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią funk­cjo­na­riusz Ken­nedy.

Nie zo­rien­to­wał się, że żar­tuję, więc kon­ty­nu­owa­łam:

– Może po­wi­nien pan spro­wa­dzić ich z po­wro­tem? Skoro oni się zlę­kli, to by­ła­bym głu­pia, gdy­bym tam we­szła bez wspar­cia, nie są­dzi pan?

Wy­trzy­ma­łam jego spoj­rze­nie, w końcu jed­nak się uśmiech­nę­łam.

– Ach, no tak, pew­nie – od­po­wie­dział, kiedy zdał so­bie sprawę, że się z nim dro­czę. – Pani się ni­czego nie boi, prawda? To dla­tego na­zy­wają pa­nią dok­tor But­cher[1]?

– Nie, na­prawdę tak się na­zy­wam.

Przy­szła ko­lej na niego, żeby się ro­ze­śmiać.

– Wiem, wy­głu­piam się. La­tarka pra­wie mi pa­dła. Ma pani swoją?

Ken­nedy po­wie­dział, że sprawa wy­gląda na sa­mo­bój­stwo i że lo­ka­tor z na­prze­ciwka we­zwał po­li­cję, kiedy są­siad przez dwa dni z rzędu nie re­ago­wał na jego pu­ka­nie. Za­tro­skani są­sie­dzi za­wsze ba­wią się w sa­ma­ry­tan w środku nocy – w każ­dym ra­zie taki można wy­cią­gnąć wnio­sek z liczby te­le­fo­nów, które od­bie­ramy o trze­ciej nad ra­nem. Bo śmierć ma to do sie­bie, że można ją wy­czuć przez ma­leń­kie szcze­liny w ścia­nach i bu­dzi czło­wieka z głę­bo­kiego snu.

Ro­zej­rza­łam się za śla­dami wła­ma­nia, ra­bunku albo bójki, lecz po­kry­wa­jąca wszystko gę­sta war­stwa ku­rzu wy­da­wała się nie­na­ru­szona, a drzwi i okna były po­za­my­kane. Samo w so­bie nie wy­klu­czało to za­bój­stwa. Na­wet mor­dercy mie­wają klu­cze, któ­rych zresztą nie za­wsze po­trze­bują, bo lu­dzie zwy­kle tylko za­trza­skują drzwi, za­miast je za­blo­ko­wać. Mógł to być rów­nież wy­pa­dek, bo co po­nie­któ­rzy pod­du­szają się pod­czas ma­stur­ba­cji, aby spo­tę­go­wać ero­tyczne do­zna­nia. „Za­bawy nie­grzecz­nych chłop­ców” – tak to na­zy­wa­łam.

Cho­dzi­li­śmy po za­gra­co­nym miesz­ka­niu, a na każ­dym kroku to­wa­rzy­szył nam ów przy­gnę­bia­jący za­pach, który ob­wiesz­czał cał­ko­witą ka­pi­tu­la­cję go­spo­da­rza – kwa­śny odór za­ple­śnia­łych pa­pie­rów i roz­pa­czy. Przyj­rza­łam się dę­bo­wym de­skom pod­łogi, które kie­dyś były po­la­kie­ro­wane, ale starły się do ja­snego go­łego drewna. Fo­tel nie speł­niał już swo­jej funk­cji wy­god­nego sie­dzi­ska, po­nie­waż ta­pi­cerkę prze­biły sprę­żyny. Stos nie­prze­czy­ta­nych ga­zet i stare pi­semko z pro­gra­mem te­le­wi­zyj­nym. Po­zna­łam po ko­lo­rze ścian, że miesz­ka­nie ostatni raz ma­lo­wano w la­tach sześć­dzie­sią­tych – tę samą zie­leń awo­kado w tam­tych cza­sach chęt­nie sto­so­wali rów­nież pro­du­cenci lo­dó­wek.

Świa­tło mo­jej la­tarki pa­dło na tę­giego bia­łego męż­czy­znę w śred­nim wieku. Wi­siał na ru­rze bie­gną­cej nad drzwiami sy­pialni. Jego bose stopy opie­rały się o pod­łogę, więc stał prze­krzy­wiony, ze zgar­bio­nymi ple­cami i zgię­tymi ko­la­nami. Obok le­żał wy­wró­cony sto­łek. Męż­czy­zna miał opuch­niętą i czer­woną twarz. Z ust ster­czał fio­le­towy, gruby ję­zyk, wy­pchnięty przez ukryty pod tłu­stymi fał­dami szyi sznur.

Pró­bo­wa­łam włą­czyć ja­kąś lampę, lecz żadna nie dzia­łała. Omio­tłam zwłoki świa­tłem la­tarki, nie do­strze­głam wszakże żad­nych zna­mion walki, ob­ra­żeń czy śla­dów ude­rzeń. Walka po­zo­sta­wi­łaby za­dra­pa­nia, zła­mane albo za­krwa­wione pa­znok­cie, roz­dar­cia skóry twa­rzy. Unio­słam po­wieki de­nata i zo­ba­czy­łam wy­bro­czyny, sku­tek wzro­stu ci­śnie­nia krwi, która prze­biła się przez cien­kie błony ga­łek ocznych i spodniej czę­ści po­wiek. Je­śli wi­sie­lec do­tyka sto­pami pod­łogi, tęt­nice na­dal pom­pują krew do mó­zgu, ale żyły – de­li­kat­niej­sze niż ar­te­rie – są ści­śnięte, więc krew nie może się wy­do­stać. Wzbu­dzi­łoby moje po­dej­rze­nia, gdyby de­nat nie miał tych krwa­wych pod­bie­gnięć, za­czer­wie­nio­nej twa­rzy albo spuch­nię­tego i ster­czą­cego ję­zyka. Ist­niała oczy­wi­ście moż­li­wość, że go za­bito, a po­tem po­wie­szono, aby upo­zo­ro­wać sa­mo­bój­stwo, choć to nie ta­kie pro­ste. Po­trzeba by­łoby dwóch sil­nych lu­dzi, żeby dźwi­gnąć go na nogi, i zo­sta­łyby ja­kieś ślady w po­koju: roz­bite szkło, prze­wró­cony sto­lik, pod­wi­nięty dy­wa­nik. Gdyby de­nat wi­siał ze sto­pami w po­wie­trzu, miałby ści­śnięte rów­nież ar­te­rie, a twarz by­łaby blada po­wy­żej sznura na sku­tek brak do­pływu krwi. W no­wo­jor­skich ka­mie­ni­cach rzadko to wi­dy­wa­łam, bo mają ni­skie su­fity.

Po­li­cjant świe­cił na de­nata la­tarką, a ja ro­bi­łam zdję­cia. W 1992 roku, kiedy za­czy­na­łam, uży­wa­li­śmy po­la­ro­idów i mi­go­cząca nad głową zmar­łego lampa bły­skowa spra­wiała, że od­no­siło się wra­że­nie, jakby de­nat tro­chę się po­ru­szał. Ciarki czło­wieka prze­cho­dziły. Nie lu­bi­łam pra­co­wać po ciemku i nie za­mie­rza­łam zo­sta­wać tam dłu­żej, niż to było ko­nieczne, ale mia­łam obo­wią­zek rze­tel­nie udo­ku­men­to­wać stan zwłok i po­miesz­cze­nia. Jak ma­wiali praw­nicy, „rze­czy nie­za­pro­to­ko­ło­wane się nie wy­da­rzyły”.

Zro­bi­łam ogólne zdję­cia po­koju spod wszyst­kich czte­rech ścian, a po­tem ca­łego ciała z przodu i z tyłu. Na­stęp­nie zbli­że­nia głowy i szyi, sznura pod brodą i wę­zła na ru­rze. W ra­zie py­tań mia­ła­bym mnó­stwo zdjęć na po­par­cie spo­rzą­dzo­nego pro­to­kołu, ku nie­za­do­wo­le­niu Lau­rie, na­szej spe­cja­listki od za­opa­trze­nia, która twier­dziła, że w po­je­dynkę po­chła­niam cały bu­dżet na za­kup fil­mów do apa­ratu.

Spraw­dzi­łam całe miesz­ka­nie z la­tarką, szu­ka­jąc li­stu po­że­gnal­nego, do­ku­men­ta­cji me­dycz­nej, in­for­ma­cji o naj­bliż­szych krew­nych, nar­ko­ty­ków, al­ko­holu, za­wia­do­mie­nia o eks­mi­sji – cze­go­kol­wiek, co po­mo­głoby usta­lić toż­sa­mość de­nata i pod­po­wie­dzieć, dla­czego się za­bił. Nie zna­la­złam li­stu po­że­gnal­nego. Nic dziw­nego, bo tylko około jed­nej trze­ciej sa­mo­bój­ców go zo­sta­wia. Nie zna­leź­li­śmy też żad­nych do­wo­dów na „pro­blemy ży­ciowe”, ta­kich jak po­zew są­dowy, dia­gnoza me­dyczna czy koń­czący zwią­zek list od dziew­czyny. Lecz po­wody, dla któ­rych lu­dzie od­bie­rają so­bie ży­cie, mają głę­bo­kie pod­łoże. Czę­sto nie da się wska­zać oczy­wi­stego zda­rze­nia, które bez­po­śred­niego po­prze­dziło taki czyn.

Stwier­dzi­łam, że było to sa­mo­bój­stwo – żad­nych nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ści. Po­nure miesz­ka­nie tchnęło de­pre­sją i roz­pa­czą. Nie było żad­nych oznak, że ta osoba cie­szyła się ży­ciem. Zresztą w ogóle nie było żad­nych oznak ży­cia. Za­le­żało mi na zna­le­zie­niu ja­kie­goś wy­ja­śnie­nia, dla­czego ten czło­wiek chciał umrzeć, ale w tych ciem­no­ściach i ba­ła­ga­nie było to nie­moż­liwe. Być może kro­plą, która prze­peł­niła czarę, było odłą­cze­nie prądu przez elek­trow­nię.

Wy­ję­łam z torby służ­bowy nóż, pod­nio­słam prze­wró­cony sto­łek i po­sta­wi­łam obok wi­sielca, żeby go od­ciąć. Zwy­kle lewą ręką chwy­ta­łam pę­tlę pod brodą, a prawą uci­na­łam sznur wy­soko nad wę­złem i jak naj­de­li­kat­niej spro­wa­dza­łam de­nata na pod­łogę. Cho­dziło o to, żeby za­cho­wać pę­tlę i wę­zeł dla pa­to­loga oraz unik­nąć po­śmiert­nych ob­ra­żeń, które mo­głyby za­bu­rzyć wy­niki au­top­sji na sali sek­cyj­nej.

Zwłoki są „cięż­kie jak kłoda”, jak to mieli w zwy­czaju okre­ślać dawni po­wie­ścio­pi­sa­rze. Na­wet silny męż­czy­zna nie po­tra­fiłby opu­ścić zwłok na pod­łogę jedną ręką, ale z re­guły uda­wało mi się tro­chę spo­wol­nić upa­dek, a przede wszyst­kim od­po­wied­nio nim po­kie­ro­wać. Je­śli robi się to już któ­ryś raz, można osza­co­wać cię­żar, nie do­pusz­cza­jąc do tego, żeby de­nat huk­nął o par­kiet. Cho­lera... Przy­po­mnia­łam so­bie, że nie dam rady, bo lewą rękę mam w gip­sie. Pana Wel­lsa, który cze­kał w przed­po­koju, z pew­no­ścią nie mo­głam pro­sić o to, żeby wła­ził na sto­łek, a funk­cjo­na­riusz po­li­cji też nie mógł wy­ko­ny­wać za mnie mo­jej pracy – prze­pisy związ­kowe itd. Ale nie ma pro­blemu: za­raz przy­je­dzie fur­gon z kost­nicy z dwoma ro­słymi pra­cow­ni­kami, któ­rzy za­biorą zwłoki i ogarną całą resztę. Skon­tak­to­wa­łam się przez krót­ko­fa­lówkę z biu­rem, wy­ja­śni­łam sy­tu­ację i po­pro­si­łam, żeby ekipa z kost­nicy ucięła sznur po­wy­żej wę­zła i de­li­kat­nie opu­ściła ciało na pod­łogę.

Pod­pi­sa­łam iden­ty­fi­ka­tor de­nata, aby prze­ka­zać miej­sce zda­rze­nia po­li­cji i mieć do­wód na to, że fak­tycz­nie tam by­łam, choć warto za­zna­czyć, że sam pod­pis nie­ko­niecz­nie o tym świad­czy. Jed­nego z ko­le­gów oskar­żono nie­dawno, że pro­wa­dzi „śledz­twa mo­bilne” – fa­ce­towi tak bar­dzo nie chciało się tego ro­bić, że na­wet nie wy­sia­dał z sa­mo­chodu, tylko wrzesz­czał do sto­ją­cego w oknie po­li­cjanta: „Wy­gląda na na­tu­ralną przy­czynę? To za­łóż mu za­wieszkę na pa­lec!”.

Po pracy nie mie­li­śmy czasu usiąść przy sto­liku, by za­mó­wić sma­żo­nego kur­czaka na miej­scu, więc ra­zem z pa­nem Wel­l­sem zje­dli­śmy za­ku­pione w drive-in che­ese­bur­gery w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym na 125. Ulicy. Im bli­żej cen­trum, tym śwież­szy fast food, bo lu­dzie przy­cho­dzą tu zjeść coś przez całą noc. Pan Wells prych­nął:

– Hm. Randy za­wsze za­biera mnie na lunch do re­stau­ra­cji. Zna wszyst­kie naj­lep­sze lo­kale. Kul­tu­ralny fa­cet.

– Je­śli da­dzą mnie kie­dyś na dzienną zmianę, to za­biorę pana do czte­ro­gwiazd­ko­wej re­stau­ra­cji, może być?

Ra­mię mi pul­so­wało, przez co by­łam w zrzę­dli­wym na­stroju.

Wró­ci­li­śmy do biura, a pan Wells mru­czał coś po dro­dze o tym, ja­kie to nie­spra­wie­dliwe, że mu­szę pra­co­wać mimo kon­tu­zji.

– We­dług mnie to nie ma sensu – po­wie­dział. – Przez tych idio­tów jesz­cze się pani po­gor­szy.

Sie­dząc przy biurku nad roz­ło­żo­nymi po­la­ro­idami i no­tat­kami, za­czę­łam spi­sy­wać pro­to­kół dla pa­to­loga są­do­wego, który na­stęp­nego dnia rano miał prze­pro­wa­dzić sek­cję zwłok. Ina­czej niż to po­ka­zują w te­le­wi­zji, pa­to­lo­dzy bar­dzo rzadko oso­bi­ście ba­dają miej­sce zda­rze­nia. Mają ści­śle roz­pla­no­wany dzień, wy­peł­niony sek­cjami zwłok, ba­da­niami tok­sy­ko­lo­gicz­nymi, hi­sto­pa­to­lo­gicz­nymi i neu­ro­lo­gicz­nymi. Nie wspo­mi­na­jąc o ca­łej gó­rze pa­pie­rów do uzu­peł­nie­nia. Pa­to­log nie może tak po pro­stu odejść so­bie od stołu sek­cyj­nego i gdzieś po­je­chać. Ja na­to­miast za­czy­na­łam wpraw­dzie pracę w biu­rze, ale więk­szość dnia spę­dza­łam w te­re­nie.

W daw­nych cza­sach oglę­dziny zwłok na miej­scu zda­rze­nia wy­ko­ny­wali dla pa­to­lo­gów po­li­cja albo ko­ro­ne­rzy (któ­rych mia­no­wano w dro­dze lo­kal­nych wy­bo­rów; czę­sto byli to dy­rek­to­rzy do­mów po­grze­bo­wych). Po­nie­waż nie mieli wy­kształ­ce­nia me­dycz­nego, nie za­wsze byli w sta­nie od­róż­nić skutki zgonu i po­śmiert­nego roz­kładu od zmian cho­ro­bo­wych. Mój men­tor dok­tor Char­les Hirsch wpadł na po­mysł wpro­wa­dze­nia szko­leń z me­dy­cyny są­do­wej dla do­świad­czo­nych pra­cow­ni­ków śled­czych w na­szym biu­rze i w no­wo­jor­skiej po­li­cji. Za­da­niem pa­to­loga są­do­wego jest usta­le­nie przy­czyny i oko­licz­no­ści śmierci[2]. Weźmy na przy­kład ranę po­strza­łową: przy­czyna zgonu może być oczy­wi­sta, ale oko­licz­no­ści by­wają już różne: za­bój­stwo, sa­mo­bój­stwo lub wy­pa­dek. Za­da­niem me­dyka są­do­wego jest zba­da­nie tego na miej­scu zda­rze­nia: czy były ślady prze­mocy? Czy do miesz­ka­nia można się było do­stać z ze­wnątrz? Czy były zmiany cho­ro­bowe? A przede wszyst­kim, czy na­rzu­ca­jąca się wer­sja wy­pad­ków jest zgodna z do­wo­dami rze­czo­wymi? Je­ste­śmy oczami i uszami pa­to­loga są­do­wego. Bez rze­tel­nych oglę­dzin w te­re­nie pa­to­log pra­co­wałby w sali sek­cyj­nej po omacku.

Prze­glą­da­jąc zdję­cia, zo­ba­czy­łam, że lampa bły­skowa apa­ratu cał­kiem do­brze oświe­tliła zwłoki i po­miesz­cze­nie. Na od­bitce po­la­ro­idu mo­głam do­strzec na­wet wię­cej szcze­gó­łów niż w sa­mym miesz­ka­niu. To mnie nie za­sko­czyło. Na miej­scu zda­rze­nia wszyst­kie dane przy­swaja się jed­no­cze­śnie. Przy do­kład­niej­szej ana­li­zie cza­sem na­leży zro­bić krok do tyłu. Kiedy ma się do czy­nie­nia ze zwło­kami, trzeba my­śleć nie­sza­blo­nowo – zwłasz­cza je­śli w miesz­ka­niu jest ciemno i nic nie wi­dać. Na zdję­ciach po­kój wy­glą­dał na jesz­cze bar­dziej za­wil­go­cony, a me­ble miały błot­ni­sty ko­lor. Za ple­cami wi­sielca zo­ba­czy­łam roz­grze­bane łóżko z po­żół­kłą po­ścielą, która od bar­dzo dawna nie wi­działa się z pralką. Nad głową de­nata wid­niał długi po­ma­rań­czowy ka­bel prze­dłu­ża­cza ogro­do­wego. Mą­dry wy­bór, który da­wał gwa­ran­cję, że sznur się nie urwie. Lecz na na­stęp­nym zdję­ciu zo­ba­czy­łam, że prze­dłu­żacz był włą­czony do kon­taktu. Ka­bel pod na­pię­ciem?

Cho­lera. My­śla­łam, że prąd jest wy­łą­czony.

Drżą­cymi pal­cami wy­stu­ka­łam nu­mer te­le­fonu w miesz­ka­niu de­nata, mo­dląc się, żeby po­li­cjant ode­brał. „No weź, od­bierz”. Jesz­cze żar­li­wiej mo­dli­łam się o to, że­bym zdą­żyła przed przy­jaz­dem ekipy z kost­nicy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]But­cher (ang.) – rzeź­nik.
[2] W obo­wią­zu­ją­cym w Pol­sce wzo­rze karty zgonu wy­mie­nia się „przy­czynę bez­po­śred­nią”, „przy­czynę wtórną” i „przy­czynę wyj­ściową (pier­wotną)” (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).