Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
renegat
I. Conan
2. Conan z Cymerii
3. Conan pirat
4. Conan obieżyświat
5. Conan ryzykant
6. Conan korsarz
7. Conan wojownik
8. Conan uzurpator
9. Conan zdobywca
10. Conan mściciel
11. Conan i bóg Pająk
12. Conan buntownik
13. Conan niezwyciężony
14. Conan wyzwoliciel
15. Conan z Wysp
16. Conan i czarownik
17. Conan i miecz Skelos
18. Conan i Droga Królów
19. Conan najemnik
20. Conan z Aguilonii
21. Conan waleczny
22. Conan zuchwały
23. Conan obrońca
24. Conan szermierz
25. Conan bukanier
26. Conan mistrz
27. Conan
z Czerwonego Bractwa
28. Conan barbarzyńca
29. Conan dezerter
30. Conan niszczyciel
31. Conan najeźdźca
32. Conan strażnik
33. ‘ Conan wielki
34. Conan niezłomny
35. Conan sobowtór
36. Conan prowokator
37. Conan wyrzutek
38. Conan
nieustraszony
39. Conan renegat
w przygotowaniu
40. Conan nieugięty
41. Conan i skarb Pythonu
Tytuł oryginału CONAN THE RENEGADE
Ilustracja na okładce KEN KELLY
Korekta
GRAŻYNA HENED
Copyright © 1986 by Conan Properties, Inc. All righs reserved
For the Polish edition
Copyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-234-X
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Dia Cheryl
— Kto idzie?
Ostry głos wartownika sprawił, że kary rumak bojowy zmylił krok. Zirytowany jeździec wbił pięty w boki konia, zawrócił go wokół strażnika i zatrzymał się na wprost niego.
— Nazywam się Conan, pochodzę z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Którędy do obozu Hundolfa?
Jeździec mówił po kotyjsku z barbarzyńskim akcentem. Był okazałym mężczyznąu progu dorosłości. Jego czarne jak smoła, równo przycięte włosy wyglądały równie wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywała głęboka, równa opalenizna — zapewne dzieło blasku słońca odbitego od północnych pól lodowych. Wzrost przybysza i ciężar bojowego rynsztunku tłumaczyły wybór tak krzepkiego wierzchowca. Cymmerianin był wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opinała imponujące mięśnie. Do końskiego siodła przytroczone były miecz i topór oraz tarcza, hełm i włócznia; przy jukach zwisały zrolowane futra.
Wartownik, Koryntianin z rozwidloną brodą siedzący w końskim siodle, przerzuconym przez naprędce skleconą zaporę, tarasującąbłot-nistądrogę, zmierzył Conana uważnym spojrzeniem. Nie spieszył się z odpowiedzią. Chociaż żołnierz przybrał swobodną pozbawioną karności pozę, jego ręka wspierała się na zakrzywionym łuku przełożonym przez kolana ze znamionującą doświadczonego wojownika pewnością. U jego boku wisiał kołczan pełen strzał.
— Skoro jesteś człowiekiem Hundolfa, gdzie podziałeś płaszcz?
— Nie należę do jego kompanii. — Koń Conana prychnął niespokojnie. — Przynajmniej na razie.
— Rozumiem. — Wartownik nie spuszczał z przybysza wzroku. — Jeszcze jeden wygłodniały sęp zjawił się na polu bitwy. No dobrze, wjeżdżaj. — Wzruszył ramionami. — Obóz Hundolfa jest na piątym tarasie. Jedz na wprost, później skręcisz w lewo. —Najemnik poprawił się na niewygodnym siedzeniu. — Jeżeli wołałbyś zaciągnąć się do pewniejszej kompanii, spróbuj pogadać z Bragiem, prosto przed tobą. Jego ludzie zawsze zdobywają więcej łupów.
Cymmerianin kiwnął niezobowiązująco głową i zawrócił konia.
— Znam Hundolfa z dawnych czasów — rzucił i szybko ruszył w głąb obozowiska.
Obóz Wolnych Kompanii znajdował się na tarasach winnic u murów Tantuzjum, prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, który dopiero co powrócił z odludnych krain, był zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpościerającego się na skalistym zboczu zbiorowiska namiotów. Pasma siwego dymu wzbijały się z dziesiątków ognisk pod bladobłękitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzgórzami na horyzoncie.
Obóz rozbito bez żadnego planu. Od dołu ograniczały go najniższe tarasy i przecinający je płytki wąwóz. Conan dostrzegł jednak, że naturalne otoczenie obozowiska — niskie wały, usypane ze stert kamieni i gruzu —zapewniały mu jaką taką obronę.
Wydawało się, że nawet Tantuzjum liczyło na swe naturalnie obronne położenie na skalnej grzędzie, nie zaś na dzieła rąk ludzkich. Nad namiotami i pnącymi się w górę pędami winorośli widać było skraj miasta: biały mur, znad którego wystawała zębata linia krytych dachówkami i łupkiem domostw. Z tej odległości można było dostrzec, że mury miejskie zbudowano z obrzuconych zaprawąnie-równych głazów. Nie były zbytnio wysokie czy strome, lecz miały na szczycie wąski parapet dla straży. Jedynym solidnym umocnieniem w polu widzenia był krzepki szaniec z równo ociosanych szarych bloków skalnych. Znajdował się on w najbardziej stromej części urwiska; pozostałą część murów miejskich dobudowano do jego boków. Był od nich znacznie wyższy, a jego szczyt zaopatrzony był w zębate blanki. Najprawdopodobniej była to zewnętrzna ściana prastarej cytadeli lub dzielnicy pałaców.
Conan kontynuował taktyczną ocenę okolicy w miarę, jak jego koń wspinał się po brukowanym podjeździe. Wierzchowiec minął pawilon z dekoracjami w krzykliwych barwach i sztandarem z podobizną smoka — siedzibę Braga. Po obydwóch stronach zrobiło się gęsto od namiotów. Tarasy z winoroślami, obramowane niskimi, skośnymi skarpami z polnych głazów ustąpiły miejsca bałaganowi nędznego obozowiska, pełnego prowizorycznych ludzkich siedzib. Parę stratowanych, odgrodzonych sznurami placyków służyło za zagrody dla koni, lecz wszędzie indziej panowała odstręczająca ciasnota. Można było odnieść wrażenie, że z jej powodu większość mieszkańców obozu spędza bezczynnie czas na drodze.
W obozowisku najemników panował bród, hałas i całkowity brak dyscypliny. Wszędzie dookoła czyniono użytek z plonów winnicy: z rąk do rąk krążyły chlupoczące dzbanki i kamionkowe garnce z naprędce pędzonym napitkiem. Z namiotów dobiegały przekleństwa, grzechot kości w drewnianych kubkach pospołu z piskami i gardłowymi śmiechami markietanek. Mężczyźni w oszałamiająco różnorodnych strojach — kompletnych lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych — rozmawiali, spierali się i mocowali pośród kamieni i rachitycznej trawy.
Conanowi przyszło wyminąć parę piegowatych Gundarczyków, odzianych wyłącznie w sandały i krótkie spódniczki — kilty, okładających się zręcznie owiniętymi w futra kijami. Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zważając na zagrzewające ich do walki kółko gapiów. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich młodzików w kaftanach z owczych skór rzucała włóczniami w ledwie trzymającąsię kupy belę słomy. Niechętnie rozstąpili się przed Cym-merianinem i wrócili do swojej rozrywki natychmiast, gdy koński ogon znalazł się poza celem.
Ci, którym nie odpowiadało pałętanie się po drodze, siedzieli przed namiotami, rozmawiając, polerując rynsztunek lub ostrząc broń. Większość obrzucała przejeżdżającego Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali się przed siebie. Cymmerianin przyglądał się uważnie właśnie tym ostatnim, gdyż dobrze znał kapryśne, niebezpieczne charaktery niektórych ludzi, zaciągających się w najemnicze szeregi. Barbarzyńca rozglądał się w tłumie za znajomymi twarzami na poły z nadzieją, na poły zaś z obawą.
Sępy, zlatujące się nad świeżą ofiarę, pomyślał Cymmerianin. Uwaga wartownika trafnie oddawała naturę tego zgromadzenia. Sam Conan czuł pragnienie działania po niedawnej wizycie u kuzynów i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzgórza i dzikie urwiska rodzinnej krainy wydały się mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny przez kupców wieści o buncie i zamieszkach w Koth zareagował jak na woń kuszącego, egzotycznego pachnidła. Gdy tylko śnieg stajał na przełęczach, barbarzyńca zabrał broń, zapasy oraz z trudem zdobytą kiesę ze srebrem i ruszył na południe.
Powtarzał sobie, że nie zamierza wieść żywota takiego jak większość zgromadzonych w obozie uciekinierów przed prawem i wygłodzonych wieśniaków, dla których szansa łatwego zdobycia bogactwa przeważała nad o wiele większym ryzykiem krwawej śmierci. Nie przybył tutaj również w czczym poszukiwaniu daremnej chwały czy za sprawą mirażu odrażających rozrywek, przywabiających do miejsc bitew zdeprawowane dusze.
Conan przeczuwał niejasno, że jest stworzony do większych rzeczy. Pragnął sprawdzić swe siły, chciał poddać próbie zdobyte w pocie czoła umiejętności. Zamierzał dowiedzieć się, czy zapewnią mu przetrwanie i powodzenie w tym surowym świecie.
Z nagłej zadumy wytrącił go rozlegający się na wysokości kolan głos:
— Conan, stary, podstępny złodziejaszku! Przyjechałeś przyłączyć się do nas? Zaiste, roztaczają się przed nami wspaniałe widoki!
— No proszę! Bilhoat, nie mylę się?— Conan pochylił się w siodle i uśmiechnął do chudego mężczyzny o pomarszczonej twarzy, unoszącego ku niemu głowę. — Po Arenjunu zająłeś się uczciwą pracą, tak jak ja, co?
— Owszem! Są tu też inni znajomkowie z Mordowni: Pavltf i Tranos! — Na skórzastym obliczu starszego mężczyzny pojawił się uśmiech. — Musimy znowu urządzić sobie wspólną popijawę!
— Na pewno, i to wkrótce, na wypchaną sakiewkę Bel! Też wstąpiliście do kompanii Hundolfa?
— Nie, Conanie. — Bilhoat pokręcił głową. — Zaciągnęliśmy się do Vilezzy. Źle zrobiliśmy, bo to zatwardziały zingarański łotr o wrednym charakterze. Ten szubrawiec o czarnym sercu winien mi jest jednak za dużo żołdu, żebym go teraz porzucił. Żałuję, że nie jestem z Hundolfem.
— O co w ogóle chodzi w tej kampanii? Powiedziano mi, że popieramy buntujące się książątko z Koth.
— Tak, księcia Ivora. — Bilhoat potarł nozdrza wierzchowca Conana. — To ulubieniec mieszkańców tych stron. Ma mnóstwo nowomodnych idei i jest śmiertelnym wrogiem swojego wuja, Stra-bonusa.
— Tak, znam tego żądnego krwi łotra, który mieni się królem. — Cymmerianin zmarszczył brwi. — Powiadasz, że Ivor pragnie zmian? Z radością będę służyć mu z mieczem w walce z przeklętym Stra-bonusem. A Wolne Kompanie — wskazał gestem kręcących się dookoła zapijaczonych najemników — stanęły po jego stronie, ponieważ też pragną sprawiedliwych rządów?
— Skądże! — Bilhoat roześmiał się i pogładził czarną grzywę konia. — Niektórzy z naszych kamratów nie mogą już usiedzieć w miejscu. Powiadają, że brakuje im walki, a jeszcze bardziej łupów. — Mrugnął porozumiewawczo. — Mnie nie zależy na chwale, a widoki na przyszłość wydają się niezłe. Krąży pogłoska, że po zwycięstwie buntowników każdy chętny najemnik otrzyma ziemię lub rangę w regularnej armii. Myślę, że to smakowity kąsek.
Klepnął konia po karku. Conan ściągnął wodze i odparł:
— Smakowity czy nie, chcę się zaciągnąć. Jadę do Hundolfa. Miło znów cię ujrzeć, Bilhoat. — Spiął konia ostrogami i zawołał jeszcze przez ramię. — Poszukaj mnie, kiedy będziesz miał wolną chwilę!
Cymmerianin ruszył w dalszą drogę, licząc tarasy. Na piątym skręcił między dwa rzędy namiotów. Przed sobą ujrzał spiczasty pawilon o kwadratowej podstawie, udekorowany sztandarem ze złotym toporem na szarym tle. Conan wiedział, że od wielu lat było to godło Hundolfa, lecz nie znał trzech mężczyzn, którzy kręcili się przed wejściem do namiotu. Mimo doświadczenia w najemnych szeregach nie wiedział, jak ma się wobec nich zachować; mieli nieprzeniknione twarze, sprawiali wrażenie bezwzględnych i okrutnych. Rozebrani do pasa, z bronią w ręku wygrzewali się pod popołudniowym słońcem.
Trzej mężczyźni obojętnie przyglądali się, jak Conan zsiada z konia i wiąże go do sięgającego ramienia kołka podpierającego winorośl. Wczesne lato sprawiło, że roślina wypuściła imponującą liczbę zielonych pędów. Cymmerianin zdjął pas z mieczem z siodła i przerzucił go sobie przez ramię. Ruszył w stronę pawilonu, ciesząc się, że znów ma twardą ziemię pod stopami.
— Widzę, że to namiot Hundolfa. Czy on jest w środku? — Conan celowo podniósł głos, by bez względu na reakcję najemników usłyszano go we wnętrzu pawilonu. Zapadło długie milczenie, nim najbardziej masywny z mężczyzn, szczerbaty osiłek o koły-szącym się brzuszysku, podszedł do niego i powiedział:
— Nie ma go. Jestem Stengar, zarządzam jego obozem. — Rzucił swoim towarzyszom surowe spojrzenie i wrócił wzrokiem do Conana. — Jesteś... skąd właściwie? Pewnie z Północy, nie? — Przyjrzał się uważnie barbarzyńcy. — Hyperborejczyk, jak sądzę?
— Cymmerianin —poprawił go Conan, ściągając brwi.
— Och, odludek ze wzgórz. No dobrze, mów, czego chcesz od naszego kapitana?
— Słyszałem, że Hundolf przyjmuje ludzi do swojej kompanii.
— Możliwe. — Stengar zmarszczył brwi i dorzucił po chwili. — Co z tego?
— A jak myślisz, człowieku? — Oczy Cymmerianina zwęziły się z irytacji. — Chcę się zaciągnąć.
Stengar obejrzał się na swoich towarzyszy i popatrzył ponownie na Conana.
— Uważasz, że się do nas nadajesz, co?
Conan powiódł wzrokiem po trzech mężczyznach.
— Myślałem, że Hundolf przyjmuje tylko dobrych ludzi. — Wzruszył ramionami. — Może się myliłem.
Po tej uwadze bruzdy na czole Stengara pogłębiły się. Wypiął brzuch i zapytał podniesionym głosem, w którym brzmiała nuta zaczepki:
— Powiedz mi, cudzoziemcze, dlaczego wybrałeś właśnie tę kompanię? Po co jechałeś aż tutaj, zamiast przyłączyć się do zbieraniny na dole?
Conan obrzucił najemnika bacznym spojrzeniem i postanowił nie silić się na szczegółowe tłumaczenia.
— Oddział Hundolfa cieszy się dobrą opinią.
— To prawda, cudzoziemcze, nasza kompania ma dobrą markę. — Stengar uśmiechnął się z udawaną zachętą. — By to ująć inaczej, my, służący pod Hundolfem, jesteśmy najlepsi. — Uśmiechnął się ironicznie do swoich towarzyszy. — Jak myślisz, dlaczego tak jest? Ponieważ, jak sądzę, zdobyłeś wielkie doświadczenie w odległych, niecywilizowanych zakątkach tego świata, możesz mi chyba odpowiedzieć na to pytanie?
Tłusty najemnik wysilał się na ironicznie kwiecistą mowę, ponieważ z pobliskich namiotów poczęli wyłaniać się zaciekawieni sprzeczką żołnierze. Conan nawet nie drgnął.
— Sam mi powiedz.
— Doskonale, cudzoziemcze, powiem ci. Jesteśmy najlepsi, a zaciąg do kompanii Hundolfa jest marzeniem nawet wśród takich włóczęgów jak ty, ponieważ ze wszystkich chętnych przyjmujemy tylko co drugiego.
Stengar skrzyżował ramiona na piersi i rozejrzał się po zebranych ludziach z zadowolonąminą jak gdyby jego wyjaśnienia miały jeszcze jakiś tajemniczy, głębszy sens. Czując pułapkę, Conan nie odpowiadał. Przesunął pas pod ramieniem tak, by mieć miecz w zasięgu dłoni.
— Połowę? — spytał.
— Takjest, barbarzyńco. Tych, którzy zostająprzy życiu! — Stengar uniósł dłoń i teatralnym gestem przywołał kogoś spoza kręgu gapiów. — Chodź tu, Lallo! Wreszcie znalazł się ktoś równy ci siłą!
Conan odwrócił się na pięcie, słysząc ciężkie kroki i niski, nieartykułowany pomruk. W jego stronę biegł zwalisty młodzieniec gotując się do przepołowienia Cymmerianina wzniesionym nad głowę dwuręcznym mieczem.
Atak był tak szybki, iż Conan musiał zastawić się swojąbronią nim zdołał do końca wyciągnąć ją z pochwy. Ostrza zderzyły się z przeszywającym szczękiem. Najemnicy przywitali początek walki radosnymi okrzykami. Nim pas od miecza Conana wylądował w błocie, atakujący młodzieniec wyprowadził jeszcze dwa podstępne cięcia w tułów przeciwnika. Dopiero wtedy Conan zdołał zmusić osiłka do cofnięcia się zdecydowanymi pchnięciami.
— Patrzcie, wojownicy! — zawołał z boku Stengar. — Który z nich zostanie naszym nowym towarzyszem? Krzepki drwal Lallo, dziecię naszych kotyjskich wzgórz, czy barbarzyńca z Północy? Stawiam na Lalla i przyjmę zakład od każdego, kto sądzi, że będzie inaczej!
Po przemowie Stengara rozległy się głośno głosy najemników, obstawiających wynik pojedynku. Równocześnie Conan gorączkowo parował ciosy i robił uniki. Drwal był szybki, czego dowodził jego początkowy atak. Wzrostem i zasięgiem ramion dorównywał Cymmerianinowi, lecz beztroski zapał do walki sprawiał, że często ryzykował wystawieniem się na cios barbarzyńcy.
— Hej, ty! Lallo! Dajmy sobie spokój z tągłupotą! — wykrzyczał Conan pomiędzy ciosami. — Nie ma potrzeby, byśmy zarąbali się dla rozrywki tych szakali!
Lallo sprawiał jednak wrażenie, jak gdyby nie pojmował ludzkiej mowy. Z półotwartymi ustami podążał mechanicznie wzrokiem za przeciwnikiem. Wreszcie wymierzył zamaszysty cios w głowę Cymmerianina. Conan uskoczył i powstrzymał się przed ciosem na odlew, którym pewnie odrąbałby chłopakowi ramię.
— Oho, barbarzyńca ma dosyć! — zawołał jeden z widzów. — Brak mu hartu ducha! Podwajam stawkę na Lalla!
— Ja też! — dołączył się do niego drugi najemnik. — Wszyscy wiedzą że dzikusy ze wzgórz to mami wojownicy!
Lallo wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że gapie szczujągo do walki. Zamachnął się wielkim płaskim mieczem jak siekierą—jak gdyby Cymmerianin należał jedynie do osobliwego gatunku leśnych drzew. Conan odtrącił ostrze przeciwnika i spróbował rąbnąć go w głowę potężnąpięścią. Nie trafił jednak i niebezpiecznie wychylił się do przodu. Tylko dzięki karkołomnemu wygięciu tułowia, zdołał zastawić się mieczem i uchronić się przez ciosem na odlew. Cymmerianin energicznie wysunął przed siebie nogę, chcąc podciąć przeciwnika, lecz w nagrodę za swoje wysiłki poczuł tylko, jak ostrze miecza osiłka goli mu gładko włosy na bocznej stronie uda.
Wątpliwe było, by młodzieniec miał wszystkie klepki na swoim miejscu. Conan zdał sobie jednak sprawę, że Lallo jest szybki — zbyt szybki, by można go było wyłączyć z walki bez rozlewu krwi. Raz po raz Cymmerianin musiał powstrzymywać się przed morderczym ciosem.
Wreszcie uchyliwszy się przed jednym z zamaszystych ciosów drwala skoczył z kociązręcznościądo przodu tak, iż znalazł się za jego plecami. Lallo zdołał odwrócić głowę, lecz nie miał szans użyć miecza. Conan napiął swe mocarne mięśnie, gotując się do ciosu, zdolnego rozpłatać zaślinionągłowę przerażonego przeciwnika.
W tym momencie silna dłoń odepchnęła Cymmerianina w bok. Potężny cios przeciął nieszkodliwie powietrze ponad głowąpadające-go w rozpaczliwym uniku Lallo.
Barbarzyńca warknął z wściekłości i zacisnął pięść, by zmieść z drogi intruza, lecz w ostatniej chwili poznał jego beczkowatą pierś i pokrytą siwą szczeciną twarz.
— Hundolf]
— No proszę! Conan z Cymmerii! — Okolone nie dogolonym zarostem usta dowódcy najemników wygięły się w uśmiechu. — Jak zwykle, w gąszczu walki! Powstrzymaj się od rzezi, lepiej porozmawiajmy. — Hundolf odwrócił się i zaczął wydawać komendy swoim podwładnym chrapliwym, surowym głosem: —Chłopcze, zostań tutaj ! Zeno, Stengar, rozbrójcie tego pętaka! Nie mam pojęcia, co to za wygłupy, ale mająsię natychmiast skończyć! — Kapitan powiódł groźnym wzrokiem po kręgu najemników; wielu z nich doszło nagle do wniosku, że gdzie indziej czekają na nich nie cierpiące zwłoki zajęcia. — No? Kto za to odpowiada?!
Większość gapiów unikała wzroku dowódcy, lecz stojący obok Lalla Stengar stwierdził:
— To zwykłe nieporozumienie między dwoma rekrutami, kapitanie. Nie miałem dość wysokiej rangi, by im przeszkodzić.
— Cóż, brzmi to prawdopodobnie — Hundolf skinął głową— tylko dla ślepego i głupiego niemowlęcia! Znam Conana i wiem, że Lallo w jednej chwili stałby się krótszy o głowę, gdyby Cymmeriani-nowi na tym zależało. —Łukowatym gestem dłoni objął zbieraninę gapiów. — Wszyscy dostajecie po pięć miedziaków grzywny. Na razie wsadźcie tego młodego barana do paki — może to mu wbije trochę rozumu do łba! Conanie, chodź do mojego namiotu. Adiutant zajmie się twoim koniem.
— Wciąż parasz się najemnictwem, Conanie? — Rozparty na wyszywanej narzucie w kącie namiotu Hundolf nachylił inkrustowany klejnotami puchar ku wargom. Kapitan najemników był teraz tylko w kaftanie z gładkiej bawełny i spodniach. Pod prześwietlonym blaskiem słońca płótnem namiotu było ciasno, a w powietrzu czuło się wilgoć, lecz przez wejście wpadały do środka odświeżające powiewy popołudniowego wiatru. Stary wojownik przyjrzał się Cym-merianinowi zmrużonymi oczyma. —Myślałem, że do tej pory jakaś pulchna szlachcianka zdążyła już zrobić z ciebie posłusznego dowódcę straży pałacowej, że znalazłeś dla siebie stałe miejsce w świecie.
— Chytre domysły, Hundolfie. Niejedna próbowała — mruknął siedzący na środku namiotu ze skrzyżowanymi nogami Conan i upił duży łyk z wysadzanego drogocennymi klejnotami kubka. —Nigdy nie zamierzałem zostać rozpieszczonym pieskiem pokojowym, bez względu na to, na jak pociągających kolanach miałbym siedzieć.
Obydwaj mężczyźni roześmiali się, po czym Hundolf rzekł:
— W twoim wieku mnie również robiono sporo takich propozycji. Uciekałem przed nimi, jak gdyby mnie diabły goniły. — Uśmiechnął się smętnie. — Żałuję, że nie skorzystałem z którejś z nich.
— Mimo to najwyraźniej nieźle ci się wiedzie od czasu, gdy zaciągnęliśmy się razem w Koryntii — roześmiał się Conan, trąc swędzącym nagle karkiem o maszt namiotu. — Prowadzisz wielki oddział najemników, cieszysz się świetną opinią wśród niezależnych szermierzy. Piję twoje zdrowie.
Wzniósł kubek w geście toastu na cześć starszego mężczyzny. Dowódca najemników wzruszył ramionami.
— Dobrą opinią? Może, ale przez niąciągnie do mnie nieprzeliczona banda obwiesiów w rodzaju tych, których widziałeś wcześniej. Mało mam takich ludzi jak ty. — Potrząsnął szpakowatą głową. — Wciąż nie mogę skończyć z wojaczką, Conanie. Nadal szukam dla siebie miejsca na stałe i zaczynam wątpić, czy znajdę je, zadając się z tymi buntownikami i angażując się w przepychanki między prowincjonalnymi władcami. Mam ochotę osiąść gdzieś na stałe, jeżeli nie tutaj, to pośród pól w mojej rodzinnej Brythunii, kiedy tylko zgarnę dość gro^ sza, by dać sobie spokój z najemnictwem.
— Spodziewasz się tutaj nieźle obłowić? — Conan pochylił się do przodu i oparł łokcie na masywnych kolanach. — Nie bardzo wiem, co tu się właściwie dzieje — tyle tylko, że Ivor buntuje się przeciw władcy Koth. — Ściągnął brwi. — Ryzykowne przedsięwzięcie, lecz w tym zatraconym zakątku królestwa może udać się.
— Och, istotnie. Książę Ivor występuje przeciwko swojemu wujowi z dość silnymi atutami. — Hundolf wyszczerzył drapieżnie zęby. — Strabonusowi brakuje sił do utrzymywania ładu w tak wielkim państwie, poza tym w Koth nigdy nie ma spokoju. Król, chociaż jest skąpy, wysyła kosztowne ekspedycje, by stłumić rozruchy. Musiał przez to narzucić gnębiące tutejszych wieśniaków i pasterzy podatki.
— To znaczy że mógłby wysłać legion czy dwa, by zgnieść rebelię Ivora jako przykład dla innych? — Conan potarł z zadumą podbródek.
— Nie sądzę. — Hundolf usiadł prosto. — O wiele bliżej stolicy leżą inne buntownicze prowincje. Strabonus nie może ryzykować, że jego wojska zostaną odcięte z dala od Korszemisz. Nie odważy się wysłać sił na tyle dużych, by nas doszczętnie rozgromić.
— Czy w takim razie nie mógłby złożyć oferty pokoju? Wtedy skończyłaby się nasza robota.
— To groziłoby roznieceniem nadziei w sercach innych buntowników. — Hundolf wypił resztki wina z kielicha. — Nie, Conanie, zapowiada się długa kampania. Nasze psy będą kąsać tu i tam, ale nie licz na regularne bitwy. — Popatrzył na gościa spod krzaczastych brwi. — Książę Ivor może potrzebować naszych usług na stałe, byśmy strzegli jego młodego królestwa.
— W takim razie nie ma szans na zakończenie tego konfliktu jednym, zdecydowanym posunięciem. Nawet mi się to podoba; mogłoby dojść do kolejnej wojenki...
2 — Conan Renegat / W.
Conanowi przerwał narastający zgiełk, na który składały się okrzyki, tętent kopyt i skrzypienie drewnianego pojazdu.
— Ktoś przyjechał — może to karawana z żołdem?
Hundolf odstawił kielich, przeciągnął się i dźwignął na równe nogi z przewlekłym, niechętnym westchnieniem. Conan wstał bezszelestnie.
— Karawana? Skąd właściwie bierze się nasz żołd?
— Z Cesarstwa Wschodu — Turanu. Dokładniej, od twojego byłego pracodawcy, cesarza Yildiza. — Hundolf zdjął z narożnego kołka namiotu pas z mieczem, hełm i lekką kolczugę, po czym nałożył je na siebie. — To kolejny powód, dla którego Strabonus na pewno nie zawrze pokoju z Ivorern. Książę dobił targu z Turańczykami, by stać się cierniem w boku króla Kothu.
— Cesarstwo Turańskie zawsze gorliwie szukało sprzymierzeńców i państw, zdanych na jego łaskę, a jeszcze chętniej starało się uszczknąć ziem swoich sąsiadów. — Cymmerianin ruszył za Hun-dolfem do wyjścia z namiotu. — Czy możemy jednak liczyć na pieniądze od Yildiza?
— Niech Ivora boli głowa, skąd wziąć złoto, nie nas. — Hundolf zatrzymał się tuż przed wyjściem. — Na biednego nie popadło; książę miałby kłopoty z wymiganiem się z zapłatą, skoro u bram jego miasta obozujątrzy tysiące ludzi z Wolnych Kompanii. — Dowódca wyszedł wprost w tłumek zebranych przed namiotem podwładnych. — No i? Jakie wiadomości?
— Na Wschodnim Trakcie dostrzeżono karawanę z liczną eskortą, kapitanie.
Meldunek złożył krępy najemnik imieniem Zeno. Jego twarz okalały rude kędziory, uzbrojony był w przypasany do pasa kiltu pałasz. Wyraźnie miał ochotę towarzyszyć swojemu dowódcy.
— Jak myślałem. — Hundolf skinął głową. — Muszę iść do cytadeli. Przy okazji, Zeno — jako że mianowałem cię swoim zastępcą, będziesz musiał zostać tutaj. — Odwrócił się, powiódł wzrokiem po swoim podwładnym i poklepał go po ramieniu. — Potrzebuję dobrego szermierza i jeszcze lepszego słuchacza, gdy zadaję się ze szlachcicami i innymi kapitanami, ale twoje miejsce zajmie od tej chwili Conan. Po dzisiejszej burdzie — popatrzył surowo na trzymającego-Się na uboczu Stengara — potrzebuję w obozie zdecydowanego człowieka. Zrozumiałeś?
— Tak jest, kapitanie. —Zeno skinął niechętnie głową, rzucając Conanowi nienawistne spojrzenie.
— Bardzo dobrze. — Hundolf odwrócił się. — Pojedziemy konno. Conanie, trzymaj się z mojej lewej strony, nieco z tyłu.
Podszedł do nich żołnierz, prowadzący dwa osiodłane wierzchowce. Z tylnych łęków zwisały czamo-żółte proporce kompanii Hundol-fa. Conan wskoczył na grzbiet ogiera i skierował go pylistą ścieżką między namiotami. Nim odjechał dostrzegł jeszcze, że zdradliwy porucznik Stengar, szepcze coś z ponurą miną do Zenona.
Wkrótce uwaga Cymmerianina skupiła się na prżedzie, gdzie przecinaj ącą winnice główną drogą posuwał się orszak konnych i obładowanych mułów. Zdyszane zwierzęta uginały się pod ciężarem bezkształtnych, pozawijanych w tkaniny tobołów i głębokich koszy. Osły o opadających z wyczerpania długich uszach były poganiane przez ubranych w wełniane kurty Turańczyków na spienionych koniach. Drogę obstąpili najemnicy, jak zwykle prześcigający się w gwizdaniu i krzykach, wywołanych nowym wydarzeniem. Wydawało się jednak, iż tym razem żołnierze sąbardziej podnieceni niż zwykle.
Minęło parę chwil, nim Conan poznał przyczynę ich ekscytacji. Wywołał ją widok uzbrojonych strażników, jadących na zwinnych hyrkańskich konikach z boku orszaku. Jeźdźcy byli tak szczelnie zakutani w futra i pokryte grubą warstwą pyłu stroje, że trudno było przyjrzeć się im dokładnie, jednak na drugi rzut oka sylwetki i lekkość ruchów pozwalały wszelako zorientować się, kim są.
— Kobiety! — dobiegły do uszu Conana hałaśliwe krzyki.
— Cesarz Turanu wysłał swe zbrojne dziewki, by pilnowały naszego żołdu!
— Chrzanię żołd! Wolę płatniczkę!
Gwizdy i krzyki żołdaków wyrażały równocześnie zachwyt i oburzenie. Młodzieniec o rumianej twarzy —jeden z wielu mężczyzn, posuwających się za karawaną—zerwał się do biegu i w okamgnieniu wskoczył na siodło ostatniej strażniczki. Usiłował złapać się kobiety dla równowagi, lecz ta natychmiast dźgnęła go w brzuch obleczonym w skórę łokciem. Po ciosie strażniczka błyskawicznie odwiodła ramię i wymierzyła młodzikowi siarczysty policzek. Najemnik zwalił się w pył. Jego towarzysze powitali to szyderczymi wrzaskami.
Hundolf i Conan włączyli się do orszaku za zaprzężonym w dwa osły, rozklekotanym wozem z czarną plandeką. Wysoki, kanciasty pojazd miał dwa szprychowe koła, okute pogiętymi od długiej podróży spiżowymi taśmami, przez co kołysał się nierytmicznie z boku na bok nawet na rzadkich równych odcinkach drogi.
Woźnicę skrywało czarne płótno, rozciągnięte na pałąkach nad platformą. Conan usiłował przyjrzeć się mężczyźnie na ostrym zakręcie, lecz jego uwagę odwrócił kolejny spragniony zabawy wojak, usiłujący wyrwać wodze konia jednej ze strażniczek. Jej doskonale wyćwiczony wierzchowiec skręcił w bok i obalił natręta na ziemię. Najemnik potoczył się przez zaściełający drogę koński nawóz, wyjąć z bólu i ściskając zgniecioną stopę. Conan i Hundolf starannie go ominęli.
Od czoła orszaku nadjechała kolejna strażniczka.
— Równaj szyk! Do broni! — wykrzykiwała rozkazy po sze-micku mocnym, ochrypniętym głosem. Na jej napierśniku z pozieleniałego, wytartego brązu sterczały wykute na kształt bliźniaczych kocich łbów kryjące piersi stożki. Podniesiona przyłbica pozwoliła Conanowi dostrzec przez moment jej wyrazistą, przystojną twarz i krótko przycięte jasne włosy. Strażniczka jechała z przełożonym przez ramię obnażonym, krótkim mieczem. Na jej rozkaz pozostałe kobiety również dobyły broni.
— To Drusandra—powiedział Hundolf. — Widziałem, jak biła się w Flidei. Była wtedy ledwie samotną, zrozpaczoną dziewką, lecz teraz jest dowódczynią, co się zowie! — Pokręcił na znak oszołomienia głową. — Zaiste, dziwne czasy nastały!
Widok obnażonej stali miał na najemników uśmierzający wpływ. Dalsza droga karawany do bram Tantuzjum przebiegła znacznie spokojniej. Żołnierze nie rezygnowali ze sprośnych docinków, lecz wstrzymywali się od bezpośrednich napaści.
Jeźdźcy dotarli do głównej bramy miasta. Jej nabijane metalowymi ćwiekami wrota z długich bali i masywne, okrągłe wieże po bokach wywierały imponujące wrażenie. Conan zauważył jednak, że nad samą bramą nie było obronnych konstrukcji; rozpościerał się nad nią tylko przestwór nieba. Jedynym obronnym dodatkiem był kamienny kopiec na środku drogi, uniemożliwiający użycie taranu i zmuszający wjeżdżających do skręcania pod wieże strażnicze.
— Książę Ivor nie boi się widocznie ryzyka — zauważył Cymmerianin. —Jego gród nie jest zbyt twardym orzechem do zgryzienia.
— Dlatego polega na Wolnych Kompaniach. Tym lepiej dla nas.
Hundolf zasalutował falandze strażników miejskich, zebranych na niskiej rampie za bramą. Oficer warty odpowiedział skinieniem głowy.
Za wjazdem do miasta znajdował się niewielki plac, otoczony sklepami i oberżami. Wolnąpowierzchnię uszczuplały wystawione na zewnątrz budynków ławy szynkowe i stragany. Paru poganiaczy skierowało osły na bok, by rozładować swe towary pod okiem kupców i urzędników celnych, lecz większość wjechała w prowadzącą w głąb miasta wąską uliczkę. Ci z najemników, którzy zdołali przedostać się z obozu do miasta, kręcili się po placu dając zarobić handlarzom trunkami i odświeżającymi napojami.
Hundolf i Conan zdążali za orszakiem osłów i wozów krętą pnącą się w górę uliczką tak wąską iż mieściło się na niej obok siebie najwyżej dwóch jeźdźców. Pokrywały ją nierówne brukowce, ustępujące na najbardziej stromych odcinkach miejsca schodom. Na skrzyżowaniach z przyległymi ulicami i zaułkami karawanie przyglądali się nieźle odziani mieszkańcy miasta: ludek o bladej cerze, okrągłych twarzach i brązowych lub jasnych włosach. Większość mężczyzn nosiła fartuchy rozmaitych cechów, kobiety zaś —jaskrawe, wyszywane kaftany i suknie.
— Ludzie księcia pilnują byśmy nie narozrabiali po drodze — stwierdził Hundolf, gdy na rozwidleniu ulic minęli drugi kordon straży. Mężczyźni w szarych płaszczach zawracali wszystkich najemników z wyjątkiem konnych wędrowców. — Wpuszczają naszych ludzi na obrzeże miasta tylko po to, by trwonili swoje pieniądze, lecz strzegą przed nami reszty Tantuzjum.
Uliczka zakręcała i rozwidlała się wystarczająco cźęsto, by pozbawić orientacji nawet wychowanego w dziczy Cymmerianina. Conan jechał między nieprzerwanymi rzędami budynków pokrytych spękanym tynkiem. Z rzadko rozmieszczonych okien i drzwi domostw wyglądali ciekawscy mieszkańcy. Wysokie, wysunięte nad ulicę górne piętra ograniczały widoczność na bokach; jedynie od czasu do czasu można było dojrzeć miejskie umocnienia na tle ciemniejącego nieba.
Dopiero gdy przejechał pod łukiem z surowo ciosanych kamieni na obszerny, brukowany dziedziniec Conan zdał sobie sprawę, że znalazł się w cytadeli.
Karawana zatrzymała się na obszernym dziedzińcu przed wyzłoconą przez słońce fasadąpałacu opatrzoną na wysokości trzeciej kondygnacji arkadami i strzelnicami. Sklepienie pałacu wspinało się łagodnie ku środkowej kopule i wieżycom ze spiczastymi dachami. Rezydencja z obu boków łączyła się z murami cytadeli.
Przed otwartą, otoczoną przez gwardzistów wielką pałacową bramą zebrali się dworzanie i słudzy, by powitać przybyłych. Na dziedzińcu tłoczyli się mieszkańcy Tantuzjum, którzy wyszli witać karawanę na ulicach. Od pałacowych murów odbijały się echa okrzyków, łoskotu kopyt i rżenia koni.
Conan podążył za Hundolfem w kierunku poręczy do wiązania wierzchowców znajdującej się z boku dziedzińca, gdzie chłopcy stajenni rozstawiali wiadra z wodą dla koni i mułów. Najemnicy zsiedli z rumaków i podeszli do stojących obok dwóch uzbrojonych mężczyzn. Starszy z nich, o poznaczonej bliznami, spalonej słońcem twarzy i związanych w kucyk włosach wysunął się przed swego towarzysza, krępego, chmurnego młodzieńca, którego oblicze wymagało pierwszego w życiu golenia.
— Conanie, pozwolisz, że przedstawię ci najzdolniejszego z moich kompanów — i najbardziej zaciętego rywala — stwierdził Hundolf, wskazując na jasnowłosego mężczyznę. — Brago, oto Conan —nowy rekrut, ale stary przyjaciel. Na pewno słyszał o czynach twoich i twojego oddziału.
— Oczywiście — jesteś pogromcą Scyldy. — Cymmerianin spojrzał wojownikowi prosto w oczy, bez cienia emocji. — To było sławetne zwycięstwo.
— W mieście było mnóstwo godnych zainteresowania łupów, a sprzeciwiając się naszej woli, mieszkańcy wykazali nadmiar głupoty i pewności siebie. — Brago uśmiechnął się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby. Uścisnął wyciągnięte ręce Hundolfa i jego zastępcy na sposób legionistów, za nadgarstki, lecz nie pofatygował się przedstawić swojego towarzysza. — Jeżeli chciałbyś brać udział w tak wspaniałych bitwach, przyłącz się do mojej kompanii — rzekł do Conana i mrugnął okiem do Hundolfa. —Ty także, stary druhu, jeżeli zacznie ci kiedyś ciążyć chorągiew z toporem.
— Możesz o tym tylko pomarzyć, Brago. — Hundolf powiódł spojrzeniem po dziedzińcu. — Wygląda na to, że zebrała się tu większość dowódców. Widzę Vilezzę — wskazał krępego Zingarańczyka przy studni na środku podwórca — a właśnie zjawił się Aki Wadsai.
Drugi z wymienionych, szczupły, czarnoskóry mężczyzna, wjechał na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec na pustynnym ogierze o smukłych pęcinach. Brago popatrzył na dowódców najemników i pokiwał głową ściągając brwi.
— Na pewno chcą położyć łapy na złocie równie bardzo jak ja. — Pogładził sterczące wąsy kciukiem i palcem wskazującym. — W tym zaścianku trudno o łup. Pewnie jeszcze długo przyjdzie nam czekać, nim ujrzymy obiecane przez Ivora bogactwa.
— Dobrze, że będziemy świadkami rozładunku. Przynajmniej nasz mocodawca nie zdoła niczego przed nami ukryć.
Hundolf ruszył w stronę pałacowej bramy. Conan zajął miejsce po jego lewej stronie, a Brago z towarzyszem ruszyli za nimi.
Przy pałacowej werandzie służba zdejmowała siodła z jukami z grzbietów mułów i odprowadzała je do stajni. Grupa gwardzistów odpierała napór miejskiej ciżby. Poganiacze i kwatermistrzowie krążyli między stosami koszy i worków.
Prócz nich kręcił się po placu mężczyzna w szaiym płaszczu w asyście czterech lekko zbrojnych dworzan, co sugerowało, że jest szlachetnego urodzenia. Był niski, zażywny, obdarzony krótkąszyjąi dostojnym, gładko wygolonym obliczem. Z władcząminąnadzorował rozładunek. Nie był o wiele starszy od Conana, mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Jego gołą głowę wieńczyła niesforna strzecha brązowych włosów. Pod płaszczem nosił narzuconą na luźną lnianą koszulę kolczugę z doskonale wykutych ogniw, aksamitne pantalony i buty do konnej jazdy. Nie widać było, by miał ze sobąjakąkol wiek broń.
— Oto książę Ivor — stwierdził Hundolf, zatrzymując się po kilku krokach. — Musimy zaczekać, aż nas przywoła.
Książę rozwiązywał właśnie rzemienie jednego z koszy. Zajrzał do środka i po chwili wyciągnął długi przedmiot, zawinięty w naoliwione płótno. Jeden ze strażników rozwinął je; w środku znajdował się miecz w pochwie. Gdy książę wydobył broń, Conan dostrzegł, że spiczaste, jednostronne ostrze jest lekko zakrzywione. Oręż cechowała prostota wykonania i brak ozdób; spiżowa rękojeść w kształcie pierścienia owinięta była w skórę rekina. Miecz ten nie wymagał dogłębnej znajomości szermierczej sztuki, lecz stanowił skuteczne narzędzie, idealne w opinii Conana dla amatorów. W koszu znajdowało się co najmniej dwadzieścia sztuk broni — a koszy było wiele tuzinów.
Książę przymierzył rękojeść do dłoni i na próbę zamachnął się przed sobą, po czym z namysłem rozejrzał się po zgromadzonym na dziedzińcu tłumie. Po chwili zdecydowanie ruszył po kamiennych płytach, zostawiając asystę kilka kroków za sobą. Zatrzymał się przy studni, wskoczył na cembroninę i wsparł dłoń na drewnianym żurawiu. W tym momencie sprawiał wrażenie o połowę wyższego od pozostałych, górując stąd nad tłumem.
— Ludu Tantuzjum! —zawołał raźno; jego głos odbił się echem od pałacowych murów, zmuszając ciżbę do przycichnięcia. Wiele-set głów zwróciło się w jego stronę, podczas gdy zbrojna asysta pospiesznie zajmowała miejsca wokół swego pana. — Mieszkańcy mojego miasta, słuchajcie! Przyjaciele, rodacy! — Wzniósł miecz nad głowę. — Bracia w niedoli, ofiary tyranii podłego Strabonusa, przychylcie mi swych uszu!
Tantuzjanie słuchali jak zaczarowani. Na placu zapanowała niemal zupełna cisza, zakłócana jedynie grzebaniem kopyt i rżeniem jucznych zwierząt.
— Przez długi czas znosiliśmy niewymowne katusze, przyjaciele. Teraz wspólnie przystąpiliśmy do śmiałego dzieła. Zdołaliśmy utoczyć krwi z zachłannej pięści królewskiego ucisku. — Wzniósł wolną dłoń z rozpostartymi jak szpony palcami nad głowę i wykonał gest, jak gdyby odrzucał od siebie wielki ciężar. — Zamknęliśmy nasze granice i zyskaliśmy wsparcie wielu dzielnych sprzymierzeńców. —Jego spojrzenie padło na dowódców najemników zgromadzonych na uboczu dziedzińca. —Nie z lekkomyślności podjęliśmy dzieło zdobycia dla siebie wolności i suwerenności. Wzorem mądrości i cierpliwości jest dla nas sama ziemia. Jak rolnicy, wytyczyliśmy pole, które ma nas żywić i bogacić. Wiemy, że to kamienista gleba, że przy zasianiu tego gruntu towarzyszyć nam będzie mnóstwo niebezpieczeństw. — Niecierpliwie wzruszył ramionami, jak gdyby zrzucał z barków wielkie brzemię. —Mimo to w porównaniu z tysięcznymi plagami panowania Stra-bonusa — brutalnie wymuszanymi, przytłaczającymi podatkami, występkami jego wojsk przeciwko naszym mężczyznom i kobietom, prześladowaniem mojego ojca i ciągłym szarganiu suwerenności i honoru naszej ojczyzny — w porównaniu z nimi pole buntu zda się łatwe w oraniu, jak żyzny rzeczny namuł pod ostrym lemieszem pługa. Chociaż przyszłość wydawała się beznadziejna, śmiało wstąpiliśmy na drogę słusznego buntu i chociaż przyszło nam stawić czoło przeciwnościom na niej, nie oderwiemy oczu od roztaczającej się przed nami wizji wolności dla naszej ojczyzny! Teraz, przyjaciele, nasze marzenia są bliższe spełnienia niż kiedykolwiek! Otrzymaliśmy dzisiaj nie tylko narzędzie realizacji naszych zamierzeń, lecz dane nam zostało również proroctwo, niezbita gwarancja naszego triumfu! Wiedzcie bowiem, że władca najpotężniejszego królestwa świata i nasz wschodni sąsiad, cesarz Turanu Yildiz użyczył nam pomocy i wsparcia w naszych trudach. Zrozumiał, że sukces fali rebelii wznoszącej się przeciw kotyjskiemu okrucieństwu jest nieunikniony. Już kilka miesięcy temu dostojny monarcha oświadczył naszym posłom, że nas wesprze, i przysłał pisemne, opatrzone własną pieczęcią gwarancje uznające nasz młody naród. Od dawna zastanawialiśmy się, jakąpostać przyjmie jego pomoc. Myśleliśmy, że przyśle nam złoto, oddziały wspierające nas w wyzwoleńczej walce lub mądrych doradców o wielkim wojskowym doświadczeniu. Wiemy wszak wszyscy, że wielkie jest turańskie bogactwo, a jeszcze większa jego zbrojna i polityczna potęga. Dziś, przyjaciele, wiemy, o jakim wsparciu myślał łaskawy władca. Nie przysłał armii ani uczonych taktyków, lecz coś trwalszego od kruchego ludzkiego ciała — i to nie złoto! Jakiż jest jego dar?
Zapadłej ciszy nie przerwał ani jeden głos. Ivor kilkakrotnie ciął mieczem przed sobą i kontynuował:
— To stal! Yildiz przysłał nam stalowy oręż! — Triumfalne wołanie księcia odbiło się echem od ścian dziedzińca. — Dzięki swojej przenikliwości nasz sprzymierzeniec zdaje sobie sprawę, że tylko ostrąjak brzytwa stalą można zaorać i użyźnić glebę wojny przeciw tyranowi! Tylko dzięki niej — zdecydowanym ciosem odłupał spory klin bladego drewna z tyczki żurawia — możemy zebrać czerwone żniwo krwi złoczyńców, którzy stojąna drodze do wielkości i godności naszego narodu! Yildiz, i ja wraz z nim, wzywamy was do broni! Do broni, przyjaciele, by walczyć o to, co nam najdroższe! Niech każdy zdolny do jej noszenia człowiek będzie gotów do obrony ukochanej ojczyzny, gdy królewscy pachołkowie o krwawych rękach znów spróbują założyć na nasze szyje obrożę niewoli! Mało tego, niech walka rozgorzeje we wrogich obozowiskach, w twierdzach obmierzłego Strabonusa! W tym celu zarządzam utworzenie straży włościańskiej...
Conan rozejrzał się po tłumie. Posiadacze ziemscy i ich żony oraz ludność miasta — kupcy, rzemieślnicy, czeladnicy i stajenni —wsłuchiwali się jak zaklęci w słowa księcia i chłonęli każdy jego teatralny gest. Gdy Ivor unosił głos w wyrazie najwyższego wzburzenia, w ich oczach błyszczało coś więcej niż odbicie zachodzącego za jego plecami słońca.
Dowódcy najemników przyjmowali perorę Ivora z mniejszym entuzjazmem. Conan spostrzegł, że Hundolf marszczy brwi, a Zinga-rańczyk Vilezza kinie pod nosem. Brago i czarnoskóry pustynny jeździec Aki Wadsai stali z boku z niewzruszonymi sceptycznymi minami. Cymmerianin zauważył również, że garstka szlachty i oficerów w tantuzjańskich barwach na werandzie przygląda się najemnikom, notując w pamięci ich reakcję.
— Powiadam wam więc, rodacy: nie bójcie się walki przeciw Stra-bonusowi! — kontynuował równym głosem Ivor, gotując się do kulminacji swej przemowy. —Z radością szykujcie się dać dowód swej dzielności! Jeżeli w swojej głupocie tyran zdecyduje się wkroczyć w granice naszej ukochanej ojczyzny, niech cała prowincja powstanie jak jeden mąż! Tymi oto ostrzami przyniesiemy zasłużoną zagładę wojskom tyrana! Wzgórza rozstąpiąsię jak w pradawnych opowieściach, by pochłonąć wroga! Nic bowiem nie oprze się nieugiętej woli naszego ludu! Walczymy w słusznej sprawie i do nas będzie należeć zwycięstwo!
Ivor znieruchomiał z wzniesionym mieczem w dłoni i rozwianymi włosami. Jego bezgraniczna pewność siebie i bohaterska poza sprawiły, że tłum wybuchnął gorączkowymi wiwatami. Wzburzona ciżba zaroiła się wokół studni, rzucano w powietrze nakrycia głów.
Książę zeskoczył z cembrowiny między swoich poddanych. Zbrojna straż starała się otaczać go ciasnym kręgiem, lecz on nieustannie wymijał ich, pozwalając mieszczanom ściskać i całować swe dłonie.
— Nie ma wątpliwości, że lud jest po jego stronie — rzeki wreszcie Hundolf do swoich towarzyszy.
— Istotnie. Aż zastanawiam się, po co mu najemnicy — odparł Brago.
Aki Wadsai bezszelestnie podszedł do kapitana i przemówił znad jego ramienia chrapliwym,* ściszonym głosem, brzmiącym jak zawodzenie pustynnego wiatru:
— Czym ma być ta... straż włościańska, o której mówił książę?
— Nie uśmiecha mi się perspektywa walki u boku zielonych rekrutów i stajennych — mruknął Vilezza z głębokim, gardłowym akcentem. — Jeszcze mniej podoba mi się możliwość, że ta straż zwróci się kiedyś przeciwko nam.
W tej właśnie chwili książę oderwał się od tłumu i ruszył w stronę grupki najemników. Zbrojna straż towarzyszyła mu wiernie po bokach. Ivor z kordialnym uśmiechem wyciągnął dłonie, by uściskać ręce po dwóm wojownikom naraz.
— Moi towarzysze broni, piękny dzień nam nastał! Czuję uniesienie na myśl, że cesarz Yildiz zdecydował się wesprzeć naszą sprawę.
— Wspaniale, książę. — Brago odchrząknął i uśmiechnął się blado. — Nie zapominajmy jednak o naszym żołdzie. Turańczycy mieli przysłać jego część...
— Słucham? Ach, tak. — Ivor odgarnął dłonią włosy sprzed oczu. — Obawiam się, że wypłata ulegnie drobnej zwłoce. Złoto ma zostać przywiezione dla większego bezpieczeństwa w osobnym konwoju. Trudno orzec, kiedy tu dotrze.
— Panie, gdybyś raczył wypłacić nam przynajmniej część wstępnej zapłaty z własnego skarbca — wtrącił się Hundolf, skrzyżowawszy ramiona na piersi. — Nasze wydatki są wysokie, nie wolno też zapominać o nastrojach wśród żołnierzy.
— W tej chwili byłoby mi to nie na rękę. — Książę zmierzył go nieprzeniknionym wzrokiem i machnął dłonią w zbywającym geście. — Z łatwością zaradzę waszym problemom. Nakażę miejskim kupcom sprzedawać wam dobra na kredyt. Nie wątpię, że poprawią się również nastroje wśród wojska, liczę bowiem, że niedługo ruszymy do walki. — Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Bardzo niedługo. Przede wszystkim chciałbym jednak przedstawić wam nowego sprzymierzeńca. — Ivor zrobił pół kroku w bok, by mogła stanąć przy nim jeszcze jedna osoba. — Panowie, oto Drusandra. Widzieliście, jak dzielnie dowodziła dziś swoim oddziałem. Zamieszka wraz z wami w obozie.
Do księcia i najemników podeszła wojowniczka w wytartym pancerzu chroniącym tułów, uda i golenie, lecz już bez płaszcza i hełmu, który trzymała w zgięciu ramienia. Jej gładka twarz miała pociągające rysy, lecz zaciśnięte usta nadawały jej wyraz surowości. Była wyższa, niż wydawało się, gdy siedziała na koniu; górowała nie tylko nad księciem, lecz również nad Vilezzą.
— Proszę, oto Hundolf, Brago i inni wasi dzielni towarzysze. Mo-żerny oszczędzić sobie przedstawiania — wszyscy zyskaliście sławę, poprzedzającą was jak woń pachnidła.
Drusandra skinęła najemnikom głową z oszczędnym uśmiechem.
— Prowadzę pod swoją komendą dwadzieścia trzy przyjaciółki. Oto moja zastępczyni, Ariel.
Wskazała towarzyszącą jej czarnowłosą kobietę w skórzanym rynsztunku. Była niższa i szczuplejsza od swojej dowódczym, sprawiała jednak wrażenie czujnej i sprawnej. Jej rysy psuły nieznacznie ślady po starej chorobie, przydające jej pięknu czegoś dzikiego i gwałtownego.
Najemnicy powitali kobiety skinieniem głów, wymieniając szep-tane komentarze. Vilezza zaś stwierdził zdecydowanie:
— Będziesz musiała ulokować kobiety z dala od naszego obozu. Boję się, że nie zdołam należycie dopilnować moich ludzi.
Drusandra odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
— Nie bój się, Vilezza, jeżeli nie potrafisz sobie z nimi poradzić, zrobię to za ciebie! — Po chwili uśmiechnęła się bardziej otwarcie. — Moje siostrzyce przywykły do niesfornych mężczyzn i z radościąpowi-tająokazję, by dać poglądową lekcję tym, którzy mająóchotę je nękać.
Vilezza zaczerwienił się i rozejrzał po swoich towarzyszach, szukając wsparcia.
— Żądam, by wszyscy dowódcy utrzymywali surową dyscyplinę — wtrącił się książę, obrzucając mężczyzn i Drusandrę surowym spojrzeniem. —Nasze plany wymagająścisłego współdziałania wszystkich członków sojuszu. Przypomina mi to, iż winienem wam przedstawić jeszcze kogoś.
Ivor dał znak jednemu ze strażników. Ten odwrócił się, skinął dłonią i zawołał:
— Pozwól tutaj, czarnoksiężniku!
W zapadającym zmierzchu wśród krzątających się przy rozładunku ludzi widać było wóz z czarną plandeką, za którym Conan i Hundolf jechali przez miasto. Z cienia pojazdu wyłoniła się ciemna, szczupła postać i ruszyła w stronę grupki najemników.
— Szczodrość cesarza Yildiza nie ma granic. Przysłał nam więcej, niż wspomniałem w swojej mowie. — Ivor wyciągnął dłoń przed siebie. — OtoAgohoth, czarnoksiężnik z Pałacu Wschodzącego Słońca.
Mężczyzna, który podszedł do nich, odznaczał się wyjątkowym wzrostem, oraz młodzieńczym wyglądem i kruchąbudowąciała. Był to niemal chłopiec, o bladej skórze, niezręcznych ruchach, przypominającym wielki dziób nosie i przylegających do czaszki pasemkach czarnych włosów. Ubrany był w wybrudzony czarny fartuch, przepa-sane zakurzoną żółtą szarfą pantalony i spiczaste pantofle na wschodnią modłę. Z kościstych barków maga zwisał nierówno płaszcz z czarnego jedwabiu. Widząc go, Vilezza i jego towarzysz parsknęli śmiechem. Pozostali dowódcy powitali Kitajczyka pełnymi powątpiewania spojrzeniami.
Agohoth pochylił się i zmrużywszy oczy, powiódł niepewnym wzrokiem po najemnikach. W jego półotwartych ustach widać było niepospolicie sterczące przednie zęby.
— Witajcie, wojownicy, i ty, książę. Przysłano mnie tutaj... niezliczone mile od dworu w Aghrapurze —Agohoth urwał. Jego niezręczne zachowanie zdawało się wywołane nieśmiałością, nie zaś kłopotami z wymową. Posługiwał się językiem kotyjskim płynnie, chociaż mówił nim z obcym akcentem. Wreszcie czarnoksiężnik odwrócił się w stronę Ivora i zwrócił tylko do niego: — Moja misja... Cesarz i moi przełożeni wysłali mnie tu aby... ee, dzięki mym umiejętnościom zapewnić ci zwycięstwo.
Jego stwierdzenie wywołało rozbawienie najemników.
— Książę, tego już za wiele! — Vilezza wybuchnął rubasznym śmiechem. — Zamiast złota Yildiz przysyła blaszane miecze, zakute w zbroje baby na naszą udrękę oraz nie potrafiącego sklecić dwóch słów świątynnego skrybę! — Wzniósł oczy ku niebu w wyrazie oburzenia. — Jąkającego się adepta wiedzy tajemnej, który będzie nas wstrzymywać od działania i mieszać w naszych planach wróżbami z gwiazd i omenami! Mieliśmy dość tych oszustów w Zingarze! Pytam cię, książę, czemu to ma służyć?
Nie tracąc równowagi, Ivor utkwił w Zingarańczyku nieprzychylne spojrzenie zmrużonych oczu.
— Istotnie, dobre pytanie. — Przeniósł wzrok na niezgrabnego młodzieńca. — Co potrafisz, Agohoth? Raczyłbyś dać nam jakiś dyskretny dowód swych mocy?
— Och, zdobyłem wiele umiejętności... książę — odparł czarnoksiężnik z wyraźnym zdenerwowaniem. — Jestem obdarzony pewnymi... talentami.
Po chwili poszukiwań niepewnym gestem wydobył zza pasa niewielki zwój szerokości dłoni, nawinięty na dwie drewniane szpule. Rozwinął go i podtrzymując przed sobą jedną ręką, drugą wydobył z rozcięcia fartucha osobliwie połyskujący w świetle ogniska amulet.
— Przynieś pochodnię! — rozkazał Ivor jednemu ze strażników.
— Nie ma potrzeby — rzekł z roztargnieniem Agohoth.
Zapatrzył się w pergamin przez lśniący klejnot. Wydawało się, że mimo coraz gęstszych ciemności jest w stanie odczytać treść zwoju. Zebrani wokół księcia najemnicy przyglądali się w napięciu czarnoksiężnikowi — z jednym wyjątkiem. Aki Wadsai odszedł na bok. Conan miał wrażenie, że we wzroku pustynnego wodza dostrzegł znajomy wyraz lęku. Czarnoskóry wojownik przystanął z boku, najwyraźniej gotów w każdej chwili szybko zniknąć.
Po paru chwilach Agohoth schował zwój. Począł mamrotać pod nosem i czynić dłonią w powietrzu niepewne gesty. Drugą rękę przyłożył do ściągniętych w wyrazie powątpiewania brwi.
Coś przepłynęło między zebranymi w kręgu ludźmi. Nie było to nic materialnego, lecz można było wyczuć obecność czegoś niepokojącego, co wywołało niespokojne ruchy mężczyzn i zaskoczone westchnienie Drusandry. Conan miał wrażenie, że coś miękkiego i chłodnego delikatnie otarło mu się o gardło. Znienawidzona magia sprawiła, że jego nozdrza rozszerzyły się nerwowo.
Rozległ się dźwięk siarczystego policzka. Vilezza stęknął i na moment uniósł dłoń do twarzy, by natychmiast opuścić ją na rękojeść sztyletu. Rozejrzał się wrogo po zebranych, lecz nim zdołał wyciągnąć broń z pochwy, książę zacisnął zdecydowanie dłoń na jego nadgarstku.
— Ostrzegam cię, nie próbuj brać odwetu! — rzekł Ivor.
Niewidzialna obecność zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Po chwili wrócił strażnik z płonącą pochodnią. W jej świetle Conan dostrzegł, że na policzku Vilezzy widnieje szkarłatny zarys dłoni. W oczach najemnika lśnił przebłysk trwogi. Zingarańczyk potrząsnął głową z oszołomieniem, po czym odszedł w ciemność, masując twarz.
Agohoth nadal sprawiał wrażenie onieśmielonego i zakłopotanego. Książę podszedł do czarnoksiężnika i poklepał go po ramieniu.
— Witaj w naszym obozie, magu! — Obrzucił życzliwym spojrzeniem najemników. — Wyśpijcie się dobrze dziś w nocy. Jutro czeka nas narada wojenna.
Promienie wschodzącego słońca oświetlały wysoki, najeżony zaostrzonymi kołkami szczyt palisady. Wspaniałości przydawały świtowi kładące się na nieboskłonie szkarłatne, przypominające proporce odblaski, rozpościerające się pod perłowymi brzuchami chmur. Na tle bladego widnokręgu wyraźnie odcinało się czarne drewniane ogrodzenie; znad którego w dwóch miejscach wystawały ramiona i głowy wartowników. Z głębi twierdzy dobiegały stłumione głosy i szmery, poza tym panowała całkowita cisza.
Conan wsparł głowę na pieńku krzewu dając odpocząć zmęczonym mięśniom szyi. Po długim czuwaniu przez najchłodniejszą część nocy bolało go całe ciało. Czyhanie w ukryciu wymagało wiele wysiłku — o wiele więcej, niż przeczołganie się wcześniej do tego miejsca.
Na wilgotnej ziemi po obu stronach Cymmerianina leżeli inni najemnicy. Kryli się za pniakami poręby porośniętej małymi krzewami, którym Kotyjczycy bezmyślnie pozwolili wyrosnąć na przedpolach fortu. Conan zastanawiał się, jak skuteczna okaże się ich osłona po wschodzie słońca. Po chwili dosłyszał szept:
— Zostaniemy wypatrzeni, jeżeli brama wkrótce nie zostanie otwarta! Jeszcze nam przyjdzie szturmować palisadę!
— Niech to wszystkie diabły porwą! Wybraliśmy sobie samobójczą wyprawę! —rozległ się bardziej chrapliwy szept. —Pozwolili na to temu zwariowanemu barbarzyńcy tylko dlatego, że chcieli się go pozbyć!
— Szszsz! Cicho!
Conan wykręcił szyję i popatrzył groźnie na swoich ludzi, widocznych w rzedniejącej ciemności tylko jako niewyraźne plamy. Odczekał chwilę, wytężając wyćwiczony w dziczy słuch w poszukiwaniu oznak, iż szepty zostały usłyszane w forcie. Nadal jednak panowała cisza, a sylwetki wartowników nad palisadą tkwiły w bezruchu.
Odprężywszy się nieco, lecz nie rezygnując z czujności, Conan zastanowił się, czy w szemraniach najemników nie tkwiło ziarno prawdy. Poprzedniego wieczora podczas biwaku nie rozpalono ognisk. Przez długą, zimną noc Hundolf opracowywał plan zdobycia fortu: najemnicy na koniach mieli wspiąć się na palisadę i wpuścić towarzyszy do środka. Brzmiało to mało realnie, groziło również dużymi stratami w ludziach. Conan zaproponował inną możliwość: fortel, jakiego wyuczył się w młodości, gdy walczył z żądnymi ziemi Gundarczykami.
Co dziwne, jako pierwszy podczas narady przed bitwąpropozy-cję Cymmerianina poparł jego rywal, Zeno. Twierdził, iż Conan sam powinien poprowadzić atak. Hundolf wyraził zwięzłą zgodę, obrzuciwszy przedtem barbarzyńcę pełnym namysłu spojrzeniem. Drusan-dra zgłosiła chęć towarzyszenia Conanowi jako jego zastępczyni. Cymmerianin ujrzał później, iż Zeno ponownie naradzał się szeptem z jego drugim wrogiem, Stengarem. Ten ostatni leżał obecnie gdzieś w ciemnościach po prawej stronie.
Zadumę Conana przerwały nowe odgłosy: zza palisady dobiegło go stłumione stąpanie końskich kopyt. Zabrzmiała komenda, a potem skrzypienie drewna. Cymmerianin podparł się na łokciach i ujrzał, jak w załomie muru, gdzie znajdowała się brama, ukazuje się cienki klin nieba.
— No, psy, naprzód! — krzyk Conana przerwał ciszę poranka. — Do boju, łotry!
Cymmerianin zerwał się do biegu z toporem w dłoni. W przodzie usłyszał dźwięczenie uprzęży: z garnizonu wyjeżdżał konny kurier. Gdy Kotyjczyk dojrzał unoszące się dookoła niego z ziemi sylwetki, wrzasnął i spiął konia ostrogami. Conan spostrzegł błyskające w bladym świetle świtu ostrza. Usłyszał koszmarne rżenie i łoskot, gdy koń z przeciętymi ścięgnami runął na ziemię. Nie zatrzymując się, Cymmerianin biegł dalej, wyprzedzając coraz bardziej swoich towarzyszy.
Przed nim od strony palisady rozległo się głuche uderzenie i jęk. Przeszyty włócznią najbliższy wartownik zwinął się w agonii i runął do środka fortu.
Po chwili Conan dotarł do bramy. Kotyjczycy niemal zdążyli zatrzasnąć jej uchyloną połowę. Barbarzyńca wsparł się o nią ramieniem, chcąc rozewrzeć ją szerzej. Pochylił się i naparł na wierzeje, jego grube podeszwy ślizgały się na ubitej drodze. Brama ze skrzypieniem zaczęła uchylać się do środka.
Z drugiej strony drewnianych wrót rozległ się gwar głosów i szmer wyciąganego miecza. Napór na bramę z wewnątrz osłabł. W wąskiej szczelinie pojawiła się ciemna ludzka sylwetka.
Conan poderwał się na równe nogi, zamachnął toporem i trafił Kotyjczyka w wizjer hełmu. Błyskawicznie uderzył po raz drugi od dołu, miażdżąc z głuchym łoskotem kości czaszki obrońcy, który runął do wnętrza fortu.
Jego towarzysze ponownie naparli na skrzydło bramy. Cymme-rianin znów wparł się w nie barkiem.
Niespodziewane szarpnięcie do środka sprawiło, że barbarzyńca zatoczył się naprzód. Natychmiast rzucili się na niego kolejni dwaj strażnicy z mieczami.
— Niech Crom was porwie! — wrzasnął Conan.
Cisnął topór w jednego z napastników tak potężnie, że aż rozbolało go ramię. Broń trafiła Kotyjczyka w pierś i obaliła na ziemię. Cym-merianin wyrwał miecz z pochwy, by stawić czoło drugiemu z obrońców. Rozległ się ogłuszający szczęk zderzającej się stali.
Barbarzyńca spychał swojego przeciwnika coraz bardziej w tył, ku rozciągniętemu na ziemi pierwszemu wartownikowi. Jak oczekiwał Conan Kotyjczyk potknął się. Barbarzyńca bez trudu pokonał jego zastawę i wbił miecz głęboko w kark przeciwnika, który zwalił się na ziemię z gardłowym rzężeniem.
Conan odwrócił się ku pierwszemu obrońcy. Żołnierz podnosił się z wyrazem bólu na twarzy, jak gdyby miał połamane żebra. Zadany oburącz cios mieczem ponownie powalił go na ziemię.
Obok głowy Conana świsnęła ciśnięta maczuga. Po chwili w bramie utkwiła strzała długości ramienia, tak blisko, iż wibrując, muskała nagą skórę szyi Cymmerianina. Uniósłszy głowę, ujrzał tłum na poły odzianych żołnierzy w uniformach cesarskiej armii Koth, biegnących ku niemu z namiotów i baraków na środku obozowiska. Conan odwrócił się.
— Gdzie moi ludzie?!! — Oczywista myśl sama znalazła drogę do jego ust.
Tuzin kroków za nim grupka najemników w milczeniu stała wokół krwawych resztek gońca i jego konia, przyglądając się Cymmeriani-nowi. Niektórzy z nich sprawiali wrażenie niezdecydowanych; pozostali wspierali się na broni, najwyraźniej nie mając zamiaru przejść przez bramę. Pod wpływem spojrzenia Conana paru najemników podniosło niepewnie oręż i zaczęło wiwatować: „Brama jest nasza!” Entuzjazm z początku mizerny, szybko udzielił się pozostałym. Krzycząc, że trzeba jąutrzymać, ruszyli biegiem naprzód. Ociągający się z ruszeniem
3 — Conan Renegat
z miejsca Stengar dobył poniewczasie broni i zaczął wznosić okrzyki razem z towarzyszami.
Najemnicy wpadli przez bramę, by utworzyć kordon obronny wokół przywódcy. Mijając Conana, klepali go po ramionach na znak podziwu.
— Wy tam! Otwórzcie szerzej bramę! Odciągnijcie te ścierwa!
Wykrzykiwane naglącym głosem rozkazy spotkały się z natychmiastowym posłuchem. Na znak Conana długobrody wojownik uniósł kozi róg do ust i zagrał przenikliwy podwójny sygnał.
Podczas gdy Cymmerianin organizował obronę przed kontratakiem Kotyjczyków, rozległ się tętent kopyt. Główne siły najemników wreszcie wynurzyły się zza skraju odległego o sto kroków lasu.
— Zająć garnizon! — rozległo się ochrypłe wołanie Hundolfa, któremu wtórował bardziej przenikliwy okrzyk Drusandry:
— Z rozkazu księcia trzymajcie się z dala od wioski!
Po paru chwilach jeźdźcy tłumnie wjechali na dziedziniec fortu. W świetle wstającego dnia okazało się, że było to zaledwie zamknięte w kolistej palisadzie zbiorowisko namiotów, z paroma barakami i zagrodami dla zwierząt. Conan podniósł topór i ruszył wraz z konnymi najemnikami do ataku.
Walka rozgorzała na środku obozowiska. Kotyjczycy starali się uformować linię obrony wzdłuż namiotów, lecz brakowało im włócz-ników, by odeprzeć konną szarżę. Wychylający się z siodeł najemnicy wycięli w pień na poły zaledwie odzianych i uzbrojonych obrońców, po czym spięli wierzchowce ostrogami i wjechali między namioty. Konie brnęły wśród lin i wydymających się płócien, a jeźdźcy zawracali je, by zaatakować Kotyjczyków od tyłu.
Piesi żołnierze obydwu stron ścierali się tymczasem między namiotami. Trwały tam krótkie, zażarte potyczki na miecze, o których wyniku decydowało bardziej szczęście i liczebność walczących, niż szermiercze umiejętności.
Conan przyłączył się do ataku na baraki — solidne budowle z obrzuconych mułem belek, położone między namiotami i palisadą. Obrońcy zrazu zdołali utrzymać wolnąprzestrzeń wokół baraków dzięki śmiercionośnemu gradowi strzał z okien. Impet natarcia najemników załamał się, gdy pół tuzina ich towarzyszy runęło zastygając na ziemię w bezruchu lub wiło się w męce. Zbroje i tarcze atakujących nie chroniły przed strzałami i bełtami, wymierzonymi w nie osłonięte oko czy kolano.
Hundolf i Conan rozkazali najemnikom odciąć liny najbliższych namiotów i nieść płótna jak parawany na włóczniach i wyrwanych z ziemi podpórkach. Zaimprowizowane osłony uniemożliwiały łucznikom celne strzelanie i hamowały impet ich pocisków. Dzięki parom najemników niosącym przodem rozciągnięte między sobą płótna, oficerowie zdołali poprowadzić grupy swych ludzi do ataku.
Po dotarciu pod ścianę głównego baraku, napastnicy zatkali zwiniętymi namiotami wąskie strzelnice. Ponieważ Kotyjczycy zdołali zatrzasnąć i zaryglować drzwi z grubych belek, Conan i dwaj inni najemnicy poczęli rąbać je toporami. Hundolf nakazał sześciu ludziom czekanie z włóczniami w gotowości, by uniemożliwić ewentualną próbę ucieczki uwięzionych w rozpaczliwym położeniu Kotyjczyków.
Drzwi zostały wreszcie otwarte, podtrzymywane jedynie przez dolny zawias ze sparciałej skóry, lecz nikt nie starał wyrwać się z zewnątrz.
— Poddajcie się!—zagrzmiał Hundolf.
Odpowiedzi nie było. Conan chwycił posiekane drzwi i odepchnął je na bok. Hundolf natychmiast wpadł do środka, Cym-merianin rzucił się tuż za nim.
Barbarzyńca musiał zmrużyć oczy, by rozejrzeć się po pogrążonym w mroku ciasnym wnętrzu baraku. Obrońcy właśnie przeciskali się na zewnątrz przez wybitą pod przeciwną ścianą dziurę w dachu. Dwaj Kotyjczycy — wysoki, chmurny mężczyzna w płaszczu majora i sprawiający wrażenie małpoluda kapral — odwrócili się, by stawić czoło napastnikom. Obydwaj wznieśli miecze i ruszyli.
— Precz, najemnicze łajno! — warknął major.
Miecz Kotyjczyka otarł się o broń Hundolfa i jego spiżowy pancerz. Dowódca najemników odpowiedział zręczną ripostą.
Kapral ruszył do walki z Conanem. Było za ciasno, by inni najemnicy mogli pomóc swoim dowódcom. Barbarzyńca był zadowolony, że ma topór. Wzrost Cymmerianina był dla niego zawadą w niskim baraku; a przy próbie ciosu z góry miecz uwiązłby w belkach stropu. Niższy Kotyjczyk wyprowadzał zamaszyste poziome cięcia, które wydawały się łatwe do zablokowania, dopóki nie zamienił jednego z nich w zręczne pchnięcie. O mało nie zdołał wypuścić Conanowi trzewi z brzucha. W piersi barbarzyńcy wezbrał szkarłatny płomień wściekłości. Wolną rękąchwycił zydel, cisnął go w twarz krępego przeciwnika i przeszedłszy natychmiast do ataku rąbnął go toporem w skroń. Martwy nieszczęśnik zwalił się na polepę.
Odwróciwszy się, Conan dojrzał, że Hundolf zapędza majora kolejnymi ciosami w kierunku długiego stołu.
— Najemna Świnia! —wrzasnął Kotyjczyk i włożył wszystkie siły w podstępne, poziome cięcie na wysokości szyi przeciwnika.
Hundolf uchylił się z łatwością, zrobił taneczny krok do przodu i wbił miecz głęboko pod napierśnik oficera, sięgając do serca. Z niezmąconym spokojem strząsnął jęczącego i podrygującego w agonii przeciwnika z ostrza. Kotyjczyk znieruchomiał na podłodze.
Conan przeszedł do końca stołu i chwycił ostatniego z uciekinierów za kostkę. Wyciągnął go z otworu w suficie i rąbnął po karku płazem miecza. Mężczyzna zwalił się bezwładnie na blat stołu.
W baraku zapanowała cisza. Zaglądający przez wejście najemnicy uśmiechali się srodze i salutowali zwycięzcom. Hundolf i Conan popatrzyli na siebie — i razem wybuchnęli śmiechem. Odrzucili broń i oparli się o drewniane ściany, wstrząsani niepohamowanym rozbawieniem. Po chwili ruszyli ku sobie na chwiejnych nogach i objęli się na chwilę, poklepując po plecach.
— Jak w Koryntii! — westchnął Hundolf. — Pamiętasz twierdzę Vildar?
— Tak, razem z czterema eunuchami diuszesy! — rzucił gromkim głosem Conan i zaśmiał się donośnie. — To była walka! — Po chwili otrząsnął się z rozbawienia. — Widzę, że nie zapomniałeś swoich szermierczych umiejętności!
— Pewnie, że nie, ale to dzięki twoim talentom zdobyliśmy posterunek. Widocznie nauczyłeś się niejednej nowej sztuczki.
Conan rzucił okiem ku wejściu, w którym chwilowo nie widać było najemników, po czym odwrócił się do Hundolfa z ponurym spojrzeniem.
• — Wiedziałeś, że twoi hultąje spróbujązabić mnie przed bramą?
— Może. — Starszy mężczyzna utkwił szczerze niewinne spojrzenie w oczach Cymmerianina i wzruszył ramionami. — Sądziłem, że zdołasz sam sobie poradzić.
Conan zmarszczył czoło z powątpiewaniem, po czym pokiwał głową.
— Pewnie by tak było.
Obydwaj mężczyźni znów wybuchnęli śmiechem. Hundolf wreszcie klepnął się w kolano i wstał.
— Lepiej dowiedzmy się, kto zwyciężył. — Wyszedł na zewnątrz i okrzyknął żołnierzy: — Idźcie po jeńców! Pamiętajcie, żeby odebrać im broń! Przeszukajcie fort, czy nie ma w nim porządnych łupów lub ważnych dokumentów!
Gdy Conan wychodził z baraku, zaczynał się ponury, zwiastujący chmurny dzień ranek. Słońce kryło się za zasłoną napęczniałych od deszczu obłoków. Cymmerianinowi aura dodawała otuchy, przypominała mu bowiem rodzinnąpółnocnąkrainę. Była to idealna pogoda na bitwę — stalowy świt.