Córeczka - Małgorzata Winkler-Pogoda - ebook

Córeczka ebook

Małgorzata Winkler-Pogoda

4,0

Opis

Trzy wrześniowe dni 2005 roku zburzą uporządkowany świat Olgi.

Ttrzydziestopięcioletnia artystka zajmuje się ceramiką i odnosi spore sukcesy w tej dziedzinie. Na pozór ma wszystko, o czym marzą jej znajomi – duży stary dom z ogrodem w ładnej warszawskiej dzielnicy, który odziedziczyła, a przede wszystkim wolność twórczą we własnej pracowni, spokój, niezależność, nagrody i dobre recenzje. Niespodziewana wiadomość burzy jej ustalony, uporządkowany rytm dnia i sprawia, że będzie musiała zmierzyć się z problemem, który długo od siebie odsuwała. Kiedyś ojciec był dla niej najważniejszy na świecie, a ich relacja wyjątkowo bliska, potem Olga zerwała z nim kontakt. Nieoczekiwanie będzie musiała wrócić do wydarzeń sprzed kilkunastu lat i przemyśleć to, co się stało. Wkrótce okaże się, że sprawy wyglądają całkiem inaczej, niż… sobie wmawiała.      

 

Refleksyjna opowieść o ojcu i córce, których relacja z biegiem lat bardzo się skomplikowała. O niemożności porozumienia się z drugim człowiekiem, nawet najbardziej kochanym. O tym, jak wiele czerpiemy ze swojego dzieciństwa w dorosłym życiu. Również o tym, że warto odrzucić złość lub obojętność i zweryfikować własny osąd, by naprawić to, co się da.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Małgorzata Winkler-Pogoda

CÓRECZKA

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

Warszawa

Copyright © by Małgorzata Winkler-Pogoda

Copyright © by W. L. Białe Pióro

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcia: Małgorzata Winkler-Pogoda, Agnieszka Kazała

Redakcja: Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: WLBP

Druk i oprawa: Totem.com.pl

ISBN 978-83-66945-91-3

Wydanie I, Warszawa 2024

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Przedstawione w powieści postacie i sytuacje są fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób czy sytuacji jest przypadkowe.

Dzień

Poranek rozdzwonił się niepotrzebnym głośnym alarmem. Olga z głębi snu, w którym przedzierała się przez jesienny las, szukając czegoś lub kogoś pomiędzy drzewami, wróciła do rzeczywistości przytulnej sypialni. Deszcz rdzawych i złotych liści zniknął wraz ze snem.

Otworzyła oczy i wyłączyła stojący na nocnej szafce terkoczący staroświecki budzik z dużą okrągłą tarczą. Wczoraj poszła spać późno i nastawiła go na wpół do ósmej automatycznie i zupełnie bezmyślnie. Zapomniała, że następny dzień to sobota i nie musi przestrzegać narzuconej przez samą siebie od poniedziałku do piątku dyscypliny. Pracowała w domu. Czasami myliły jej się dni tygodnia, więc jako osoba dobrze zorganizowana narzuciła sobie regulamin dnia i starała się go przestrzegać.

Pierwszym elementem porządkującym była pobudka o stałej porze, z wyjątkiem weekendów, bo wtedy miała ochotę poleniuchować – pospać dłużej, wyjść dokądś, pospacerować po mieście albo odpoczywać w ogrodzie lub w domu, i nie pracować.

Czuła, że dzień zaczął się źle, i ze złością spojrzała na zegar. Już za późno, by zasnąć. Przewróciła się na drugi bok i próbowała sobie przypomnieć, co jej się śniło, ale na to również było już za późno. Mgliście pamiętała, że bardzo chciała coś znaleźć… To wszystko. Głośny terkot budzika płoszy sny. Ten o tajemniczym lesie szybko uciekł przegnany hałasem. Stracony sen – pomyślała. Każdy dzień zaczyna się od zapomnienia.

Od dawna miała na szafce przy łóżku mały notes i długopis. Zapisywała w nim pomysły, które przychodziły jej do głowy rano, zaraz po przebudzeniu, albo te śnione, jeśli je zapamiętała – przedmioty i kształty, dziwne sytuacje, które tworzyły się w sennej wyobraźni. Czasem było to jakieś zdanie, nic nieznacząca fraza albo tylko słowo. Wszystko mogło się przydać, być inspiracją w pracy, jakąś podpowiedzią, zalążkiem czegoś nowego, co dopiero miało szansę powstać. Nazywała ów notes „Pomysłownikiem”. Ten był już trzecim albo czwartym. Wiele lat temu, jeszcze na początku studiów, uświadomiła sobie, że powinna zapisywać ulotne myśli i skojarzenia, które pomogą w pracy. A może powiedziała jej o tym Waleria?

Odwróciła się ponownie w stronę szafki i budzika. Odrzuciła kołdrę, opuściła stopy na patchworkowy dywanik, wzięła notes i długopis i zapisała:

misa wykładana złoconymi liśćmi

misa o fakturze kory sosnowej?

rzeźba „Człowiek skulony pod drzewem”??? Śpiący?

rzeźba „Koszyk plecionka pełen różnobarwnych liści – angoby, szkliwo autorskie”???

Tyle zdołała wycisnąć z resztek snu, żeby się całkiem nie zmarnował. Trochę poprawił jej się humor – przedwczesna pobudka miała jednak jakiś pozytywny efekt.

Wsunęła stopy w wygodne domowe kapcie w czerwone grochy, wstała i podniosła rolety w kolorze granatu. Sypialnia znajdowała się na piętrze. Okno wychodziło na niewielki ogród z tyłu domu, gdzie królowały dwa stare drzewa – dostojna rozłożysta jabłoń i skłębiona mirabelka o gęstych, drobnych gałązkach – oraz kilka rozrośniętych krzewów jaśminowych po ich bokach. Te, posadzone wzdłuż płotu, stanowiły dodatkową zasłonę przed ciekawskimi spojrzeniami sąsiadów.

Tej wiosny sroki uwiły sobie gniazdo w gałęziach śliwy. Przez dwa tygodnie Olga każdego ranka dyskretnie obserwowała ich pracę z okna sypialni. Sprytnie rwały gałązki z łysego drzewa i układały warstwami, splatając patyczki. Gniazdo rosło szybko, jak lepione przez Olgę naczynia z wa-łeczków. Potem sroczy dom, który nawet miał dach, zatonął w gąszczu zieleni świetnie zamaskowany. Nigdy nie udało jej się zobaczyć, czy para dochowała się młodych. Ptaki były bardzo czujne i płochliwe, nie lubiły obserwatorów. Poza tym w ogródku często pojawiał się Igor. Żałowała, że Waleria nie mogła obserwować, jak ptaki budowały gniazdo w jej ogrodzie.

W ostatnim roku życia przeważnie siedziała w fotelu przy oknie, bo z trudem się poruszała. Lubiła ptaki, przez wiele lat je rysowała. Jednak od kiedy Olga tu zamieszkała, czyli piętnaście lat temu, ani w gałęziach jabłoni, ani w gałęziach śliwy żaden ptak się nie zagnieździł.

Jabłoń posadził Józef Sarna, ojciec Walerii, przedwojenny oficer, który kupił tę parcelę w trzydziestym ósmym, gdy wieś Służew przyłączono do Warszawy. Waleria mówiła o drzewie: jabłoń ojca. Nie zawsze pięknie owocowała. Tego roku znowu nieoczekiwanie obficie sypnęła rumianymi jabłkami, ale z owoców korzystała już tylko Olga. Józef Sarna dokończył budowę domu po wojnie, korygując wcześniejsze plany i zmniejszając metraż. Niewielki jednopiętrowy domek stanął w sąsiedztwie innych domów jednorodzinnych na parceli położonej między placem Służewskim a klasztorem Dominikanów. Ulica obecnie nazywała się Wróbla. Olga lubiła tę nazwę, ale wymawiając ją, czuła niepokój, lekkie ukłucie w okolicach splotu słonecznego, w mózgu trzewnym. Wiedziała z jakiego powodu.

Pod koniec września srocze gniado było znowu widoczne między przerzedzonymi liśćmi, wyglądało jak kołtun we włosach albo duży porzucony kokon. Coś minęło, coś się zmieniło, coś się bezpowrotnie skończyło. Olga nie była pewna, czy ta myśl dotyczy obserwacji cyklu przyrody, czy życia Walerii. Ale chyba nie jej życia? Była przecież w szczytowej formie, rozwinęła skrzydła. Szybowała wysoko, jeśli można wybrać tę metaforę dla artystycznej twórczości w glinie. Dzięki Bogu nie brakowało jej dystansu ani autoironii. Ostatnie lata stały się pasmem licznych zawodowych sukcesów. Robiła to, co kochała, i mogła z tego żyć. Gdyby ktoś jej to przepowiedział wtedy, gdy zaczynała studia w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, nigdy by nie uwierzyła, że jej kariera potoczy się tak gładko, a praca będzie zauważona, doceniona, a nawet zyska międzynarodowe uznanie. Kto wybiera drogę artystyczną, musi się liczyć z tym, że jest wąska, pełna przeszkód, pułapek, niespodziewanych zakrętów i rozczarowań, nie prowadzi prosto do celu. Nawet jeśli to droga skromniejszych oczekiwań, bo Olga zajmowała się ceramiką użytkową i unikatową, czasem rzeźbą. Wiedziała, że oprócz talentu, pokory i cierpliwości w tej profesji trzeba mieć szczęście i znajomości. Albo szczęście do znajomości. Ona miała trzydzieści pięć lat i uważała, że w życiu zawodowym była niesamowitą szczęściarą. Gorzej w innych sferach, jednak tego poranka nie chciało jej się nad niczym takim zastanawiać.

Spojrzała na chmury wiszące nad okolicą niczym dziurawa szara kurtyna. Wkrótce odsłonią słońce. Liczyła na ciepły początek jesieni, babie lato. W tym momencie coś wyskoczyło z krzaków po prawej i przebiegło po trawniku w stronę grubego pnia jabłoni – przywołany w myślach zwinny, pręgowany, szaro-czarny kocur Igor.

Chyba się niecierpliwi, przecież czas na śniadanie – pomyślała Olga.

Omiotła spojrzeniem sypialnię o budyniowych ścianach. Naprzeciwko okna, po drugiej stronie łóżka, stała duża szafa z ciemnego drewna, a w przeciwległym rogu, po przekątnej, mebel buduarowy, duma Olgi, okaz złowiony kilka lat temu na targu staroci na Kole – toaletka z dużym prostokątnym lustrem, szufladkami i taboretem z innego kompletu. Lubiła usiąść tu, by się uczesać lub zrobić szybki makijaż przy padającym z okna naturalnym świetle. Na blacie toaletki w kontrolowanym chaosie stały słoiczki z kremami nawilżającymi i półtłustymi, po lewej stronie kremy na noc, po prawej – na dzień, obok pudełeczko z sypkim pudrem, a w małej ceramicznej fioletowej misce własnej roboty leżały kredki do oczu, grafitowy tusz do rzęs i różnobarwne szminki, z przewagą odcieni czerwieni. Olga rzadko nakładała pełny makijaż, ale lubiła malować usta, przede wszystkim na czerwono. Przechodząc koło toaletki, zerknęła na swoje proste włosy w kolorze mokrej słomy – naturalny blond, odziedziczony po mamie, której nie znała, artystyczny poranny nieład do ramion. Olga sięgnęła po szlafrok w kolorze lilaróż, poprzedniego wieczoru rzuciła go na krzesło z oparciem stojące obok szafy. Ceniła porządek w domu, nazywała go porządkiem zewnętrznym, koniecznym do koncentracji. Pedantycznie wyrównała kołdrę na łóżku, żeby ze spokojem zejść na dół i na dobre zacząć dzień. Miała nadzieję, że właśnie na dobre, nie na złe.

W korytarzu znajdowały się drzwi do maleńkiej łazienki, a następnie do dwóch pokoi. W większym Waleria miała kiedyś swój gabinet do pracy, w małym, wąskim – bibliotekę i archiwum. Wyposażenie tego drugiego stanowiły zamontowane od podłogi do sufitu półki z książkami oraz teczkami pełnymi szkiców i rysunków. Waleria wielokrotnie chciała zaprowadzić tu ład, przejrzeć wolumeny i segregatory. Zadecydować, co zostawić, a co komu oddać lub wyrzucić. Uporządkować papiery. Częściowo jej się to udało, gdy w ubiegłym roku z pomocą laski dawała jeszcze radę powoli wejść na piętro. Olga czasami pomagała jej w tych pracach, zdejmowała zawartość wyższych półek, przynosiła pudła, w których lądowała zbędna makulatura. Nie znała klucza, według którego Waleria dokonywała selekcji swoich zbiorów: co zostawić, a co wyrzucić. Nigdy jej o to nie zapytała. Przyniosła jej na górę krzesło, które zajmowało środek pomieszczenia. Waleria śmiała się, że ten pokój to klasyczna sypialnia w stylu angielskim, pokój, gdzie zmieściłoby się wyłącznie jedno łóżko, a u niej jeszcze redukcja – tylko krzesło. Ból rąk i kolan sprawił, że Waleria nie dokończyła szeroko zakrojonych prac porządkowych w swoim archiwum. Już ubiegłej jesieni nie była w stanie pokonać schodów. W pokoiku nadal stały więc pudła częściowo zapełnione książkami i gazetami. Olga wyniosła tylko worki z papierami przeznaczonymi na makulaturę, podartymi starymi rachunkami lub niepotrzebnymi listami. Nikt nie jest w stanie zamknąć wszystkich swoich spraw, Waleria też nie zdążyła, chociaż zajmowała się tym całymi miesiącami.

Drzwi do obu części górnego królestwa Walerii były przeszklone i zamknięte. Olga rzadko tam wchodziła. W dawnej pracowni podlewała stojące wciąż na parapecie kwiaty – niewymagające uwagi kaktusy, paprocie i geranium. Wycierała kurze z biurka i kilku pustych teraz półek. Okno tego pokoju również wychodziło na ogród. Pracownia nie była duża, ale przestronna. Waleria powtarzała, że do pracy potrzebuje dużo światła, powietrza i spokoju. Tę pracownię było więc najprościej uporządkować. Łatwo zostawić w spokoju światło i powietrze. Waleria bowiem cały swój warsztat, przybory do rysowania, kredki, piórka, pastele, pędzle sama ułożyła pedantycznie w trzech szufladach biurka. Niedokończonych prac nie było, bo już wiele lat temu przeszła na emeryturę. Pozostała tylko sterta równo ułożonych pożółkłych czystych papierów, a na półce albumy ze zdjęciami ptaków, motyli, różnych ssaków, miast, architektury. Swego czasu była cenioną w środowisku graficzką, ilustratorką książek, chociaż najwięcej rysowała w latach siedemdziesiątych. Powtarzała, że najbardziej w życiu kochała ojca, a następnie swoją pracę. Wykonywała ją tutaj, w domu. Rysowała dla czasopism dla dzieci, dla „Misia” i „Świerszczyka”. Współpracowała z wydawnictwami, ilustrując książki dla dzieci, wydawane przez Naszą Księgarnię i Krajową Agencję Wydawniczą. Tych książek wiele uzbierało się w jej archiwum. Stan zdrowia, bóle kręgosłupa i rąk sprawiły, że powoli wycofywała się z zawodu, aż nieodwołalnie zamknęła za sobą drzwi pracowni. Olga była tego świadkiem.

Wspominała Walerię każdego dnia, tak jak tego wrześniowego poranka, gdy krążyła po kuchni. Wyjęła z szafki puszkę z mięsem dla kota i ją otworzyła. Gdy widelcem wykładała zawartość do miseczki, usłyszała szybki, delikatny tupot w korytarzu.

– Mraaauu – przywitał się głośno Igor, ocierając się o jej nogi i patrząc na nią bystrymi zielonymi oczami. Koniuszek sztywno wyprostowanego ogona drżał z niecierpliwości, przynaglając Olgę do działania.

– Zaraz będzie śniadanko, nie denerwuj się – powiedziała do niego, stawiając miseczkę w rogu kuchni.

– Mrrr – skomentował kot i zabrał się do jedzenia.

Olga uśmiechnęła się, widząc, że zwierzak je tak łapczywie, jakby kilka dni głodował.

Igor był wspólnym kotem mieszkanek domu. Waleria uwielbiała zwierzęta i chętnie je rysowała. Kochała zwłaszcza koty. Sama wychowała kilka – znajdki albo te, które urodziły się u znajomych kociarzy. Gdy Olga zajęła pokój na piętrze, jesienią 1990 roku, Waleria przejściowo nie miała akurat żadnego. Zmieniło się to rok później, kiedy Olga wracała z uczelni i na zarośniętej parceli przy ulicy Wałbrzyskiej usłyszała miauczenie. Mały kociak, mniej więcej trzymiesięczny, wołał o pomoc. Wzięła go na ręce i otuliła szalikiem, bo zaczął padać deszcz. Przyniosła do domu. Wiedziała, że Waleria nie będzie protestować. Wręcz przeciwnie, była zachwycona.

– Mam duży dom. Zmieści się w nim porzucony kociak – powiedziała. – Dom bez zwierzaka jest pusty. A rodzina bez zwierzęcia to niepełna rodzina.

Olga pamiętała te słowa, ale wtedy się nad nimi nie zastanawiała. Nie traktowała Walerii jak „rodzinę”, raczej jak przyjaciółkę, która jej ogromnie pomogła. Starszą przyjaciółkę. No, może trochę jak matkę. Nie była pewna, bo nie znała mamy, miała tylko tatę i babcię. W każdym razie do Walerii, na jej prośbę, od początku mówiła po imieniu.

Igor do czysta wylizał ceramiczną białą miseczkę i już mógł zobaczyć dno z narysowaną swoją podobizną: szarą głową kota o zielonych oczach. Olga zrobiła tę miseczkę specjalnie dla niego. Pogłaskała zwierzaka po grzbiecie, a on spojrzał na nią i zaczął się oblizywać. Potem wolnym krokiem oddalił się w stronę salonu i wygodnej kanapy.

Zawsze zostawiała dla Igora uchylone okienko w piwnicy, gdzie stał piec do wypalania ceramiki. Kot mógł przez nie wyjść rano do ogrodu i swobodnie wrócić. Pod warunkiem że nie zapomniała zostawić uchylonych drzwi do pracowni albo nie zamknął ich przeciąg. Czternastoletni kocur rzadko odbywał wycieczki po okolicznych ogrodach, większość czasu spędzał w domu, jak Olga, a przede wszystkim Waleria, też był domatorem.

Olga zerwała kartkę z kalendarza. Sobota, 24 września 2005 roku. Waleria odeszła siedem miesięcy temu. Nagle, cicho, we śnie. Miała siedemdziesiąt lat. Minęła wiosna, lato, a Olga nadal nie zrobiła porządków w jej sypialni, znajdującej się obok kuchni. Podobnie jak biblioteka-archiwum na górze, ta sypialnia nadal czekała na przejrzenie pozostawionych tam rzeczy. Jednak Olga nie miała ani ochoty, ani nastroju na przeglądy.

Nalała wody do czajnika elektrycznego i patrzyła na ogród, czekając, aż woda na herbatę się zagotuje. Na trawniku pojawiły się już plamy światła słonecznego.

Nic się nie dzieje, więc jest dobrze – pomyślała Olga. – Trzeba celebrować takie chwile, nawet jeśli jest to tylko samotne śniadanie w kuchni.

Miała ochotę na jajko na półmiękko, wyjęła jedno z lodówki i włożyła do rondelka, by się ugotowało. Kroiła chleb, myśląc o tym, że nadal nie może uwierzyć, że stała się właścicielką tego domu z ogrodem. Niby to już wiadomo od wiosny, ale jednak przeżyła szok, gdy notariusz oznajmił, że Waleria Sarna wszystko jej zapisała – nie miała żadnej bliskiej rodziny, była jedynaczką, ostatnią z rodu. Ojciec, którego niemal wielbiła, przedwojenny harcmistrz, żołnierz AK, z którym mieszkała w tym domu, zmarł w 1970 roku. W tym samym roku, a nawet miesiącu, urodziła się Olga.

– Ty i on minęliście się w czasie – mówiła Waleria, która uważała, że one dwie musiały się spotkać.

Zbyt wiele podobieństw istniało w ich życiu. Obie były jedynaczkami wychowywanymi przez samotnych ojców. Matka Walerii zginęła w czasie łapanki na Nowym Świecie w Warszawie krwawej jesieni 1943 roku. Olga swojej matki prawie nie pamiętała. Obydwie z powodzeniem zajmowały się sztukami plastycznymi, odnosiły sukcesy. Waleria nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Olga w pewnym sensie zastępowała jej rodzinę, zwłaszcza w ostatnich latach okazała się bardzo pomocna w codziennych, domowych sprawach – robiła zakupy, sprzątała, wzywała lekarza, gdy zachodziła taka konieczność, a przede wszystkim dawała coś bezcennego: obecność i przyjaźń. Do tej pory miała w uszach wołanie Walerii:

– Olgaaa!

– Słucham! – odkrzykiwała z kuchni lub z pracowni na dole.

– Nic. Tylko sprawdzam, czy jesteś…

Była. To wystarczyło.

Waleria bardzo się bała, żeby nie stać się z wiekiem zrzędliwą staruchą rozsiewającą wokół jadowite pretensje do świata. Stało się wprost przeciwnie, uniknęła gorszego wariantu w nieuchronnym procesie starzenia się. Była osobą nieabsorbującą innych swoimi problemami, empatyczną, wspierającą. Emanowała ciepłem i dziecięcą naiwnością. Pomagała w każdej sprawie, gdy tylko mogła. Nie znosiła plotek i nigdy nie plotkowała. Nie lubiła godzinami gadać przez telefon, uważała to za marnowanie czasu, nawet wtedy gdy już rzadko wychodziła z domu i mało kto ją odwiedzał. Oglądała telewizję, czytała, słuchała radia, zwłaszcza Dwójki, w ciepłe dni siedziała w ogrodzie. Parę razy w roku namówiona przez Olgę wybierała się do kina lub teatru. Żyła we własnym świecie, pogodna, przeważnie w dobrym humorze. Mówiła, że trzeba być wdzięcznym za wszystko, co nas spotyka. Za to, że można czytać, oglądać piękną przyrodę, słuchać muzyki i wyjść na spacer, bo niektórzy są pozbawieni nawet tej przyjemności. Na ludziach sprawiała wrażenie osoby pogodzonej ze sobą i światem, nawet kiedy jej zdolności poruszania się były już ograniczone. Zdołała też załatwić prawie wszystkie sprawy, nawet napisać testament w sekrecie przed Olgą. Nie zdążyła jedynie uporządkować archiwum na piętrze.

– Żałuję tylko jednej rzeczy – powiedziała kiedyś, gdy pomagała jej wieczorem położyć się do łóżka.

– Jakiej? – zapytała, myśląc o czymś innym.

– Coś zrobiłam źle, popełniłam błąd, ale nie mam odwagi… – zaczęła, lecz wtedy odezwała się komórka.

Dzwonił Daniel, więc Olga poszła do salonu, by odebrać. Waleria nie wróciła do tamtej rozmowy, a ona o niej zapomniała. Przypomniała jej się dopiero dwa tygodnie później, już po pogrzebie przyjaciółki. Uważała, że Waleria, samotna, ale nie sama, miała dobre życie wypełnione pasją zawodową, więc świadomie podążała tym śladem. Waleria była dla niej wzorem i dobrym duchem opiekuńczym. Gdyby każdy myślał w życiu tylko o tym, co zrobił źle i czego żałuje, wszyscy żyliby w depresji.

Olga usiadła przy stoliku w kuchni. Posmarowała masłem kromkę chleba, uderzyła łyżeczką w skorupkę jajka w kieliszku, który też sama zrobiła i poszkliwiła na pomarańczowo. Przypomniały jej się słowa Ewy, koleżanki ze studiów, z którą od czasu do czasu się spotykała. Umówiły się latem w Łazienkach, bo Ewa mieszkała w pobliżu tego pięknego parku, przy ulicy Iwickiej. Krążyły alejkami wśród ogromnych wiekowych drzew i dobrze znanych rzeźb. W końcu usiadły w kawiarni „Trou Madame”, żeby wypić popołudniową kawę.

– Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę – powiedziała Ewa, gdy skończyły omawiać bieżące sprawy, swoje prace i ostatnie zlecenia.

– Co masz na myśli? – zapytała Olga z uśmiechem, chociaż się domyślała.

– No jak to? Wieści szybko się rozchodzą. Twoja mecenaska wspaniale ci się przysłużyła. Każdy by o tym marzył. Jesteś właścicielką pięknego domu na dolnym Mokotowie, domu z ogrodem! Nie to co inni, choćby ja. Mieszkanie w bloku, zajęcia w domach kultury, pracownia wynajmowana od spółdzielni do spółki z koleżanką, zajęcia z przedszkolakami…

– Dom wcale nie jest piękny. – Nie wiedziała, co powiedzieć, i zaśmiała się sztucznie. – Ale w sumie wygodny. Może nie uwierzysz, ale ja też byłam zaskoczona całą sytuacją. Nie sądziłam, że Waleria umrze tak szybko, niespodziewanie… – Umilkła na chwilę, bo głupio to zabrzmiało. – Pomyślała o wszystkim, nawet o pieniądzach na podatek. Jestem jej dozgonnie wdzięczna. Pochowałam ją tak, jak sobie życzyła, w grobie ojca.

– No cóż, nikt nie jest wieczny… Pamiętam ją. Widziałam ją na twojej indywidualnej wystawie w Królikarni, chyba pięć lat temu... Wielki sukces! Jaki to był tytuł? „Wydrążeni ludzie”?

– Nie, „Wydrążeni ludzie” byli wcześniej w Galerii GRA, w Królikarni pokazałam „Puszki – otworzyć w 2025 roku”. Różne kształty, eksperymenty z angobami i szkliwem. Pamiętasz… – Ewa sprawiła Oldze przyjemność tym wspomnieniem.

– No masz! Czegoś takiego się nie zapomina. Potem nagroda Marszałka Województwa Mazowieckiego, stypendium Ministra Kultury i kilka prac w zbiorach Muzeum Narodowego! Po prostu artystka w czepku urodzona. Ach, i jeszcze te małomówne wywiady… Dobry start. Tylko pozazdrościć! W sensie pozytywnym. – Ewa odrzuciła z czoła krótką rudą grzywkę. – Ale wracając do tematu twojego domu… To jak wygrana na loterii. A wiesz, co mówią? – Popatrzyła na Olgę poważnym wzrokiem. – Że jesteś szczęściarą, to raz. Że mogłaś pomóc tej starej pannie przenieść się w zaświaty, to dwa. A dlaczego? Bo miałaś w tym interes. Upiekłaś dwie pieczenie przy jednym ogniu, to trzy. Dostałaś wspaniały kapitał na przyszłość i jednocześnie odzyskałaś wolność i swobodę. Mówię, co słyszałam, nie obraź się – podkreśliła, wbijając łyżeczkę w kawałek tortu z owocami.

– Naprawdę słyszałaś, że mogłam zabić?! – Olga spojrzała z niedowierzaniem na koleżankę. – Co za brednie! Otrułam ją czy udusiłam? Jaka jest wersja? – Skrzywiła się z oburzeniem. – I kto tak mówił?

– Różni ludzie, tu i tam… Po prostu gadają… Do mnie też to dotarło.

– To wszystko z zawiści. Zazdroszczą czegoś i plotą takie piramidalne bzdury. Podłość ludzka nie ma granic!

Ewa parsknęła śmiechem.

– Ja też lubię ten film. – Po chwili westchnęła i dodała: – Ludzie zawsze doszukują się sensacji… Gadają, co im ślina na język przyniesie. Nie przejmuj się. Jednak jest w tym ziarno prawdy… – Uśmiechnęła się szeroko. – Oczywiście nie mam na myśli spraw kryminalnych. Chodzi raczej o wolność. Jesteś teraz u siebie. Możesz robić, co chcesz i jak chcesz. Nikt cię nie ogranicza. Wolna w domu, w ogrodzie i w życiu. Nie jest tak?

– To prawda. Mówiłam ci, że Waleria miała pewne oczekiwania… Warunki…

– Pamiętam, ale to było na studiach.

– Wtedy i później też. Nie mogłam przyprowadzać do domu chłopaków. W ogóle większego towarzystwa. Z powodu hałasu. Nie znosiła imprez w domu. No i małych dzieci. Takie ustaliła zasady.

Ewa uniosła brwi.

– Nie mówiłaś mi albo zapomniałam. To znaczy, można się było domyślić… Wiedziałam o tych chłopakach na studiach, że nie mogli cię odwiedzać… Ale to czasem się zdarza, gdy ktoś mieszka na stancji.

– Coś za coś. Przyjęłam te warunki.

– Jasne. Poza tym ogólnie opłaciło się – podsumowała Ewa. – Chociaż Marek tego nie rozumiał i zachował się wrednie…

– To prawda – odparła krótko Olga. Nie chciała rozwijać tematu.

Przez chwilę jadły tort w milczeniu.

– Słuchaj… Co się właściwie stało z twoją mamą? Prawie nigdy o niej nie wspominasz.

– Bo nie ma o czym. Rozstała się z ojcem, gdy miałam trzy lata. Porzuciła jego i przy okazji mnie. Wyjechała daleko, do innego miasta. Tata niechętnie o tym mówił. – Olga wygłosiła starą wyszlifowaną formułkę. Tak właśnie odpowiadała, gdy ją ktoś pytał o matkę.

– Pamiętasz ją?

– Nie, pamiętam tylko jej czerwone paznokcie. To znaczy ręce o pomalowanych na czerwono paznokciach. Mam jej czarno-białe zdjęcie ze mną na kolanach, zrobione latem. Dlatego wiem, że była blondynką. Tata usunął wszystkie zdjęcia, ale to jedno zachował. Pamiętam też inną ciekawą fotografię, ślubną, przeciętą na pół. Tata odciął swoją małżonkę nożyczkami, więc nie wiem, jak była ubrana. Został po niej na fotografii łokieć i kawałek bukietu. – Olga uśmiechnęła się lekko. – Moje niezrobione zdjęcia z matką mogę sobie wywoływać w wyobraźni.

– Może nie powinnam o to pytać. Przepraszam. To zbyt bolesne…

– Wcale nie – powiedziała Olga zdecydowanym głosem. – Nie brakowało mi matki, bo jej wcale nie znałam. Nie wiedziałam, co tracę. Opiekował się mną tata, i czasami babcia – dodała.

– A matka… nie chciała cię poznać? Spotkać… później?

– Nie, nie była zainteresowana. Gdy ją ostatnio widziałam, mieszkała w Olsztynie, uczyła chemii.

– Tego nigdy nie mówiłaś…

– Bo to nic ciekawego. Tata powiedział mi, gdzie ona mieszka i co robi, gdy byłam w liceum. Sama znalazłam jej adres w notesie ukrytym w szufladzie. Po maturze byłam na obozie żeglarskim. Pojechałam do Olsztyna. Spontanicznie. Znalazłam ulicę i ten blok, niedaleko centrum. Zadzwoniłam domofonem. Przedstawiłam się. Wiesz, jak to brzmiało? Nazywam się Olga Osińska, jestem pani córką. Chyba dokładnie tak. Później zapadła cisza i w końcu usłyszałam, że nie może mnie zaprosić. Nie może mnie zaprosić do domu. Przepraszam i do widzenia. Wyobrażasz sobie? Tylko tyle. Więcej nie próbowałam jej odwiedzić.

Ewa patrzyła na Olgę ze współczuciem.

– Trudno się dziwić. To okropne. Przeszłaś swoje.

– Nie użalałam się nad sobą – zaznaczyła Olga. – Nie musisz mi współczuć. Poziom straty mierzy się od miejsca, w którym coś się skończyło. Ja zaczęłam z poziomu zero, wcześniej nie było nic, nie miałam żadnych z nią relacji, prawie żadnych wspomnień, więc w sumie nie wiem, co straciłam. Nikt o niej nie mówił, nie opowiadał, chyba że pytałam, ale i tak były to jakieś ogólniki w stylu: „wyjechała z miasta”, „porzuciła was”. Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Jestem wolna, jak zauważyłaś. Wolna również od tych starych spraw. Całkiem wolna, a do tego mam coś, co budzi zazdrość. Atrakcyjną nieruchomość! – zażartowała. – Odwiedź mnie. Pokażę ci, co ostatnio ulepiłam…

Olga zjadła śniadanie i popatrzyła w okno. Słońce już całkiem przegoniło chmury. Trzeba było zaplanować ten dzień. Może zadzwonić właśnie do Ewy? Co prawda widziały się w ubiegłą słoneczną niedzielę, ale krótko, bo Ewa przyszła z córeczką Zuzią. Siedziały w ogrodzie, usiłując rozmawiać, a mała biegała wokół drzew, wciąż czymś absorbując matkę. Ewa gadała o dziecku, Zuzia goniła kota Igora, a Olga czuła znużenie tą wizytą. Koleżanka narzekała, że jej mąż za dużo pracuje, a opieka nad córką niemal wyłącznie spada na nią.

– Przecież dzisiaj niedziela – zauważyła Olga. – Czy on dzisiaj też pracuje?

Ewa pokiwała głową. Po chwili rzuciła:

– Nudzi go zabawa z córeczką. A przecież teraz ojcowie często zajmują się dziećmi, to nie to, co kiedyś… Zabieram ją więc ze sobą, jeśli tylko mogę.

Olga pomyślała, że jej tata był wyjątkiem. Nigdy nie zauważyła, żeby zabawa z nią go nudziła. Miał dla niej czas, kiedy tylko chciała… Był bardzo nowoczesnym ojcem w czasie jej dzieciństwa, jeśli porównać tamte i obecne standardy.

Pokazała koleżance prace, które przygotowywała na zbiorową jesienną wystawę w Muzeum Archeologicznym. Miały to być „Ceramiczne obiekty i impresje”, na razie Olga ulepiła z gliny czajnik, żelazko z duszą i… utknęła. Wypalone przedmioty stały na półce i czekały na szkliwienie. Ewa pochwaliła pomysł, podsunęła swój, naprawdę doskonały:

– Może stary telefon? Wiesz, taki z tarczą, ze słuchawką na widełkach.

Właśnie, telefon. Do Ewy dziś nie zadzwoni. W soboty przed południem koleżanka zwykle prowadziła zajęcia dla dzieci w swojej pracowni, poza tym nie miała zbyt wiele czasu na kontakty towarzyskie, zajęta rodziną. Olga pomyślała o wycieczce rowerowej. Ma jechać sama? Przejrzała w myślach listę znajomych ze studiów lub z plenerów ceramicznych, którym mogłaby zaproponować spotkanie lub wycieczkę. Lista była krótka, zbyt krótka. Wiola – dwoje dzieci, zajęta od rana do wieczora. Bożena – w ciąży. Robert – szalony rzeźbiarz, pochłonięty pracą. Marek – pierwsza miłość; chłopak, który ją porzucił, więc odpada. Jerzy – fatalne zauroczenie, na szczęście krótkie. Wojtek – niedawno się ożenił. Koniec listy. Dalej pustka. Każdy intensywnie kręci się wokół swoich spraw, daleko od niej. Jeszcze Daniel… Dziwna znajomość. Spotykają się od czasu do czasu. On lubi jeździć na rowerze. Powinna więc zadzwonić do Daniela. Może znajdzie czas. Dla niej. W końcu… został tylko on.

Wstała od stołu i zmyła naczynia po śniadaniu. Dokładnie starła okruchy ze stołu. Nagle nieoczekiwanie pojawiło się jedno wspomnienie. O ojcu. Jedli razem obiad w kuchni, dawno, dawno temu. Była mała, chyba w wieku czterech lat, tak jak córeczka Ewy. Jako niejadek, kaprysiła przy obiedzie. Trzeba było ją karmić i odwracać uwagę, żeby zjadła więcej. Tata siedział przy niej i opowiadał bajkę, jednocześnie celując łyżką zupy w jej usta. Bajka musiała być fascynująca, żeby Olga zapomniała o całym świecie i zasłuchana mechanicznie otwierała buzię. Tata wymyślał te jedzeniowe bajeczki i za każdym razem je trochę modyfikował. Najbardziej lubiła historię o wiewióreczce Pyzi, która sprawdzała, co jedzą inne zwierzęta. W jednej z licznych wersji Pyzia zakradała się do ich domów, a jeśli coś z nich zabrała, zostawiała na wymianę orzechy. Kiedyś wskoczyła do pewnej kuchni i zbierała do fartuszka okruchy ze stołu…

Olga znowu poczuła znajome ukłucie w piersi. W sercu? Zawsze tak to działało. Powrót do tych chwil z dzieciństwa bolał. Pamiętała, że tata czasem dla zabawy w różnych miejscach domu podrzucał orzechy włoskie. Znajdowała je przypadkiem, a potem biegła do taty z triumfalnym okrzykiem:

– Tatusiu, Pyzia u nas była! Zostawiła mi orzech na wymianę!

Okruchy wspomnień. Czerpała z nich pełnymi garściami, przede wszystkim tworząc swoje prace. W końcu z czego mogła czerpać? Z życia i z wyobraźni. Tata… Kiedyś najbliższy człowiek na świecie. Jedyny. Wyjątkowy. Absolutny numer jeden. Kiedyś. Znowu ukłucie gdzieś w okolicy mostka. Lepiej nie myśleć, nie rozpamiętywać. Co on zawsze powtarzał? „Najważniejsze jest pozytywne nastawienie”. I jeszcze: „Nie marnuj żadnego dnia”. I jeszcze: „Chcesz na kogoś liczyć, licz na siebie”. Olga nie miała świadomości, że tyle jego powiedzonek zostało w jej głowie. Szybko zamknęła tę szufladę pamięci. Nie trzeba tam zaglądać. Nie teraz, ale naprawdę nie warto marnować żadnego dnia.

Z tą myślą poszła na górę do sypialni, żeby się ubrać i zadzwonić do Daniela. Zostawiła komórkę na toaletce. Usiadła przed lustrem i wybrała numer. Odebrał po kilku sygnałach.

– Cześć, piękna! – zaczął w stylu, którego nie lubiła.

– Cześć, dawno nie dzwoniłam, ale… dzisiaj jest ładny dzień. Nie masz ochoty na wycieczkę rowerową?

– Proponujesz niezobowiązujące spotkanie? – usłyszała w jego głosie, że się uśmiecha.

– Tak, prawie spontaniczne.

– Z przyjemnością. Tylko… Może za trzy godziny? Muszę jeszcze coś załatwić. Umówmy się w samo południe – zaproponował.

– Dobrze.

– Tam gdzie zawsze?

– Tak. Do zobaczenia.

– Olga?

– Słucham.

– Czy my jesteśmy razem? – zapytał nieoczekiwanie.

Roześmiała się, spoglądając na swoje odbicie w lustrze. Patrząc sobie w oczy.

– Później ci odpowiem.

– Przy okazji zjemy razem obiad?

– Jasne.

Daniel był od niej trzy lata młodszy, ale to nie miało żadnego znaczenia. Zajmował się konserwacją zabytków. Poznali się rok temu podczas wernisażu wystawy zbiorowej w Zamku Ujazdowskim. Pokazywała tam trzy swoje rzeźby ceramiczne, „Kolosa na glinianych nogach”, „Pierwszy sen Nabuchodonozora” i „Matkę – przestrzeń otwartą”. Krążyła po sali z kieliszkiem wina w dłoni, oglądając inne prace. Z nikim nie rozmawiała. Daniel podszedł do niej wtedy i powiedział:

– Czy jesteś tak samo interesująca jak twoje prace?

Uznała pytanie za idiotyczne, ale spodobał jej się jego ciepły uśmiech i szarozielone oczy. Nie było w nich ironii.

– Interesująca oraz pomysłowa – odparła bez wahania.

– Pokażesz mi kiedyś inne swoje prace?

– Może – powiedziała. – Nieprędko – dodała w duchu.

Zaczęli się jednak spotykać, nie za często, od czasu do czasu. Zaprosił ją na sylwestra, a później, w styczniu tego roku na Bal Gałganiarzy, karnawałowy bal przebierańców organizowany przez studentów ASP, na który zdobył wejściówki.