26,18 zł
Każdy czasem marzy o kimś, kto spełni nasze najskrytsze marzenia, nawet te, do których wstyd się przyznać... Jeśli jednak już zdecydujemy się wypowiedzieć życzenie, trzeba uważać, bo w pobliżu może pojawić się "dobra" wróżka albo, co gorsza, firma "Sprawiedliwa Magia" gotowe rzucić klątwę, co może przynieść całkiem nieoczekiwane efekty... Bywa, że pisarze miewają pustkę w głowie i nie są w stanie skreślić ani jednego zdania. Myślą sobie: przejdzie, trzeba odpocząć. Mija kilka dni, a tu nadal spoczywa przed nimi pusta kartka, a genialne zdania walczą z twórczą niemocą. Ziemkiewicz domyśla się, czym taki stan może być spowodowany i trzeba przyznać, że nie jest to optymistyczna wizja dla autorów... Bohaterem tego zbioru opowiadań jest pisarz SF i dziennikarz Rafał Aleksandrowicz, który z pewnością nie należy do wybrańców fortuny, za to ma wolną rękę w komentowaniu życia publicznego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 691
Przed Państwem następna prozatorska książka Rafała A. Ziemkiewicza. Oto kolejny zbiór opowiadań bezkompromisowego komentatora radiowego, telewizyjnego i prasowego, znanego z ciętych diagnoz i celnego pióra. Znajdziemy tu wybór tekstów z ostatniego ćwierćwiecza. Wszystkie przynajmniej po trosze dotyczą Polski i wszystkie sięgają po elementy science fiction, horroru, fantasy.
Czy fakt, że jeden z bardziej wymownych komentatorów naszej rzeczywistości próbuje ją diagnozować, używając języka fantastyki, miałby źle świadczyć o tej rzeczywistości, o przejrzystości jej mechanizmów, o jakości dominujących w niej dyskursów – tego wolę nie przesądzać. Po język wyobraźni sięgają autorzy żyjący w krajach bardziej od naszego, jak by to powiedział Rafał, normalnych. Ale fakt, że fantastyka pozostaje atrakcyjnym środkiem wyrazu dla publicysty mającego gdzie i umiejącego się wypowiedzieć, na pewno dobrze świadczy właśnie o fantastyce.
To już druga próba dołączenia tekstu Parowskiego do książki Rafała A. Ziemkiewicza. Pierwsza miała miejsce wiosną ’84, kiedy pisałem dla Marka Nowowiejskiego z wydawnictwa Alfa posłowie do debiutanckiego tomiku Rafała „Władca szczurów”. Miesiąc, dwa wcześniej skończyłem szkic „Kilkunastu Hamletów” i moja pokoleniowa teoria fantastyki polskiej wyglądała na gotową. A tym samym dwudziestoletni Rafał ze zbiorkiem, w którym był i kosmos, i klasyczna, techniczna SF, ale też znakomite literacko miniatury oraz młodzieńcze, lecz gorące emocje polityczne i trochę rzetelnych cudowności nowego paradygmatu... pasował jak ulał na nominalnego (i faktycznego) lidera startującej czwartej generacji.
Rafał posłowie zaakceptował bez zastrzeżeń. Niestety, nie zdobyło ono uznania Nowowiejskiego, może ze względów cenzuralnych, i Marek tekstu nie kupił. Bez namysłu przerzuciłem teorię do innego posłowia, zamykającego pokonkursowy zbiorek „Fantastyki” „Trzecia Brama” (tam też się nadawała), a wiosną ’85 pokazałem rozszerzoną wersję posłowia w miesięczniku. To już Rafałowi podobało się mniej, ostro z tekstem polemizował, a generacyjne podejście do fantastyki zwalczał od tego momentu jako fałszywe. Rzeczywiście, może na jego miejscu też czułbym się trochę wykiwany.
Opowiadam tę historię dla porządku, żeby było wiadomo, że to Marek Nowowiejski stanął na początku serii naszych sporów, trwających ponad dwie dekady. Sam z drżeniem wstępuję po dwudziestu dwu latach do innej przecie literackiej rzeki – Polska i jej fantastyka parokrotnie się od tamtego czasu zmieniły, Rafał z gniewnego debiutanta stał się pisarzem i publicystą z pierwszej linii. Może więc i ja z moim posłowiem nie utonę.
Na czym polega zmiana? W momencie oddawania maszynopisu książki do Alfy był Ziemkiewicz dziewiętnastolatkiem, członkiem warszawskiej grupy TRUST, jednym z ciekawszych i płodniejszych autorów czwartej generacji. Otrząsając się z gatunkowych automatyzmów i dopracowując własnego głosu, odsłaniał przed czytelnikami drapieżne wizje skrachowanych społeczeństw, zaludnionych przez zakłamanych pilotów, dwuznacznych detektywów, okrutnych dzieciaków, cynicznych polityków, skretyniałych policjantów i wojskowych. Rozwijał Ziemkiewicz tę wizję świata, którą przynosiły powieści Zajdla, Wnuka-Lipińskiego, Oramusa. Ale robił to bardziej hałaśliwie, w większym stopniu niż tamci zapożyczając się w skarbnicy gatunku. Stłoczył w swej prozie wątki i elementy gotowe, takie jak kosmiczne miasta, uczłowieczone roboty, myślące komnaty, odmóżdżające neurologiczne operacje, zdradzone rewolucje, policyjne intrygi, wędrówki dusz, wielkie role zagrane wbrew woli... Po prostu oni pisali u schyłku spokojniejszych lat siedemdziesiątych, Ziemkiewicz odreagowywał doświadczenia następnej dekady.
Pracując nad „Władcą szczurów”, miał młody autor z tyłu głowy entuzjazm szesnastomiesięcznego karnawału wolności i gorycz nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku. A kiedy pisał, to wiatr od okna przynosił smród gazów łzawiących, którymi władza ludowa tłumiła kolejne rocznice Sierpnia ’80. Natomiast zza pleców zaglądał mu w tekst milczący wspólnik, towarzysz cenzor. Albo jego sługa i poddany, lękliwy redaktor. Oto mentalne, formalne, ideowe i gatunkowe... ograniczniki ówczesnej – naszej i Rafałowej – prozy.
4 czerwca 1989 roku praktycznie wszystko się zmieniło. I trzeba przyznać, że w nowej Polsce to Rafał A. Ziemkiewicz pozbierał się najprędzej. Okazał się pionierem nowoczesnej fantastyki socjologicznej (politycznej) wolnościowego etapu. Marek Oramus pożegnał komunę klasyczną, inwazyjną, aluzyjną powieścią „Dzień drogi do Meorii”, sygnalizując, że cudem odzyskana wolność może się okazać trudnym wyzwaniem. Ale to Ziemkiewicz w serii brawurowych nowel („Szosa na Zaleszczyki”, „Jawnogrzesznica”, „Źródło bez wody”, „Pajęczyna”, „Pięknie jest w dolinie”, „Czerwone dywany, odmierzony krok”, „Śpiąca Królewna”) począł wymierzać fantastyczną sprawiedliwość Trzeciej Rzeczpospolitej. W miejsce fantastyki konwencji zaproponował fantastykę niepseudonimowanej już rzeczywistości i... polskich nazwisk.
Pokazywał, jak w kraju i świecie wyjętym z zimnowojennej lodówki ożywają stare demonizmy i interesy, krzyżują się wpływy i naciski. Zwiastował fenomen także polskiego, agresywnego feminizmu, zapowiadał zupełnie nowe kłopoty Kościoła ze społeczeństwem i samym sobą, przewidywał agresywnych, populistycznych polityków i ogłupiające, wrogie wszelkim ideom mechanizmy politycznej poprawności w kraju i we wspólnocie europejskiej. Wreszcie – spierał się z jedynie słusznym pomysłem na Polskę lansowanym przez charyzmatycznego dziennikarza z pewnego medialnego koncernu, onegdajszego opozycjonistę, który mianem „człowieka honoru” począł obdarzać najmniej odpowiednie osoby. Coraz mniej w tej prozie fantastycznych rekwizytów, coraz więcej współczesnych problemów i nowoczesnego, systemowego spojrzenia na świat w wielkiej przemianie. W przeciwieństwie do Zajdla, którego wyobraźnię, odwagę i uczciwość ograniczała jednak oprócz cenzury także szarość i banalność (mała stabilizacja) komunistycznego wyzwania – opisywał świat bujniejszy i na pewno groźniejszy, w którym więcej od nas zależy. Wszystko jest tu do wygrania i przegrania. Ale – to stała nuta u Ziemkiewicza – nie stajemy na wysokości zadania.
Może to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna – pisałem o tym już w 1992 roku, w biogramie towarzyszącym klasycznemu jeszcze opowiadaniu Rafała „Helas III” , w antologii „Co większe muchy”. Rafał umiał patrzeć i znalazł klucz, na początku lat dziewięćdziesiątych pobawił się trochę w politykę, pojechał w świat, wrócił, zaczął porównywać i uprawiać prozę o naprawdę poważnym ciężarze gatunkowym. A że mieliśmy już wówczas za sobą parę sporów, w których grał ostro i boleśnie, zauważałem też w owej notce, bardziej diagnozyjnie niż złośliwie: Im trudniej wytrzymać z nim jako człowiekiem, tym lepiej się go czyta. Poplątany charakter i brak umiaru służą jego prozie. Ziemkiewicz, sam awanturnik, ma dobre wyczucie międzyludzkich konfliktów i ekstremizmów (zresztą globalnych także), stąd podobnie jak Oramus wnosi do polskiej prozy fantastycznej rogatą osobowość, która szarpie się ze sobą i światem. Nie podam kolejnych nazwisk, ale dotyczy to chyba paru innych autorów.
W dwu bodaj najlepszych fantastycznych książkach Rafała – powieści „Pieprzony los Kataryniarza” i zbiorze opowiadań „Czerwone dywany, odmierzony krok” – dominuje ton pełnego powagi badania, nawet patosu (patriotycznego, moralnego, religijnego). Chodzi o świat na krawędzi; utrzymanie ponownie zdobytej wolności i odzyskanie pamięci jest w nim kwestią odwagi i stale ponawianego wysiłku. W zbiorze prezentowanym obecnie, pominąwszy parę tekstów z rozdziału drugiego, „Czerwone dywany...”, mamy przede wszystkim hultajską zgrywę bądź gorzkie szyderstwo. Jedno i drugie jest bronią, jest retoryką słabych i pokonanych.
Zamiast klarownego obrazu nowej, dynamicznej rzeczywistości otwartych szans, jaki niesie jeszcze w tym tomie tekst „Pięknie jest w dolinie”, znajdujemy tu przede wszystkim interpretacje magiczne, fantastyczne, bajkowe. Manipulują nami szaleńcy, diabły, ziomkowie z innego czasu albo obcy. Manipulacji poddają się nawet... aniołowie. Także z symulacji komputerowych wynika, że jest źle i idzie ku jeszcze gorszemu. Polska stacza się w przepaść. Z kolei cały rozdział trzeci, „Szybki montaż”, poświęcony jest różnym formom umierania. Bądź odzyskiwaniu pamięci o pomordowanych – niepomszczonych dotąd i nieopłakanych jak należy.
Ziemkiewicz, medialne dziecko szczęścia i człowiek literackiego sukcesu, montuje swą najnowszą książkę jako zapis ukazanego z różnych punktów widzenia procesu porażki. Jeśli ktoś lub coś może na nią zaradzić... to tylko dżinn, duch ze szkatuły wydobytej przez polskich wojskowych i kombinatorów z piasków na bezdrożach Iraku. Albo elektroniczna gotówka potraktowana tu jako forma wirtualnego życia, która może zagrać po stronie twórczych jednostek przeciw kanciarzom i pozorantom. Albo rządowy samogon pędzony przez występującą w tomie gościnnie postać Jakuba Wędrowycza, stworzoną przez Andrzeja Pilipiuka. Słaba nadzieja... Bo ludzie złożyli już broń, stracili czujność i wolnościowy zapał, sprzedali się za niewiele warte frukta, poddali woli cynicznych i niegodnych przewodników stada. W istocie dokonało się, nie chcę przesądzać, że już nic nie da się zrobić, ale – znowu wszystko jest do zrobienia. Ćwierć wieku po starcie autor znalazł się w tym samym punkcie i znowu, jak wtedy, najwięcej oparcia w sporze z rzeczywistością znajduje w fantastycznych gadżetach.
Dla Boba Fosse’a życie jest kabaretem, dla Szekspira – teatrem. Dla Ziemkiewicza w tym tomie bywa gmachem (telewizji), siedzibą „Gazety” (tu „Narodowej”, czyli „Polskiej”), wernisażem bądź promocją z wyszynkiem, podczas której błaźnią się sprawiedliwie wielcy i maluczcy naszego świata. To znaczy politycy, artyści, dziennikarze – przedstawiciele szeroko rozumianego Salonu.
Rafał, choć dostał się na pokoje, jest z tym towarzystwem w sporze od zawsze. W Salonie uciera się obowiązujące opinie, egoistycznie ustala cele – wyznacza tych, których będzie się lansować, których przemilczać, a którym ucierać nosa. Tych, którzy z definicji mają rację, i tych, którzy, żeby nie wiem co, zawsze zarobią na opinię nieumiejących zachować się jak trzeba. W dodatku Salon polityczny i artystyczny powstał w sposób sztuczny, jego liderzy nie zasłużyli na wyniesienie. Bajkowa, niosąca emocjonalną satysfakcję, ale i przerażenie symulacja komputerowa z opowiadania „Żadnych marzeń” pokazuje, jakie jest właściwe miejsce liderów naszych dzisiejszych elit. Linie genealogiczne bohaterów naprawdę zasłużonych dla Rzeczpospolitej zostały dramatycznie zerwane gdzieś w masowych grobach w Katyniu albo pod Węgorzewem („Godzina przed świtem”). Groby pomordowanych z identycznych pobudek ideowych odkrywa Ziemkiewicz w Wietnamie – jego postaci z polskim rodowodem muszą oprzeć się naprawdę silnej diabelskiej pokusie, by nie zataić prawdy o autorstwie zbrodni („Tańczący mnich”).
Dziennikarskiej profesji Ziemkiewicza zawdzięczamy bohatera besserwissera lądującego w różnych rzeczywistościach. Oprócz sarkastycznie ukazanych salonów niezły jest także w tej książce zgryźliwy obraz zdemoralizowanej, bo pozbawionej szans polskiej prowincji. Alterego autora, redaktor Aleksandrowicz (wygadany, obyty, obdarzony bystrą inteligencją), identycznie jak Rafał, co jakiś czas wylatuje z pracy z powodu redukcji etatów albo nadmiernych ambicji i niewyparzonego języka. Tacy jak on są trudni do wytrzymania jako sojusznicy i nie do zniesienia jako przeciwnicy – wiem coś o jednym i drugim. Ale awanturnicy o trudnych charakterach, pozostający w ciągłym sporze ze światem to dobre medium do opisu nieznośnej rzeczywistości.
Awanturnicy i – fantaści. Ziemkiewicz, jak się rzekło, częściej niż na początku lat dziewięćdziesiątych sięga w tej książce po gatunkowe chwyty, po fantastyczne spiskowe teorie. Ponawia próby pewnych ujęć, daje dwa znakomite rodzajowe, militarne horrory – raz w scenerii jednostki wojskowej na Mazurach, dwa – w realiach wojny wietnamskiej; parokrotnie sięga po język metafizycznego cyberpunku, powraca w tomie wizja komputera jako symulatora i interpretatora rzeczywistości. Nie Rafała wina (raczej zasługa fantastyki), że tak dobrze pseudonimuje nasze spory ze światem, że rzeczywistość zachowuje się znów podług fantastycznych reguł i scenariuszy. I że w światku naszej prozy poza fantastami (dziennikarzy, zwłaszcza od afery Rywina, znalazłoby się trochę) właściwie nikomu nie chce się z nią szarpać na serio. Bo odwrotnie niż na przykład u Shuty’ego, brylującego w głównym nurcie, Ziemkiewicza niepokoi w Polsce nie nadmiar kapitalizmu i jego nieludzkich reguł – lecz fakt, że ów mechanizm zakłócają interesy, układy, przekręty zakorzenione jeszcze w PRL-u. I gry wciąż odradzających się zastępów nowych tandeciarzy.
Od roku mam filmowy felieton w tej samej co Rafał prawicowej, konserwatywnej „Gazecie Polskiej”. Ziemkiewicz wrócił tam, by się szarpać z rzeczywistością przedstawioną nie fantastycznie, w skali 1:1. Pracuje też w „Gazecie” Jarek Grzędowicz, współzałożyciel wspomnianej na początku literackiej grupy TRUST, która w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prowadziła ze mną mocno zmistyfikowany spór o kształt polskiej fantastyki. Pisywał do „Gazety” Konrad T. Lewandowski, autor fantasta co się zowie, też rodem z TRUSTU, pozostający teraz z Ziemkiewiczem w idiotycznym sporze o plagiat. Rafał przywołuje go w jednym z opowiadań (nie powiem którym, niech sprawdzą Państwo sami) ironicznie, ale jednak z sentymentem.
Nie wszyscy fantaści są prawicowymi konserwatystami, choć właśnie często bywają. Przerobili w wyobraźni wszystkie rewolucyjne, postępowe procesy i... mają dość. Dlatego dekadami, kłócąc się i wojując z Ziemkiewiczem z powodów ambicjonalnych i charakterologicznych, tak często do siebie wracaliśmy. Strasznie wkurzał mnie jako człowiek, ale bardzo lubiłem jego prozę i nigdy jako recenzent tego nie ukrywałem. On zarzucał mi, że nie rozumiem fantastyki i ją fałszuję bądź wręcz jej szkodzę, ale w traktujących o fantastyce „Frajerach” z powagą przywołuje moje diagnozy i to w końcu on zaprosił mnie do napisania tego posłowia. Też trochę tak uważam, że byliśmy i jesteśmy na siebie skazani.
Zupełnie tego nie zrozumiał internauta, ironizując w Sieci, że oto dwaj najwięksi wrogowie i ideowi przeciwnicy spotkali się w „Gazecie Polskiej”, bo... kasa najważniejsza. Jacy wrogowie, jaka kasa? Jaka różnica poglądów? Ja mówiłem – fantastyka problemowa, Rafał wołał – rozrywkowa... Ale niech Państwo popatrzą, jaką prozę pisał i pisze. Kiedy młody pisarz (dziennikarz, krytyk, malarz, muzyk...) spiera się ze starym, jest w tym zawsze sporo komedii. Żeby nie było nieporozumień – dziś uważam, bo dawniej różnie bywało, że to obaj wyglądają wtedy zabawnie.
Maciej Parowski kwiecień 2006
Notatnik (XV)
Roszada
Z podziękowaniem dla JKM za inspirację
Nie znajdziecie jego nazwiska w żadnej encyklopedii ani podręczniku, choć zasłużył na to jak mało kto. Nie wspominają o nim nawet specjalistyczne opracowania historii tajnych służb czy skrypty szpiegowskich akademii. Także w oficjalnej historii CIA nie ma o generale McCormicku ani jednej wzmianki. Samo w sobie wystarczy to za dowód, że był największym geniuszem, jaki kiedykolwiek pracował w tej branży.
No, żeby być ścisłym: jednym z dwóch największych geniuszy.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie i w jakich okolicznościach McCormick wpadł na swój wiekopomny pomysł ani jak długo dopracowywał jego szczegóły. Powodzenie operacji wymagało jak najściślejszej tajemnicy. Prezydent, oczywiście, wiedział. Ale już wiceprezydent dowiedział się tylko raz: kiedy prezydenta zastrzelono i on sam musiał zająć jego miejsce.
Wiadomo w każdym razie, że przedstawiając swój projekt podczas historycznego spotkania w Owalnym Gabinecie, McCormick powiedział krótko:
– Marnujemy pieniądze, panie prezydencie.
I pod pytającym spojrzeniem prezydenta rozwinął tę myśl:
– Marnujemy pieniądze, bo nie myślimy perspektywicznie. Zimna wojna to wojna na długie lata. A my co robimy? Staramy się pozyskiwać agentów spośród ludzi wysoko postawionych w kręgach decyzyjnych przeciwnika. Takich ludzi jest niewielu, trudno ich przekupić, wydajemy na to ogromne pieniądze i nigdy nie możemy być pewni, czy nasz agent nie prowadzi podwójnej gry. Tymczasem – rzekł McCormick z naciskiem – za cenę jednego generała można kupić stu najlepiej się zapowiadających poruczników, z których kiedyś wyrośnie co najmniej dziesięciu wysoko postawionych generałów. Albo kilkuset młodych, ambitnych działaczy partyjnych, z których jeden kiedyś zostanie pierwszym sekretarzem – a wtedy rozpocznie przygotowane przez nas reformy i rozłoży przeciwnika na łopatki!
Prezydent był olśniony.
Następne kilkadziesiąt pracowitych lat spędził McCormick w całkowitym ukryciu. Nie były to lata zmarnowane. Już wkrótce spośród zwerbowanych nową metodą współpracowników wpadł mu w oko ambitny aparatczyk z Czelabińska, Misza. Z czasem dzięki dyskretnemu wsparciu komórki McCormicka ów Misza został towarzyszem Michaiłem, potem wielce szanownym towarzyszem Michaiłem... Plan działał bezbłędnie.
Poza jednym nieprzewidzianym szczegółem. Kiedy już wydawało się, że przyszedł czas, żeby o całej sprawie poinformować społeczeństwo, a samemu McCormickowi przyznać ordery i zapewnić należne miejsce w narodowym panteonie, do Owalnego Gabinetu wprowadził się nowy prezydent – młody, rzutki i obiecujący głębokie reformy...
Ostatnie słowa McCormicka, zanim jego tajna komórka została w trybie nagłym zlikwidowana, stanowiły jeszcze jedno potwierdzenie genialnej przenikliwości tego człowieka.
– Cholera, panowie – miał powiedzieć do swoich współpracowników. – Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy teraz my, a gdzie Sowieci?
1995
Cały pech z oszołomem polegał na tym, że facet zadzwonił w najmniej odpowiedniej chwili. Dziesięć minut wcześniej czy później miałbym dość przytomności umysłu, żeby go spławić albo podrzucić Prorokowi. A przynajmniej żeby od razu wyciągnąć z niego coś konkretnego i wiedzieć zawczasu, czego się spodziewać.
Inna sprawa, że oszołomy nigdy nie dzwonią w odpowiedniej chwili. W ogóle, gdyby nie oni, „Gazeta Narodowa” byłaby dwa razy sympatyczniejszym miejscem pracy. A tak – połowę każdego dyżuru zabierało opędzanie się przed korowodami osobników, którzy rzucając dokoła czujne, szybkie spojrzenia, informowali zdławionym szeptem, że jeden z Kaczyńskich naprawdę nazywa się Szlingwajn albo że Olszewski ma w zębie nadajnik, przez który go kontrolują. Oczywiście wiedziałem, że trzy czwarte z tych biednych staruszków przeszło jeśli nie przez Sybir, to co najmniej przez Wronki i że przeżyli tam rzeczy, od których każdy by sfiksował. Za każdym razem starałem się wzbudzić w sobie ewangeliczną życzliwość i cierpliwość. Ale od czasu do czasu mi się to nie udawało. I ten facet trafił na taki właśnie moment; akurat chwilę po tym, jak odwinąłem śniadanie z papierowej serwetki.
Ściślej mówiąc, nie chodziło o samo śniadanie. Śniadanie jak śniadanie – bułka z wędliną i masłem, stwardniałym na kamień od leżenia w redakcyjnej lodówce. Chodziło o to, że tego dnia razem z kanapką żona zawinęła obrazek. Oglądałem zaskoczony fotografię modelki w seksownych czarnych koronkach, wyciętą, jak uznałem w pierwszej chwili, z katalogu bieliźniarskiego.
Swoją drogą, miałem szczęście, że zabrałem się do bułki od właściwego końca. Gdybym najpierw zaczął jeść i dopiero potem trafił pomiędzy warstwami papieru na kartonik, mógłbym się udławić z wrażenia. Wyłuskałem zdjęcie z ostrożnością sapera; nie znikało. A bielizna dziewczyny na fotografii, gdy popatrzeć uważnie, okazywała się jeszcze bardziej frywolna niż na pierwszy rzut oka. Fotkę wydrukowano na cienkim, sztywnym kartonie; na rewersie nie był zadrukowany, więc moja ślubna nie wycięła go z katalogu, tylko z pudełka. Dziennikarstwo jednak rozwija rozum: wydedukowanie, gdzie obecnie musi się znajdować zawartość tego pudełka, zajęło mi zaledwie parę sekund. Obracałem kartonik w ręku, śliniąc się bezwstydnie do podsuwanej przez wyobraźnię wizji ukochanej w koronkowych luksusach i kombinując, pod jakim by tutaj pozorem urwać się z redakcyjnego dyżuru, najlepiej już i natychmiast.
I w takiej chwili sekretariat połączył oszołoma. Kto na moim miejscu nie potraktowałby go równie oschle, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Jak większość oszołomów, dyszał ciężko w słuchawkę.
– Pan Aleksandrowicz?
– Tak.
– Rafał Aleksandrowicz?
– Tak, słucham – wysiliłem się na uprzejmy ton.
– Przeczytałem pański artykuł. Ten z okazji uruchomienia zintegrowanego systemu komputerowego.
– Gratulacje.
– Był pan bardzo blisko prawdy. Myślę, że pan jeden może zrozumieć sprawę. Widzi pan, ja wiem, co to za diabeł tak rozrabia na giełdzie.
To był właśnie ten moment, w którym należało przejść do kontrofensywy: wytłumaczyć facetowi, że dodzwonił się do niewłaściwej osoby w niewłaściwym czasie, że człowiek zajmujący się u nas giełdą wyjechał na leczenie klimatyczne, skąd wróci dopiero na wiosnę, jeśli go wcześniej nie zjedzą krokodyle, i tak dalej. Ale ja milczałem, mając myśli zajęte czarnymi koronkami.
– Pan to musi napisać – oszołom korzystał z mojego milczenia. – Tylko panu jednemu powiem, zresztą nikomu innemu by nie uwierzyli. Halo? Halo?
– Tak, słyszałem. Chce pan, żebym to napisał. Ale co?
– O nich! – wpadł w furię, ni stąd, ni z owąd, jak to oszołomy. – Żeby ludzie zdawali sobie sprawę, co się dzieje! Muszą się dowiedzieć! Ja panu wszystko opowiem, a pan napisze i wydrukuje – sapał, jakby ukończył właśnie maraton. – One, proszę pana, nie działają przypadkowo. Te spółki, po kolei, kiedy się przejrzy ich listę... Przejrzał pan? Teraz już widać, o co im chodzi. Ale to nie z żadnego altruizmu, o nie, one myślą tylko o sobie. Tylko niech pan nie sądzi, że zwariowałem.
– Uhm.
– Nie wierzy mi pan, co? Ale ja pana przekonam. Na dzisiejszej sesji, zobaczy pan, padnie Euromex. Wydaje się, że stoi świetnie, a padnie. A potem to się dopiero zacznie. Niech pan do mnie przyjdzie, jeszcze dzisiaj.
– Słucham?
– Mówię, żeby się pan pośpieszył! Adresu panu nie podam, umówimy się na mieście, koło Warsa. Najlepiej niech się pan po prostu przechadza dookoła Rotundy. Podejdę, jak się upewnię, że nikt za panem nie idzie. Pan sobie nawet nie zdaje sprawy, jakie one potrafią być przebiegłe...
– Wie pan, zróbmy inaczej – trzeba było przejąć inicjatywę. – Niech pan to wszystko napisze i przyśle mi na adres redakcji pocztą.
– Pocztą? – wydawał się zdruzgotany moim brakiem zainteresowania.
– Albo proszę przyjść samemu – westchnąłem z rezygnacją. – Mam następny dyżur w poniedziałek.
– W następny poniedziałek, to... przecież, panie redaktorze, mówię: ja WIEM, kto to robi! Przecież pan musi to napisać, póki czas!
– Bardzo mi przykro. Naprawdę nie mam kiedy się z panem spotkać.
Milczał przez chwilę.
– Dobrze. Sam pan zobaczy. Euromex, na dzisiejszej sesji. Jeszcze pan zmieni zdanie.
Odłożył słuchawkę. Ano, jeden wariat scedzony. Niestety, nie przybliżyło mnie to do zakończenia dyżuru. I nie zapowiadało się, żeby przyszedł ktoś, na kogo można by go przewalić.
Westchnąłem ciężko i aby jakoś oderwać umysł od prześladującej go wizji, zabrałem się do przyniesionej z sekretariatu korespondencji.
Panie Aleksandrowicz! – pisał czytelnik. – Przestań się pan wreszcie czepiać Żydów. Pan nawet w życiu nie widziałeś prawdziwego Żyda. U mojej matki w Solcu Kujawskim mieszkało dużo Żydów, to byli wszystko ludzie ubodzy i pracowici. Pamiętam takiego szewca, Lejba Krojcbauma, bardzo porządny człowiek, miał pięcioro dzieci, wszystkich potem Niemcy...
Przerzuciłem kilka stron gęsto zapełnionych wyraźnym pismem, typowym dla starszych ludzi, w poszukiwaniu konkluzji. Znalazłem ją w przedostatnim akapicie:
Zamiast się czepiać Żydów, pan napisz o Cyganach. Ta hołota nigdzie nie pracuje, tylko kradnie, a chodzą obwieszeni złotem. Mojej matce przed wojną kradli kury...
– Cześć!
Prorok wparował do redakcyjnego pokoju z nieodłączną walizeczką pod pachą i zaaferowanym wyrazem twarzy, jak zawsze, gdy był w trakcie kolejnego demaskatorskiego tekstu o przekrętach lewicy. Wtedy akurat chodziło o powiązania ze światem polityki tej szajki handlarzy kobiet ze Szczecina. Pamiętacie pewnie; obiecywali naiwnym panienkom lekką, dobrze płatną pracę w zachodnim seksbiznesie, a kiedy taka łyknęła przynętę, zabierali paszport i zmuszali do szorowania garów w podrzędnych spelunach albo do opieki nad staruszkami.
– O, jak dobrze, że cię widzę – rzucił Prorok od progu. – Ty to na pewno masz pożyczyć stówę do poniedziałku.
Kiedyś nieopatrznie pochwaliłem się, że pieniądze mnie lubią. Naprawdę mnie lubiły, przetestowałem to. Parę razy w życiu bywało, że już, już, wydawało się, dochodziłem do kreski i zawsze w takich sytuacjach na moim koncie znajdowała się nagle jakaś kasa – a to mi coś przedrukowali, a to gdzieś wznowili, krótko mówiąc, zawsze w porę spadało z nieba. Nie trzeba się jednak było chwalić; z miejsca zrobili sobie ze mnie redakcyjną kasę zapomogowo-pożyczkową. Ale tym razem miało to swoją dobrą stronę.
– No... – odparłem w zadumie. – Ja też właśnie miałem cię o coś prosić.
– Rafał, jeśli chodzi o wstępniak w tym numerze...
– Nie chodzi o wstępniak w tym numerze.
– A co do tej delegacji, to wcale nie musisz...
– Nie chodzi o delegację. Chodzi o to, że muszę się urwać z dyżuru.
Prorok, już nastroszony czujnie, zaczął nerwowo gładzić swą rozłożystą, biblijną brodę.
– No i co? Zwolnij się u szefowej.
– Nie, chłopie. Ten numer więcej nie przejdzie. Zrobimy inaczej: ja polecę załatwiać sprawy, a ty, jakby co, powiesz jej, że właśnie wyskoczyłem do sklepiku na dół po bułki.
Zapomniałem dodać, że Prorok zawdzięczał swą ksywę nie tylko brodzie, ale też faktowi, iż był, jak to się dzisiaj nazywa, katolickim fundamentalistą. Człowiekowi, który swego czasu zakładał ZChN i szybko opuścił go z hukiem, uznawszy za nie dość chrześcijański, nie bardzo wypadało dla nędznej stówy wchodzić w konflikt z ósmym bożym paragrafem. Zwłaszcza że do pierwszego piątku miesiąca zostawały jeszcze dobre dwa tygodnie.
Postanowiłem być bezlitosny.
– To ile, mówisz, potrzebujesz? – zapytałem jak gdyby nigdy nic, grzebiąc demonstracyjnie w portfelu. – Stówę?
– Wiesz co? Powiem, jakby co, że po prostu nie wiem, gdzie jesteś.
Wcisnąłem nieprzeczytane listy od czytelników do torby, porwałem z wieszaka czapkę i pod drzwiami toalety omal nie zderzyłem się z szefową.
– Panie Rafale, a dokąd to o tej godzinie?!
– Aaa... Ja tylko na dół, do sklepu... Wie pani: bułeczki, kefir. Może coś przy okazji kupić?
Popatrzyła na moją czapkę i torbę wzrokiem, który miał przestrzec, że za minutę czwarta sprawdzi, czy jestem u siebie.
– Jak pan już zje, to proszę do mnie. Musimy coś zrobić z tym pańskim działem, żeby był dla normalnych ludzi, a nie dla ekonomistów. Ten pański artykuł... O co tam w ogóle chodziło? – pokręciła głową z dezaprobatą.
Wróciłem zrezygnowany, zastanawiając się, czy nie zażądać od Proroka zwrotu pieniędzy, ale w końcu – co on zawinił. Pocieszałem się bez przekonania, że przyjemność odkładana na dłużej wystarcza. Zamiast jechać do domu, musiałem po raz nie wiem który tłumaczyć szefowej, dlaczego nie da się pisać o skomplikowanych procesach ekonomicznych językiem zrozumiałym dla inżyniera drogowego. Z monotonii wytapiania redakcyjnego dyżuru wyrwały mnie dopiero radiowe wiadomości giełdowe o czternastej dwadzieścia. Tak, oczywiście, już się domyślacie: w połowie sesji Euromex nagle zaczął dołować i zarząd giełdy zmuszony był zawiesić obrót papierami spółki do końca dnia. Po doświadczeniach ostatnich tygodni łatwo było się domyślić, co to dla firmy oznacza.
Ale jeśli sądzicie, że łamałem sobie nad tym głowę przez całą drogę do domu, to jesteście w błędzie. Zastanawiałem się tylko nad jednym: czy rzucić się na małżonkę z miejsca, od progu, czy najpierw jednak zjeść obiad. Nie pamiętam, na co się w końcu zdecydowałem, bo i tak zdążyłem tylko zdjąć buty i powąchać dolatujące z kuchni zapachy. Myślałem właśnie nad tym, w jaki sposób najlepiej będzie powiedzieć ukochanej, że znalazłem zawiniętą w śniadanie fotkę i możemy już przestać się bawić w Pana Napalonego i Królową Śniegu, kiedy do drzwi zadzwoniło dwóch policjantów i uprzejmie zaprosiło mnie do czekającego pod domem radiowozu.
* * *
Określenie, że na giełdzie rozrabia jakiś diabeł, nie było własnością oszołoma. Stało się obiegowym dziennikarskim banałem, z tego samego gatunku co „walka o indeksy” albo „Zakopane, zimowa stolica Polski”. Kto go użył po raz pierwszy, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć – po paru kolejnych spektakularnych upadkach i wzrostach robili to wszyscy tak powszechnie, że do głowy by nikomu nie przyszło szukać w tych wyświechtanych słowach jakiegokolwiek ziarenka prawdy.
Najbardziej oczywiście rozrabiały brukowce: albo straszyły, że jesteśmy w przededniu krachu na miarę co najmniej azjatyckiego tąpnięcia w dziewięćdziesiątym ósmym, albo robiły bohatera dnia z leszcza, któremu trafiło się trzydziestokrotne przebicie i sam nie wiedział, jakim cudem. Większość znających się na rzeczy komentatorów traktowała sytuację w kategoriach intrygującej zagadki zawodowej. Od czasu prywatyzacji Banku Śląskiego wiadomo było, że musi jeszcze dużo ścieków w Wiśle upłynąć, zanim warszawska giełda zacznie się zachowywać przewidywalnie i będzie można na niej spokojnie inwestować, kierując się wskaźnikiem „cena do zysku” i prospektami emisyjnymi. Ale wbrew oczekiwaniom nasza giełda, zamiast normalnieć, głupiała coraz bardziej.
Naród zresztą zawsze lubił hazard i niczego nie potrzebował rozumieć; zupełnie mu wystarczało, że ktoś tam ni stąd, ni z owąd zrobił fortunę, a kto inny fortunę stracił. Nieprzewidywalność sytuacji doprowadzała do łez tylko fachowców, to znaczy tych, którzy uważali się za fachowców i po prawdzie mieli wszelkie dane, by za nich uchodzić. Biedacy naprawdę się męczyli.
Widzicie, rzecz w tym, że we wszystkich tych skokach nie można się było dopatrzyć żadnych prawidłowości, naprawdę żadnych. Z początku, po spektakularnym tąpnięciu Interbanku i wzrostach funduszy powierniczych – od tego się chyba zaczęło – wszyscy sądzili, że po prostu zawiązała się jeszcze jedna „spółdzielnia”, tylko znacznie potężniejsza od poprzednich. Uwaga analityków skupiła się na wyśledzeniu tego, kto ostatecznie na szaleństwach kursów zyska, jako, ma się rozumieć, głównego podejrzanego; niestety, kolejni kandydaci odpadali, aż nie został żaden. Nic nie trzymało się kupy. „Trybuna” tłumaczyła sprawę knowaniami Opus Dei, Radio Maryja spiskiem masonerii, „Wyborcza” podkreślała, że cokolwiek mówić, giełda jako całość ma się coraz lepiej, co napawa optymizmem; tak naprawdę nikt nic nie wiedział i wszyscy rozpaczliwie szukali w ruchach notowań jakiegoś sensu, niczym alchemicy uganiający się za recepturą kamienia filozoficznego.
Oczywiście „Gazeta Narodowa” też się musiała jakoś odnieść do sytuacji. Daliśmy dużą syntezę o postkomunistycznych imperiach stworzonych w czasach prywatyzacji i łamiących teraz zasady równości gospodarczej, później niewiele mniejszy tekst o mechanizmach międzynarodowych spekulacji Sorosa. Chodziły też, oczywiście, co rusz bieżące komentarze, przyznaję szczerze, równie bezradne jak wszędzie indziej. No i był w końcu mój luźno związany z tematem artykulik. Ten właśnie, który tak podziałał na oszołoma.
* * *
W Pałacu Mostowskich czekało na mnie dwóch panów. Jeden całkiem jak z „07 zgłoś się”: szpakowaty, w taniej szarej marynarce z Domów Centrum, która marszczyła mu się na karku w charakterystyczną fałdę, jakby dodatkowy kołnierz. Drugi, młodszy, wyglądał bardziej na japiszona niż na gliniarza.
Ten drugi przyglądał mi się z natężoną uwagą.
– Przecież ja pana znam! – oznajmił wreszcie triumfalnym tonem.
– Bogu dzięki – odetchnąłem głęboko. – Już się zaczynałem obawiać, że zwinęliście nie tego człowieka.
Wydawało mi się, że moja ironia jest ostrzejsza od hinduskiej papryki, ale na nim jakoś nie zrobiła wrażenia. Jest taka bardzo szczególna mina, którą robią ludzie w metrze albo w knajpie na widok twarzy znanej z telewizji. Człowiek za biurkiem przyglądał mi się z taką właśnie miną, zgoła nieprzystającą do sytuacji.
– Wiem – uradował się. – Pokazywali pana w czasie wyborów. A niech mi pan powie, tak przy okazji: ten pana szef, on naprawdę jest wariat czy tylko tak wygląda?
– A jak powiem, że tylko tak wygląda, to pan uwierzy?
Zastanowił się.
– Nie, wie pan, ja do niego nic nie mam, broń Boże. Co do podatków, to ma świętą rację...
– Aha. Tak pan mówi, a głosował pan pewnie na Kwacha.
Wzruszył ramionami.
– No, wie pan, jak jest...
Szczerze mówiąc, nie wiedziałem.
– Nie wiedziałem – postanowiłem nie kontynuować tego wątku – że teraz najpierw człowieka aresztujecie, a dopiero potem podpuszczacie do rozmów o polityce. Za moich czasów było odwrotnie.
Mina mojego rozmówcy świadczyła, że nareszcie zdołałem go dotknąć.
– Myli się pan redaktor, i to podwójnie. Po pierwsze, za pańskich czasów, jeśli zgaduję, co pan przez to rozumie, jeszcze nas nie było. Nie rozmawia pan z byle ubekiem, tylko z wydziałem przestępstw gospodarczych, a konkretnie z zastępcą szefa operacji przeciwko przestępstwom giełdowym. A po drugie, nie ma mowy o żadnym aresztowaniu. Jest pan tylko i wyłącznie przesłuchiwanym w sprawie.
– Zaraz... To znaczy, że mogę stąd wyjść?
– Nie mam prawa pana zatrzymywać.
Podniosłem się z krzesła.
– Panie redaktorze – zawołał z politowaniem – a gdzie zawodowa ciekawość? No co, pójdzie pan do domu i niczego się nie dowie?
Po chwili namysłu usiadłem z powrotem. Szpakowaty, milczący dotąd, chrząknął gniewnie. Ale nie pod moim adresem, tylko na tego drugiego.
– Może jednak zachowajmy właściwe procedury, panie kolego.
– Ten pan jest z kryminalnej. Konkretnie, komisarz Bańczyk. A ja jestem Jurek Sianko. Śmieszne, co? Ale tak się nazywam.
– Bardzo śmieszne. Czy ja też się muszę przedstawiać?
Szpakowaty chrząknął powtórnie.
– Konkretnie, chodzi nam o pańskie kontakty ze Stefanem Wiechetką.
– Z kim?
Podsunął mi zdjęcie faceta, który, jak to mówiono w kultowym filmie, z twarzy był podobny zupełnie do nikogo.
– Stefan Wiechetko. Czy przypomina pan sobie waszą ostatnią rozmowę?
– Chwileczkę, panowie. Po pierwsze, nie znam tego faceta i w życiu go nie widziałem. Po drugie, skoro jestem przesłuchiwanym w sprawie, to może prościej będzie mi powiedzieć, co to za sprawa i o co chodzi. Będę mógł, to chętnie pomogę.
Teraz chrząknął japiszon, wyraźnie nieaprobujący stylu rozmowy szpakowatego.
– W zasadzie ma pan redaktor rację – przejął inicjatywę. – Poza jednym. Zna pan Stefana Wiechetkę, co więcej, był pan ostatnim człowiekiem, który z nim rozmawiał. Wynika to jednoznacznie z billingu, jak również z jego notatek. Dzwonił do pana do redakcji dziś, około jedenastej, połączenie trwało pięć minut i siedemnaście sekund.
Podniosłem z biurka zdjęcie i przyjrzałem mu się. A więc to był mój oszołom. Dość młody, chudy, i faktycznie wyglądał na świra.
– Owszem, teraz sobie przypominam – streściłem pokrótce, co pamiętałem z tej rozmowy. Wyglądali na rozczarowanych. Zwłaszcza japiszon.
– To wszystko?
– Spytajcie jego.
– Z tym jest właśnie problem. Jak już kolega powiedział, pan był ostatnim człowiekiem, który miał taką możliwość. Krótko po tej rozmowie Wiechetko się powiesił. Albo może został powieszony. W każdym razie śmierć przez zadzierzgnięcie.
Nie mogę powiedzieć, by świadomość, że się nauczyłem spławiać natrętów tak skutecznie, była przyjemna.
– Prawdę mówiąc – przyznał japiszon – jest pan naszą ostatnią szansą, żeby zrekonstruować okoliczności tej śmierci. Zresztą pal diabli okoliczności, wybaczy pan, nadkomisarzu. Chodzi... No, sam pan się domyśla, o co chodzi.
Pewnie, że się domyślałem. Stuknięty czy nie, upadek Euromeksu dowodził, że oszołom rzeczywiście odkrył poszukiwany przez wszystkich kamień filozoficzny. Przecież sam mi to powiedział: że WIE. Ba, chciał się ze mną tą wiedzą podzielić!
– Jest jeszcze to – rzekł szpakowaty, obserwując ze współczuciem mój wyraz twarzy. Podsunął złożoną w ósemkę stronę z poprzedniego numeru „Gazety Narodowej” z artykułem o giełdzie. Nazwisko autora – to znaczy moje – zakreślone zostało w elipsę grubym czerwonym flamastrem. Ten sam flamaster poznaczył tekst porozrzucanymi nieregularnie podkreśleniami. Jeden akapit musiał wzbudzić szczególne zainteresowanie oszołoma; zamalował go niemal całkowicie, opatrując na marginesie wielkim wykrzyknikiem. Pod tekstem widniał dopisek: „tak! – koniecznie zadzwonić”.
– Przepraszam, panowie – odezwałem się po długiej chwili. – Czy można się tutaj czegoś napić?
– Kawa czy herbata? – spytał uprzejmie japiszon.
* * *
Notatnik (VI)
I.Q.
Dawniej czytałem książki, ale odkąd wynaleziono kasety, nikt już nie interesował się literaturą. Teraz wszystko stało się banalnie proste. Twórca poukładał na taśmie przeróżne uczucia i emocje, komponował je starannie przez wiele miesięcy – i żeby się wzruszyć, wystarczyło tylko wcisnąć głowę w metalową obręcz i przekręcić przełącznik. Nikt nie może tak dobrze jak ja zdawać sobie sprawy z całego bogactwa doznań, jakie nagrywane były na tych kasetach. Dzień w dzień siedziałem po osiem godzin z obręczą na głowie i plikiem instrukcji, usuwając z taśm bezsilność, zniechęcenie, gniew i inne zakazane uczucia, zanim wolno było skierować kasetę do rozpowszechniania.
Potem naukowcy stwierdzili, że częste korzystanie z kaset powoduje systematyczne obniżanie inteligencji. Przez dwa lata mój I.Q. spadł o dwadzieścia punktów. Wystąpiłem o odszkodowanie, chodziłem po urzędach, biurach, sądach – wszędzie mówiono, że uszczerbek na zdrowiu nie przeszkadza mi w pełnieniu obowiązków służbowych i że nie należy mi się ani centa.
1983
Lubię jeździć pociągami. Tak po prostu, nie żeby gdzieś dotrzeć, ale dla samej jazdy. Wolałbym pewnie chodzić pieszo albo zatrzymywać jadące drogą samochody, gdyby nie groziło to aresztem za włóczęgostwo i gdyby pędzące kilkaset kilometrów na godzinę wozy mogły się w ogóle zatrzymać.
Jeżdżę więc pociągami, tymi najtańszymi, bez przedziałów, dla dojeżdżających do pracy. Te brudne, przeważnie zniszczone wagony mają swój szczególny urok. Zaledwie kilka razy w życiu podróżowałem dalekobieżnym ekspresem. Miękkie fotele, telewizor, przekąski i napoje pojawiały się na stole natychmiast po naciśnięciu guzika. Zupełnie tak, jakbyś siedział w domu, który wiezie cię, dokąd chcesz. Bezsens.
Większość ludzi nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się włóczymy bez sensu i celu, rezygnując z pełnego barku i fotela. Moi starzy pytają często: po co? Nie wiem. Po prostu lubię. Trzy dni w pracy, w białym kołnierzyku i krawacie, który mnie dusi, w domu, przy rodzicach wciąż gapiących się w telewizor i bełkoczących, że staniało albo zdrożało, że noty, wizyty, dyplomaci, wojny, mistrzostwa świata, że zagrożenie, prezydent, sekretarz, papież, miss Europy, leje się to z nich, słowa jak guma do żucia, brednie, syf – więc trzy takie dni, żeby zarobić na życie, a potem łapię torbę, na dworzec i jak najdalej od tego wszystkiego. Wsiadam w pierwszy pociąg, jaki podjedzie, przesiadam się, gdzie mi przyjdzie ochota, jem na dworcach, śpię w poczekalniach. Często spotykam kogoś podobnego i wtedy jeździmy razem. I jest dobrze. I jeszcze lubię, chyba najbardziej, siedzieć w nocy na ławce, w ciemności, i palić papierosa, a potem rzucić go pod nogi i przyglądać się czerwonej kropce dogasającego żaru. Siedzę tak i myślę o tym wielkim wędrowaniu, a może raczej wielkim uciekaniu, wymyślam sobie wiersze, opowiadania, układam je w głowie, tak tylko, dla siebie. Nigdy nie miałem ochoty tego zapisywać, bo kto by czytał. Jeśli teraz to piszę, to dlatego, że chcę, aby i inni o tym człowieku wiedzieli.
Było to w zimie. Wsiadł na jakieś małej stacyjce, gdzie pociąg zatrzymuje się tylko na chwilę albo w ogóle nie, jeżeli automaty nikogo nie zauważą na peronie i nikt wysiadający nie skorzysta z przycisku przy drzwiach. Wysoki, czerstwy facet, z pewnością starszy, niż na to wyglądał. Stare, wytarte dżinsy, wojskowa kurtka, torba na ramieniu. Wagon był prawie pusty, ale on usiadł naprzeciwko mnie. My się zawsze poznajemy od razu. Zdziwiłem się trochę. Facet był starszy niż ci, których zazwyczaj spotyka się w pociągach.
– Cześć – powiedział. – Jeździsz?
Skinąłem głową.
– Jeżdżę.
Sięgnąłem do torby. Miałem jeszcze kilka puszek piwa.
– Napijesz się?
Parę foteli dalej kilku ludzi, robotnicy, to widać od razu, rozwiązywało krzyżówkę. Siódma planeta układu słonecznego, cztery litery. Wpisali Marsa i za cholerę nie mogli tego spasować z czymś innym. Zastanawiali się na głos.
– Dziwne, że jeździsz – powiedziałem, popijając piwo. – Moi starzy twierdzą, że to mija z wiekiem. I mówią, że jak założę dom, to sam będę się z tego śmiał.
– Jak założysz dom... – Patrzył w okno, za którym przesuwały się mijane osiedla. – Wielu tak robi. Żona, dzieci... Koniec.
Wtedy zauważyłem jego zdenerwowanie. Tak zachowują się ludzie, kiedy robią coś bardzo ważnego.
– Też kiedyś miałem żonę – ciągnął. – Ale nie pasowaliśmy do siebie, poszła w diabły, a ja jeździłem dalej. Właśnie kończę.
Nie starałem się go ciągnąć za język. Po co? Od środy do niedzieli zawsze ma się mnóstwo czasu. Mówił sam.
– Jestem Breds. Słyszałeś może kiedyś?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Tak myślałem. Takich, co mnie znają, coraz trudniej już spotkać.
– Poczekaj... Coś chyba kiedyś czytałem. Z samych początków?
– Właśnie. – Wyciągnął się na siedzeniu. – Rozmawiasz z jednym z ludzi, od których się to wszystko zaczęło. Kiedyś moje piosenki śpiewały tysiące ludzi. Były strasznie naiwne, ale właśnie tacy wtedy byliśmy. Wcale się nie dziwię, że mało kto to dzisiaj pamięta. Sam sobie czasem nucę, jak mam chandrę, ale gitarę sprzedałem sześć lat temu.
– „Jak dwie białe myszy w laboratorium, w domach kamiennych, w kamiennym strachu...” – wyrecytowałem cicho.
– To akurat nie było moje. Ale podobne. – Zgniótł puszkę i rzucił ją na podłogę.
Sięgnąłem do torby.
– Zostaw. – Wyjął butelkę wódki, odbił i podsunął mi. Napiłem się. – Rzadko piję, ale czasem dobrze to mieć pod ręką.
– Aha! W zimie dobrze się czasem napić – odparłem bez sensu, on machinalnie skinął głową. Cały czas patrzył w okno, jakby można było tam coś zobaczyć.
– To były fajne czasy. Ludzie jeszcze nie ogłupieli tak jak dzisiaj, gdyby nie odeszli, może nie musiałbym tego robić.
Łyknął znów trochę i powiedział:
– Jadę zgłosić się do komisariatu. Idę do mamra.
– Dlaczego? – spytałem po dłuższej chwili.
Wzruszył ramionami.
– Ile można się włóczyć? Mam dość. Od dwudziestu paru lat jestem wyjęty spod prawa, bez domu, teraz nawet bez bliskich. Kiedyś moim domem był las... No więc brak zameldowania, złośliwe uchylanie się od obowiązku pracy, płacenia podatków i służby wojskowej, dywersyjne niszczenie mienia państwowego, głoszenie szkodliwej społecznie propagandy... Starczy na jakieś piętnaście lat – spojrzał na mnie. – Nie, wcale nie muszę. Po prostu postanowiłem iść na swoje miejsce.
– Ale... po co?
– Boże, rozmawiałem ze sobą na ten temat trzy dni i nie wiem, jak ci to powiedzieć. Spróbuję. – Podłożył sobie ręce pod głowę. – Słyszałeś o rozruchach w latach dwudziestych? Po wprowadzeniu komputerowej kontroli ludności, tego kurewskiego systemu, który dzień i noc trzyma człowieka na łańcuchu. Najpierw były listy, protesty, petycje: nic. Potem marsz na stolicę. Milion ludzi pod pałacem prezydenckim. Nawet nie próbowali nas rozpędzać. Ustawili naprzeciwko wojsko i walnęli salwą w tłum. To był dla nas szok, po prostu szok. Owszem, spodziewaliśmy się pałek, gazu łzawiącego. Ale tak, jakby nic, pierdolnąć po ludziach z kaemów... Sam wtedy oberwałem w łapę – pokazał bliznę. – Do dziś mnie czasem boli. Potem był krzyk, przez pewien czas zbierało się na wojnę domową, wysadziliśmy parę central komputerowych... A potem rząd się zmienił, przeprosił, postawił pomnik i wszystko się rozlazło. Ludzie łatwo takie rzeczy wybaczają, żeby tylko mieć spokojne sumienie. Czy wiesz – pochylił się w moim kierunku – jakie to uczucie, kiedy po latach uświadomisz sobie, jak łatwo zapomniałeś o przyjaciołach? Jak się zapytasz siebie samego, co tu robisz, jakim prawem siedzisz na dupie i cieszysz się życiem, gdy oni... – Opadł na siedzenie. – Od tego się wszystko zaczęło. Mówiliśmy sobie: Jesteśmy wolni, nic nas nie trzyma, jest nas wielu, niech ten świat sobie będzie. Bez nas. Normalnie nam do głowy uderzała ta nasza niby wolność.
Zamyślił się.
– Mimo wszystko... – zacząłem.
– Mimo wszystko nie rozumiesz? Może z twojego punktu widzenia to wariactwo. Jesteś młody, coś jeszcze przed sobą masz...
– Gówno mam przed sobą! Pracuj, garb ci sam wyrośnie. Może ci dadzą rentę. Jak cię wcześniej szlag nie trafi.
Skrzywił wargi, jakby pół uśmiech, pół grymas.
– Znam to dobrze. Nie przejmuj się, będzie z tobą tak, jak z moimi kumplami. Przyzwyczaisz się. Po prostu się przyzwyczaisz. Nie kręć głową. Nas było tylu, a zostałem sam. Chyba że i ty też... A to jest naprawdę parszywy los. Pewnie gdzieś mieszkasz, pracujesz?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– W każdym razie większość tak robi. Więc dobrze. Jeździsz. Jeździsz i dobrze ci. Tylko co z tego? Dlaczego nikt takich nie ściga, przecież są odpowiednie paragrafy. Co? Właśnie, stary, dlatego, że nic z tego nie wynika. My jeszcze jeździliśmy całymi bandami, jak nas zgarniali, to zawsze razem. A ty jesteś sam. Pomyśl, gdyby zamiast się szwendać, wszyscy wzięli się do kupy i spróbowali coś zrobić...
– Co?
– Kurwa, nie wiem. To już wy musicie wymyślić. W każdym razie oni wolą, żeby ludzie się włóczyli, dlatego pozwalają, tak jak nam pozwalali. Chodziliśmy po lasach, łąkach, dopóki były jeszcze jakieś lasy bez ogrodzeń, strażników i biletów. Jak nam było cudownie palić ogniska, siedzieć pod drzewem. Teraz już wszędzie beton. Czułeś przyrodę, jak ona żyła, pulsowała, wchłaniała cię. Było, minęło, ludzie się rozleźli. Trudno. I tak się długo trzymałem, ciągle gdzie indziej, coś się zarobiło, ukradło i dobrze. Tylko że zupełnie bez sensu.
Wziął znowu butelkę. Piliśmy na przemian, zostało trochę na dnie.
– Tydzień temu spotkałem jednego z mojej dawnej grupy. Jest urzędnikiem, ma dom i żonę, która patrzyła na mnie jak na złodzieja. Wspominaliśmy trochę. Wiesz, wyszedłem, bo czułem, że facet w duszy modli się, żebym wreszcie poszedł w cholerę. Może mu wstyd. Dowiedziałem się od niego, że Misty siedzi.
– To też ktoś z tych...
– Prawda, co ty możesz wiedzieć o Mistym. To taki nasz duchowy przywódca. Poeta. Mało kto dziś o nim pamięta.
Znowu zamyślił się, patrząc w okno, a ja siedziałem z głową opartą na łokciu i myślałem.
– Gdzie jest w tym superdokładnym, superelektronicznym systemie miejsce dla człowieka, który nie chce się zgodzić na takie puste życie? Tylko w mamrze. Mam dość, rozumiesz, dość uciekania. Chcę pierwszy raz w życiu od czasu wielkiego polowania na ludzi stawić czoła temu, co jest dla mnie przeznaczone. Ty możesz jeździć dalej i lepiej, żebyś jeździł, niż głupiał przy telewizorze. Tylko że przychodzi taki moment, kiedy trzeba się zastanowić, co się właściwie w życiu zrobiło i dla kogo. Pomyśl o tym. Zawczasu.
Patrzył na mnie.
– Właśnie o tym myślę – pokiwałem głową. Myślę o tym do dziś i nic nie wymyśliłem, tylko puste słowa, słowa-gumy do żucia, że pustka, bezsilność, że się duszę, że nie ma jak... I nic innego chyba nie wymyślę.
– Teraz rozumiesz? Uciekamy. Wszyscy uciekamy, zwłaszcza tacy w twoim wieku. Ćpuny, jacyś fanatycy religijni. I te skurwysyny, faszyści. Całe twoje pokolenie. Niedługo was tak urządzą, obłożą kamerami, ekranami i mikrofonami, że nawet się nie wysrasz tak, żeby o tym nie wiedzieli.
Pociąg hamował. Ci od krzyżówki zwinęli gazetę i poszli do wyjścia, zastanawiając się nad autorem powieści „Ulisses” na pięć liter. Rozmazany obraz za szybą rozbił się na poszczególne domy, zaspy, samochody na autostradzie.
Dopił z butelki, cisnął ją pod fotel. Patrzyłem spod ciężkich powiek, szumiało mi we łbie. Zapalił papierosa.
– Ciekawe, czy w pierdlu dają palić. Może to ostatni... Dobrze, że nie miałem więcej wódki, człowiek się rozkleja, zaczyna jęczeć, narzekać. Tego też mam dosyć. Nie potrafimy się nawet zachowywać z godnością. Nie ma co, nie chcieliśmy wiedzieć, co się właściwie dzieje, i mamy za swoje. Wszystko, co chcesz, pod ręką, starczy nacisnąć guzik. Czego my jeszcze chcemy?
Za zamarzniętym oknem pojawiły się perony, pociąg podjeżdżał wolno. Breds podniósł się, zakładając torbę na ramię.
– Nie wysiadaj za mną. I dziękuję ci za tę rozmowę. Cześć!
Stałem na peronie, szukając go wzrokiem. Znikł gdzieś między budynkami. Ruszyłem wolnym krokiem w kierunku kas.
– Włóczęga? – Obok mnie stanęło dwóch gwardzistów. Wyjąłem z kieszeni identyfikator i kartę zatrudnienia.
– Dokąd jedziecie?
– Wracam od rodziny. Tu mam przesiadkę.
– Do odjazdu dwadzieścia minut. – Wyższy z nich, z obrzmiałą twarzą wiejskiego półgłupa, oddał mi dokumenty. – Uważajcie no, kręcą się tu różni tacy – pokazał brodą na kilku rozwalonych na ławce nazich w skórzanych płaszczach i wysokich butach. Patrzyli na mnie spode łba, ale bali się rozrabiać przy gwardzistach.
– Rozlazły gnojek – syknął któryś, gdy przechodziłem.
Podszedłem do automatu biletowego. Płatne z konta. Wsadziłem palec do otworu identyfikacyjnego. Potem wróciłem na peron, obracając kawałek zielonego plastyku w ręku. Wracałem do domu, mimo że był dopiero piątek.
1984
Notatnik (VIII)
Misja specjalna
– Spocznij, nie trzeba – rzucił dobrotliwie Stary, zanim ktokolwiek zdążył wydać komendę, i prosto od drzwi skierował się do nas.
Trzeba przyznać, że był to z jego strony piękny gest – pożegnać szykujących się do przerzutu agentów osobiście. Fakt, zależało mu na tej sprawie jak na rzadko której, przecież chodziło o jego syna. Ale mimo to – piękny gest. Ma na głowie tyle spraw, a jednak znalazł chwilę dla zwykłych, szeregowych wykonawców jego rozkazów.
Poklepał każdego z nas po ramieniu i patrząc nam życzliwie w oczy, wysłuchał meldunku. Potem skinął głową i powiedział:
– Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele od was zależy. Mój syn... No cóż, w końcu jest tylko człowiekiem. Boi się. Kiedy z nim rozmawiałem, sam nie był pewien, czy sobie poradzi – westchnął ciężko, potrząsając długą, siwą brodą. – Będzie mu trudno, bardzo trudno. I dlatego właśnie posyłam was, żebyście mu pomogli, gdyby zawahał się w krytycznej chwili. Nie będę ukrywał, macie bardzo niewdzięczne zadanie. Nikt nie może się o was dowiedzieć, nawet mój syn. Zwłaszcza on. I nie spodziewajcie się, że ktokolwiek tam na dole was doceni albo choćby okaże odrobinę sympatii. Będziecie znienawidzeni i nie czeka was chwała. Mimo to nie wolno wam zawieść. Nie przesadzę, mówiąc, że od tego zależą losy świata.
Cały nasz Stary – prosto, jasno, żadnego owijania w bawełnę. Niby to surowy, srogi i wymagający, a w gruncie rzeczy, co tu gadać, każdy z nas poszedłby za nim nawet do piekła.
Wyprężyliśmy się na baczność, zapewniając, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, i jeszcze dwa razy tyle. I kiedy odprowadzałem go wzrokiem do drzwi, poczułem w sercu jakieś dziwne rozrzewnienie.
– Do przerzutu zero dwadzieścia trzy – przypomniał ktoś z boku.
– No to szykujmy się, Ezdreahelu – rzucił mój towarzysz.
– Poncjuszu Piłacie – poprawiłem go. – Przyzwyczajajmy się do naszych imion na czas misji, Judaszu Iskarioto.
1990
1. Powiew lęku
Tej nocy było zimno i ponuro. Tak zimno i tak ponuro, jak może być tylko pod koniec listopada nad suwalskimi jeziorami. Chłód przenikał mnie, gdy stojąc przy oknie umywalni, oparty dłońmi o kamienny parapet, wpatrywałem się w ciemnogranatową noc. Za szybą mokry asfalt ulicy lśnił w słabym świetle nielicznych latarń, z trudem przebijającym się przez kokony mżawki; kropelki wody pobłyskiwały na biało-czerwonych szlabanach zagradzających bramę jednostki i na hełmie przechadzającego się za nimi wartownika. Żołnierz kulił od chłodu ramiona, próbując ukryć dłonie pod pachami i osłonić twarz kołnierzem szynela. Poza nim nie było za oknem żywego ducha. Nawet bezpańskie psy, których tyle kręciło się zawsze wokół koszar, wolały w taką pogodę pozapadać w ciepłych piwnicach i śmietnikach.
Coś mi się śniło.
Dochodziła trzecia w nocy. Nie miałem służby ani warty, nie musiałem okradać się z cennego snu, aby zdążyć na jutro z czymś, czego akurat uwidziało się kadrze zażądać, a na co nie było czasu za dnia. Powinienem był spać.
Coś mi się śniło. Coś, co pozostawiło trudny do określenia, niezrozumiały lęk. Nie potrafiłem sobie przypomnieć żadnego konkretnego słowa ani obrazu, nic poza niejasnym wrażeniem grozy, śmiertelnego spazmu i okropności. Sen pierzchnął, ledwie dotknąłem brzegu jawy, i przyczaił się gdzieś tuż za krawędzią świadomości, ale wzniecony nim strach pozostał i nie pozwalał się niczym okiełznać – ani racjonalnymi perswazjami, ani przyciskaniem czoła do lodowato zimnego szkła. Dyszałem ciężko, a moje serce tłukło się rozpaczliwie niczym po długim, wyczerpującym biegu w panicznej ucieczce.
Wartownik, nie przerywając znudzonej wędrówki w tę i z powrotem, wyprostował się na moment i poprawił ciążący mu karabin, podkładając dłoń pod pas nośny. Kiedy ma się kilka godzin broń na ramieniu, pas wrzyna się boleśnie w bark, nawet przez gruby materiał płaszcza. Patrzyłem przez chwilę na szamotaninę żołnierza próbującego znaleźć dla kałasza wygodniejsze położenie i zastanawiałem się, dlaczego właściwie nie schowa się, jak Pan Bóg przykazał, do budki. Nie był to jednak problem zdolny na długo zaprzątnąć moją uwagę; przeniosłem wzrok na tonącą w oślizłym mroku ulicę i zaraz pojawiła się myśl, że wystarczyłoby wyjść, ruszyć poszczerbionym chodnikiem przed siebie... W paręnaście minut dotarłbym do dworca PKS, skąd wczesnym świtem odchodził autobus do Warszawy. Ten sam autobus powracał późnym wieczorem i parkował na noc w garażach dworca. Dalej nie miał już dokąd jechać. Dalej była tylko granica.
Latem, podczas długich, słonecznych dni, na dworzec przyjeżdżało więcej autobusów. Na kilka ciepłych miesięcy mieścina zmieniała się nie do poznania. Ulice robiły się czyste i schludne, pokoje starych, poniemieckich domów zapełniały się gośćmi ze wszystkich stron kraju i zza granicy, rozkwitały białe parasole nad ogródkami kafejek. Na przystani i jeziorze gęstniało od żaglówek, a na plaży i skwerach od roześmianych, opalonych na brąz dziewczyn. Od czerwca do sierpnia Węgorzewo tętniło życiem, a autochtoni przeliczali z zadowoleniem pieniądze, dziękując Bogu i świętym patronom prywatnej inicjatywy, że wypadło im żyć tak daleko od stolicy, w miejscu, gdzie nieprzetrzebione lasy pozostawały wciąż jeszcze gęste i dostojne jak dawniej, a woda jeziora wabiła mieszczuchów krystaliczną czystością.
Potem, kiedy zaczynały się pierwsze jesienne deszcze, białe parasole, stoliki i ławeczki znikały z ulic jak zdmuchnięte, pustoszały przystań i plaże. Kawiarnie zamykały swe podwoje, na większości domów zatrzaskiwano okiennice, znikały z pejzażu długonogie plażowiczki. Węgorzewo pustoszało, zmieniało się w miasto-widmo. Wzbogaceni przez turystów właściciele lokali, pensjonatów czy choćby tylko budek z wodą sodową wyjeżdżali wydawać pieniądze w bardziej cywilizowane okolice. Jesienią i zimą zostawało tu tylko trochę staruszków, nieco kobiet wystających co rano pod sklepem z chlebem i nabiałem, garść miejscowych pijaczków, kupiąca się w jedynym czynnym po sezonie barze, no i tacy jak ja albo ten chłopak przy bramie – żołnierze z rozlokowanych wokół Węgorzewa jednostek. Stęsknieni za domem, spragnieni aż do bólu kobiet i znużeni podobnymi do siebie dniami służby.
Nawet nie warto było starać się o przepustkę. Pusty park, dwie obskurne knajpy i kilka najpodlejszego sortu dziwek dla ostatnich desperatów, którzy wyrwali się z koszar pierwszy raz od pół roku. Wymarłe miasteczko. Listopad. Zimno na dworze i jeszcze zimniej w sercu.
Strach rozmywał się z wolna, w miarę jak uspokajały się oddech i tętno, ale nie znikał. Zmieniał tylko postać: z ostrego, chwytającego gardło skurczu przeradzał się w męczący, świdrujący niepokój.
Westchnąłem, potrząsając głową i odrywając wzrok od otulonych kożuchem wilgotnej poświaty latarń za oknem. Na chwilę wzmógł się wiatr; zawył, drąc się na spiczastych dachach starych, pruskich koszar, zaszlochał w nagich koronach drzew. Lodowaty powiew przedarł się przez źle uszczelnione okna, poczułem go na rękach, piersiach, brzuchu... Miałem wrażenie, jakby przeniknął mnie na wylot, zmrażając nawet szpik w kościach.
Po prostu nerwy – tłumaczyłem sobie nie wiem już który raz. Nerwy. Stres. Nadmiar adrenaliny wpompowywanej każdego dnia w żyły zdezorganizował całą gospodarkę hormonalną organizmu, wywołując objaw znany doskonale lekarzom pod nazwą „stany lękowe”. Nie należy się tym przejmować. Wziąć kilka głębokich oddechów, pospacerować, wypić szklankę gorącego mleka – a jeśli to niemożliwe, przynajmniej pooddychać świeższym niż w sypialnej izbie powietrzem umywalni. A potem położyć się do łóżka i zasnąć głęboko. Wszystko jest oczywiste i racjonalnie wytłumaczalne, a przecież zrozumieć swój lęk to tyleż samo co go pokonać. Prawda?
Guzik tam prawda. Ochota do snu odeszła całkowicie i wszystko, co po długim wdychaniu świeższego powietrza zdołałem osiągnąć, to że zamiast łamać sobie wciąż głowę i próbować wygrzebać z zakamarków pamięci szczegóły dziwnego snu, pogrążyłem się w jałowych, gorzkich rozmyślaniach o bezsensie odrywania ludzi od normalnego życia i zmuszania ich do trawienia czasu przy granicy zapadłego w zimowy letarg miasteczka. Mroźny wiatr hulał na dworze i po wycementowanej umywalni, a długonogie plażowiczki daleko stąd pomrukiwały rozkosznie przez sen, przeciągając się w śnieżnobiałej pościeli, i z pewnością nie zamierzały czekać, aż ludowe wojsko raczy wypuścić mnie ze swych objęć.
Nagle dotarło do mnie, że po przeciwnej stronie ulicy, w którą wpatrywałem się tępo od dłuższego czasu, coś jest nie tak. Budynki brygady wyglądały jakoś inaczej. Poczułem, jak z zakamarków duszy znowu powraca ten niepojęty, odsuwany uparcie strach, który teraz bardziej niż ślad po przeżytym nocnym koszmarze przypominać zaczął przeczucie jakiegoś nadchodzącego dopiero niebezpieczeństwa.
Długo musiałem się zastanawiać, zanim wreszcie uświadomiłem sobie, o co chodzi.
Światło w oknach. Na wartowni brygady świeciły się wszystkie trzy okna, a nie, jak zwykle o tej porze, tylko jedno. Paliło się także światło w pomieszczeniu przylegającym do dyżurki oficera operacyjnego jednostki. Widać nie ja jeden nie mogłem tej nocy zasnąć. Oficer dyżurny najwyraźniej zdecydował się mimo wszystko wyjść w zimną, mokrą noc, by trochę dać się we znaki wartownikom. Trafiają się i tacy. Chłopak przy bramie miał szczęście, że jednak nie schronił się w budce; szczęście, a może także i jemu zdarzały się przeczucia. Zaprzestał swej przechadzki i teraz stał sztywno w pozycji „na ramię broń”.
Usiłowałem się skarcić w duchu za ten idiotyczny lęk, gdy nagle usłyszałem za sobą tubalny, charakterystyczny głos szefa szkoły:
– A podchorąży coo tutaj roobi, aa?
Podskoczyłem, bardziej z zaskoczenia niż ze strachu, i odwróciłem się, machinalnie przykładając dłonie do szwów piżamy.
W drzwiach umywalni stał Fred. Zarechotał przekonany, że zdołał mnie nastraszyć do nieprzytomności, i zanim zdążyłem się odezwać, rzucił, nadal głosem Bambuły:
– Spoocznij, podchorąży!
– Idź do diabła – powiedziałem. Zapewne stać mnie było na inteligentniejsze zagajenie konwersacji. Ale też, szczerze mówiąc, nie byłem zdecydowany, czy mam na nią ochotę, czy też wolałbym nadal siłować się w samotności ze swoimi nocnymi lękami.
Fred przestał szczerzyć zęby, twarz wygładziła mu się w jednej chwili, jakby po prostu odegrał swoje i właśnie usłyszał gong na fajrant. Podszedł parę kroków w moją stronę, ściągnął z głowy czapkę i rzucił ją na parapet, a potem długo rozcierał dłonią podbródek. Najświętszym z obowiązków podoficera dyżurnego było ani na chwilę nie zdejmować z głowy czapki, a zwłaszcza nie popuszczać zaciągniętego pod brodą paska. Ten punkt regulaminu ludowe wojsko musiało zaczerpnąć z jakiegoś starego chińskiego podręcznika tortur. Spróbujcie pochodzić trochę, mając na podbródku zapięty pasek, niezaopatrzony jak w cywilizowanych armiach w miękką podkładkę. Możecie nawet popełnić tę zbrodnię i wysunąć go spod brody, pozwalając zwisać swobodnie – żadna różnica. Jeśli nie chce wam się czekać na wyniki eksperymentu tych dwóch, trzech godzin, możecie po prostu opalić sobie zarost zapalniczką. Zaręczam, że na jedno wyjdzie.
Wreszcie przestał masować sobie twarz i sięgnął do kieszeni na piersi. Błyskawicznie wyciągnąłem ku niemu rękę – nawet nie żeby chciało mi się palić, tylko tak jakoś, dla sportu. Zmierzył mnie złym spojrzeniem.
– Oddam, mam na sali.
Palił jakieś cuchnące świństwo, skręcane chyba z wymiatanych spod łóżek wykruszonych kawałków materacy, wzbogaconych włosami i paznokciami. O dostaniu w Węgorzewie jakichkolwiek papierosów, co dopiero przyzwoitych, nie było co marzyć. Zresztą w tamtych czasach było to normą, nikt się nie dziwił i każdy miał jakiś tam uciułany zapas. Ja też, ale nie chciało mi się wracać na salę, gdzie chrapali w zaduchu koledzy. Zwilżyłem językiem i zaklepałem końcówkę papierosa, żeby wykruchy nie sypały się do ust, i wciągnąłem w płuca gryzący dym. Parę miesięcy wcześniej załzawiłbym się od niego i zzieleniał, teraz to drapanie w gardle wydawało mi się niemalże przyjemne.
– Kto dziś trzyma inspekcyjnego? – zapytałem.
Fred popatrzył na mnie i westchnął ciężko, jakby właśnie przekonał się, że należę do spisku dybiącego na jego życie.
– Lord Baskerville we własnej osobie – odparł ponuro, przysiadając na brzegu kamiennej rynny, nad którą lśnił rząd mosiężnych kranów. – Mnie się zawsze musi coś takiego przydarzyć.
Trochę przesadzał. Baskerville – jak zwykle w takich razach, czort jeden wiedział skąd wzięło się to przezwisko – nam akurat niewiele mógł zaszkodzić. Ale na brygadzie wzbudzał autentyczną panikę wśród służb i wart, straszyło się nim kotów, a każdą przeżytą inspekcją w jego wykonaniu szweje chlubili się niczym wyjściem cało z bitwy, w której do piachu poszło trzy czwarte stanów osobowych.
Miałem wrażenie, że sam Baskerville był człowiekiem jeszcze bardziej udręczonym od swoich ofiar. Potomek bezrolnego z zabitej dechami wiochy najbardziej w życiu nie lubił bałaganu, złodziejstwa i układów. Poszedł do wojska, bo wziął poważnie to, co śpiewali o tej instytucji artyści z Kołobrzegu, i kiedy zorientował się, gdzie trafił, było już za późno. Ludowe wojsko okazało się bodaj ostatnim miejscem, gdzie mógłby szukać spełnienia swych ideałów. Zanim to zrozumiał, zdążył się swym baranim uwielbieniem dla regulaminów silnie sprzykrzyć przełożonym, przez co trafił do Węgorzewa. Tutejsza brygada artylerii bowiem – nie było to dla nas żadną tajemnicą – robiła w okręgu za karną jednostkę dla trepów. Nie pozostało mu nic innego, niż wylewać swe rozgoryczenia na Bogu ducha winnych żołnierzy, wynajdując wszędzie tysiące uchybień wobec regulaminu. Wprawdzie dowódca brygady przytomnie zabronił mu stosowania kar dyscyplinarnych, które fatalnie psułyby sprawozdania, ale Baskerville znalazł na to sposób i uczynił swą specjalnością organizowanie podpadziochom karnych marszobiegów oraz nocnych ćwiczeń. Z podchorążymi to nie przechodziło; na nas mógł tylko wrzeszczeć i to w połączeniu z kompleksem wsiowego prostaka wobec świeżo upieczonych magistrów sprawiało, że nienawidził nas gorzej od ostatnich psów.
– Założysz się, że zaraz tu wpadnie?
– Był, godzinę temu – skrzywił się Fred. – Wpisał do książki meldunków ogryzek obok kosza na śmieci, kurz na lamperii i źle oddane honory.
– Aha. Pociesz się, teraz ściga szwejów – wskazałem kciukiem za siebie, na lśniące żółte prostokąty w ciemnym zarysie wartowni. Fred spojrzał za moim palcem i wydobył spod serca kilka słów, jakie każdy chowa tam specjalnie dla oficera inspekcyjnego. Niestety, nienadających się do zapisania.
Przez chwilę kontemplował w milczeniu odblask gołych żarówek w zżółkłej glazurze pokrywającej ściany, by nagle zadać pytanie, na które sam od dłuższego czasu bezskutecznie szukałem odpowiedzi.
– A ty, Perszing, czego właściwie nie śpisz, co?
– Rozważam zagadnienia eschatologiczne – odparłem. – Heiddegerowska koncepcja bytu i te rzeczy. Taka urokliwa noc jak dziś doskonale nadaje się do tego typu rozmyślań. Pozwala omalże empirycznie doświadczyć, jak wokół każdego z jestestw gęstnieje egzystencjalna pustka.
Zdobył się na skwitowanie moich starań wymuszonym uśmiechem.
– Humanista – mruknął ze wzgardą typową dla wszystkich wymawiających to słowo absolwentów politechniki. Rzucił niedopałek do lastrykowego koryta i spłukał go wodą z kranu. A potem podniósł się ciężko i podszedł do okna. Przez chwilę przypatrywał się śliskiej od wilgoci ulicy i budynkom brygady po jej drugiej stronie, trąc przy tym zaczerwieniony podbródek. Wiatr znów zaduł głośno w szyby, przenikając przez szpary we framugach. Poczułem jego zimny powiew na policzkach i dłoniach.
– Taka urokliwa noc jak dziś – zawyrokował w końcu – jeśli się do czegoś nadaje, to na jakiś sabat czarownic albo coś w tym stylu.
Podobno dawni Słowianie wierzyli, że są pewne pory dnia czy miesiąca, kiedy nieopatrznie rzucone słowo może się sprawdzić. Jeśli zdarzy się wam kiedyś, że ktoś ostrzeże was: „Uważaj, żebyś nie powiedział tego w ZŁĄ GODZINĘ” – to nie śmiejcie się z niego. Naprawdę.
Znowu poczułem ukłucie w sercu i znowu z trudem udało mi się stłumić powracający lęk, jeszcze silniejszy niż przed chwilą. Co się ze mną działo, do stu tysięcy diabłów? Nerwy, powtórzyłem sobie w myślach. Adrenalina, stres, te rzeczy. Nie należy się przejmować.
– Rany boskie. – Fred spoglądał ponuro na tarczę zegarka. – Dopiero trzecia. Zwariować można.
– „Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś” – pocieszyłem go. – Szekspir.
– Humanista – powtórzył, krzywiąc się jeszcze bardziej pogardliwie niż przed chwilą.
Z korytarza dobiegł dzwonek telefonu. Fred oderwał się od okna. Wyszedł o krok przed drzwi umywalni i zamachał ponaglająco na dyżurnego.
Wyjrzałem za nim. Korytarz tonął w ciemności, tylko u samego jego końca, koło schodów, paliła się żarówka nad biurkiem podoficera dyżurnego. Stojący obok chłopak – nie widziałem, kto to był – gestykulował rozpaczliwie, pokazując coś Fredowi.
Pokazywał mu telefon. Ten po lewej stronie, jeśli patrzeć od strony schodów.
Podoficer dyżurny ma przed sobą dwa telefony. Jeden zwykły, łączący wszystkie rozmowy z centrali brygady, i drugi, bezpośredni od oficera dyżurnego. Ten drugi odzywa się rzadziej i, szczerze mówiąc, im rzadziej, tym lepiej.
Ale w tej chwili to on właśnie dzwonił.
Do Freda też to dotarło. Zaklął soczyście i ruszył w stronę biurka, jeden długi krok, potem kilka coraz szybszych, wreszcie puścił się sprintem. Patrzyłem za nim, oparty o framugę, z niedopałkiem w ręku i z dziwnym uczuciem rodzącym się z wolna w moim żołądku.
Fred dopadł biurka i chwyciwszy słuchawkę, wyrecytował:
– Melduje się podoficer dyżurny SPR OC starszy szeregowy podchorąży Kruszyński.
A potem zastygł. Długą chwilę wyglądał w świetle jedynej lampy jak kamienny posąg. Miałem wrażenie, że poruszył bezgłośnie ustami, jakby szukał odpowiedniego słowa.
– Rozkaz – znalazł je wreszcie i odłożył słuchawkę. W tym jednym słowie, w przydechu, z jakim je z siebie wyrzucił, zabrzmiała autentyczna panika. Oderwałem się od framugi. Już wiedziałem. Dziwne uczucie rozlało się z żołądka po całym ciele, sięgnęło do gardła i już wiedziałem, że był to po prostu strach. Już nie ten irracjonalny lęk, nie wiadomo skąd i przed czym, nie mglisty ślad snu ani przeczucie, tylko zwykły strach. Strach przed czymś, w co tak naprawdę nikt nie wierzył, nawet w wojsku, choć każdy wiedział, że może nastąpić.
Fred położył słuchawkę i przez moment rozglądał się bezradnie, otwierając i zamykając usta, jakby chciał coś powiedzieć i zarazem obawiał się w zalegającej szkołę ciszy wydobyć z siebie głos. Zerknął nerwowo na wyeksponowane pod płatem pleksiglasu pożółkłe instrukcje, w końcu nabrał głęboko powietrza i nieco drżącym oraz piskliwym, ale donośnym głosem zawołał:
– Uwaga, szkoła, poo-budka, poo-budka, wstać! Ogłaszam alarm, alarm, alarm!
Jego słowa przetoczyły się przez korytarz, odbiły w nim echem i zapadły w ciszę, jakby zbyt absurdalne, by ktokolwiek mógł na nie zwrócić uwagę.