Życie seksualne lemingów - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook + audiobook

Życie seksualne lemingów ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Białe czarnuchy

Starotestamentowemu faraonowi, kto pamięta, śniło się było siedem krów tłustych i siedem krów chudych, co mu Józef wytłumaczył w ten sposób, że w ciągu siedmiu lat hossy trzeba zrobić zapasy na siedem lat bessy. Myśmy zyski z hossy pozwolili wyprowadzić za granicę. A jak przyjdzie bessa, to kasa będzie z nas drenowana jeszcze bardziej, bo tam na Zachodzie też mają bessę i spółki–matki, żeby ratować poziom konsumpcji w krajach macierzystych, będą zmuszone wyciskać ze spółek córek już nie, jak dotąd, ile się tylko da, ale jeszcze więcej.

Czyż nie dobija się lemingów

Tak zwana III Rzeczpospolita jest bytem pozbawionym przyszłości, przegniłą i wypróchniałą łódką, która będzie utrzymywać się na falach tylko tak długo, jak długo jest dobra pogoda. Jak się zaczną większe fale – pójdzie w drzazgi. Można z tego wyciągać różne wnioski, ale wielu wyciąga taki, że trzeba imprezować, póki jest okazja. Zwłaszcza, jeśli można za darmo.

Żyć z paranoicznym niedźwiedziem

W rosyjskich głowach to się nie mieści. Co znaczy, że Polacy coś chcieli? Co znaczy, że Ukraińcy mieli dość postkomunistycznego feudalizmu i samowładztwa w cieniu posowieckich pomników Lenina? Jak mogą ludzie chcieć czegoś sami – od tego jest władza!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Oceny
4,5 (54 oceny)
37
10
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Trzeba mieć świadomość tych faktów. Polecam książkę!
30
retyw

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać od lektury
10
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu.
10
beata_hermanowicz

Nie oderwiesz się od lektury

.... męczące...., ale nie mogłem się oderwać. idę spać, wstanę po Nowym Roku, pozdrawiam
10
ata_le

Nie oderwiesz się od lektury

tematy zastępcze kołem się toczą. dziękuję za tę książkę, warto ją przeczytać.
00

Popularność




Układ – pokazuję i omawiam

O filmie „Inside Job” (przetłumaczyłbym to jako „Ludzie z Branży” albo po prostu „Branża”) słyszałem już wielokrotnie i zawsze były to rzeczy bardzo zachęcające. Ale wrodzony wstręt do ściągania filmów z sieci kazał mi czekać, aż głośny dokument dotrze do Polski legalną drogą. A kiedy go w końcu kupiłem na DVD, w pierwszej chwili nie zorientowałem się nawet, że to właśnie to.

Polski dystrybutor zatytułował bowiem film „Szwindel. Anatomia kryzysu”. Może i efektownie, ale od czapy, bo akurat nie o anatomię światowego załamania finansowego najbardziej tu chodzi, choć, przyznajmy, film wyjaśnia i tę kwestię w sposób zrozumiały dla laika.

Mam swoje lata, niełatwo mi zaimponować. Tym razem się to udało. „Branża” to znakomity dokument, bez żadnych formalnych fajerwerków i sztuczek czy szwendającego się po ekranie narratora. Po prostu gadające głowy przeplatane zdjęciami dokumentalnymi z komentarzem podłożonym w offie, od czasu do czasu jakiś wykres czy infografika. Ale to, co jest w ten sposób opowiedziane – wgniata w fotel.

Widzimy po prostu śmierć systemu, do którego przyzwyczailiśmy się tak bardzo, że niczego innego sobie nie wyobrażamy. Tak jak poddani brytyjskiej korony u schyłku XIX wieku nie wyobrażali sobie świata bez królowej Wiktorii, która panowała, wydawało im się, od zawsze i gwarantowała, że świat, osiągnąwszy doskonałość, nigdy się już nie popsuje.

Ale królowa Wiktoria w końcu umarła – a co się stało z tym światem wkrótce potem, można sprawdzić w podręcznikach. Demokracja liberalna – bo o niej tu myślę – umarła już także. Faktom nie można zaprzeczyć. Tylko bardzo trudno przyjąć je do wiadomości.

Mistrzostwo Charlesa Fergusona wyraża się w tym, że jego film nie odkrywa niczego, co byłoby dotąd tajne. Nie ma tu żadnych zdjęć z ukrytej kamery, żadnych rewelacji, do których twórcy filmu udało się dotrzeć pierwszemu.

Widzimy fragmenty dzienników telewizyjnych i przemówień, informowani jesteśmy o najzupełniej jawnie podejmowanych decyzjach różnych ciał, wypowiadają się ludzie, którzy mówią to, co mówią, od dawna. Tyle tylko, że po raz pierwszy fakty, ginące w zwałach codziennie szuflowanego przez media informacyjnego kitu, wydobyte zostają i ułożone w przyczynowo-skutkowy ciąg.

Jest to bliskie intuicji – wiem, że nieoryginalnej – która męczyła mnie podczas pisania „Pieprzonego losu Kataryniarza”. Naszym problemem nie jest to, co przed nami ukrywają. Wszystko, co potrzebne, by generalnie zrozumieć sytuację, jest dostępne. Tylko przeciętny człowiek nie umie tego poskładać.

Zanim znajdzie kolejny element puzzla, gubi poprzedni. A jeśli złoży trzy, cztery kawałki, to zaczyna mu się jawić obraz na tyle nieprzyjemny, że po prostu woli nie kontynuować dochodzenia do prawdy. Znacznie wygodniej wieść życie przeżuwacza w zautomatyzowanej oborze.

Tymczasem ten, kto w składaniu puzzla nie ustaje, jak Ferguson, w końcu zobaczy na nim dokładnie to, co Jarosław Kaczyński (i nie on pierwszy) nazwał „układem”. Przeżuwacze, uwarunkowani przez media jak przysłowiowe psy Pawłowa, na samo to słowo reagują rechotem albo agresją, ale tylko ono jest tu stosowne. Tak jest, „Branża” pokazuje, że nawet Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej rządzi tak naprawdę Układ (to jest właśnie ta tytułowa „Job”).

Nieważne, Reagan czy Clinton, Bush czy Obama – ludzie, którzy ich otaczają, są wciąż ci sami, z tej samej paczki. Nawet gdy kandydat, jak Obama, wygrywa właśnie dzięki pogróżkom wobec nich. „Branża” każdego otorbi, każdego ustawi, wszystko przeżuje i wykorzysta na swoją korzyść – lewaka antyglobalistę tak samo jak liberała czy konserwatystę. Możecie wybrać, co i kogo chcecie, i tak wybierzecie „ludzi z Branży”.

I nie ma w tym wcale, wbrew polskiemu tytułowi, żadnego szwindlu, jeśli rozumieć pod tym słowem łamanie prawa. Nie może zresztą być, skoro to „Branża” trzyma nad stanowieniem prawa kontrolę. Nie ma też niczego demonicznego, nie bardziej w każdym razie niż walec drogowy, rozgniatający to, co leży na drodze. Po prostu – tak umiera demokracja, gdy traci korzenie.

Nie ma klasy średniej, więc nie ma demosu. Więc nie ma kontroli nad oligarchią. Powtarza się to samo, co w starożytnym Rzymie: Cezar, Pompejusz i Krassus umawiają się pewnego dnia, że nie pozwolą, aby na jakikolwiek urząd w państwie mianowany został ktokolwiek, kto nie zostanie wcześniej przez nich trzech zaakceptowany. I od tego momentu senatorowie mogą wygłaszać dowolne mowy, „oburzeni” szaleć na ulicach, kapłani składać za rem publicam huczne ofiary, ale Rzym już republiką nie jest.

Problem nie w tym, żeby usunąć triumwirów, bo znajdą się następni albo tylko pomoże się jednemu z nich w pozbyciu się konkurentów i sięgnięciu po dyktaturę. Jedyną radą może być odbudowanie demosu, odbudowanie klasy średniej czy, jak kto woli, społeczeństwa obywatelskiego.

Zostawmy Amerykanów z ich problemami – i tak mają ich mniej niż reszta świata. Co my możemy zrobić z naszym układem, siermiężnym i bardziej ubecko-mafijnym niż plutokratycznym? Możemy i musimy, jak od dawna twierdzę, robić to samo, z czego zrodziła się przed ponad stu laty Narodowa Demokracja. Z naciskiem na drugi człon tej nazwy.

Zrodziła się, przypomnę albo poinformuję, bo ta wiedza nie jest dostarczana przez szkoły, z przekonania, że naród może się wybić na niepodległość nie dzięki temu, że mu Pan Bóg ześle jakiegoś wielkiego wodza, który wygra powstanie – ale wyłącznie dzięki samoorganizacji, dzięki mozolnej, codziennej pracy u podstaw, nizaniu na siebie przejawów społecznej aktywności, budowaniu sąsiedzkich, lokalnych więzi. Czyli, inaczej mówiąc, dzięki temu, co znacznie później nazwano „budowaniem społeczeństwa obywatelskiego”.

To nie wydaje się efektowne, ale każda inna droga prowadzi donikąd. Tam, gdzie nie ma społeczeństwa, a są tylko zatomizowane, porozbijane jednostki, gromada singli goniących każdy za swoją marchewką, którą mu ktoś wymachuje na kiju przed nosem – tam natychmiast władzę przejmuje jakaś „branża”.

Tak właśnie, jak się to stało w Polsce po długo oczekiwanym, ale niestety przespanym przez naród upadku komunizmu w jego sowieckiej wersji. Teraz, gdy szykuje się równie efektowny upadek eurosocjalizmu w jego wersji brukselskiej, tym bardziej trzeba się starać, aby Polacy znowu nie zaspali i nie obudzili się dopiero wśród zgliszczy i długów.

Brukselski bal wampirów

Przestańmy się wreszcie cieszyć jak głupi z tych unijnych pieniędzy. Wszystko wskazuje na to, że Polska ma z nich więcej szkody niż pożytku.

Wiem, straszna to herezja. Dogmatu o zbawiennym wpływie unijnych funduszy, niosących nam rozwój, wzrost i lepsze jutro, nie ośmiela się podawać w wątpliwość prawie nikt. Nawet Jarosław Kaczyński skapitulował przed powszechnym pożądaniem „trzystu miliardów z Unii” i zadeklarował, że trzyma kciuki za premiera, żeby udało mu się z brzucha eurobiurokracji jak najwięcej dla naszej wygłodzonej Ojczyzny wyrwać. Jego zresztą rozumiem, jest politykiem, a ten zawód polega raczej na snuciu miraży niż ich rozwiewaniu. Ale dogmatu nie ważą się naruszać także dziennikarze i eksperci. To znaczy ci ostatni w większości mówią o sprawie tak samo, jak za komuny mówili o absurdach gospodarki socjalistycznej. Na boku, prywatnie, w cztery oczy, ale broń Boże nie pod nazwiskiem.

A może zamiast napalać się, niczym przysłowiowy szczerbaty na suchary, na te kolejne 300 miliardów w nowym unijnym budżecie, przyjrzyjmy się, jak wydaliśmy poprzednie?

Ja bym podał taki przykład. Gmina występuje do Unii o dotacje na aquapark. Kilkadziesiąt milionów, Unia daje połowę. Na drugą połowę gmina bierze kredyt. Pieniądze na różne sposoby wsiąkają w gminę, znacząco zwiększając zadowolenie. Aquapark jest fajny, budzi dumę, wszyscy się radośnie pluskają, dzieci mają fajne miejsce na szkolny WF, a po lekcjach na różne zajęcia sportowe. Na fali ogólnego zadowolenia burmistrz, zapunktowawszy na „umiejętnym wykorzystaniu unijnych funduszy”, zostaje wybrany do Sejmu albo sejmiku wojewódzkiego (w czym zapewne udział ma kosztowna kampania, sfinansowana przez lokalnych biznesmenów, którzy się przy okazji aquaparku obłowili).

Trwa jakiś czas, nim do mieszkańców dotrze, że aquapark nie jest w stanie utrzymać się z wpływów za bilety. Choć bilety i tak drogie, i po pierwszym zachłyśnięciu się, gdy atrakcja spowszedniała, sprzedaje się ich coraz mniej. Trzeba albo pogodzić się ze stopniową dekapitacją obiektu, albo do obciążenia długiem za połowę inwestycji dodać koszty jej utrzymania. Gmina kombinuje jak koń pod górę, tnie koszty, ograniczając godziny otwarcia i stopniowo likwidując kolejne sekcje sportowe i atrakcje. Tnie też środki na konserwacje i naprawy, więc obiekt stopniowo brzydnie i zaczyna się sypać...

Pytanie naiwne: czy ta gmina się dzięki unijnej pomocy rozwinęła, czy wręcz przeciwnie, popadła w jeszcze większe kłopoty?

Dodam, że przykład nie jest zmyślony. Z punktu Państwu mogę wskazać co najmniej pięć miast i miasteczek, które sobie takie aquaparki zafundowały. A traktując sprawę szerzej – licząc np. stadiony na kilkadziesiąt tysięcy miejsc w miastach, gdzie na meczu nigdy nie było więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy kibiców, a i to raz do roku na derby – kilkadziesiąt takich gmin.

Nie wszystkie środki unijne poszły na takie sprawy, zaprotestuje ktoś. Pewnie, nie wszystkie. Część na przykład poszła na tak chwalone autostrady. Żadnej co prawda nie oddano dotąd w pełni, wszędzie mamy tylko krótsze lub dłuższe odcinki, po których wpada się w stare korki na półtorapasmówce, ale zgoda, autostrady w połowie z dotacji, w połowie z kredytu mamy. Konsorcja, które dostały na nie przetargi, wzięły półtora do dwóch i pół raza więcej, niż średnio kosztuje taka autostrada na świecie, po czym pobankrutowały, nie płacąc podwykonawcom. Więc trzeba zapłacić po raz drugi, tym, którzy je naprawdę zbudowali. Ale jeśli niebawem autostrady zaczną pękać jak pas startowy w Modlinie, a tak zazwyczaj się dzieje ze „strategicznymi inwestycjami” oddawanymi na rocznicę rewolucji czy na Euro, to skoro wykonawców, którzy dawali na nie „gwarancję” już nie ma, bo pobankrutowali – trzeba będzie za tę autostradę zapłacić po raz trzeci. Albo ogradzać kolejne wyboje płotkami i robić objazdy.

Nie wszystkie środki poszły na infrastrukturę, powie ktoś... No pewnie. Poszły jeszcze na „kapitał ludzki”. To jest dopiero „miś na miarę naszych możliwości”. Wręcz – mówiąc Saddamem – „matka wszystkich misiów”. Za te pieniądze odbyły się tysiące rozmaitych szkoleń, od których nikt nie zmądrzał ani odrobinę, a niektórzy mogli zgłupieć. Za unijne pieniądze powstały też tysiące firm, które w większości po skończeniu okresu dotowanego padły, bo widać nie były do niczego potrzebne.

Duża część z tych pieniędzy poszła na rozmaite działania „społeczne”, głównie w rodzaju wspierania pańć od genderu, mierzących się z problemami społecznymi typu „jak w przestrzeni kulturowej odłączyć fallusa od penisa” (nie zmyśliłem tego). Tak, kupa różnych ludzi znalazła przy tym mniejszy lub większy zarobek, kto mądrzejszy, zainwestował, kto głupszy (większość) powtórzył operację makro w skali mikro, to znaczy użył pochodzących z unijnej pomocy zarobków jako podkładki do uzyskania kredytu konsumpcyjnego i licząc z tym kredytem, wcale nie jest bogatszy, niż był, choć ma wrażenie, że mu się żyje lepiej.

Oj tam, oj tam, usłyszę na pewno, zrobiliśmy z tymi pieniędzmi, co zrobiliśmy, może nie wykorzystaliśmy najlepiej, ale w końcu je dostaliśmy, a lepiej dostać i zmarnować, niż nic nie mieć, prawda?

Nie, nieprawda. Co do tego, że 300 miliardów ze sławnego yes, yes, yes Marcinkiewicza nie rozwinęło nas ani nie dźwignęło cywilizacyjnie – nie ma dwóch zdań i szkoda wyważać otwarte drzwi. Raport napisany pod kierownictwem profesora Hausnera i dostępny w necie jest morderczy w konkluzjach i nie do podważenia. Ale niech eksperci pójdą dalej i przyjrzą się nie tylko nieskuteczności, ale i negatywnym skutkom dotacji. Bo przecież unijna pomoc stała się pożywką dla rozmaitych patologii, nie tylko korupcyjnych – ot, choćby, zaburzając mechanizmy rynkowe, obniżyła innowacyjność i konkurencyjność polskiej gospodarki, zamiast ją zwiększyć.

Osobiście sądzę, że skutki negatywne „wykorzystania funduszy spójnościowych” przeważają nad pozytywnymi, ale to tylko dziennikarska intuicja. Trzeba to podliczyć, usystematyzować. Porównać z przykładami zagranicznymi – bo były kraje, które zdołały w oparciu o tego rodzaju pomoc się zmodernizować, ale znacznie więcej było krajów, którym deszcz pieniędzy – czy to z dotacji, z pomocy międzynarodowej, czy na przykład z eksploatacji nagle odkrytych bogactw naturalnych – przyniósł w ostatecznym rozrachunku szkody. I bez wielkich badań widać wyraźnie, że sprawą decydującą jest tu stan państwa.

Państwa, którego my nie mamy, bo mamy typowy w krajach postkolonialnych predatory state, państwo, mówiąc mądrze, „kleptokratyczne” (polecam serdecznie poświęcony temu najnowszy numer kwartalnika „Rzeczy Wspólne”). A w takim właśnie państwie łatwy pieniądz z zagranicy przyrównać można do sztucznego dokarmiania pustoszącego człowiecze trzewia tasiemca. Nie dość, że nie pomaga, to, wzmacniając pasożyta, niszczy.

Bardzo proszę, może jakiś odważny ekonomista zajmie się sprawą i napisze książkę o tym, jak pieniądze z Unii popsuły III RP, zamiast ją naprawić?

I jeszcze jedno: te pieniądze nie były bezinteresownym prezentem. Pewnie, że Zachód woli nam rzucić mniej niż więcej, ale w końcu rzuca te 300 czy ile miliardów po to, by mieć z tego zysk. I nawet nie myślę o łatwym do udowodnienia fakcie, że najwięcej na polskiej transformacji ustrojowej zyskał zachodni kapitał, ani nie odwołuję się do obliczeń wykazujących, że do Unii więcej wnosimy, niż z niej dostajemy, bo tego sam diabeł nie da rady tak do końca policzyć.

Myślę o tym, że za pieniądze na infrastrukturę czy „kapitał ludzki” odwdzięczyliśmy się żywym towarem. Dwoma milionami Polaków, młodych przeważnie i przedsiębiorczych, którzy wyjechali na Zachód po lepsze życie. W „Dzienniku Gazecie Prawnej” wyliczano niedawno, ile bilionów wypracują tam oni w najbliższych latach, zasilając tamtejsze gospodarki. I te biliony, oceniając nasze zyski z Unii, trzeba położyć na drugiej szali.

Ale przecież nie w pieniądzach rzecz najważniejsza – w zachodnich krajach, tkniętych katastrofą demograficzną po „rewolucji seksualnej” lat sześćdziesiątych, ta fala Polaków jest jak transfuzja świeżej, młodej krwi, podtrzymująca przy życiu schorowanego starca. W ten sposób kryzys demograficzny przerzucony został na nas. I teraz to już nasz problem, a nie Europy.

Ot, stary wąpierz przygadał sobie jurnego parobka, sypiąc mu złotem, którego miał w swej trumnie pod dostatkiem, a durny parobek się cieszy, kocha swego dobrodzieja i nijak nie rozumie, dlaczego im dłużej tych pałacowych luksusów, tym się robi bladszy jakowisik i słabowitszy i skąd te dziwne ranki na szyi...

Trup w urnie

Na naszej ulicy leży trup z przestrzeloną głową. Czy wolno nam mówić o morderstwie? Zgodnie z logiką funkcjonariuszy prorządowych mediów i ich dyżurnych „autorytetów” – absolutnie nie wolno.

Jeżeli nikt nie został złapany za rękę, jeżeli nie umiecie wskazać konkretnego sprawcy ani nawet nie znaleźliście narzędzia zbrodni, to milczcie! Nie wolno bez twardych dowodów insynuować, że na naszej ulicy mogło się coś takiego zdarzyć! To anarchizowanie sytuacji, niszczenie poczucia bezpieczeństwa obywateli i tak dalej – oszczędzę Państwu cytowania histerycznych frazesów w stylu wstępniaków redaktora Kurskiego.

Tymczasem, wbrew całej tej histerii, uruchomionej wypowiedzią prezydenta Komorowskiego o „odmętach szaleństwa” (ciekawe, dwa pierwsze dni prezydent zachowywał się w trudnej sytuacji godnie i rozsądnie, by nagle rzucić hasło „ni szagu nazad!” i przestawić nim cały agit-prop na zajadłą obronę rzetelności wyborów i kompetencji PKW z KBW, których obronić się po prostu nie da) – owoż, wbrew całej tej histerii, trup leży i ma dziurę w głowie.

A skoro tak, nie tylko można, ale trzeba krzyczeć, że doszło do zbrodni, że po naszej ulicy krąży morderca i jeśli nic z tym nie zrobimy, zaraz zabije kogoś następnego. A skoro burmistrz i miejscowa policja upierają się, że to tylko wypadek jakich wiele, że ludzie się przecież czasem potykają, mieszkańcy, nic się nie stało, rozejść się! – albo są u mordercy w kieszeni, albo sami kompletnie nie wiedzą, co robić, bo są za głupi, by zrozumieć sytuację, a co dopiero znaleźć z niej wyjście.

Osobiście obstawiam ten drugi wariant.

Bez metafor. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że 20, 30, nawet 40 procent głosów nieważnych to przypadek albo jakiś masowy atak debilizmu, który dopadł wyborców tej czy innej komisji – gdy za miedzą na przykład odsetek głosów nieważnych jest mniej więcej normalny, a wyniki przez to zupełnie inne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może w kontekście tej horrendalnej liczby głosów unieważnionych podczas liczenia poważnie traktować rewelacyjnego, dwukrotnego wzrostu poparcia PSL w okręgach, gdzie żadne sondaże nie wskazywały na jego szczególną popularność, zwłaszcza gdy wyniki po policzeniu okazują się dramatycznie odmienne od wyników sondażu exit poll. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy też, że tylko ci wyborcy, którzy głosowali na PiS i PSL, dezinformowali ankieterów IPSOS, bo tylko w wypadku tych dwóch partii exit poll drastycznie różni się od podliczonych wyników.

Jeśli w tej samej komisji rok temu w eurowyborach głosów nieważnych było 2, 3 procent, a dziś 20, 30, i to tylko w głosowaniu do sejmików i rad powiatów, to ci sami wyborcy równie skomplikowaną książeczkę do rady gminy obsługiwali prawidłowo bez problemu. Jeśli nigdy przez ostatnich 25 lat odsetek głosów nieważnych nie przekraczał 10 proc., a różnica między exit polls a ostatecznych wynikiem 1–2 proc., a teraz nagle jest to cztery razy więcej... I tak dalej...

Wniosek jest przecież oczywisty i nie wolno tego nie powiedzieć jasno, głośno i wyraźnie, bez czekania nawet na ostateczne, oficjalne zakończenie tej farsy, bo „wyniki cząstkowe” mówią same za siebie: w tych wyborach doszło na bezprecedensową skalę do masowych fałszerstw! I nie stwierdzenie tego faktu niszczy polską demokrację, tylko uparta obrona fałszerzy i tego dziadowskiego bardaku, który dał im możliwość sfałszowania wyników i poczucie bezkarności.

Mówię „doszło do fałszerstw na wielką skalę”, a nie „sfałszowano wybory”. Bo to drugie określenie kazałoby podejrzewać, że fałszerstwo zostało zaplanowane i przeprowadzone przez władze – jak na Ukrainie Janukowycza, na Białorusi czy w peerelowskich „wyborach” 3 razy „tak”. Moim zdaniem nic na to nie wskazuje. Przeciwnie...

Gdyby to centralna władza postanowiła wybory sfałszować, toby była na sytuację przygotowana. A widać, że nie jest, że pogubiła się kompletnie, zmienia narracje i brnie w zachowania z punktu widzenia jej interesów bezsensowne (w końcu fałszerstwa skutkują nie tylko wykoszeniem opozycji, ale też odepchnięciem od lokalnych żłobów pasących się przy nich dotąd struktur PO, czego we wzmożeniu walki z kaczystowsko-millerowskim warcholstwem i anarchią Partia i jej propagandyści wydali się nie zauważyć).

Mamy do czynienia z czymś innym. Po pierwsze, nie da się tego nazwać inaczej, z totalnym burdelem. Jego symbolem stał się osławiony program komputerowy firmy Nabino i leśne dziadki z PKW, które go zamówiły – ale moim zdaniem symbolem jeszcze bardziej wymownym są wyborcze urny.

Wiem, że to w porównaniu z fałszerstwami drobiazg, ale drobiazgi są czasem najbardziej wymowne i najlepiej rzeczywistość wyjaśniają. Popatrzmy na zdjęcia z komisji wyborczych, na te „urny”. Jakieś kartony po lodówkach czy telewizorach, pudła owinięte lepcem, a w Chorzowie trafił się nawet w funkcji urny – o, jakże wymowny symbol! – zwykły pojemnik na śmieci z nalepionym białym orłem. Czy można bardziej poniżyć państwo i unaocznić jego rozkład?

W ostatnim Nabambuko Dolnym zdobywają się na to, by przed wyborami wyprodukować dla wszystkich komisji odpowiednie urny, zestandaryzowane, najlepiej przezroczyste, by wydrukować porządne karty do głosowania i tak dalej. U nas nie. Po co, skoro w lokalach wyborczych są wciąż biało-czerwone skrzynki jeszcze z czasów FJN, tylko koronę orzełkowi domalowano. Żaden leśny dziadek nie pomyślał nawet o tym, że za jego czasów była jedna mała karteczka z jedną listą do głosowania bez skreśleń, a teraz po kilka dużych broszur, i że te urny będą przepełnione już po paru godzinach.

Nie tylko urny, także składy komisji „liczących głosy” pozostały te same. Liczą głównie lokalni urzędnicy i miejscowa „budżetówka”. I oni sami, i ich żony, kochanki, pociotki oraz kumple są materialnie uzależnieni od lokalnej władzy. Od tego, czy miejscowy kacyk pozostanie na kolejną kadencję i czy mafia, do której należy, rozciągnie swe macki w powiecie i województwie jeszcze szerzej, zależą stanowiska, etaty, dochody i wszelkie inne apanaże całego tego towarzystwa. Więc oni po prostu wiedzą, jak liczyć i jak odróżniać głosy ważne od nieważnych, żeby wynik był właściwy.

Tym bardziej że w wielu miejscach skręcali wyborcze wyniki już od dawna, rutynowo wręcz. Cuda nad urną w poprzednich wyborach w województwie mazowieckim były powszechnie znane, wszyscy to widzieli – i nic. Sąd klepnął formułką, że owszem, były nieprawidłowości, ale ich wpływ na ostateczny wynik wyborów był znikomy. Media opisały i nic. Opozycja machnęła ręką, bo zajęta była walką z Tuskiem, a nie tym, co tam sobie jakieś wieśniaki ukradną, zwłaszcza że te wieśniaki to potencjalny koalicjant.

Władza machnęła tym bardziej, bo niech tam sobie „peezel” doi prowincję, jak my doimy centralnie, musi być jakiś parytet w koalicji. A PKW od ćwierć wieku jest rodzajem złotych pampersów dla dożywających kresu wysłużonych prominentów środowiska sędziowskiego, których koledzy wysyłają na tłustą synekurę, by sobie tam drzemali, kasując ogromne pieniądze za stemplowanie każdego podsuwanego papierka „za zgodność” z prawem wyborczym.

No więc – skoro tak jest, skoro tak się robiło nie raz i zawsze przechodziło, to co?

Tyle że – wiem, bo znam dobrze tę mentalność, sam zresztą wywodzę się przecież „z awansu społecznego” – chama zawsze gubi pazerność. Jedną z cech tego rodzaju dzikości, którą nazywamy chamstwem, jest niezdolność powściągnięcia się. Ile by cham nie zeżarł, chce żreć jeszcze więcej, choćby miał się zażreć na śmierć i pęknąć. Mało im było podfałszowywać na dziesięć procent, podkręcili do czterdziestu i zaczęły się problemy...

Albo może i się nie zaczęły? Może zwis w Polsce jest tak potężny, a instynkt elit, skupiania się wokół władzy i obrony systemu III RP wbrew wszystkiemu, w najbrudniejszych nawet sprawach, jest tak silny, że jeszcze nawet i to przejdzie? Że władza nie ugnie się w twierdzeniu, iż wyborów kwestionować nie wolno, sądy raz jeszcze klepną cuda nad urną z paragrafu o nikłej szkodliwości stwierdzonych fałszerstw, prezesi Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa na czele pospolitego ruszenia prawniczych establisz-mętów dopilnują, by leśnym dziadkom włos z głowy nie spadł, by w PKW i Krajowym Biurze Wyborczym niczego nikt nie zmienił.

A propagandyści przekonają, że nic się nie stało, a jeśli nawet, to i tak nic się nie da zrobić. A rejonowe komisje pozostaną, jakie są, choć już dziś NIK stwierdza, że są niezdolne do przeprowadzenia następnych wyborów – i może nawet pozostaną te „zastępcze” urny z kartonów i kubłów na śmieci? Wszyscy zatkają nosy, udając, że nie czują smrodu rozkładającego się trupa III RP, i nadal każdy będzie mógł sobie sfałszować wybory i ukraść kawałek państwa, nawet byle drobny powiatowy gangster, a co dopiero premier czy prezydent?

Tak już kiedyś w Polsce było. Pod koniec XVIII wieku. Wiecie Państwo, jak się to skończyło?

Koniec

Pozostałe felietony dostępne w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT© BY Rafał A. ZiemkiewiczCOPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2015

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-058-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba, „Grafficon” Konrad Kućmiński

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE Fabryka Słów

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWEFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWOFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]/fabryka