Śpiąca królewna. Pieprzony los kataryniarza - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook

Śpiąca królewna. Pieprzony los kataryniarza ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

4,1
26,78 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Śpiąca królewna

OSTRE SŁOWA, CIĘTE RIPOSTY, FASCYNUJĄCA ROZGRYWKA KONCERNÓW I SŁUŻB SPECJALNYCH.

Terrorystyczny atak na konwój Ginkgo Foundation, z darami dla ubogich i chorą dziewczynką, którą uratować mają datki widzów telewizji DCI-6. Cząstka bezlitosnego świata głębokiej Rosji ukazana oczami kierownika ekspedycji, pozbawionego złudzeń Perhata.

Pieprzony los kataryniarza

BRUTALNA PRAWDA O MECHANIZMACH WŁADZY I KORUPCJI.

Robert, operator sieci komputerowej, były prawicowiec, aktualnie biznesmen, odkrywa plany dotyczące losów Polski - taka wiedza może zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 498

Oceny
4,1 (22 oceny)
12
5
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarcinWestwood

Nie oderwiesz się od lektury

Znam od lat i wciaz wracam.
00
teodork

Nie oderwiesz się od lektury

25 lat później politycznie aktualna 👍
00

Popularność




Książki Rafała A. Ziemkiewicza wydane nakładem naszego wydawnictwa:

Viagra maćCała kupa wielkich braciFrajerzyPolactwoOgnie na skałachCoś mocniejszegoCzas wrzeszczących staruszkówW skrócieWalc stuleciaMichnikowszczyznaŚpiąca Królewna, Pieprzony los Kataryniarza

Pierwsi rycerze nie wzięli się z racji swojego urodzenia, wszyscy bowiem pochodzimy od jednej matki i jednego ojca. Wszelako gdy zło i nieprawość rozpanoszyły się na świecie, słabi ustanowili ponad sobą obrońców.

Jacques Boulenger „Opowieści okrągłego stołu”

Rzekł głupiec w sercu swoim: niemasz Boga! I stąd popsowało się, co żywo, w drogach swoich, i prawidła cnót odstąpiło; i niemasz, ktoby czynił dobrze, niemasz aż do jednego...

Wespazjan Kochowski „Psalmodia Polska” XXIX

Pieprzony los Kataryniarza

Prolog

Zacznijmy od tego kamerzysty, który wpatrując się z natężeniem w wizjer, rzucił:

– Nogi trochę szerzej!

Wysokie lustro, wmurowane w białą, zdobioną gipsowymi stiukami ścianę, odbijało jego przygarbioną, skupioną sylwetkę oraz stojących z boku technicznych.

– Koszula trochę bardziej na boki – ciągnął monotonnie kamerzysta. – Nie wstydzić się, to ma zrobić wrażenie...

Wreszcie z przeciągłym westchnieniem odkleił się od kamery i, przytknąwszy do ust hołubiony w prawej dłoni niedopałek, popatrzył na opartego o stiuk reżysera.

– No? – zagadnął ten po chwili milczenia.

Ręka z niedopałkiem wykonała jakiś nieokreślony gest.

– Coś mi w tym wszystkim nie pasuje – oznajmił kamerzysta z niewyraźną miną.

Reżyser oderwał się od ściany i energicznym krokiem podszedł do miejsca, w którym przed chwilą stał jego podwładny. Przykucnął, zadumał się, zrobił dwa kacze kroki w lewo, wstał, znowu się zadumał, znowu przykucnął i przesunął się w głębokim przysiadzie w przeciwną stronę, wreszcie oderwał wzrok od leżącej przed nim postaci i skinął na technicznych.

– Zrobicie posłów – oświadczył. – No już, już, nie ma czasu na rzeźbienie w gównie. Ty tutaj, ty tu, a ty obok. – Porozstawiał technicznych ruchami ręki, a potem nakreślił dłonią w powietrzu linię od nich, ponad leżącą postacią, aż do zamkniętych jeszcze drzwi sali. – Wchodzicie... Gdzie! Stać, baranki boże, udajecie, że wchodzicie! No. – Odsapnął i ponownie popadł w zadumę, kontemplując ustawiony przed sobą żywy obraz. – Za dużo pan masz tych kłaków na piersi – zawyrokował w końcu. – O, właśnie. To psuje efekt. – Spojrzał na kamerzystę, który pokiwał głową w geście „może, może”.

– To co, mam se ogolić? – zirytował się leżący. – Czy założyć podkoszulek?

Reżyser skwitował te słowa wzruszeniem ramion, powracając do swoich przysiadów oraz kaczych chodów.

– Słuchajcie, panowie, zdecydujcie się – przynaglał leżący, któremu zdążył już ścierpnąć łokieć i w ogóle było mu w tej rozkraczonej pozycji bardzo niewygodnie. – Ja mam obowiązki...

Reżyser pomachał tylko ręką, spoko–spoko, ale w końcu podniósł się i, rzuciwszy krótkie „dobra”, pokazał kamerzyście, gdzie ma stać i jak kadrować w czasie transmisji. Potem podszedł do posła Suchorzewskiego i wyciągnął ku niemu dłoń.

– W porządku, może pan wstać. Tylko niech pan pamięta: ekspresja. Na maks ekspresji. To ma zrobić wrażenie. – I dodał po chwili, pomagając posłowi się podnieść:

– A szkaplerzyk trzeba będzie przykleić,

bo pod pachę zjeżdża.

– Przykleić?

Reżyser popukał się w guzik kamizelki.

– Może być skocz, w obrazie nie widać, albo weź pan taki klej od nas z charakteryzatorni... Jezus Maria!!!

„Jezus Maria!” nie odnosiło się oczywiście do kleju ani charakteryzatorni; po prostu podczas stukania się w guzik reżyser zauważył przypadkiem swój zegarek oraz godzinę, którą on pokazywał.

– Jezus Maria! Zbierać mi się wszyscy do wozu, ale już, już, bo nam dybki pouciekają! Ruchy, ruchy, no! – Zaklaskał kilkakrotnie. – Panie pośle, my się widzimy wieczorem, już, już!

Po chwili w opustoszałych kuluarach sejmu, ozdobionych patriotycznymi emblematami, popielniczkami na nóżkach oraz gobelinami z wypełnionym herbami województw konturem Rzeczpospolitej pozostał tylko poseł Suchorzewski. Rozejrzawszy się, czy aby w pobliżu nie kręcą się jakieś nadgorliwe sprzątaczki, rozpiął spodnie i przystąpił do upychania w nich koszuli.

I.

Robert stał w swojej łazience, pochylony nad umywalką do lustra, i w zadumie wodził czubkami palców po policzkach. Stał tak już od dłuższej chwili, porażony odkryciem, które spadło na niego właśnie tego poranka.

Jego skóra zwiotczała.

Przy goleniu musiał ją naciągać palcem. Właściwie musiał to robić już od dawna, ale przyzwyczaił się do swojej jędrnej, gładkiej twarzy tak bardzo, że jakoś nic dotąd nie zauważył. Dopiero teraz nagle dotarło do niego, że od dłuższego już czasu ta jędrna, gładka twarz przypomina raczej wymiętoszone ciasto, które zarost przebija codziennie niczym ostre końcówki drutu.

Pierwsze odkrycie pociągnęło za sobą następne. Robert uświadomił sobie, że we włosach – kiedyś nie zaczynały się one chyba tak wysoko? – pobłyskują nitki siwizny. Zaczął je wyszukiwać niecierpliwymi palcami. Były.

Dwie poziome kreski nad brwiami nie dawały się wygładzić, choć wykrzywiał twarz na wszelkie możliwe sposoby, wyginając brwi i wypychając ile się tylko dało podbródek. To już nie był świadczący o skupieniu i powadze mars, przywoływany na oblicze w stosownych chwilach. Przyzwyczaił się do tego miejsca, wrósł w nie. Lęgły się pierwsze zmarszczki.

Nie tylko tam. Koło oczu rozgościła się na dobre siateczka drobniutkich rys, od nosa do kącików ust ciągnęły się jeszcze słabo widoczne, ale już wyraźne bruzdy. Nawet wtedy, gdy nie uśmiechał się ani odrobinę.

Wpatrywał się w to wszystko ze spokojną rezygnacją człowieka stającego twarzą w twarz z nieszczęściem, którego oczekiwał od tak dawna, że omal już o nim zapomniał. Wreszcie ponownie przejechał dłonią po policzkach, raz jeszcze upewniając się, że skóra nie jest tak jędrna i gładka, jak być powinna, potem znowu zaczął bardzo uważnie oglądać każdy siwy włos i każdą lęgnącą się zmarszczkę z osobna. Spróbował bezskutecznie wygładzić czoło, po czym kolejny raz przejechał palcami po skroniach, usiłując bez nadziei zetrzeć i rozciągnąć rozchodzące się promieniście od oczu linie.

Coś się w nim na moment popsuło, jakby nagły wstrząs powytrącał poruszające nim trybiki i gumowe kółka z łożysk, że przestały o siebie zahaczać i chodziły na pusto, nie mogąc skrzesać żadnej myśli, żadnego impulsu – był zdolny tylko wodzić bezmyślnie dłonią po zmarszczonym czole, ciastowatych policzkach, siwiejących włosach, i znowu, i znowu, i jeszcze raz. Mogłoby to trwać bez końca, gdyby nie usłyszał za plecami rozbawionego głosu żony:

– Śliczny jesteś, śliczny. Zawsze to mówiłam. Przestań się podziwiać, narcyzie, lustro potrzebne.

Odsunął się bez słowa od umywalki, trochę dotknięty, że tak brutalnie ściągnęła go na ziemię, a trochę zdumiony – czyżby Wiktoria

niczego dotąd nie zauważyła? –

i wyminąwszy ją, stojącą w drzwiach z tym uśmieszkiem „nakryłam cię!”, ruszył w kierunku kuchni. Dotarł jednak tylko do dużego, ściennego lustra w przedpokoju, zawieszonego naprzeciwko drzwi, i tu ponownie zatonął w swoim odbiciu.

Cały problem polegał na tym, że przywykł do zupełnie innej twarzy w lustrze i nie potrafił się pogodzić ze świadomością, że nigdy już nie uśmiechnie się do niego z tafli posrebrzanego szkła

Tamten Robert,

że porwał go gdzieś prąd przemijających dni, nawet nie bardzo wiadomo kiedy. „Trzynastego po mnie przyszli interniści...” Tak to leciało? „W majtkach mam ulotki, w dupie mam patrole, ja WRON-ę...” Nagle uświadomił sobie, jak oddalił się od tamtego czasu, który teraz miał być z każdym dniem coraz bardziej nieodżałowany. Od pierwszych spotkań z Wiktorią, pierwszych pocałunków na skrytej wśród krzewów ławce w Łazienkach, od tej rozpierającej go wtedy energii, przekonania, że nic nie jest niemożliwe, i drażniącego nozdrza zapachu świeżej farby drukarskiej. Wszystko skończyło się definitywnie, mogło już tylko obrastać w mit i pięknieć z każdym rokiem, coraz bardziej odległe, aż do dnia, kiedy cały świat skurczy się do jeszcze–tylko–jednego uderzenia serca i jeszcze–tylko–jednego oddechu, wyrwanego spod tlenowego namiotu.

I wraz z tym wszystkim skończyła się też prostota i przejrzystość świata, w którym żył Tamten Robert. Świata, gdzie wszystko było jasne i oczywiste. Dzień po dniu, niepostrzeżenie, ten świat zaczął się cegiełka po cegiełce odwracać przed jego oczami, pokazując drugą stronę, a ta druga strona nieodmiennie okazywała się lepka i porośnięta jakimś oślizłym gównem niczym dno okrętu. I

na tym właśnie polega dorastanie,

westchnął Robert i uśmiechnął się gorzko. Z lustra odpowiedziała mu równie gorzkim uśmiechem jego zwiotczała twarz, na której lęgły się pierwsze zmarszczki; twarz kataryniarza.

Qu‘est ce que t‘as fait de ta jeunesse? – zapytała go twarz w lustrze. Co zrobiłeś ze swoją młodością?

›››

Panowie z Firmy byli umiarkowanie zirytowani – zirytowani, bo nikt nie lubi pracować wczesnym rankiem, ale umiarkowanie, bo w ich fachu zdarzało się to ciągle. Byli też umiarkowanie uprzejmi. Dali prezesowi spółki InterData czas na ubranie się i pożegnanie z żoną, pozwolili mu wypalić w spokoju papierosa, a nawet zadzwonić do adwokata. Przeszukali szuflady, nie okazując przy tym szczególnego zapału i nie zostawiając po sobie wielkiego bałaganu. Potem sprowadzili zaskoczonego biznesmena na dół, do czekającego pod domem samochodu.

Kiedy ruszyli, mężczyzna siedzący obok kierowcy sięgnął ku wybrzuszeniu czarnego, chropawego plastiku pod przednią szybą i wprawnym ruchem umieścił palce w niewielkim, dopasowanym do nich wyżłobieniu blisko krawędzi szyby. Szarpnął, rozkładając dwucentymetrową warstwę wierzchniej okładziny, która od spodu była klawiaturą. W odsłoniętym, obramowanym czernią prostokącie rozjarzył się jednostajnie pulsującym błękitem dwunastocalowy ekran.

Pozostali pasażerowie zdawali się nie zwracać na człowieka obok kierowcy najmniejszej uwagi. Samochód, żegnany obojętnym spojrzeniem tkwiącego wewnątrz czworokątnej, przeszklonej budki strażnika w czarnym drelichu, minął nie niepokojony bramę w otaczającym osiedle murze. Przetoczył się kilkadziesiąt metrów wąską uliczką z kierunku Piaseczna ku dwupasmówce, wiodącej do Góry Kalwarii i mostu na Wiśle w jedną stronę, a do Wilanowa w przeciwną. Skręciwszy na Warszawę, samochód zaczął gwałtownie nabierać szybkości. Dla pasażerów jedyną tego oznaką był trwający chwilę ucisk w żołądku. Wnętrze wozu doskonale tłumiło wstrząsy, a dźwięk silnika słyszało się słabiej od szmeru klimatyzacji. Poza tym szmerem we wnętrzu limuzyny zalegała niezakłócana przez nikogo cisza. Pracownicy Firmy nie rozmawiali przy zatrzymanym, on sam zaś był wciąż zbyt zdumiony, by o cokolwiek pytać.

Człowiek na siedzeniu obok kierowcy wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki sztywną kartę z pogrubionego plastyku. Po jednej jej stronie widniała panorama Warszawy od strony Wisły, z pomnikiem Syrenki na pierwszym planie, po drugiej emblemat Poczty PolskiejGmbH. Gdyby nie ledwie wyczuwalna pod dotykiem nadmierna sztywność, nie różniłaby się niczym od zwykłej karty telefonicznej. W języku Firmy kartę tę nazywano „blachą”. Mężczyzna wetknął ją w pionową szczelinę obok jarzącego się błękitem ekranu. Opuścił rękę na biegnącą równolegle do jego dolnej krawędzi półkę i zabrał z niej okulary przeciwsłoneczne w modnej, wielobarwnej oprawce. Założył je na nos.

W tej samej chwili ekran, dla śledzącego go kątem oka prezesa InterDaty oraz pozostałych pasażerów pozostający wciąż prostokątem jednostajnego błękitu, odsłonił przed mężczyzną w okularach szeregi zachodzących na siebie w perspektywie i wychodzących jedne z drugiego okien, przesłoniętych kolorowym, poziomym paskiem. Pulsujący przynaglająco napis wzdłuż jego dolnej krawędzi poinformował użytkownika, że niedokonanie identyfikacji w ciągu czterdziestu sekund spowoduje zablokowanie systemu i kontrolę terminalu. Mężczyzna przebiegł palcami po klawiaturze, pozostawiając na pasku słowo LANCA. Zgodnie z obyczajem Firmy było ono zarówno pseudonimem, używanym przez jej pracownika w codziennych kontaktach z innymi, jak i zapisanym na karcie magnetycznej identyfikatorem w organizującej pracę Firmy sieci. Przez krótką chwilę komputer porównał ten identyfikator z blachą, której użyto do uruchomienia końcówki, centralnym rejestrem i wykazem alarmowym. Pasek zniknął, zastąpiony komunikatem, że użytkownik został zidentyfikowany na poziomie dostępu czwartym. Większość pracowników biura Lancy miała poziom dostępu trzeci, a niektórzy nawet drugi. Musieli oczywiście być w Firmie ludzie o dostępie wyższym. Lanca słyszał, że najwyższy istniejący poziom dostępu, umożliwiający posługiwanie się wszystkimi zgromadzonymi w systemie danymi, to szósty.

Kilkoma poruszeniami kursora po rozciągniętym w głąb ekranu pejzażu trójwymiarowych okien i paneli Lanca dojechał do kartoteki SO. Litery SO były skrótem od słów „sprawy obiektowe”. Komputer ponownie zażądał hasła, a po jego uzyskaniu kryptonimu sprawy.

Mężczyzna wypisał na klawiaturze słowo KUROMAKU. Interfejs ogólny programu operacyjnego sieci Firmy zniknął z ekranu, ustępując miejsca utrzymanemu w kolorach soczystej zieleni katalogowi kartoteki tej konkretnej sprawy. Kilkoma poruszeniami spoczywających na trakbolu palców Lanca wybrał spośród nich formularz zatrzymania, jednym kliknięciem w umieszczoną na pasku narzędziowym ikonę określił datę, godzinę i zespół operacyjny, a następnie przystąpił do wypełniania rubryk meldunku.

Gdyby samochód kierował się wprost do budynku, który pracownicy Firmy nazywali potocznie centralą, najwygodniej byłoby mu odbić w lewo na wysokości Powsina, wspiąć się przez porośniętą osiedlami luksusowych domków wiślaną skarpę do Natolina i stamtąd dostać się do trasy przelotowej z Piaseczna.

Kierowca wybrał jednak inną trasę i podczas gdy Lanca wypełniał kolejne rubryki meldunków, samochód przemknął przez Wilanów, nadal prosto, wjeżdżając w wiodący wzdłuż brzegu Wisły szlak ku Staremu Miastu.

›››

Spiżowy król pośrodku placu Zamkowego przyglądał się spod ciężkich, skamieniałych powiek ludziom klecącym coś u podstawy jego kolumny. Ze zbijanych drewnianych palet powstawało prostokątne, wysokie na metr podium, na którym kręcący się robotnicy ustawiali właśnie mównicę, podczas gdy inni nieśli już z samochodu zwoje białego i czerwonego płótna do obijania wzniesionej konstrukcji.

Ignorując kolejnego gołębia, który –

pac! –

popisał się celnością bombardowania z lotu koszącego, król rozejrzał się po dalszych od placu ulicach, a jego bystre oko dostrzegło zbliżającą się od Krakowskiego Przedmieścia furgonetkę ze znakami telewizji na burtach. Odprowadził ją wzrokiem aż pod katedrę Świętego Jana, zastanawiając się, czy będzie to znowu uroczyste nabożeństwo, czy, miał nadzieję, manifestacja.

Spiżowy król lubił oglądać z wysokości swej kolumny manifestacje. Choć oczywiście one także, jak wszystko dokoła, psuły się z roku na rok. Tych obecnych nie dawało się w ogóle porównać z dramaturgią i dynamiką czasów, kiedy u stóp króla słały się obłoki łzawiącego gazu, a szeregi nastrzykanych narkotykami zdobywców fabryk i uniwersytetów szarżowały pod gradem kamieni na rozwydrzonych wyrostków pokroju Tamtego Roberta. Obecne manifestacje polegały głównie na prezentacji rozmaitych wyrobów rękodzielniczych. Zawsze były one do siebie łudząco podobne, zawsze też skandowano mniej więcej te same hasła, ktokolwiek manifestował i z jakich pozycji, a obserwujący to z bezpiecznej odległości policjanci sprawiali wrażenie gotowych raczej paść trupem, niż zachować się nieuprzejmie.

Spiżowy król spoglądał z niesmakiem na zwożonych autokarami ludzi, z ich pracowicie przygotowanymi kukłami, trumienkami, krzyżami, szubienicami i innymi wiecowymi gadżetami. Patrzył, jak przechadzają się pomiędzy manifestantami kamerzyści i reżyserzy, niczym nabywcy na targu lub jurorzy, wybierając spośród owych gadżetów te godne uwiecznienia na magnetycznej taśmie i użycia w charakterze przebitek. Potem, gdy już wszystko sobie obejrzeli, odwracali kamery ku środkowi placu, dając znak, że gotowi są na dalszy ciąg. Wtedy ktoś wychodził na mównicę, by raz jeszcze pokazać królowi, jak się robi to, czego on nigdy nie umiał.

Tak, świat psuł się z roku na rok, a król zmuszony był na to dzień po dniu patrzeć. Tak wyglądała

jego pokuta,

bo tylko ktoś bardzo naiwny mógłby sądzić, że tępego pół Szweda, pół Litwina postawiono na słupie pośrodku placu Zamkowego w innym celu, niż żeby odpokutował tam swoją winę.

Nie było nią wcale, że jako pierwszy w tym kraju monarcha wpadł on kiedyś na pomysł dający się wyrazić słowami: jedna Rzeczpospolita, jeden król, jedna wiara, a komu się nie podoba, temu kopa – tylko to, że przy próbach wcielenia pomysłu w życie okazał się ostatnią dupą wołową i pozwoliwszy Polakom posmakować złotej wolności, przyuczywszy ich do rokoszów oraz rwania sejmów, nie umiał potem rozpolitykowanej hołoty wziąć za mordę. Za to właśnie musiał przez wieki patrzeć na efekty swojej dupowatości, stercząc na wysokim słupie z ciężkim krzyżem w jednej i tępą szablą w drugiej ręce, ignorując z kamiennym spokojem obsrywające go – pac! pac! pac! – gołębie i za jedyną rozrywkę mając od czasu do czasu możliwość ucieszenia królewskich oczu jakąś manifestacją.

›››

Robert oderwał się w końcu od lustra, ale dziwne uczucie wywołane dokonanym przed chwilą odkryciem trwało i wiedział, że nie minie jeszcze długo. Stojąc przy kuchennej szafce, wyciągał ze zmiętej folii kwadratowe kromki chleba, rejestrując przy tym skrajem świadomości paplaninę radia. Egzaltowany niewieści głosik referował gwiezdne koniunkcje na rozpoczynający się dzień. Przestrzegał przed drobnymi dolegliwościami, odwodził od rozpoczynania podróży, zalecał ostrożność na schodach, by na koniec oznajmić kokieteryjnie, że poczęte dzisiaj dzieci będą śliczne i mądre, hi, hi, nic więcej nie powiem...

Horoskop dla urodzonych pod znakiem zakazu wjazdu. Szczęśliwa liczba: cztery-osiem, szczęśliwy kamień: brukowiec – przypomniał mu się jeden z ulubionych dowcipów Tamtego.

Nie. Nie chciał o tym myśleć.

Chleb nie miał smaku. Nawet posmarowany szynkową pastą i majonezem.

Pomyślał o swoim odkryciu sprzed tygodni: o Strefach.

Pomyślał o pytaniu, które zadała mu Wiktoria, pytaniu, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

Nie chciał o tym myśleć. Nie chciał.

Poranek nie miał smaku. Wieczór nie będzie miał smaku. Nie miało smaku wczoraj i nie będzie go miało jutro.

Nic już nigdy nie będzie miało takiego smaku, jak pierwsze pocałunki Wiktorii, jak chwile spędzone na osłoniętej krzewami ławce w Łazienkach i jak podchodzący do gardła strach na widok skręcającego w jego kierunku patrolu.

Odłożył nadgryzioną kromkę na brzeg talerza, przypomniawszy sobie o sprawdzeniu nocnej poczty. Wiktoria opuściła już łazienkę, z jej pokoju dobiegały odgłosy pośpiesznie wysuwanych i zamykanych szuflad z ubraniami. Wszedł do swojego gabinetu i dotknięciem klawiatury zbudził z czujnego półsnu komputer.

Pokrywająca klawisze przezroczysta folia była szarawa od kurzu. Nie odsłaniał klawiatury prawie nigdy. Nie wiedziałby nawet, co trzeba na niej nacisnąć, choćby dla tak prostej operacji jak sprawdzenie skrytki. Dla kataryniarzy z całej klawiatury istniał tylko przycisk Enter, potrzebny do odpalenia drajwerów VR. Chociaż i to łatwiej było zrobić trakbolem.

Trzy szare bloki komputera, spiętrzone na osobnym stole pomiędzy ścianą a wąskim pulpitem do czytania, tonęły w mniejszych i większych pudełkach peryferii oraz skręconych spiralnie kabli, łączących je ze sobą nawzajem i z jednostką centralną, a tę ostatnią z UPS-em. Robert sięgnął ku leżącym na wierzchu oplecionej kablami piramidy goglom i pozbawionej palców rękawicy. Chciał tylko zobaczyć, czy nie ma czegoś w skrytce, więc nawet nie przysiadł na odsuniętym od pulpitu krześle.

Założył gogle.

Stał teraz przed rozciągającą się wysoko i szeroko ścianą kolorowych okien, usianych poruszającymi się zapraszająco ikonami. Na wprost miał główny panel. Wrota do Tamtego Świata. Wystarczyło skierować nań kursor i dotknąć czubkiem palca sensora rękawicy, aby znaleźć się w Studni, prowadzącej do głównej warstwy WorldNetu, zwanej potocznie Shellem lub, rzadziej, Skorupą. Kilka ruchów i można po raz kolejny znaleźć się w wirtualnych labiryntach, wycinanych z nieskończonej pustki płaszczyznami barwnego światła. W głębinach pełnych form, nieznających żadnych ograniczeń prócz granic ludzkiej wyobraźni, gdzie w każdym miejscu mogły otworzyć się nagle dziesiątki nowych przestrzeni, gwałcąc prawa geometrii i logiki.

Od prawie dwunastu miesięcy niemal codziennie zanurzał się w labiryntach cyberprzestrzeni, przemierzał niematerialne sztolnie, zredukowany do swych pięciu zmysłów. Od tak dawna żeglował pośród wciąż nowych, wciąż nieznanych barw i kształtów – a za każdym razem czuł ten przyjemny skurcz podekscytowania, jak kiedy po raz pierwszy w życiu przysiadł się do sieciowego komputera. Omal nie otworzył odruchowo głównego panelu i nie zszedł do Studni. Świetlisty punkt kursora dotknął już otwierającej ją ikony, gdy Robert przypomniał sobie, że stoi w swoim gabinecie w domowym stroju, ledwie skubnąwszy śniadanie, i że miał tylko zajrzeć do poczty, zanim Wiktoria wyjdzie do swojej redakcji.

Przesunął upstrzoną mniejszymi i większymi prostokątami ścianę w dół, sięgając interfejsu programu korespondencyjnego. Zewnętrzna skrytka zaświeciła mu w oczy hipertekstem setek oczekujących na przeczytanie listów. Machinalnie przemknął wzrokiem po nagłówkach przymilających się wybitymi barwną czcionką „ważna wiadomość z USA” czy „nie przegap uśmiechu szczęścia”. Nie sięgnął po żaden z nich. Nikt normalny nie sięgał. Liczyła się tylko skrytka wewnętrzna, ta, w której komputer gromadził pocztę opatrzoną osobistym kodem odbiorcy, znanym jedynie tym, od których właściciel chciał dostawać listy.

Zazwyczaj wewnętrzna skrytka była pusta.

Była pusta i wczoraj, i przedwczoraj, i jeszcze przez kilka wcześniejszych dni. Była pusta od tak dawna, że nie rozumiał, po co tak często do niej zaglądał.

Tym razem znalazł w niej list.

Nagłówek informował, że list przysłany został przez Brzozowskiego.

Nie przypominał sobie, aby Brzozowski kiedykolwiek porozumiewał się z nim tą drogą. Zanim jednak zdążył się zdziwić, usłyszał z przedpokoju głos Wiktorii. Nie rozwijając więc tekstu, odkrzyknął: „Idę!” i nacisnął ikonę „drukuj”.

– Wychodzę! –

zawołała Wiktoria. To był rytuał. Codzienny, mały ceremoniał dwojga ludzi, których życie niczym nie zaskakuje i którzy wcale nie pragną, by ich zaskakiwało. Jeden z tych, które stworzyli, by uwięzić i zakląć to, co płonęło między nimi, aby nigdy nie zgasło. Ale gdy podszedł do Wiktorii, która umalowana już i gotowa do wyjścia czekała u drzwi na dopełnienie ceremonii, poczuł nagle przemożną chęć, żeby tym razem zrobić to inaczej. Może dlatego, że uświadomił sobie, iż poza nią nic go dobrego w życiu nie spotkało, a może po prostu tkwiło to w szczególnej atmosferze tego poranka, w każdym razie zapragnął przytulić Wiktorię z całej siły do siebie i całować gorąco, tak gorąco, jak na osłoniętej krzewami ławce w Łazienkach, aż do utraty tchu, przycisnąć się do jej warg, znaleźć w nich smak tamtego odległego czasu...

– Zwariowałeś, chcesz mi wszystko rozmazać?! – Uchyliła się z refleksem i, zerknąwszy w lustro na ścianie, poprawiła machinalnie kapelusik. – Nigdy nie wiesz, kiedy na co pora – dodała po chwili z wyrzutem.

Już po raz drugi tego poranka został ściągnięty gwałtownie na ziemię i po raz drugi nie zostało mu nic innego, niż pokryć to przywołaniem na twarz zagadkowego uśmiechu.

– Bo ty nigdy nie rozumiesz. – Westchnął, złożywszy na policzku żony codzienny, rytualny pocałunek.

– Lepiej się zacznij zbierać. – Zaśmiała się, obrzucając go spojrzeniem, po którym poznał, że mimo zagrożenia dla świeżo ukończonego makijażu ten nagły przypływ mężowskich uczuć nie sprawił Wiktorii przykrości. – Bo się spóźnisz do pracy. – I obróciwszy się jeszcze w drzwiach, kręcąc w zadumie głową, powiedziała: – Co cię dzisiaj naszło?

– Co mnie dzisiaj naszło? –

powtórzył na głos, zamknąwszy za nią drzwi.

Skończy śniadanie, przeczyta list i pojedzie do pracy. Weźmie się wreszcie do tego rozgrzebanego zlecenia dla rządowego biura repatriacji i będzie siedział w Studni przez bite siedem godzin – pełny limit, jaki dopuszczali na jeden dzień lekarze. A może nawet odrobinę dłużej. Zmorduje się tak, żeby nie móc o niczym myśleć. Ani o świeżo odkrytych zmarszczkach, ani o Strefach, ani o pytaniu Wiktorii. Czuł, że jeśli zacznie o tym myśleć, rozklei się na cały dzień.

Drukarka wydała potrójny, szybki pisk i wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę. Uniósł ją do oczu.

Przeczytał, zamrugał oczami i przeczytał jeszcze raz.

„Kiedy się zorientujesz, że jesteś w kłopotach, wiesz, gdzie mnie szukać” – pisał Brzozowski.

›››

Płaszczyzny światła wycinały z ciemności nierzeczywiste, widmowe sklepienie. Pod jego ostrymi łukami grały uwięzione w kryształach jasne płomienie. Również wysokie ściany utkane były z wielobarwnej poświaty. Miejsce, w którym się znajdowali, wyglądało jak powidokowa kopia średniowiecznej katedry. Z tą jedną różnicą, że gdyby ktoś próbował oddać w kamieniu lub cegle fantazyjne kształty, w jakie tutaj zwijała się przestrzeń, wysokie stropy nieodwołalnie musiałyby runąć.

Ale ani miejsca, w którym się znajdowali, ani widmowej materii, która je tworzyła, nie imały się ograniczenia fizyki i logiki przestrzennej.

Dwóch ludzi, rozmawiających w świetlnej katedrze, miało przed sobą tę samą twarz, której tego poranka przypatrywał się w lustrze Robert.

– Jestem sceptyczny – oznajmił jeden z nich. Jego postać lśniła świetlnymi refleksami, kiedy się poruszał, jak gdyby stworzono ją z płynnej rtęci. Twarz nie różniła się pod tym względem od reszty ciała: oczy i usta zaznaczały się jedynie wypukłościami metalicznej powierzchni.

Rozmówca Rtęciowego wyglądał podobnie. On jednak został uczyniony z miedzi, a powierzchnia jego ciała jarzyła się w światłach katedry matowym blaskiem.

Miedziany uniósł rękę i poruszył palcami. Unosząca się na wysokości ich oczu karta katalogowa z trójwymiarowym zdjęciem Roberta w prawym górnym rogu zgasła i zniknęła w jednej chwili.

– Bardzo późno zaczął – wyjaśnił Rtęciowy. – Jest całkowicie ukształtowany. Zawsze instynktownie wzdragam się przed dopuszczaniem do Sieci takich ludzi.

– Nie zauważasz jednego. Fakt, że zdołał rozwinąć zdolności mimo tak późnego startu, dowodzi wyjątkowego talentu, nie sądzisz?

Zarówno Miedziany, jak i Rtęciowy mówili bez poruszania ustami i bez wydawania dźwięków. Niewidzialna, łącząca ich nić elektronicznego sprzężenia przenosiła bezpośrednio do nerwów usznych, w których odzywały się one zawsze takim samym, metalicznym głosem. Podobnie jak jednakowa dla wszystkich członków rady forma fantomów z płynnego metalu, różniących się jedynie barwą tworzywa, zabezpieczało ich to przed możliwością przypadkowego rozpoznania.

– Tak czy owak, zostanie poddany próbie – oznajmił Miedziany – i dopiero wtedy przyjdzie czas na twoją akceptację lub sprzeciw. Jeśli chodzi o mnie, mam zaufanie do Garetha, to jeden z moich najbardziej oddanych riserczerów. Jeśli go zarekomenduje, ta rekomendacja będzie wiele znaczyć. Jeśli uzna, że ten człowiek na rekomendację nie zasługuje, załatwi sprawę we własnym zakresie.

Przechadzali się nieśpiesznie po wzorzystej posadzce. W pewnym momencie przestrzeń przed nimi zafalowała, formując rosnącą z każdą chwilą soczewkę. Gdy jej średnica powiększyła się do rozmiarów człowieka, bezbarwna materia zaczęła mętnieć, nabierać złotego odcienia, przelewać w kształt coraz bardziej przypominający ludzkie ciało. Wreszcie skonsolidowała się w kolejnego człowieka z płynnego metalu. Ten był ze złota.

– Nareszcie – stwierdził Rtęciowy. – Ostatnio coraz częściej każesz nam na siebie czekać.

– Jeśli chodzi o mnie, nie przeszkadza mi to – rzucił Miedziany. – Lubię to miejsce.

– Wybaczcie. Moja sieć jest dzisiaj bardzo przeciążona i miałem kłopoty z czasem rzeczywistym. – Złoty skinął dłonią i z posadzki wyrosły trzy zwrócone do siebie fotele. Zasiedli w nich. Skinął dłonią jeszcze raz, a wtedy w rękach jego rozmówców pojawiły się grube, oprawne w skórę woluminy. Gdy jednak Miedziany otworzył księgę, zmieniła się w wypełniony wypukłymi przyciskami panel sterowania hipertekstu.

Oczy wszystkich trzech otworzyły się jednocześnie, w tej samej chwili. Wyglądały teraz jak okna wycięte na nieskończoną, kosmiczną pustkę, w których iskrzyły się małe, kolorowe słońca źrenic.

– Panowie, oto sprawa, w której chcę poznać waszą opinię. Macie przed sobą najnowsze opracowanie porównawcze dynamiki ekonomicznej krajów Wspólnoty Pacyfiku. Odbiegają one od dotychczasowych oczekiwań. Niepokojąca jest zwłaszcza tendencja do rozdrobnienia, jaką przejawiają Chiny. Mamy tutaj trzy niezależne od siebie ekspertyzy, przygotowane dla Banku Światowego, FAO i WTO. Są zbieżne w generalnych wnioskach i zamierzam postawić sprawę przeorientowania pod ich kątem naszych zaleceń. Najpierw jednak pozwólcie przedstawić prognozę, wymodelowaną na podstawie danych zebranych przez WTO.

Palce Złotego zatoczyły krąg, wywołując z nicości pomiędzy nimi trójwymiarową projekcję plastycznej mapy basenu Pacyfiku, na której barwne symbole oznaczały potencjał gospodarczy poszczególnych krajów.

COPYRIGHT©BY Rafał A. ZiemkiewiczCOPYRIGHT©BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2012

WYDANIE I

ISBN978-83-7574-480-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta

GRAFIKA ORAZ PROJEKT OKŁADKI black gear

ILUSTRACJE Daniel Grzeszkiewicz

REDAKCJA Karolina Kacprzak

KOREKTA Celina Nikolska

SKŁAD ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKIDariusz Nowakowski

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]

DRUK IOPRAWAOPOLGRAFS.A.www.opolgraf.com.pl