Ognie na skałach - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook

Ognie na skałach ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Ognie na skałach" - pierwsza od siedmiu lat fantastyczna powieść Rafała A. Ziemkiewicza - to mroczna opowieść z gatunku fantasy. Żegost, wędrowny żołnierz z królewskiego cechu najemników, przybywa do jednej z nadmorskich prowincji Królestwa, znanej głównie dzięki władającej nią parze, rozsławionej w licznych pieśniach bardów: przed laty książę Zamborg uwolnił swą ukochaną z rąk złego czarnoksiężnika z dalekiej północy, pokonawszy go w bohaterskiej walce i skruszywszy lodową wieżę, w której zamknięta była księżniczka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 260

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1 (fragment)
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Epilog
Karta redakcyjna
Okładka

Rozdział 1

Bardzoście smutni, panie Żegoście – odezwał się karcz­marz, zabierając pusty dzban.

Żegost, wyrwany z zadumy, uniósł powoli wzrok.

– Zamyśliłem się. Ten umarły, dziś na plaży...

Ledwie dosłyszał własne słowa; zagłuszyła je nagła salwa pijackiego śmiechu, który gruchnął po izbie. Obaj z szynkarzem odruchowo zwrócili głowy w stronę paleniska, gdzie przy największym stole, wokół baterii flaszek, dzbanów i na wpół opróżnionych półmisków, biesiadowała czwórka zbrojnych. Żegost obserwował był ich wcześniej przez jakiś czas, nim do reszty pogrążył się w myślach.

Nie byli wojami z jednej drużyny – no­sili odmienne barwy, różnorodny był też ich odstawiony pod ścianę oręż. Sprawiali raczej wrażenie przyjaciół wracających z polowania. Udanego polowania; co do tego ich humory nie zostawiały wątpliwości.

– Za to tamtym waszym gościom dzisiaj wesoło, jak widzę – zauważył. – Aż niestosownie wesoło, gospodarzu.

I nieoczekiwanie rozmowa zamiast ku umarłemu pomknęła ku biesiadującym.

– Ano, szanownemu Rejmusowi to zawsze wesoło. Aleć on rycerz, naoglądał się w życiu trupów; jemu rybacka śmierć nie powód, by nie podchmielić. Zresztą szanowni zaczęli już wczoraj, to przed jutrzejszym wieczorem nie przestaną. Kiedyś i nasz książę pan... – Szynkarz, zebrawszy gliniane naczynia, obrócił się w pół zdania i ruszył w stronę kuchni, zaskakująco energicznie jak na swój wygląd. Na pierwszy rzut oka sprawiał bowiem wrażenie schorowanego starca; blady, chudy, o rzadkich włosach lepiących się pasmami do czaszki, której nie były w stanie osłonić. Trzeba było dopiero zajrzeć mu w oczy, by przekonać się, że są jeszcze młode.

Żegost domyślał się, że szanowny Rejmus to prezydujący u szczytu stołu łysawy mężczyzna o rozłożystej rudej brodzie, poznaczonej w tej chwili tłuszczem i resztkami pieczonej ryby. Mężczyzna twarz miał nalaną, a sylwetkę wystarczająco potężną, by od pierwszego spojrzenia rozpoznać w nim wojownika – lecz i na tyle oklapłą, by za jednym razem dało się poznać, że rycerz ten od dawna już nie sprawdzał się w innych zapasach niż osuszanie dzbanów.

Choć przy stole to szanowny Rejmus zasiadał na honorowym miejscu i na nim skupiała się uwaga współbiesiadników, bardziej słychać było osobnika po jego prawej ręce. Niższy od Rejmusa i nie tak szeroki w barach, był za to jeszcze od niego grubszy; gładko wygolona, rumiana i wesoła twarz o mięsistych policzkach znamionowała skłonność do uciech stołu, a pozłacany łańcuch na szyi – wysoką godność. To właśnie on zarykiwał się najgłośniej, a kiedy przekrzykiwał towarzyszy, cała izba zdawała się drżeć w posadach. Milkł jednak natychmiast, gdy tylko głos zabierał Rejmus.

Od swego hałaśliwego współtowarzysza Rejmus wydawał się starszy o dobre kilka lat. Pozostali dwaj mog­liby wręcz być jego synami – młodzi chłopcy, hołubiący początki zarostu, wyraźnie zaszczyceni możliwością opróżniania kufli w takim towarzystwie i zaświadczający to jazgotliwą skwapliwością, z jaką śmiali się z każdego dowcipu starszych towarzyszy. Owe dowcipy krążyły nieustannie wokół jakiejś złotej rybki, która nie spełnia rybakowi życzeń, tylko jego samego wzięła na posyłki. Rejmus wywodził właśnie, że rybakowi zabrakło tego robaka, na który złote rybki się łapią, choć niby go każdy chłop ze sobą nosi; krzykacz w złotym łańcuchu dorzucił, że owszem, nosi, ale mało używa. Żegostowi budzony tymi żartami rechot wydawał się naznaczony znużeniem, jakby dowcipnisie powtarzali swój repertuar po raz nie wiedzieć który. Domyślał się, że pod tymi figurami kpią sobie z kogoś konkretnego, ale nic go to nie obchodziło; starał się nie słuchać, choć to nie było łatwe.

– Kiedyś to i sam nasz książę tu z szanownym Rejmusem bywał. Nie raz i nie dwa u mnie gościł, wierzycie, panie Żegoście? – podjął szynkarz, pojawiwszy się przy stole z kolejnym dzbankiem. – Bo u nas to żadna ujma nawet księciu usiąść w wiejskiej karczmie z ­prostymi ludźmi. A szanowny Rejmus, wiecie pewnie, to jeden z jego starych przybocznych. Dawno temu całymi dniami gromadą jeździli po wybrzeżu, od karczmy do karczmy, co popili, to ich przejażdżka trzeźwiła i w następnej wiosce mogli zaczynać od nowa. Ale teraz już nie widać, żeby książę gdzie biesiadował, weselił się. Straszliwie w księżnej pani zakochany, ciężko mu ją bodaj na dzień opuścić... Choć mówią też drudzy, że to zgryzoty. Ale, po prawdzie, skąd by tu księciu zgryzoty, kiedy mu całe panowanie jak z płatka idzie? Czas jeno minął, ot, dawni książęcy towarzysze rozjechali się po kraju, osiedli w warowniach, jeden Rejmus żyje po staremu. A książę... Przysiądę przy was, panie Żegoście, o tej porze gości już niewielu.

– Siadajcie.

– Ano, książę od ludzi stroni, mało kogo przyjmie, mało komu odpowie. Ledwie czasem po gościńcu przepędzi, jakby go demony goniły. Mówią drudzy, że to go tak zmieniła księżna pani, że niesporo mu od niej choć na chwilę. Ale po prawdzie...

Po izbie znowu poniósł się wybuch pijackiego śmiechu. „Nie za pysk, nie za pysk, już ja wiem, za co trzyma!” – ponad rechot przebijał się tubalny głos grubego rycerza.

– Szkoda, szynkarzu. Myślałem, że waszego księcia zobaczę. Sławny jest na południu. Ileż to pieśni ja sam o nim słyszałem...

– Prawda, że pieśni o nich śpiewają?

– Po wielkich dworach, nawet w samym Askiburionie. Na własne uszy słyszałem – ciągnął Żegost, chcąc zrobić karczmarzowi przyjemność. Zdążył już zauważyć, że mieszkańcy nadmorskiego księstwa czerpali wielką dumę z faktu, że ich książęca para jest tak znana w królestwie. – Bardzo piękne ballady, zanuciłbym wam nawet którą, ale wiersz zbyt kunsztowny, trudny. Jest osobna pieśń o tym, jak młody książę Berghu dowiedział się o losie księżniczki Khielve z północnych wysp, sprzedanej czarnoksiężnikowi Shizzandrowi, i jak się w niej rozmiłował, i inna, jak za zgodą ojca zebrał rycerzy i popłynął z wyprawą ku Skanningen, ku lodowym skałom.

Szynkarz z zadowoleniem pokiwał głową.

– Tak to było, tak to właśnie było, panie Żegoście. Wszyscy tu pamiętają, pytajcie, kogo chcecie. Morski ptak przyniósł księciu jej wizerunek zaklęty w klejnocie i opowiedział historię. Podły mag trzymał naszą panią w wieży bez drzwi, całej z kryształu, ale nic to mu nie pomogło, bo książę ją uwolnił, ucałował i zaprzysiągł miłość aż po grób. A przedtem wraz z siedmioma druhami rozgromili w kryształowej jaskini Shizzandrowe gwardie, choć padli przy tym trupem szanowni Gudryn i Madros. Widzicie, panie Żegoście, szanowny Rejmus, który tu siedzi, to ten właśnie, co odrąbał magowi plugawą prawicę, którą ów rzucał czary. Wtedy zaś książę sztychem maga przebił. Tak... Szanowny Rejmus to wielce poważany rycerz, zaszczyt go u siebie gościć.

Wielce poważany rycerz, jakby wywołany tymi słowami, zmarszczył nagle brwi, wysunął głowę do przodu i ku radości współbiesiadników zawołał charakterystycznym, zduszonym głosem:

– Platka, kozi synu! Gdzie się szwendasz, jak u mnie w dzbanie pusto?! Duchem, dawaj mi tu piwa!

Słowo „piwa” rozbrzmiało w jego ustach szczególną, uroczystą inkantacją, niczym modlitewna formuła w ustach kapłana. Gospodarz zerwał się z ławy i pobiegł, jakby chciał przejąć z rąk rycerza pusty dzban, nim ten trzaśnie skorupą o palenisko. Jeżeli w istocie szanowny miał taki zamiar, to szynkarz okazał się wystarczająco szybki.

Żegost spuścił wzrok na grubo ciosaną równiankę stołu, po czym umoczył usta w winie. Jeśli nie liczyć biesiadujących wojów, był w karczmie jedynym gościem. Niski strop izby podpierały szerokie czworokątne słupy; gospodarz, tknięty potrzebą przyozdobienia w jakiś sposób swej domeny, nawieszał na tych słupach i po ścianach różności – tu starą sieć, tam jakieś rybac­kie narzędzia. Najwięcej było ususzonych ryb, zwłaszcza cudacznych, najeżonych kolcami kogutów morskich, które często wpadały do śledziowych włoków, a poza tą wątpliwą ozdobą nie nadawały się na nic innego.

Nie, prawdę mówiąc – Żegosta wcale nie było w tej pustawej mimo późnej pory gospodzie. To tylko jego cielesna powłoka siedziała za stołem, piła bez rozsmakowywania wino i słuchała, jak szynkarz opowiada o księciu, jego zamorskiej małżonce i sławiących ich pieśniach. Dusza wciąż jeszcze stała na plaży, pośród przejętych zgrozą rybaków z Trychny, nad wyrzuconym przez fale, paskudnie okaleczonym, opuchłym ciałem. Żegost bywał jako zaciężnik i ochotnik w bitwach, zdarzało mu się też opatrywać ofiary niejednej bójki i nieudanego polowania, ale tak zadanych ran nie potrafił sobie przypomnieć. Bezskutecznie przymierzał je do znanych sobie broni, do paszczęk i pazurów stworzeń, z jakimi się w życiu stykał.

Ale stwory, na których się znał, żyły na lądzie. Co tkwić mogło w morzu, w jego głębinach, i tam dalej, za linią horyzontu – co mogło tam być, tego nie wiedział nie tylko on. Dlatego właśnie morze kusiło go i przyciągało z dziwną mocą. Stęsknił się przez ostatnie lata za nim i za tą nadmorską krainą. Bergh – kraj tak bliski rodzinnego Slengu i tak zupełnie od niego różny: długi pas skał, jezior i wąwozów wzdłuż wybrzeża, z półwyspem wyrastającym pośrodku jak bodąca bezmiar skalista ostroga, uwieńczona zbudowanym na wynios­łej skale książęcym zamkiem.

Zboża, nawet trawa, ledwie tu chciały rosnąć; lasy były rzadkie, zwierzyny mało, a nieodległe mokradła i jeziora utrudniały dostęp w głąb kraju. Wielki handel idący z królestwa tutejszych portów nie potrzebował, miał inne, na zachodzie, u ujścia wielkich spławnych rzek. Obronne warownie, nawet stołeczny Ruerh, w porównaniu z estarońskimi zamkami wyglądały jak wpółzapadnięte kurniki, zaś rybackie wioski nie sprawiały wrażenia zamożnych, bo choć ryb i innych morskich stworzeń było tu pod dostatkiem, także i tych zdatnych na najbardziej wykwintne stoły, to większa część zysku z ich sprzedaży na południe należała do kupców. A tutejsze pospólstwo, rozmawiając między sobą, wciąż jeszcze używało dziwnej, niepodobnej do innych języków królestwa mowy. Pod jej wpływem nawet rycerze wykoślawiali słowa – sama nazwa krainy, Bergh, w ustach miejscowych brzmiała „Buerh”, a imię księcia wymawiano „Suemborh”. Dla ­mieszkańców ­królestwa imię takie brzmiałoby śmiesznie, dlatego w pieśniach książę zwany był Zamborgiem. Tylko imię jego żony, Khielve, pozostawiono bez zmian. Dziwne imię księżniczki z północy, z jednego z owych królestw na skalistych, zimnych brzegach, więcej mających dochodu ze zbójectwa i wojen niż z uczciwego gospodarzenia. Nawet wytrawni dyplomaci w królewskiej służbie Askiburionu miewali kłopoty ze zorientowaniem się w ich nieustannych dynastycznych swarach i często zmienianych sojuszach.

Bardziej poczuł, niż dostrzegł, że Platka ponownie sadowi się na ławie obok. Nie, gospodarz nie miał racji, Żegost nie był smutny. Był wybity z nastroju, rozdrażniony, zły, sam nie wiedział na kogo – może na tego trupa, którego musiało wyrzucić akurat w dniu jego przybycia, na złą wróżbę. Albo na siebie samego. Zdarzają się każdemu takie dni, gdy nawet lany w gardło napitek nie smakuje jak powinien i nie sprowadza na człowieka pogodniejszych myśli.

– Bardzo to szanowany rycerz – podjął gospodarz. Żegost ciekawy był, z iloma gośćmi jednocześnie nauczył się szynkarz toczyć w taki sposób naprzemienne pogawędki, odchodząc w pół zdania i bez trudu podejmując przerwany wątek po powrocie. – Jeszcze stary książę nieboszczyk wyznaczał go do przewodzenia drużynie, a kiedy z Zamborgiem wracali ze Skanningen, książę kazał mu wieść triumfalny pochód od nabrzeża portu do zamku. A potem były gody, wielkie, huczne, na cały Bergh. Sam, młody chłopak, stałem z ojcem nieboszczykiem przy Kramarskiej Bramie, kiedy nowożeńcy przejeżdżali. Widziałem z tak bliska, jak was teraz widzę. Książę pan cały promieniał od szczęścia, miał złotą zbroję, a na czole magiczny kamień.

– A ona? Naprawdę taka piękna?

– Ano, piękna. Piękna, panie Żegoście, jak... jak zorza polarna. Nigdyście piękniejszej nie widzieli i pewnie nie zobaczycie, bo księżna pani zamku nie lubi opuszczać. Włosy jak czyste srebro, usta jak żywa krew, a płeć biała niczym śnieg albo morska sól. Nie ma piękniejszej, to mogę powiedzieć. Pan Rejmus powiadał kiedyś, że pani Belisenna Złotowłosa piękniejsza, ale, z całym szacunkiem, nie słuchajcie tego.

– Belisenna?

– Żona dostojnego Everarda, królewskiego namiestnika z Kalboru. Widujemy ich często, bo namiestnik bywa nieraz w Ruerhu, bardzo piękna pani, ale zwykła kobieta, jeśli mnie rozumiecie, choć wysokiego rodu, a księżna pani całkiem co innego.

– No, a co było potem? – zapytał Żegost. – Gdy już wrócili jako nowożeńcy do Ruerhu i zamknęli za sobą bramę?

– Potem? Ano... Żyje się, panie Żegoście, ot, tyle.

Skrzypnęły drzwi izby; gospodarz poderwał się natychmiast i ruszył ku nowym gościom. Żegost przyglądał im się przez chwilę – wyglądali na prostych rybaków. Na dworze musi już zapadać zmrok, aż dziwne było, że mieszkańcy wioski nie zeszli się jeszcze na wieczorne rozmowy przy kuflu. A dziś będą mieli o czym rozmawiać, zajęci długo w noc sprawą zwróconego przez morze trupa. Nie dlatego, by śmierć w morzu, nawet okrutna, aż tak nimi wstrząsała – ale dlatego, że z tą śmiercią wiązała się jakaś mroczna tajemnica. A ­tajemnica kusi człowieka, pociąga i nie daje mu spokoju bardziej niż cokolwiek innego na świecie.

Znowu popadł w zadumę, sącząc powoli wino i starając się nie słuchać porykiwań grubego rycerza. Ten ostatni obdarzony był głosem donośnym jak u buhaja i Żegost poczuł dojmującą ochotę, żeby dla uciszenia krzykacza złamać mu na karku zydel. Aż sam się zdziwił i zastanowił, skąd ten nagły przypływ złości, ta irytacja wypełniającym izbę wrzaskiem i rechotem. W końcu, tłumaczył sobie, wojacy byli w gospodzie. Przyszli się zabawić, a trup znaleziony tego dnia nie musiał obchodzić ich ani odrobinę więcej niż jakikolwiek inny trup w jakimkolwiek innym miejscu świata. Nie należał z pewnością do przyjaciela czy brata żadnego z nich – a jeśli do poddanego, to zapewne mieli poddanych dość, żeby się zanadto nie przejmować utratą akurat tego jednego.

Trzej nowo przybyli rozmawiali chwilę z gospodarzem, po czym ruszyli do kąta, gdzie siedział Żegost, po drodze skłoniwszy się nisko szanownemu Rejmusowi i jego towarzyszom.

– My tu do was, panie Żegoście. Pozwolicie?

– Siadajcie, dobrzy ludzie. Jeśli do mnie, to dobrze trafiliście, bo to akurat właśnie ja.

Rybacy popatrzyli po sobie. Nie wyglądali na onieśmielonych kmiotków; byli poważni i zmartwieni.

– Ja będę mówił – rzekł do towarzyszy ten pośrodku i powstrzymawszy gestem szynkarza, by nie stawiał przed nimi kubków, zaczął.

– Do was, panie Żegoście, bo już wiemy, że jesteście cechowy żołnierz, wiemy, żeście dziś byli na plaży i że mówiliście zostać tu na noc. Jestem Dejwas, starszy maszoperii, to Gaca, a to Ludała.

Żegost skinął tylko głową.

– Tak i co dużo gadać, samiście widzieli, co to się u nas zdarzyło. I pewnie już wam mówiono, że nie pierwszy raz. Za pierwszym rozdarło babę z dwojgiem dzieciaków w chałupie na wydmach, mąż zamarudził na wiecu, a jak wrócił po świtaniu, już było po wszystkim. Pewnie miał szczęście, bo i z niego by wiele nie zostało. A za drugim, tak jak i teraz, cała trójka z łodzi. Tylko tamtych nie znaleźliśmy. Jeno samą łódź wyrzuciło. Po innych to i łodzi nie było. No i ten teraz... A ślady identyczne jak na tamtej rodzinie.

– Takie same, jak wyszył, tylko trup od wody opuchł – wtrącił się Gaca. – Sam wtedy widziałem.

– Co tu gadać – podsumował Ludała. – Ten sam stwór, ot co.

Żegost zdecydowanie miał zły dzień i nie potrafił tego ukryć.

– Już się domyślam, dobrzy ludzie, o co wam chodzi. Jakiś bard z królestwa, oby oparszywiał, wymyślił sobie cech najemnych wojowników, co zabijają potwory. Bardzo się o ich przygodach pięknie słucha i pewnie dlatego wszyscy w to uwierzyli. Ale takiego cechu nie ma, nigdy nie było i być by nie mogło. A ja jestem żołnierzem, nie charakternikiem. Płacą mi, żebym umiał w piechocie i jeździe sprawić szyki, dopatrzyć musztry, zaopatrzyć rotę, podzielić sprawiedliwie żołd i łupy i żebym wiedział, co komu wypada czynić w bitwie. Ale nie tropię żadnych strzyg, nie odczyniam też czarów i nie znam się na przekleństwach. Poza tymi, które żołnierze zwykli wypowiadać o maciach swoich przeciwników. Opowiadałem się już sekretarzom, chcecie, spytajcie ich. Wracam tędy po prostu. Byłem w zaciągu u orwańskiego palatyna, kwarta wyszła, zabrałem się i idę do Estaronu.

– Aleście tam na plaży mówili pono...

– Mówiłem, co wiem. Sługuję trochę czasu, to znam się na ranach, trochę też na zębach, pazurach, w ogóle na zwierzynie. Ale wiele więcej wam pomóc nie mogę.

– I powiadali o was, że jesteście człowiek w świecie bywały – dokończył Dejwas. – Nie przyszliśmy wcale nagabywać was do polowania na potwora, o nie. To księcia pana robota, nie nasza. Myślałem tylko, pogadamy, kawał świata widzieliście, to może nam co poradzicie. Ale że to wam, jak widzę, nie w smak, nie będziemy przeszkadzać w samotności, panie Żegoście.

Jego rozmówcy wstali niemal jednocześnie. Poderwał się w ślad za nimi, zawstydzony nagle, i chwycił Dejwasa za rękaw.

– Wybaczcie – powiedział. – Długo byłem w piechocie, to i moje obejście staniało. Siądźcie i nie chowajcie do mnie żalu, proszę.

Dwaj rybacy patrzyli na Dejwasa, który zastanawiał się przez chwilę.

– Ano – rzekł wreszcie, siadając. – Platka! Daj jakiego piwa.

– Widzicie – zaczął Dejwas, gdy usadowili się ponownie – do dziś sam mówiłem to, co i książęcy komes. Tu czy tam łódź nie wróciła, to i cóż, tak na morzu jest; sto razy przepłyniesz i nic, a raz nie przepłyniesz. Że częściej się tak ostatnio zdarzało, cóż, może prądy się zmieniły, może jaki zwierz się zalągł w pieczarach na półwyspie...

– Tak wam komes prawił, powiadacie. Znaczy, chodziliście już do księcia na skargę.

– My nie. Z Cugiertu chodzili. Oni bliżej dworu i łowiska mają dane przy samym zamku.

– I stratne bardziej – wtrącił Ludała. – Trzy razy już się im zdarzyło swoich nie dorachować.

– Ten dzisiaj na plaży też był od nich – dodał Dejwas. – To już wiemy, kowal przyjechał, mówi, że po zębach poznaje. Niejaki Sulwir, zwany Śmigielem. Może nie jakiś wielce doświadczony rybak, ale już nie żółtodziób, który by mógł sam przewrócić łódź, wybierając więcierze.

Poznali po zębach, pomyślał Żegost. Nie bardzo było po czym innym poznać – trup wyglądał, jakby kto chwycił go upazurzoną dłonią u nasady włosów i zdarł z głowy twarz niczym maskę. Pozostały tylko czoło i żuchwa, pomiędzy nimi ziała dziura, w której roiło się robactwo.

– A choćby nawet, to nie wyglądałby tak, gdyby po prostu przewrócił łódź i się utopił – uciął Żegost.

– Ano, chyba nie.

– Z lewej się takiego tnie, baranie, z lewej! O, tak, finta, przerzut i trzask! – Kompania szanownego Rejmusa najwyraźniej znudziła się w końcu sprośnymi żartami nie wiadomo o kim.

– No dobrze – podjął Żegost. – Własną śmiercią ten wasz Śmigiel nie umarł, to jasne. Ani ta kobieta w chacie na wydmach, o której mówicie. A i zniknięcie tych kilku łodzi, które nie wróciły z morza, też pewnie ­miało z tym coś wspólnego. Domyślam się, że czekacie, żebym wam powiedział, co to mogło być, jaki stwór, demon czy co tam jeszcze. Ale naprawdę nie wiem, co wam mogę powiedzieć, szanowny Dejwasie. Cokolwiek to jest, przyszło z morza. Na morzu znacie się lepiej ode mnie.

– Nie jesteśmy szanowni, tylko rybacy – sprostował Dejwas. – Na morzu się znamy, ale na wielkich sprawach nie. A wy, jak zgadujemy, pewnie idziecie na służbę do naszego księcia?

– Źle zgadujecie – pokręcił głową Żegost. – Nie idę.

Starszy zastanawiał się chwilę.

– Wybaczcie ciekawość, ale żadna ryba nie popłynie tam, gdzie nie ma żeru. Dawno na naszym wybrzeżu nie widziano nikogo z waszego cechu. Jeśli już ma być wojna, dobrze by to było wiedzieć.

– Bądźcie spokojni, dobrzy ludzie. Wojna nigdy nie wybucha znienacka, umny człowiek może ją zawsze wypatrzyć jak burzę po chmurach. Pomyślcie – upił wina i perswadował, rozparłszy się wygodniej – kto szykuje wojnę, musi zebrać zapasy. Kupcy to wyczuwają od razu, więc ceny idą w górę. Musi wyszkolić tarczowników, więc po wsiach zaczyna brakować chłopów, praca się przeciąga, tego się też nie da ukryć. Zaciągi ogłasza się dopiero w ostatniej chwili, najdalej na miesiąc przed wyprawą, by nie trzymać gotowego wojska pod bronią, żywiąc i płacąc kwartę, tylko dla pustej pogróżki. Więc póki nie usłyszycie, że gdzieś na wyspach nagle brakuje solonego mięsa, a łąki stoją niekoszone, możecie spać spokojni. Choćby się w tej karczmie zeszło jeszcze siedmiu takich jak ja.

Żegostowi wydało się, że jego wywód nie mógł być bardziej przekonujący, ale starszy maszoperii pokiwał tylko głową.

– Nikt, panie Żegoście, nie ogłosił zaciągów?

– Wiedziałbym, gdyby tak.

– Na dalszym wybrzeżu albo na wyspach? Przecież jeśli tam idziecie, możecie rzec, nikt wam drogi nie wzbroni, a samiście powiedzieli, że i tak tajemnica długo się nie uchowa.

– Nie ma żadnej tajemnicy. A gdyby była, to, bądźcie pewni, panie starszy, rzekłbym wam po prostu, że to nie wasza sprawa. Nie podejrzewajcie mnie, że zniżałbym się do łgarstw. Powiedziałem nikt i to znaczy: nikt. Ciekawi was coś jeszcze?

– Nie sierdźcie się, panie żołnierzu. Dziwimy się tylko. Powiedzieliście, że wracacie z Orwanu do Estaronu. A to przecież przez nasze strony wcale nie po drodze.

– A to właśnie, panie starszy, nie wasza sprawa.

– Nie moja. – Dejwas westchnął i rozejrzał się po milczących towarzyszach. – Macie się sierdzić, to już nie będę o nic pytał, tylko sam opowiem. Bo, widzicie, myśmy już wczoraj wiedzieli, że dzisiaj ktoś na morzu zginie. Nie wiedzieliśmy kto, ale że zginie... Ja, prawdę mówiąc, jeszcze do dziś nie wierzyłem. Ostatni. Ale teraz i ja muszę uwierzyć.

Żegost skinął głową, ale nie skomentował.

– Książę pan przez tyle lat się nie ruszał ze swej warowni. Na uczty prawie przestał jeździć, nawet z polowań się wymawiał. Powiadają ludzie, że niejeden możny sąsiad bardzo się na niego za to obraził, niejeden się śmiał, że nie honor tak się żony trzymać, zza jakiegokolwiek by była morza. Aż nagle od jakiegoś czasu nie ma księżyca, żebyśmy księcia nie widzieli na drodze. Bez orszaku; samotrzeć, samoczwór, różnie... Nie myślcie, że go próbujemy szpiegować, nic nam do pańskich podróży. Sami widzicie: jadąc z półwyspu w głąb kraju, nie da się Trychny ominąć w żaden sposób. A zobaczyć samego księcia to dla dzieciaków i bab wydarzenie. Zawsze biegną o nim opowiadać na prawo i lewo.

Dejwas zawiesił głos, jakby nagle zwątpił, czy naprawdę ma chęć opowiadać to, co zaczął, do końca.

– I, widzicie – podjął wreszcie – co o tym opowiedzą, to na następny albo na drugi dzień potem gruchnie wieść o nieszczęściu. Wychodzi, że co książę w podróż, to u nas, w Cugiercie albo po drugiej stronie półwyspu żałoba.

Żegost pił w milczeniu.

– I zawsze tak? – zapytał wreszcie.

– Tak do końca to nie – rzekł Ludała. – Kapoła z Brusiem jak się utopili, zaraz po wiosennym słońcu, to książę akurat był w pałacu. No, chyba żeby się jakoś po nocy wymknął...

– Kapołę normalnie burza zabrała – przerwał mu Gaca. – Chciwość go zgubiła, mówili mu wszyscy, żeby odżałował, bo na szkwał idzie, on się uparł, że zdążą, i masz...

– To przecież ja wcale...

Umilkli obaj zgromieni gwałtownym gestem starszego.

– Ja mówię. Zawsze co, pytacie, panie Żegoście? Czy zawsze, gdy zdarzy się nieszczęście na morzu, książę pan poza zamkiem? Nie. Ale jeśli pytacie, czy zawsze, kiedy wyjeżdża, zdarza się nieszczęście, to odpowiedź brzmi: tak. Odkąd zaczęliśmy liczyć, łodzie i ludzie znikają właśnie wtedy.

– Od samego początku, odkąd tylko zaczął tak jeździć?

– Nie. Chyba nie, głowy nie damy. To się zaczęło później.

Żegost pokiwał tylko głową, przygryzając wargę. Nawet nie zwrócił uwagi na kolejny wybuch wesołości przy biesiadnym stole.

– Książę pan nikomu się opowiadać nie musi, ale na polowania to on przecież nie jeździ, starczy spojrzeć, że zanadto wystrojony. Ale na uczty przecież też nie...

– Skąd wiecie, że nie?

– Choćby stąd, że choć raz musieliby za nim i inni szanowni jechać, przynajmniej panowie Ingold z Rejmusem. Wraca na drugi, trzeci dzień, więc też nie wyprawia się nigdzie daleko.

– Zawsze jeździ w tę samą stronę?

Dejwas uśmiechnął się nieznacznie. Pytanie istotnie nie było najmądrzejsze.

– Przez Trychnę tak. Tu są tylko dwie strony, do morza i od niego. Czy gdzie dalej nie skręca, tego wiedzieć nie możemy, ale jeśliby się trzymał gościńca, przed następnym wieczorem minie Olk, a dalej to już Sleng.

– Wiem – przytaknął Żegost i znowu sięgnął po kubek z winem.

– Ja, panie Żegoście, przy ogniu sługuję – rzekł Ludała. – Dwunastu nas takich na książęcej służbie. Wiecie, o jaki ogień mi idzie? Tu zaraz, jeśliście jeszcze nie widzieli, na Łososiowej Skale...

Żegost skinął głową.

– Chcecie powiedzieć, że co dwunastą noc nie śpicie, tylko czuwacie przy ogniu...

– Żeby prawdę rzec, to co szóstą, bo po dwóch służyć raźniej. I tego akurat świtania służbę miałem. Morze, panie Żegoście, tak gładkie i piękne, jak się rzadko widzi. Ledwie co fala szumiała i ptaków trochę, aż się słyszało nawoływania z warowni. Wierzcie lub nie, ale ja słyszałem, jak z morza krzyczeli. Nikt inny to nie mógł być, tylko ci z Cugiertu. Po węgorza szli, jak co dzień, nie musieli daleko wypływać. Gdyby im łódź wywróciło, utrzymaliby się przy niej, a bodaj nie, doszliby brzegu wpław. Przynajmniej jeden. Słyszałem, jak krzyczeli pomocy... A potem cisza.

Przez chwilę trwało milczenie, nawet Rejmus i jego towarzysze wyraźnie przycichli.

– Powiedz teraz, Dejwas, o śmiechu Shizzandra – odezwał się Gaca.

– Właśnie do tego zmierzam – podjął starszy. – Pieśni o naszym księciu znacie, panie Żegoście, ale pewnie bardowie nie o wszystkim w nich pamiętają. Powia­dali nieraz szanowni, że gdy już Shizzander zdychał na swych kryształowych posadzkach, to wcale nie rzęził, nie złorzeczył, tylko się śmiał. Okrutnie się śmiał i księciu panu urągał: że się nie opatrzy nawet, kiedy go Shizzandrowa pomsta ogarnie, że jeszcze będzie przeklinał, tak szydził, tę północną księżniczkę i swą niewczesną miłość.

– Co miał innego robić? Gdy kto widzi, że już po nim, to chce przynajmniej swego zabójcę nastraszyć.

– Może tak. Tak sądzą i szanowni. Ale może nie? Może zdążył Shizzander wezwać jakichś swoich druhów, żeby go pomścili? Pono magowie, tak powiadali żercy z Wieszczej Góry, do tyla żyją, że dziesięć lat to dla takiego jak dla człowieka jeden księżyc. Może być, że dopiero teraz się na Shizzandrowe wezwanie stawiają.

– Jeszcze wam trzeba wiedzieć – podjął Gaca – że kiedy starszy Cugiertu z rybakami poszli do zamku, to książę nawet i gadać z nimi nie chciał. Całkiem nie jak on, bo zazwyczaj każdego uważnie wysłucha, nie żeby co pomógł, ale przynajmniej uszanuje. A tym razem tylko się żachnął, jakby wszystko z dawna już wiedział, i kazał gadać z komesem.

– Więc może i wszystko wie – dokończył Dejwas. – Wie, że się wróg na niego zamierza, stąd ta książęca zgryzota, o której na zamku gadają, i stąd to zjeżdżanie się gdzieś po nocy bogowie jedni wiedzą z kim i na jakie narady.

Żegost wzruszył ramionami.

– Jeśli nawet zgadujecie dobrze, nic to nie wyjaśnia. Kto rybaków zabija i dlaczego akurat wtedy, jak księcia na wybrzeżu nie ma?

– Kto zabija? Tyle jest morskich stworów, a już na północy zwłaszcza. Każdym z nich mogli się Shizzandrowi mściciele posłużyć. Mogli takiego przysłać na przeszpiegi albo żeby strachu posiać. A że to coś boi się ruszyć, kiedy książę w zamku, to nas nie dziwi. Wy, panie Żegoście, naszego księcia nie znacie, ale jak on weźmie w garść miecz, jak zbierze swoich rycerzy i siądą do łodzi, byle kto ich nie pokona. To już co innego niż bezbronnych rybaków napadać.

Poryki idące od strony paleniska zdążyły już Żegostowi spowszednieć na tyle, że zapomniał o biesiadujących szanownych. Dopiero na wzmiankę Dejwasa popatrzył na nich ponownie, nie mogąc przy tym powstrzymać uśmiechu.

– Trudno w to uwierzyć – mruknął.

Dejwas wydał się być dotknięty tym powątpiewaniem.

– Dlatego was pytaliśmy, czy nikt na wybrzeżu zaciągów nie ogłaszał – podjął, puszczając jego słowa mimo uszu. – Bo jeśli tak, to już się wszystko robi jasne. Magowie, powiadał nam żerc, najchętniej ludziom szkodzą rękami innych ludzi. Podjudzić jednego władcę przeciw drugiemu, obiecać mu czarnoksięską pomoc, a tak swoje zrobić, oto ich obyczaj.

– Toż i naszą księżną panią ojczym sprzedał Shizzandrowi za wojenne przysługi – wtrącił Ludała.

– Kiedyśmy zobaczyli, żeście wy, najemny żołnierz, tu na nasze odludzie przybyli, to i myśleliśmy, że już teraz zagadka się wyjaśni – dokończył starszy.

– Przykro mi, dobrzy ludzie. Wierzcie albo nie, nic mi o żadnej wojnie ani zaciągach nie wiadomo. Nie dlatego tu jestem. Ale choćby nawet... – Z pochylonego nad kubkiem dzbanka pociekło ledwie kilka ostatnich kropel wina; Żegost, nie przerywając, zamachał ręką na Platkę, uwijającego się akurat wokół stołu szanownych. – Choćby nawet i któreś z północnych księstw szykowało się na was, nic to nie wyjaśnia. Zresztą, niezbyt na to patrzy. Zamborg jest lennikiem estarońskiej korony, żaden nadmorski władca nie waży się narażać na królewską pomstę.

– Pewniście, panie Żegoście? Jeśli kto nas tu napadnie złupić wybrzeże, spalić i wziąć pomstę za Shizzandra, myślicie, że sam estaroński król znajdzie chęć i czas naszą nędzę mścić?

– Nie waszą nędzę, panie starszy, tylko swoją zniewagę. Wybaczcie, ale na królewskich obyczajach to wy się nic nie znacie. Ale, jak mówię, choćby nawet, nic to nie wyjaśnia, dokąd tak książę podróżuje. Na radę z sojusznikami władca nie przyjeżdża samotrzeć. Musi mieć orszak jak należy, rękodajnych, oficerów. Kto by go inaczej szanował? Nie, gdziekolwiek tam wasz książę jeździ, nie dla narad...

– Ej, rybole! A wam co, dokąd książę jeździ? Co? Gdzie jeździ, tam jeździ, was nie zaprasza! I ciebie, ty, jak cię tam zwać, też nie. Coś w ogóle za jeden?

Rybacy zmilkli natychmiast, omalże skulili się przy stole pod gniewnym spojrzeniem szanownego Rejmusa. Żegost przez chwilę mierzył się z nim wzrokiem.

– A ty coś za jeden, dobry człowieku, że pytasz? – powiedział wreszcie spokojnie.

Rejmus wziął się pod boki i rozejrzał po współtowarzyszach.

– Co ja jestem za jeden, słyszycie? – Biesiadnicy zarechotali gromko. – On się pyta, kto ja jestem. A nie widzisz no, że ja jestem u siebie, a ty nie? Podejdźże no tutaj, ty... dobry człowieku – zakończył z przekąsem, ale bez złości.

– Idźcie, panie Żegoście. Idźcie – mruknął Dejwas prosząco. Tę samą prośbę dostrzegł Żegost w oczach karczmarza, który zastygł pośrodku izby z niesionym dla niego dzbankiem wina.

Żegost uniósł się niechętnie, pożegnał skinieniem głowy z rozmówcami i zabrawszy swój kubek, podszedł najpierw do Platki, wyjął z jego rąk naczynie, po czym dopiero skierował się w stronę szanownego Rejmusa. Gruby rycerz ze złotym łańcuchem na szyi usunął się nieco na ławie, czyniąc miejsce.

– Piwa się napij, przybyszu – Rejmus z nagłą pijac­ką hojnością podsunął mu dzban.

Żegost podziękował, ale nie sięgnął po piwo. Nalał sobie wina i popatrzywszy w krąg po rycerzach, oznajmił:

– Zwą mnie Żegost.

– Żegost. Na rybaka nie wyglądasz, Żegoście – zauważył najgrubszy.

– Jestem żołnierzem. – Ciągłe opowiadanie się każdemu spotkanemu było jedną z najbardziej nużących stron wędrówki, ale odmowę poczytano by we wszystkich okolicznych krajach za grubiaństwo i dowód złych intencji. – Służyłem jako kapitan własnego zaciągu roty w orwańskich tarczownikach, ale tamtejszy książę zawarł z sąsiadami pokój i rozpuścił armię. Idę teraz zaofe­rować swe usługi któremuś z baronów w królestwie. Ale nie spieszy mi się, więc nie szukam najkrótszej drogi.

– Cechowy najemnik, patrzcie no, w naszych stronach? Czołem, czołem szanownemu – wycedził nieco bełkotliwie Rejmus. – A tu oto, obok ciebie, zasiada waleczny Ingold z Otleru, dzierżawca tutejszej wioski i trzech innych, równie zapyziałych dziur w okolicy. To zaś są Woyt i Szabah, obaj z książęcej drużyny.

Pierwszy rycerz Berghu nie wspomniał o sobie, zostawiając prezentację swej szanownej osoby Ingoldowi, który wywiązał się z zadania z wprawą wyćwiczonego dworskiego mówcy.

– Czołem szanownym – skinął głową Żegost i okazując, że zna dobre maniery, wzniósł kubek, po kolei wysuwając go ku każdemu ze współbiesiadników, spoglądając mu przy tym w oczy, u jednych bardziej pijane, u innych mniej.

Wypili.

– Dziwne wszelako mają zaciężnicy obyczaje – oznajmił Ingold, któremu rozładowanie napiętej przed chwilą atmosfery sprawiło wyraźną przyjemność. – Pijesz, żołnierzu, wino jak kupczyna z południa, a nowin pytasz u rybaków?

– Nie szukam nowin. Rybacy prosili o radę. Coś zabija ich współtowarzyszy. Jesteście tutejsi, wiecie pewnie lepiej, co się dzieje.

– Bajki – mruknął jeden z młodszych drużynników, chudy, ciemnowłosy, o najbardziej sennych i pijanych oczach. Jego towarzysz, blondyn o czerstwej, z natury wesołej twarzy, pokiwał energicznie głową.

– Bajdy – potwierdził Rejmus z naciskiem. – Przy półwyspie są wiry, pogoda u nas zmienna, pod wodą skały. Zawsze łodzie ginęły, nie ma na to siły.

– Widziałem dziś trupa. Rany paskudne...

– Ba, rany! Starczy pół dnia w wodzie, raczki morskie i inne paskudztwo tak potrafią trupa oskubać, że się wydaje, jakby go nie wiem co rozdarło.

– Wiecie lepiej – zgodził się Żegost. – Rybacy zawsze ginęli, jak to na morzu. Widocznie dopiero niedawno zaczęli to zauważać.

– Muerh beudy, muerh tauda – wyrecytował Ingold tonem bakałarza. – Tak to był wyśpiewał sławny tutejszy bard: morze żywi, morze uśmierca. Książę kazał sprawę zbadać komesowi, więc wy się już możecie o nią nie kłopotać. Nic mądrzejszego niż on, z całym szacunkiem, nie wymyślicie.

– I lepiej nie próbujcie, jeśliście na tyle mądrzy, by posłuchać dobrej rady – dodał Rejmus tonem wskazującym, że ten wątek rozmowy należy uznać za definitywnie zakończony.

Nie byli mu wrodzy i nie szukali zwady. Po prostu pili. Powinien był przyjąć to do wiadomości, przestać myśleć już o trupie na plaży i zagadce, jaka się z nim wiązała. A w każdym razie przestać o tym mówić. Wojacy chętnie posłuchaliby o orwańskiej piechocie i konnicy, o granicznej służbie. Jeszcze chętniej sami poopowiadaliby mu nowiny z okolicy. Nie trzeba było obserwować szanownego Rejmusa długo, by zauważyć, że należy do ludzi, którym sam kufel do szczęścia nie starcza, potrzebują jeszcze publiczności. Jego krzykliwy towarzysz sprawiał podobne wrażenie. Zapewne też nieczęsto trafiał im się do picia kompan ze stron dalszych niż pobliskie warownie.

Żegost nie musiał odrzucać tej gotowości i pewnie innego dnia nie zrobiłby tego. Posiedziałby z szanownymi przy stole do późnego wieczora i rozstał w przyjaźni, to, co myślał, zachowując dla siebie.

– A kto ma tego próbować? – rzekł. – Książę ma swoje tajemne sprawy, a szanowni wolą osuszać dzban niż nadstawić karku w pogoni za morskim potworem. Cóż się dziwić rybakom, że szukają rady u przejezdnego żołnierza?

Znowu zapadła cisza.

– Popatrzcie – Rejmus zwrócił się do współtowarzyszy. – Co o mnie wygadują te lizusy u dworu? Żem awanturny opój, czyż nie, Ingoldzie?

– Szanowni, szanowni, dajmy spokój. – Ingold rozłożył pojednawczo ręce. – Nasz gość nie zna po prostu...

– Żem awanturny opój! – Rejmus podniósł głos i rycerz w złotym łańcuchu nie próbował się z nim przekrzykiwać. – A zobaczcie. Czy ja dzisiaj piłem?

– Piłeś – potwierdzili obaj młodsi, przy czym blondyn nie wiadomo dlaczego plasnął radośnie dłonią o stół.

– Piłem. I co by zrobił awanturny opój, kiedy po całym dniu picia słyszy, jak jakiś wędrowny wojak obraża jego i jego przyjaciół? Co by zrobił? – Zawiesił na długą chwilę głos. – A ja co robię? Patrzcie!

Szanowny Rejmus ujął w dłoń wielki kufel i trzymając go przed sobą, z teatralnie groźną miną pochylił się nad stołem do Żegosta, aż przybysza owionął ciężki od nieprzetrawionego piwa oddech rycerza.

– Ja mu tłumaczę jak staremu przyjacielowi: nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Nic ci do tych rybaków, nic ci do naszego dzbana, a już zwłaszcza, powtarzam, zwłaszcza nic ci do sekretnych spraw naszego księcia pana. Napij się piwa albo tego tam swojego cienkusza, raduj człowiecze zmysły i nie dbaj o więcej.

Wygłosiwszy tę mowę, wyprostował się i patrząc w oczy Żegostowi, uniósł naczynie do ust. Żegost chcąc nie chcąc musiał zrobić to samo.

Wypili wszyscy.

– Święta racja, dobry człowieku – oznajmił Żegost, ocierając usta. – Nic mi do spraw waszego księcia. A jeszcze mniej do tego, jak się w nich dzielnie sprawują jego znani w całym księstwie rycerze.

Można było odnieść wrażenie, że mimo buzującego na palenisku ognia przy stole zrobiło się chłodniej. Żegost właściwie nie miał zamiaru powiedzieć tych słów. Pomyślały mu się same chwilę wcześniej, przed przemową Rejmusa, i przeczekawszy ją gdzieś na skraju pamięci, jakimś sobie znanym sposobem znalazły nagle drogę na język.

Gdyby szanowny Rejmus nie wypił wcześniej tyle piwa, być może udałoby mu się Żegosta zaskoczyć. Z pozoru zachował niewzruszoną twarz. Musiało go zdradzić coś nieuchwytnego, może drgnienie powieki, może minimalny, niezauważalny ruch dłoni. Żegost nie umiałby tego powiedzieć. Uchylił się odruchowo, niemal kładąc się na ramieniu Ingolda, który właśnie zaczął przywoływać jakąś kolejną starą sentencję. Piwo z Rejmusowego kufla chlusnęło mu obok twarzy, tylko kilka bryzgów wylądowało na kaftanie. Zaraz potem wystrzeliła w jego stronę ręka rycerza.

Żegost miękko odchylił się na ławie do tyłu, tak że przez moment jego plecy zawisły poziomo nad ziemią; palce szanownego, stojącego już i wyciągniętego nad stołem, prawie sięgnęły jego twarzy, ale zaraz Rejmus zmuszony był cofnąć się i wyprostować, by nie utracić równowagi.

Żegost, zaparłszy kolana o stół, poderwał się w tej samej chwili na równe nogi i porwawszy z blatu dzban z winem, obrócił go w dłoni, po czym z całym impetem wyrżnął szanownego w okoloną rudawym włosem łysinę.

Wbrew jego spodziewaniu Rejmus nie padł po ciosie. W pierwszym momencie ledwie nań zareagował, zamrugał tylko oczami i potrząsnął głową; wreszcie, po dobrej sekundzie, która wydawała się niezwykle długa, usiadł ciężko na ławie, jakby zdumiony, że przybysz mógł się ważyć na coś równie świętokradczego.

Ta chwila, podczas której pozostali szanowni wydawali się równie osłupieni, pozwoliła Żegostowi wyplątać nogi zza ławy.

– Szanowni, szanowni! – zapiał nerwowo Ingold. – Co wy ro...

Jasnowłosy Woyt, najtrzeźwiejszy chyba z całego towarzystwa, błyskawicznym zamachem rzucił ciężkim kuflem, który gwizdnął o włos od głowy Żegosta i roztrzaskał się o obmurowanie paleniska.

– Uspokójcie się! Co robi... – wrzask Ingolda zmieszał się z krzykiem nadbiegającego Platki, ale obydwu zagłuszył szanowny Rejmus. Wciąż jeszcze otrząsał się ze zdumienia, ocierając twarz zalaną winem i krwią z rozciętego brzegiem glinianej skorupy czoła, aż wreszcie podskoczył na równe nogi, rycząc do młodych drużynników:

– Woyt, Szabah! Ubić mi to ścierwo!

Żegost rzucił się w stronę drzwi. Tak nakazywał rozsądek: wypaść na otwartą przestrzeń, na podwórze, gdzie szybkość i zwinność ruchów zniweluje liczebną przewagę ociężałych po przepiciu przeciwników. Ale na drodze do drzwi stanął mu Woyt, który po rzucie kuflem, nie czekając na komendę Rejmusa, oparł się dłonią o blat i jednym skokiem przesadził stół, strącając zeń przy okazji gliniane dzbany i misy, po czym błyskawicznie wyszarpnął z pochwy przy pasie nóż. Długi na ponad łokieć, wąski nóż królewskich łuczników, często używany w tych okolicach przez piechotę – równie zdatny do walki na pokładzie łodzi, jak do żgnięcia w brzuch atakującego wierzchowca. Jeśli jasnowłosy drużynnik miał odrobinę wprawy w posługiwaniu się tym narzędziem, mógł mimo całej sprawności Żegosta nadziać go na żelastwo niczym prosiaka na rożen.

W otwartych drzwiach gospody zamigotało światło płonącej przed wejściem latarni; to wymykali się z izby przerażeni rybacy. Żegost, już rozpędzony do biegu, uskoczył za drewniany słup obwieszony rybackim ekwipunkiem. Miał jeszcze szansę prześlizgnąć się między stołami a ścianą, poza zasięgiem sztyletu blondyna, i dopaść otwartych drzwi.

Miał tę szansę tylko przez chwilę, zanim Ingold, zaniechawszy beznadziejnych prób zażegnania bójki, postąpił dwa kroki w stronę środka izby. Gdyby Żegost teraz spróbował sięgnąć ściany, miałby go w krytycznym momencie za plecami. Bez wątpienia należało zaryzykować – Ingold, najbardziej z całej czwórki niechętny bójce, może nie wykorzystałby tej okazji, aby palnąć go czymkolwiek w potylicę. Żegost nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Odskoczył odruchowo. Błąd – szansa na wydostanie się z gospody znikła. Przewracając za sobą jeden z wielkich stołów pośrodku izby, tak aby stworzyć przeszkodę na wypadek ataku blondyna, Żegost rzucił się ku miejscu, gdzie zostawił wcześniej swe podróżne sakwy i jedyną pamiątkę, jaką zabrał sobie z orwańskiej służby – lekki oficerski szponton na krótkim drzewcu, sięgającym od ziemi do ramienia.

Rycerze uzbroili się także. Szanowny Rejmus, wydostawszy się zza stołu, dobył z opartej pod ścianą pochwy długi, szeroki miecz piechura – broń w bitwie zabójczą, choć tu akurat, w ciasnej izbie, niezbyt poręczną. Podobny miecz, niewiele mniejszy, pojawił się w rękach Ingolda. Woyt pozostał przy swoim nożu, natomiast Szabah trzymał teraz krótki tasak, najpewniej zdobyczny, gdyż zwykle używali takich marynarze z wysp.

Ignorując błagania Platki, rycerze powoli obcho­dzili półkolem Żegosta, odpychając na boki stoły i ławy. Osaczony zdołał tylko zerwać ze ściany zdobiącą ją starą sieć. Ujął ją pośrodku lewą dłonią; wleczone po ziemi pływaki i małe ołowiane krężle zagrzechotały na po­lepie.

Mógł jeszcze spróbować przebić się do szynkwasu, ale wątpił, by wiodło tamtędy jakiekolwiek przejście na podwórze. Zresztą po chwili tę drogę zagrodzili Rejmus z chudzielcem. Dwaj pozostali zachodzili go od strony drzwi. Jednych od drugich oddzielał drewniany słup.

Ale Żegost przestał myśleć o ucieczce nie tylko dlatego. Zbliżająca się walka podnieciła go, jak to się dzieje z każdym prawdziwym żołnierzem. Ciało ożyło i nabrało lekkości, zniknął gdzieś męczący go przez cały wieczór smutek, myśli popędziły raźno. Miał ochotę zaśmiać się głośno, wywijając bronią.

COPYRIGHT©BYRafał A. ZiemkiewiczCOPYRIGHT©BYFabryka Słów sp. zo.o., LUBLIN 2005

WYDANIE I

ISBN 978-83-7574-464-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani wjakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana wśrodkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta

PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCEPiotr Cieśliński

ILUSTRACJEDominik Broniek

REDAKCJAKarolina Wiśniewska

KOREKTABarbara Caban, Magdalena Putek

SKŁADDariusz Nowakowski

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]