Cud nad Potomakiem. Amerykańskie zwycięstwo w wojnie o niepodległość - John Ferling - ebook

Cud nad Potomakiem. Amerykańskie zwycięstwo w wojnie o niepodległość ebook

John Ferling

0,0

Opis

Na kartach tej porywającej kroniki amerykańskich zmagań o niepodległość John Ferling przenosi czytelnika w sam środek ponurej wojennej rzeczywistości, odtwarzając ośmioletni konflikt, pełen heroizmu, cierpienia, tchórzostwa, zdrady i żarliwego oddania. Jak ukazuje Ferling, Ameryka była bliższa poniesienia klęski niż się obecnie uznaje. Generał Washington określił zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w najlepszy sposób, uznając je za „niemal cud”.

 

Cud nad Potomakiem to pouczający obraz amerykańskiego triumfu, w barwny sposób przedstawiający wszystkie najważniejsze starcia wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, począwszy od pierwszych strzałów na błoniach pod Lexington po kapitulację generała Cornwallisa pod Yorktown. Autor ukazuje, jak często los bitew zależał od rzeczy nieuchwytnych, takich jak umiejętność dowodzenia w ogniu walki, szczęście, popełniane błędy, nieustępliwość i element zaskoczenia. Ferling kreśli również przenikliwie portrety kluczowych postaci konfliktu, w tym generała Washingtona oraz innych amerykańskich oficerów i cywilnych przywódców. Część z nich, w tym sam Washington, jak się okazuje, nie dorównuje swej otoczonej kultem reputacji. Praca Ferlinga poświęcona jest również wielu bezimiennym ludziom, który pełnili służbę wojskową, niekiedy bez przerwy całymi latami, stawiając czoła niezliczonym niebezpieczeństwom i cierpiąc ogromną nędzę. Autor wyjaśnia, dlaczego decydowali się walczyć i poświęcać, uznając ich za zapomnianych bohaterów, którzy zapewnili Ameryce niepodległość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1532

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © John Ferling, 2007
Tytuł oryginałuAlmost a Miracle: The American Victory in the War of Independence
© Copyright 2007 by Oxford University Press, Ind. © All Rights ReservedAlmost a Miracle: The American Victory in the War of Independence, First Edition was originally published in English in 2007. This translation is published by arrangement with Oxford University Press Oświęcim 2019 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie: Maciej Balicki
Redakcja: Michał Swędrowski
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Projekt okładki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8178-251-7
Pełna lista wydanych publikacji i sprzedaż detaliczna:www.napoleonv.pl
KonwersjaeLitera s.c.
.

Na kartach tej porywającej kroniki amerykańskich zmagań o niepodległość John Ferling przenosi czytelnika w sam środek ponurej wojennej rzeczywistości, odtwarzając ośmioletni konflikt, pełen heroizmu, cierpienia, tchórzostwa, zdrady i żarliwego oddania. Jak ukazuje Ferling, Ameryka była bliższa poniesienia klęski niż się obecnie uznaje. Generał Washington określił zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w najlepszy sposób, uznając je za „niemal cud”.

Cud nad Potomakiem to pouczający obraz amerykańskiego triumfu, w barwny sposób przedstawiający wszystkie najważniejsze starcia wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, począwszy od pierwszych strzałów na błoniach pod Lexington po kapitulację generała Cornwallisa pod Yorktown. Autor ukazuje, jak często los bitew zależał od rzeczy nieuchwytnych, takich jak umiejętność dowodzenia w ogniu walki, szczęście, popełniane błędy, nieustępliwość i element zaskoczenia. Ferling kreśli również przenikliwie portrety kluczowych postaci konfliktu, w tym generała Washingtona oraz innych amerykańskich oficerów i cywilnych przywódców. Część z nich, w tym sam Washington, jak się okazuje, nie dorównuje swej otoczonej kultem reputacji. Praca Ferlinga poświęcona jest również wielu bezimiennym ludziom, który pełnili służbę wojskową, niekiedy bez przerwy całymi latami, stawiając czoła niezliczonym niebezpieczeństwom i cierpiąc ogromną nędzę. Autor wyjaśnia, dlaczego decydowali się walczyć i poświęcać, uznając ich za zapomnianych bohaterów, którzy zapewnili Ameryce niepodległość.

Generał George Washington. Rzeźba Jeana Antoine’a Houdona z około 1786 roku (National Portrait Gallery, Smithsonian Institution, Waszyngton; dar Joe L. i Barbary Albrittonów; nabyte przez Robert H & Clarice Smith Gallery).

PRZEDMOWA

Mój świat, tak jak większości Amerykanów żyjących po 1939 roku, został w ogromnej mierze ukształtowany przez wojnę. Niemałe znaczenie miał dla mnie niesamowity dobrobyt, jaki nastał na skutek zwycięstwa Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej. Zapewnił mi on możliwości niedostępne dla moich rodziców. Mój ociec wychował się w rodzinie robotniczej, ukończył szkołę średnią w 1928 roku, a następnie, tak jak jego przodkowie, natychmiast rozpoczął pracę. Tak wyglądało przeznaczenie 90 procent amerykańskich mężczyzn z jego pokolenia. Ja ukończyłem szkołę średnią 12 lat po zakończeniu II wojny światowej, po czym, jak ponad połowa moich kolegów z pełnego zakładów petrochemicznych miasteczka na teksaskim wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, udałem się do college’u.

Ostatecznie zostałem profesorem historii. Im bardziej zgłębiałem dzieje Stanów Zjednoczonych, tym większe zdobywałem przekonanie, że moje pokolenie nie jest jedynym, na które ogromny wpływ miała wojna. Konflikt zbrojny ukształtował mój świat w równie wielkim stopniu, w jakim dotykał wiele generacji Amerykanów. Wkrótce zacząłem przeznaczać znaczną część swych wykładów na tematykę konfliktów zbrojnych toczonych przez Stany Zjednoczone. Nie minęło dużo czasu, a zająłem się prowadzeniem seminariów dotyczących wojny o niepodległość. Utworzyłem też kursy o amerykańskiej historii wojskowości. Moja pierwsza książka traktowała o lojalistach w czasie rewolucji amerykańskiej, w tym o ich służbie w szeregach wojsk brytyjskich. Przez lata nigdy nie oddalałem się zbytnio od tematu rewolucji.

W końcu udało mi się zrealizować od dawna przyświecający mi cel: napisać historię wojny o niepodległość. W ostatnim czasie nosiłem się z zamiarem stworzenia militarnej historii rewolucji amerykańskiej, która stanowiłaby uzupełnienie mojej wcześniejszej pracy dotyczącej historii politycznej, A Leap in the Dark. Urok wojny o niepodległość staje się dla mnie coraz bardziej nieodparty. Był to konflikt na ogromną skalę. Gdy walki dobiegały już końca, John Adams stwierdził, że rewolucja amerykańska podpaliła całą kulę ziemską. Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych przerodziła się w wojnę globalną. Starcia toczono od Florydy do Kanady, od Karaibów do Afryki i Indii, a także na odległych oceanach. Konflikt osiągnął tak wielką skalę, że prawdopodobnie nie było człowieka, który żyjąc w Ameryce Północnej na wschód od Appalachów, nie został nią dotknięty. Proporcjonalnie spośród wszystkich innych amerykańskich wojen tylko jedna, secesyjna, przyniosła większe straty. Zginęło wielu cywilów, w tym Indian i mieszkańców niektórych miejscowości na wybrzeżu; obie te grupy umyślnie brano na cel. Ogromna liczba ludzi padła ofiarą chorób roznoszonych nieświadomie przez żołnierzy obu stron. W momencie wybuchu wojny, jak przyznał Adams w 1775 roku, nikt nie był w stanie przewidzieć jej konsekwencji. Wielu Amerykanów wierzyło natomiast, że walczą o stworzenie nowego świata, pełnego większych możliwości. W pięćdziesiątą rocznicę uzyskania niepodległości większość wolnych Amerykanów sądziła, tak jak ja w odniesieniu do triumfu Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej, że zwycięstwo w wojnie rewolucyjnej pozwoliło zbudować lepszy świat, w którym mogli oni cieszyć się z rzeczy nieosiągalnych dla ich rodziców.

Gdy zwycięstwo znajdowało się w zasięgu ręki, George Washington stwierdził, że to niemal cud, że Amerykanie wygrali wojnę. Tych słów użyłem w tytule niniejszej książki. Niemniej jednak można się zdumiewać, że Brytyjczycy nie zostali już wcześniej zmuszeni do opuszczenia kolonii w Ameryce Północnej. Jednocześnie niezwykłe wydaje się, że po latach krwawych starć nie zawarto porozumienia zapewniającego zdecydowane zwycięstwo jednej ze stron. W książce tej próbuję wytłumaczyć, dlaczego Amerykanie wygrali wojnę, a Brytyjczycy, mimo licznych atutów, przegrali ją. Jeden z głównych poruszanych tu wątków dotyczy faktu, że wojna nie musiała skończyć się wielkim amerykańskim triumfem; odmienny rezultat był bardziej prawdopodobny, niż wielu ludzi zdaje sobie sprawę. Opisuję także sposób, w jaki toczono wojny w XVIII wieku. Staram się dociec, jak konflikt był odbierany przez żołnierzy i cywilów. Oceniam dowódców i usiłuję uchwycić punkty zwrotne. Wojnę tę, jak większość w historii, wypełniały różne możliwości i wybory. Przywódcy decydowali, czy ruszać na wojnę i kiedy to robić. Mężczyźni postanawiali, czy chcą służyć w wojsku, czy też nie, oczywiście jeśli mogli wybierać. Żołnierze pod ostrzałem decydowali o tym, jak walczyć i czy w ogóle walczyć. Od nich zależał również sposób traktowania jeńców i cywilów. Rządy ustalały cele wojny. Generałowie, często we współpracy z cywilnymi oficjelami, wybierali strategiczne plany i cele.

Choć od 30 lat piszę o różnych aspektach wojny o niepodległość, w niektórych przypadkach moje podejście zmieniało się, w miarę jak zagłębiałem się w konflikt, starając się zajrzeć w każdy kąt i szczelinę. Ujrzałem zarówno więcej błędów, jak i wspaniałych cech w przywództwie Washingtona, bardziej doceniłem Nathanaela Greene’a, a Charlesa Lee zacząłem traktować jako wyjątkowo tragiczną postać, człowieka posiadającego niegdyś pierwszorzędne żołnierskie cnoty, jednak obarczonego zgubnymi ułomnościami charakteru. Lepiej zrozumiałem trudności, z jakimi mierzyli się dowódcy po obu stronach. O ile historia niedoli amerykańskich żołnierzy jest dobrze znana, w ich doświadczeniach znalazłem więcej odcieni szarości niż to się ludziom często wydaje. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie ciężka sytuacja w szeregach brytyjskich wojsk regularnych. Co najważniejsze, doszedłem do wniosku, że kluczowe znaczenie dla wyniku wojny o niepodległość miała kampania na Południu, a więc ta część konfliktu, która nierzadko jest deprecjonowana. W konsekwencji książka została podzielona na niemal równe części, opisujące kolejno działania na Północy do 1778 roku i te, do jakich doszło później na Południu.

Uwaga dotycząca stylu: we wszystkich cytatach pozostawiłem pisownię z oryginalnych źródeł. Mam nadzieję, że pomoże to czytelnikom w zrozumieniu autorów oraz ich czasów.

Książka ta powstawała przez wiele lat. W tym czasie nagromadziły mi się długi wdzięczności. Wielu badaczy szczodrze odpowiedziało na moje pytania, przekazując mi bardzo pomocne spostrzeżenia oraz informacje. Chciałbym podziękować Paulowi Koppermanowi, Caroline Cox, Davidowi Hackettowi Fischerowi, George’owi A. Billiasowi, Robertowi F. Jonesowi, Stanowi Deatonowi, Nancy Hayward, Judith Van Buskirk, Holly Mayer, Walterowi Dornfestowi, Mary Thompson, Walterowi Toddowi, Kenowi Noe, Keithowi Bohannonowi, Steve’owi Goodsonowi, Peterowi Drummeyowi, Sydneyowi Bradfordowi, Robertowi E. Mulliganowi jr., Johnowi Maassowi i Gregory’emu Urwinowi. Trzy osoby przeczytały cały rękopis lub jego fragmenty. Jim Sefcik pomógł mi w kwestiach stylistycznych i służył radą w sprawie bibliografii. Znalazł też dla mnie dokumenty w odległych archiwach. Edward Lengel przekazał mi swoje spostrzeżenia i wskazówki dotyczące Washingtona oraz niezliczonych spraw związanych z armią, wojną i licznymi bitwami. Spośród wszystkich tych osób najbardziej pomocny okazał się jednak mój przyjaciel Matt deLesdernier, który często zamieniał się z odnoszącego sukcesy biznesmena w adiustatora oraz historyka, chętnie dzieląc się swą ogromną wiedzą o wojnie rewolucyjnej.

W stopniu większym niż ktokolwiek może sobie wyobrazić jestem wdzięczny za miłą i zawsze ochoczą pomoc ze strony Angeli Mehaffy i Laury Hartman z Biblioteki Irvine’a S. Ingrama w University of West Georgia. Zdobyły one dla mnie ogromną liczbę książek i artykułów poprzez wypożyczalnię międzybiblioteczną. Elmira Eidson i Stacy Brown przechowywały kopie dysków mojego komputera. Peter Ginna po raz czwarty nadzorował powstawanie mojej książki od samego początku prac aż do ukończenia rękopisu. Wielokrotnie korzystałem z jego uwag i porad. Gdy przeniósł się do innego wydawnictwa, moim redaktorem została Susan Ferber. Mam wobec niej specjalny i ogromny dług wdzięczności. Zajęła się rękopisem powstającym od lat, od razu zaczęła jednak traktować go tak, jak gdyby był jej własnym. Żaden pisarz nie może prosić redaktora o więcej, żaden autor nie może też spodziewać się, że jego redaktor wykaże się większą cierpliwością, energią i entuzjazmem, niż Susan. Chciałbym podziękować również mojej adiustatorce Brigit Dermott za pomoc w udoskonaleniu rękopisu. Helen Mules po raz czwarty zajmowała się finalizowaniem prac nad moją książką i powołała ją do życia. Jak zawsze współpraca z nią stanowiła czystą przyjemność.

Moja żona Carol wzięła na siebie ciężar życia ze zbyt często zajętym i rozkojarzonym autorem. Jak zwykle wykazywała się zrozumieniem i wspierała mnie w pracy.

John Ferling

26 września 2006 roku

WSTĘP

„MÓJ KRAJ, MÓJ HONOR, MOJE ŻYCIE”:ODWAGA I ŚMIERĆ W CZASIE WOJNY

Był 18 października 1776 roku. Kapitan Wiliam Glanville Evelyn, wspaniale prezentujący się w swym brytyjskim mundurze, stał na czarnej jak smoła barce. Pierwsze, pomarańczowe promienie słońca lśniły na spokojnych wodach Zatoki Pelham, powyżej Manhattanu. Wszędzie dookoła, na niezliczonych łodziach, znajdowali się żołnierze. Brali udział w operacji, która rozpoczęła się kilka godzin wcześniej, gdy panowała jeszcze ciemna i chłodna noc. Evelyn i jego towarzysze nie mogli ucieszyć się bardziej na widok słońca. Ich stopy i dłonie zdrętwiały od okropnego jesiennego chłodu, który przeszywał ich do kości. W miarę jak z każdą minutą robiło się jaśniej, żołnierze, kołysząc się łagodnie w łodziach, wpatrywali się w wybrzeże, szukając znaków obecności nieprzyjaciela. Niczego jednak nie zauważyli. Plaża była opuszczona, a noc wciąż przywierała do nieruchomych drzew w głębi lądu.

Byli to żołnierze brytyjskich wojsk regularnych oraz ich niemieccy sprzymierzeńcy, łącznie około 4 tysięcy ludzi. W każdej łodzi kilku z nich męczyło się z długimi wiosłami, stękając co chwila w trakcie próby dotarcia do lądu. Pośrodku każdej łodzi, między wioślarzami, siedziały naprzeciwko siebie dwa rzędy ludzi, dygoczących i zastanawiających się z niepokojem, co ich czeka. Co jakiś czas słychać było nerwowy kaszel i brzęk obijających się o siebie karabinów. Poza tym panowała jednak cisza. Na całej długości łodzi stali oficerowie. Często zdarzało się, że byli to chorążowie, młodzi mężczyźni, nierzadko wciąż nastolatkowie. Znajdowali się tam też kapitanowie i dowódcy kompanii, tacy jak Evelyn. On sam stał na dziobie barki przewożącej żołnierzy z 4. Pułku Piechoty King’s Own. Był 34-letnim weteranem. W poprzedniej wojnie walczył w Europie, a w tej w Massachusetts i na Long Island.

Kapitan William Glanville Evelyn. Autoportret wykonany we wrześniu 1776 roku. Evelyn, dowódca 7. kompanii 4. Pułku Piechoty (King’s Own) i zawodowy oficer w armii brytyjskiej, zaczął cenić zdolności wojskowe rebeliantów i zginął, walcząc przeciwko nim.

Evelyn i jego towarzysze mieli wylądować na Pell’s Point, postrzępionym, podłużnym fragmencie lądu wcinającym się w Cieśninę Long Island. Znaczenie samego Pell’s Point nie było duże; za miejscem tym biegły jednak drogi łączące Manhattan z lądem stałym. Armia Kontynentalna, czyli wojska lądowe nowo powstałych Stanów Zjednoczonych, zaczęła ewakuować Manhattan po serii katastrof wojskowych. Żywiono nadzieję, że uda się jej znaleźć schronienie na wzniesieniach na północ od Nowego Jorku. Evelyn i jego towarzysze mieli przeprowadzić szybkie natarcie i odciąć rebeliantom drogę odwrotu, łapiąc ich w potrzask na Manhattanie. Możliwe było, że w razie powodzenia tego planu rewolucja amerykańska dobiegnie końca.

Pułkownik John Glover. Anonimowa kopia wykonanego ołówkiem rysunku Johna Trumbulla, data nieznana. Glover późno przyłączył się do powszechnego ruchu sprzeciwu wobec władzy brytyjskiej, służył jednak z poświęceniem i odwagą przez niemal całą wojnę.

Mało brakowało, a szczęście opuściłoby Amerykanów. Pewien oficer Armii Kontynentalnej z Delaware stwierdził, że w niebezpieczeństwie znalazł się „los kampanii i amerykańskich wojsk”. Jedynie „wyjątkowe starania i desperackie męstwo” mogły ocalić oddziały Washingtona i całą sprawę, jak pisał w przeddzień lądowania „czerwonych kurtek” pułkownik John Haslet[1].

Choć Brytyjczycy ich nie widzieli, żołnierze Armii Kontynentalnej znajdowali się niedaleko plaży w Pell’s Point. Dwa dni wcześniej Washington rozmieścił cztery pułki z Massachusetts w Eastchester w pobliżu wybrzeża, by zabezpieczały jego flankę. Generał osobiście przeprowadził rekonesans terenu i doszedł do wniosku, że nieprzyjaciel wyląduje prawdopodobnie między New Rochelle i Pell’s Point, aby odciąć mu drogę odwrotu[2]. Z rozwagą wybrał jednostki mające udać się do Eastchester. Jeśli w szeregach rebeliantów znajdowali się jacyś prawdziwi weterani, to byli nimi ci mężczyźni z Nowej Anglii. Część z nich brała udział w walkach wzdłuż drogi do Concord, jakie stoczono 18 miesięcy wcześniej, w pierwszym dniu wojny. Większość służyła rok lub dłużej. Trzy z pułków prowadzili doświadczeni ludzie, którzy w latach 50. walczyli w szeregach oddziałów z Massachusetts w wojnie z Francuzami i Indianami. Wielu żołnierzy pracowało przed wojną na morzu; byli to twardzi mężczyźni, przyzwyczajeni do niebezpieczeństw w swych cywilnych zawodach. Dowodził nimi pułkownik John Glover, którego Washington uznał za godnego zaufania oficera, ujrzawszy go w akcji podczas walk o Nowy Jork. Od Glovera i jego ludzi nie oczekiwano pokonania lądujących Brytyjczyków. Mieli tylko powstrzymywać ich na tyle długo, aby reszta Armii Kontynentalnej mogła przeprowadzić odwrót z Manhattanu. Na wojnie zdarza się czasami, że dowódcy przeznaczają część swych ludzi na straty, poświęcając ich dla ogólnego dobra. Glover miał stanąć naprzeciwko znacznie przewyższającego go liczebnie przeciwnika i mógł zastanawiać się, czy jemu przypadło takie właśnie zadanie.

Gdy pierwsze tego dnia blade promienie słońca pojawiły się nad horyzontem, Glover w Eastchester wspiął się na pagórek i spojrzał przez lunetę w stronę odległej o niemal 5 km Cieśniny Long Island. Jego oczom ukazało się wówczas 200 barek kierujących się na Pell’s Point. Natychmiast zrozumiał, że Washington miał rację. Zdał sobie także sprawę, że Brytyjczycy zdołają wylądować, zanim jego oddziały dotrą na plażę. Musiał stawić czoła nieprzyjacielowi w głębi lądu. Działając pospiesznie, Glover wprawił swe jednostki w ruch, maszerując na ich czele na południe wzdłuż drogi do Split Rock. Wiedział, że Brytyjczycy będą musieli skorzystać z tego samego traktu.

Gdy Amerykanie ruszali do bitwy, kapitan Evelyn i jego ludzie lądowali na brzegu. Choć nie napotkali oporu, każdy z nich w momencie znalezienia się na plaży popatrzył w głąb lądu. Niczego nie zobaczyli. Ani śladu przeciwnika. Niektórzy odważyli się pomyśleć, że być może dzień minie bez walki.

Wysadzenie na brzeg 4 tysięcy ludzi i sześciu ciężkich dział było czasochłonnym zadaniem. Natychmiast po wylądowaniu pierwszych żołnierzy na skraju plaży rozmieszczono czujki, chcąc zabezpieczyć się przed atakiem z zaskoczenia. Ci, którym nie wyznaczono takiego obowiązku, zajęli się wyładowywaniem zaopatrzenia, koni i trudnej do przemieszczania artylerii. Przygotowano ogniska dla oficerów; część z nich zaparzyła sobie herbatę, czekając na dalsze rozkazy. Wielu żołnierzy, przemoczonych po wykonaniu prac na plaży, stało bezczynnie w przenikliwym chłodzie. Około godziny 9 rano hrabia Cornwallis ruszył ze znacznymi siłami piechoty lekkiej w głąb lądu, aby zabezpieczyć prawą flankę wzdłuż drogi do Split Rock. Jednocześnie niewielka straż przednia, licząca nieco ponad 100 ludzi, została wysłana z zadaniem zbadania samego traktu i sprawdzenia, czy w jego okolicy przebywają rebelianci.

W tym czasie kontynentalni znajdowali się już na miejscu. Zostawiwszy jeden pułk w odwodzie na tyłach, Glover rozmieścił swoją straż przednią, złożoną z 40 żołnierzy, na drodze, w odległości 2,5 km od plaży. Resztę brygady, to jest trzy pułki mające łącznie około 650 ludzi, rozlokował w kilkusetmetrowych odstępach po obu stronach drogi do Split Rock. Żołnierze ukryli się za oznaczającymi granice posesji kamiennymi murkami, którymi usłany był okoliczny krajobraz. Kontynentalni musieli długo czekać na zbliżającą się bitwę. Minęło 30 minut. A potem kolejne pół godziny, bardziej denerwujące od pierwszego. Dla wielu ludzi czekanie było gorsze od samej walki. Tak jak na każdej wojnie, żołnierze zaczynali w takiej chwili rozmyślać, co może się zdarzyć. Czy zostaną wzięci do niewoli, ranni, zabici? Czy może, co z tego wszystkiego chyba najgorsze, zhańbią się przed swymi towarzyszami? Dla zabicia czasu ludzie sprawdzali broń, nerwowo powtarzając raz po raz tę czynność. Upewniali się, że amunicję będą mieli pod ręką. Większość milczała, choć kilku mężczyzn przechwalało się, mając nadzieję, że zrobią w ten sposób wrażenie na innych i sami zachowają spokój. Wielu ludzi się modliło.

Udekorowane ażurowymi chmurami przedpołudniowe niebo zmieniło kolor na jasnoniebieski, gdy „straż przednia” Glovera, jak on sam ją nazywał, zauważyła pierwszą brytyjską jednostkę posuwającą się drogą do Split Rock. Do tej pory czas mijał powoli, lecz teraz wydarzenia zaczęły następować w szybkim tempie. Amerykanie, znajdujący się pośród drzew rosnących wzdłuż traktu, przygotowali się i wytężyli wzrok, by dojrzeć nieprzyjaciela. Nagle usłyszeli za sobą ciężkie uderzenia kopyt. Nadjechał Glover, który dotąd również czekał i prowadził obserwację. Starał się wyglądać niewzruszenie, jednak później przyznał, że strach niemal wziął nad nim górę. „Och, jakże niespokojny był mój umysł – wspominał. – Mój kraj, mój honor, moje życie, wszystko, co było mi drogie” znalazło się w niebezpieczeństwie. Wolałby, żeby na miejscu znajdował się jakiś generał, który wziąłby na siebie odpowiedzialność[3]. Wkrótce Brytyjczycy znaleźli się w odległości 1000 m. Później 750 m. Gdy czerwone kurtki były oddalone o zaledwie 500 m, Glover ze spokojem i pewnością wydał swym ludziom rozkaz natarcia.

Gdy zaledwie 50 m otwartej, biegnącej odludziem drogi dzieliło Brytyjczyków od kontynentalnych, dowódca czerwonych kurtek nakazał swym podwładnym otworzyć ogień. Dał się słyszeć trzask, a linię Brytyjczyków okryła smuga gryzącego dymu. Ani jeden Amerykanin nie został trafiony w wyniku salwy. Żołnierze z Nowej Anglii natychmiast odpowiedzieli ogniem. Lepiej strzelali lub po prostu mieli więcej szczęścia, bowiem upadło czterech nieprzyjaciół. Żadna ze stron nie ruszyła się. Brytyjczycy oddali kolejną salwę. Tym razem kilku kontynentalnych upadło, jednak pozostali wystrzelili raz jeszcze. Amerykanie byli niezwykle „spokojni i opanowani”. Jak stwierdził jeden z ich oficerów, zachowywali się, jak gdyby strzelali „do stada gołębi lub kaczek, nie okazując w ogóle strachu, ani zdezorientowania”[4]. Każda ze stron oddała pięć salw. Część ludzi odniosła rany, kilku, w tym dwóch kontynentalnych, zginęło. W obliczu przewagi liczebnej wroga Glover nakazał odwrót. Żołnierze wykonali ten manewr, zachowując porządek, co zapewne uczynić mogli jedynie weterani. Niektórzy zostali na stanowiskach i prowadzili ostrzał, podczas gdy ich towarzysze się wycofywali; następnie sami ruszali pospiesznie do tyłu pod ogniem osłonowym tych, którzy już tam dotarli. Brytyjczycy przez chwilę nie ruszali się z miejsca, ale doszedłszy do wniosku, że rebelianci uciekają w panice, wydali z siebie głośny okrzyk „Hura!” i ruszyli biegiem za swą ofiarą. Trafili prosto w zasadzkę. Gdy tylko czerwone kurtki zbliżyły się do wycofującego się wroga, żołnierze wysuniętego najdalej do przodu pułku Glovera powstali zza kamiennego murku i oddali w ich stronę zabójczą salwę. Następnie rebelianci przeskoczyli murek i ruszyli na zaskoczonego przeciwnika. W mgnieniu oka brytyjska straż przednia stanęła w obliczu przeważającego nieprzyjaciela. Czerwone kurtki załamały się i uciekły[5].

Kapitan Evelyn i pozostający wciąż na plaży Brytyjczycy słyszeli wymianę ognia, do której doszło w głębi lądu. Teraz wszystko było już jasne: tego dnia miało dojść do bitwy. Dla Evelyna perspektywa ta nie należała do niepożądanych. Był żołnierzem, członkiem wojsk regularnych, profesjonalistą. Walka stanowiła jego pracę, znalazł się w Ameryce i zdecydował się tam pozostać, by ją wykonywać. Należał do zwolenników wojny, wierzył, że jest konieczna, cieszył się z jej wybuchu i nie mógł doczekać się udziału w starciu. Wykazywał się gorliwością, jaka dla wielu byłaby dziwna, a nawet odrażająca. Teraz nadszedł jego czas. Kilka chwil po tym, jak dały się słyszeć strzały, całość sił brytyjskich ruszyła naprzód. Towarzysze broni potrzebowali pomocy. Należało wykonać zadanie. Buntownicy musieli zostać odparci.

Evelyn urodził się w Irlandii w 1742 roku, w dobrze sytuowanej rodzinie, jako syn anglikańskiego pastora. Pod koniec wojny siedmioletniej, będąc młodym mężczyzną, zaciągnął się do wojsk brytyjskich. Uczynił to odpowiednio wcześnie, by wziąć jeszcze udział w walkach na terenie Niemiec. Po zawarciu pokoju siły zbrojne dokonały cięć, w związku z czym Evelyn zakończył służbę, pobierając połowę żołdu. Ponieważ nie był żonaty (i nigdy się nie ożenił), mieszkał z rodzicami przez kolejne cztery lata, do momentu przywrócenia w szeregi armii. Pięć miesięcy po herbatce bostońskiej pułk King’s Own wyruszył do kolonii. Była to pierwsza podróż Evelyna do Ameryki. 13 czerwca 1774 roku, niemal równo sześć miesięcy po zajściach w Bostonie, młody oficer zszedł ze swą kompanią na brzeg w tym właśnie mieście. Evelyn miał już ponad 30 lat i charakteryzował się imponującym wyglądem. Mierzył 178 cm wzrostu i górował nad większością żołnierzy służących w wojskach brytyjskich. Był drobnej budowy ciała, miał długie, czarne włosy i łagodne rysy twarzy, w tym niemal subtelne usta. Na pierwszy rzut oka zdawał się bardziej pasować do kariery prawniczej lub akademickiej. W jego ciemnych oczach widać było jednak twardość, świadczącą o wytrzymałości i odwadze[6].

Żołnierze King’s Own prezentowali się wspaniale, a także dość pstrokato, gdy w ten ciepły, letni dzień maszerowali z portu brukowanymi ulicami Bostonu. Każdy z nich miał na sobie czerwoną kurtkę mundurową z wyłogami i mankietami w kolorze niebieskim ze srebrną obwódką. Szeregowi żołnierze nosili niebieskie spodnie i czerwone kamizelki, a oficerowie, między innymi Evelyn, czerwone spodnie i niebieskie kamizelki o srebrnym obszyciu. Wszystkie mundury miały białe sznurki na guziki z niebieskim obszyciem. Evelyn i większość żołnierzy posiadała czarne kapelusze z białą obwódką. Każdy z oficerów nosił białą perukę i szpadę. Większość żołnierzy uzbrojona była natomiast w karabiny skałkowe[7].

Przypominało to marsz prosto do jaskini lwa. Jedynie nieliczni bostończycy ukrywali swą nienawiść do okupacyjnych, jak je określali, wojsk brytyjskich. Jednakże, mimo napotykanej często wrogości, a także konieczności spędzenia nieprzyjemnej jesieni w namiotach w parku Boston Common i czekania, aż w końcu dostępne staną się miejsca w koszarach, Evelyn pod wieloma względami polubił miasto. Uznał Boston za ładne miejsce, a jego klimat za dobry, przynajmniej do momentu doświadczenia pierwszej zimy w Nowej Anglii. Jedzenie było wyśmienite. Dysponowano obfitym zapasem owoców morza, a także zupą żółwiową, w której kapitan posmakował. Madera i owoce tropikalne, również należące do jego ulubionych, były nieustannie dostępne. Evelynowi w Bostonie podobało się właściwie wszystko, prócz jego mieszkańców. Nazywał ich „jankeskimi szujami” oraz „bandą kanalii i tchórzy”. Za najgorsze uznawał kongregacyjne duchowieństwo, stanowiące według niego „grupę uświęconych łotrów”, zajmującą się podżeganiem do buntu, a nie nauczaniem chrześcijaństwa. Zwykłych obywateli nie miał w dużo większym poważaniu. Sprawiali kłopoty, byli podstępni, rozpasani i nikczemni, a także nieuczciwi. Gdy odwiedzał ich sklepy, stawiali mu rzekomo twarde warunki i zwykle go oszukiwali. Bostońscy kupcy, jak stwierdził, „sprzedaliby nawet Królestwo Niebieskie”, jeśli tylko przyniosłoby im to jakikolwiek zysk[8].

Przez pierwszy rok spędzony w Bostonie Evelyn starał się zrozumieć bunt Amerykanów. Niektóre z jego konkluzji były wyjątkowo światłe. Zdał sobie sprawę, że niemal wszyscy koloniści chcieli posiadać większą kontrolę nad własnym życiem. Nie wydaje się, by idea ta zbytnio go odstręczała, choć zauważył, że sytuacja Amerykanów była znacznie mniej „męcząca”, niż sądził. Po zaledwie kilku tygodniach w Bostonie doszedł do wniosku, że duża część jego mieszkańców pragnie amerykańskiej niepodległości, choć nikt nie mówił tego publicznie. Evelyn wywnioskował również, że grupka „rzutkich, ambitnych demagogów”, którym, nie miał wątpliwości, przewodził Samuel Adams, zbiła kapitał na niezadowoleniu ludności, aby zyskać zwolenników. Kapitan był także przekonany, że niewielu podżegaczy wierzyło w osiągnięcie niepodległości za ich życia. Nie sądził, by Adams i inni intryganci odważyli się na wojnę. Cel prowokatorów, jak stwierdził, stanowiło jedynie „zyskanie czegoś bliższego” niepodległości, postawienie spraw na ostrzu noża, podjęcie ryzyka na skutek założenia, że „wrażliwość i łaskawość” Brytyjczyków sprawią, iż Londyn cofnie się zanim wybuchną walki, nadając amerykańskim kolonistom większą autonomię.

Kapitan Evelyn miał nadzieję, że tak się nie stanie i w to nie wierzył. W pierwszym liście z Ameryki, napisanym latem 1774 roku, przewidywał, że kryzysowi nie zaradzi pokojowe rozwiązanie. Wielka Brytania będzie musiała użyć siły, aby zdusić rebelię i utrzymać Amerykę „w stanie podległości”. Nie uważał, że zgniecenie kolonialnych dysydentów będzie trudnym zadaniem i liczył, że weźmie udział w działaniach wojennych prowadzonych w tym celu. Sześć miesięcy po przybyciu do Massachusetts Evelyn otrzymał propozycję przeniesienia do innego pułku, mającego opuścić Amerykę, lecz jej nie przyjął. Był przekonany, że z kolonialnymi radykałami należy obejść się surowo i „uczynić przykład dla przyszłych pokoleń”. Chciał ruszyć wraz z armią do walki[9].

Jego marzenie się spełniło. 19 kwietnia 1775 roku pułk King’s Own, z Evelynem w szeregach, wziął udział w operacji mającej na celu zniszczenie arsenału buntowników w Concord, około 30 km na zachód od Bostonu. Był to krwawy dzień. Evelyn wyszedł z niego bez żadnych obrażeń, ale wstrząśnięty. Zaskoczyło go, że mieszkańcy Nowej Anglii nie są „zbyt wielkimi tchórzami”, by walczyć. Był oszołomiony faktem, że tak wielu spośród nich ruszyło do bitwy i walczyło z niesamowitą „brawurą”. „Cały kraj jest pod bronią”, pisał z niedowierzaniem. Evelyn natychmiast sporządził testament. Zdecydował się zostawić całą rodzinną posiadłość Peggie Wright, służącej jego rodziny, z którą nawiązał bliższe stosunki, przebywając w domu w okresie, gdy utrzymywał się z połowy żołdu, i która towarzyszyła mu w podróży do Ameryki[10].

Podejście Evelyna zmieniło się jeszcze bardziej w czerwcu, po bitwie pod Bunker Hill, w której pułk King’s Own poniósł ciężkie straty. Raz jeszcze kapitan wyszedł z walki bez szwanku, ale teraz zaczął nazywać rebeliantów z Nowej Anglii „wyjątkowo niebezpiecznymi nieprzyjaciółmi”. W jednym z listów pisał, że wojowaniem trudni się każdy mężczyzna z Massachusetts mający od 15 do 50 lat. Nie uważał już, że armia brytyjska w Ameryce jest wystarczająca silna do poskromienia owej jankeskiej „buntowniczej rasy”. Dodawał, że konieczne jest przysłanie ogromnych posiłków, a jeśli wojska brytyjskie chcą wygrać wojnę, muszą zacząć postępować bezdusznie. Pisał, że Londyn powinien „odłożyć na bok fałszywą humanitarność” i pozwolić armii na „spustoszenie” Nowej Anglii. Ponieważ wokół niego ginęli ludzie, Evelyn stawał się coraz bardziej zaniepokojony własną śmiertelnością. „Nie mogę pozbyć się niepokoju”, przyznał. Bał się, że kiedyś może go trafić „zabłąkana kula”[11].

Zimą przełomu 1775 i 1776 roku Evelyn spędził kilka trudnych tygodni w Bostonie. Przez część tego okresu pełnił służbę na Bunker Hill, gdzie wraz z żołnierzami sypiał w namiotach w niegościnnym terenie. Na początku 1776 roku został wysłany z pułkiem na Południe, w ramach nieudanej próby odbicia Charleston w Karolinie Południowej. Do głównych sił powrócił w lipcu, na tyle wcześnie, by wziąć udział w kampanii nowojorskiej. Latem uczestniczył w licznych starciach. Cieszyły go sukcesy armii, był jednak rozczarowany, jak napisał w ostatnim liście przed lądowaniem pod Pell’s Point, że szybkie i „łatwe zwycięstwo” na Long Island oraz kolejne na Manhattanie nie usatysfakcjonowało w pełni jego wrodzonej, niemal tajemniczej porywczości i zapału do bitwy[12].

Pułkownik Glover, amerykański dowódca pod Pell’s Point, stanowił w dużej mierze przeciwieństwo kapitana Evelyna. Był starszy o 12 lat i urodził się w biednej rodzinie, jako wnuk i syn cieśli z Salem w Massachusetts. Jego ojciec zmarł, zanim Glover osiągnął wiek szkolny. Od tego czasu on i jego trzej bracia byli wychowywani przez matkę. Pod koniec okresu dorastania zaczął zarabiać na życie jako szewc w Marblehead. W wieku 22 lat zawarł związek małżeński w Kościele kongregacyjnym, a sześć miesięcy później został ojcem. Później spłodził jeszcze dziesięcioro dzieci. Jeszcze przed 30 rokiem życia otworzył sklep z grogiem tudzież bar. Zyski pozwoliły mu na kupno statku handlowego. Pływał na Karaiby, do Hiszpanii, Portugalii i różnych brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej. Powoli dorobił się małej floty, spekulował na rynku nieruchomości i w połowie lat 60. należał już do lokalnej elity. Mieszkał w wielkim, dwupiętrowym domu i miał w zwyczaju noszenie jedynie ubrań modnych w Londynie.

Jak wielu innych kupców, Glovera musiała dotknąć podjęta przez Brytyjczyków próba opodatkowania kolonistów i wzmocnienia kontroli nad amerykańskim handlem poza granicami imperium. Przez kilka lat pozostał jednak w dużej mierze na uboczu, nie angażując się w sprzeciw Amerykanów wobec władz. Dopiero nadejście wojny rozpaliło jego świadomość. Stał się aktywniejszy politycznie. Zawsze pragnął podniesienia swego statusu, a dla wielu Amerykanów żołnierska sława była ważniejsza od wielkiego bogactwa. Glover służył w milicji w czasie wojny z Francuzami i Indianami, awansując ze stopnia chorążego do kapitana. Gdy Massachusetts reaktywowało milicję w obliczu zbliżającej się wojny z Wielką Brytanią, Glover został mianowany podpułkownikiem. Jednakże ani on, ani oddział z Marblehead nie walczył na drodze do Concord ani pod Bunker Hill. Jego żołnierze znajdowali się wciąż na morzu, pracując jako rybacy. Kiedy Glover w końcu dotarł do Bostonu, aby wziąć udział w oblężeniu, jego jednostka należała już do nowej Armii Kontynentalnej. On sam otrzymał stopień pułkownika[13].

Ludzie Glovera byli w większości biali, choć znajdowała się pośród nich również pewna liczba Afroamerykanów. Na wojnę wyruszyli, wyglądając bardziej na marynarzy niż żołnierzy. Szeregowi nosili niebieskie kurtki ze skórzanymi guzikami, białe koszule, spodnie zaimpregnowane smołą, co czyniło je nieprzemakalnymi, a także niebieskie pończochy i czapki. Oficerowie ubierali się w całości na biało. Zawsze modny Glover ruszył w 1776 roku do Nowego Jorku z dwoma sukiennymi płaszczami, jednym przyozdobionym koronką, a drugim jedwabiem, a także ośmioma koszulami z Holandii, dziesięcioma kurtkami, sześcioma parami spodni oraz butami ze srebrnymi klamrami. Na posiadane przez niego uzbrojenie składały się dwa srebrne pistolety, szkocka szpada i karabin z wykonanym w Genui bagnetem. W czasie starcia pod Pell’s Point pułkownik Glover miał już ponad 40 lat i zapewne odpowiadał powszechnemu wizerunkowi żołnierza bardziej niż Evelyn. Był niski, tęgi i muskularny. Miał długie, kręcone, rudawe włosy, zaczynające przerzedzać się i siwieć. Noszony przez niego nieustannie kilkudniowy zarost oraz surowe oblicze ukazywały siłę i autorytet. Przez poprzednie 20 lat przewodził ludziom zarówno podczas dobrych, jak i złych rejsów. Był przyzwyczajony do pełnienia funkcji lidera i działania pod presją. Ci, którzy pod nim służyli, mieli w zwyczaju wykonywać jego rozkazy[14].

Przeszłość Glovera i jego działalność sugerują, że do udziału w amerykańskiej rebelii popchnął go własny interes ekonomiczny. Z kilku jego listów, jakie się zachowały, wyłania się jednak prawdziwy nacjonalizm i pragnienie uzyskania autonomii dla Ameryki, czyli uczucie, jakie Evelyn uznał za siłę napędową amerykańskiego buntu. Glover mówił o radości, jaką będzie oddychanie „amerykańskim powietrzem”. Stawką w walce była wolność, jak wielokrotnie powtarzał. Wojna miała rozstrzygnąć, czy Amerykanie będą „ludźmi wolnymi, czy niewolnikami”. Bycie niewolnikiem, twierdził, stanowiło rzecz „gorszą od śmierci”. Podobnie jak u Evelyna, jego myśli często kierowały się ku śmierci. W jego światopoglądzie daje się zauważyć fatalizm. „Możemy jedynie zginąć, pokonując ich – wówczas umrzemy w chwale”. Chciał jednak żyć. Choć wiedział, że „los na wojnie jest bardzo niepewny”, marzył, aby powrócić „z życiem i laurami” do domu i zostać w nim, przy dzieciach i wnukach, z dala „od hałasu i zgiełku tego świata”. Jego maksyma brzmiała: „Nie zostawiaj zbyt wiele przypadkowi”. Trzeba walczyć twardo i wierzyć, że będzie dobrze, mawiał[15].

W południe słońce zajaśniało wysoko na niebie nad Pell’s Point, przemieniając nieprzyjemny poranek w miły jesienny dzień. Po starciu między strażami przednimi na drodze do Split Rock wojska brytyjskie ruszyły w głąb lądu. Wciąż potrzebowały jednak dużo czasu na podciągnięcie taborów i dział, a także obmyślenie planu działań. Evelyn i jego ludzie dotarli w pobliże kamiennych murków, niedaleko których brytyjska awangarda wpadła w zasadzkę. Tam czekali przez nerwowych 90 minut, zastanawiając się, czy rebelianci wciąż kryją się za najbliższymi murkami i ilu może znajdować za kolejnymi. Evelyn mógł palić się do walki, ale nawet najbardziej doświadczeni weterani niepokoili się myślą o dostaniu się pod ostrzał. Czas płynął powoli. Evelyn zapewne zwracał się do swych ludzi, próbując ich uspokoić i często popijał z manierki, na próżno chcąc ugasić niezaspokojone, spowodowane nerwami pragnienie. W końcu w języku angielskim i niemieckim wykrzyczano rozkazy przygotowania się do natarcia. Tysiące mężczyzn powstało z brzękiem i zgiełkiem. Każdy z nich pogrążył się jeszcze na chwilę w refleksji przed wyruszeniem w crescendo bitwy.

A potem padł rozkaz natarcia! Tysiące żołnierzy, w towarzystwie ciągniętej przez konie artylerii, pomaszerowało w kierunku miejsca, w którym wcześniej zlokalizowano nieprzyjacielskie wojska. Evelyn i jego ludzie znajdowali się blisko czoła brytyjskich oddziałów. Szli przez nierówne pola, przekraczając liczne kamienne murki. Z każdym krokiem atakujący wytężali wzrok, by dojrzeć kontynentalnych w ich prowizorycznych niebieskich mundurach. Nikogo jednak nie zobaczyli. Maszerowali dalej, posuwając się o kolejne 25 m. Nic nie nastąpiło. Kontynuowano natarcie. Niektórzy zaczęli myśleć, że buntownicy opuścili ten obszar.

Nagle, bez ostrzeżenia, niemal 250 rebeliantów powstało zza murków oddalonych o zaledwie około 30 m i zaczęło naprzemiennie oddawać salwy. Amerykanie znajdujący się po prawej stronie wystrzelili, po czym schowali się, by przeładować; wówczas ogień otworzyli ich towarzysze po lewej, a następnie w centrum. Brytyjczycy odpowiedzieli ogniem z broni ręcznej, zarazem pospiesznie podciągając artylerię. Armaty z ogłuszającym hukiem ostrzelały kamienną barykadę kontynentalnych. Amerykanie oddali siedem salw, zadając nieprzyjacielowi straty, po czym, tak jak wcześniej ich straż przednia, wycofali się. Brytyjczycy, wydawszy z siebie przerażający okrzyk, także teraz runęli w pościg za wycofującymi się buntownikami. To w takich sytuacjach sprawdzali się najlepiej. Uderzyć na prowincjonalnych! Dotrzeć do nich, zanim zdążą przeładować! Zetrzeć się z niewyszkolonymi Amerykanami w walce wręcz, na bagnety! W takim wypadku siły rzadko były wyrównane.

Evelyn przetrwał pierwszą, krótką wymianę ognia bez szwanku. Gdy Brytyjczycy ruszyli naprzód, znajdował się w pierwszych szeregach lub w ich pobliżu. Przekroczył opuszczony prowizoryczny szaniec i kontynuował marsz przez brązowawe pola, docierając do kolejnego kamiennego murku. Żołnierze wojsk regularnych już przez niego przechodzili. Evelyn, rzucający się w oczy w jaskrawej kurtce i czerwonych spodniach, widoczny dla wszystkich i łatwo rozpoznawalny jako brytyjski oficer, ulubiony cel rebeliantów, również zaczął się wspinać. W normalnych warunkach przekroczyłby murek szybko i bez wysiłku, tym razem miał jednak na sobie ciężki ekwipunek. Gdy był już niemal po drugiej stronie, kolejni buntownicy powstali za następnym, wznoszącym się niedaleko murkiem. Cały następny pułk Glovera, złożony z około 200 ludzi pod wodzą pułkownika Williama Sheparda, farmera z Westfield, uniósł broń w stronę poruszającej się z trudnością nieprzyjacielskiej linii. Rozległ się grzmot palby karabinowej[16].

Evelyn został natychmiast trafiony, a po chwili jeszcze dwa razy. Jedna z kul drasnęła go w ramię, druga utkwiła w górnej części lewego uda, a trzecia roztrzaskała prawą nogę powyżej kolana. Upadł w plątaninę ludzi u podstawy owego zapomnianego murku. Dookoła niego przewracali się żołnierze trafieni przeraźliwym rebelianckim ogniem. Ofiar było tak wiele, że Brytyjczycy załamali się i po raz drugi tego dnia rozpoczęli odwrót.

Po tym, jak Brytyjczycy się wycofali, nastąpiła kolejna przerwa w walkach, wymuszona koniecznością przegrupowania. Chwila wytchnienia sprawiła, że żądni łupów ludzie z Nowej Anglii ruszyli naprzód. Żołnierz z Massachusetts pospieszył w stronę Evelyna, leżącego w bólu i szoku przy murze. Mimo otumanienia spowodowanego przez rany kapitan musiał wiedzieć, że rebeliant nie idzie mu na pomoc. Być może czuł, jak tamten przetrząsa jego kieszenie i bierze co się da, w tym zapewne listy oraz upominki[17]. W swych ostatnich chwilach przytomności, spędzonych na pokrytym kurzem polu na położonej daleko od domu farmie, kapitan Evelyn musiał zdawać sobie sprawę, że stracił wszystko.

Późnym popołudniem walki pod Pell’s Point ustały. Amerykanie wycofali się, oddając teren nieprzyjacielowi. Choć byli niemal sześciokrotnie słabsi od przeciwnika, zdołali powstrzymywać go wystarczająco długo, by pozwolić Armii Kontynentalnej na wycofanie się z Manhattanu. Brytyjczycy w ten krwawy dzień stracili prawie 200 ludzi. Amerykanie meldowali, że z ich szeregów ubyło 21 żołnierzy. Choć z pewnością podali bardzo zaniżoną liczbę, nie ma wątpliwości, że ucierpieli znacznie mniej, niż ich nieprzyjaciel[18].

W następnych dniach Washington obsypał pochwałami walczących pod Pell’s Point. Mówił o ich „zaletach i należytej postawie”. Wysławiał też „energię i pracowitość” Glovera, przekazując mu: „Bardzo dobrze zna pan obowiązki pułkownika (...) i wie, jak sprawiać, aby inni wykonywali swą powinność”[19]. Glover pełnił służbę wojskową i brał udział w walkach jeszcze długo po Pell’s Point. Jego żona zmarła, gdy przebywał z armią daleko od domu. Długa nieobecność wpłynęła negatywnie na stan jego przedsiębiorstw i osobiste finanse. Podupadłszy na zdrowiu na skutek lat spędzonych w polu, w niedostatku i stresie, Glover odszedł do cywila w 1782 roku, sześć lat po krwawym boju pod Pell’s Point. W końcu wrócił do domu. Został bohaterem, tak jak marzył. Z czasem odzyskał zdrowie i żył jeszcze 15 lat, ciesząc się wygodami i chwałą, o jakiej marzył, wyruszając na wojnę.

Tego krwawego dnia pod Pell’s Point kapitan Evelyn leżał przez kilka minut u podnóża murku, aż w końcu natrafili na niego brytyjscy żołnierze, wysłani z ponurym zadaniem odnalezienia zabitych i rannych. Zabrali go w długą, męczącą podróż wozem drogą do Split Rock z powrotem na plażę. Tam Evelyna wsadzono na łódź i przetransportowano na okręt szpitalny, gdzie uśmierzające ból leki raz po raz odbierały mu przytomność. Ostatecznie trafił do szpitala na Manhattanie. Werdykt lekarzy wojskowych, którzy się nim zajęli, był natychmiastowy: należało amputować prawą nogę. Evelyn odmówił. Być może uznał, że woli śmierć od utraty kończyny i końca kariery. Może chciał zaryzykować, z nadzieją, że lekarze się mylą.

6 listopada, po 19 dniach straszliwego bólu, który nie opuszczał go od czasu odniesienia rany przy kamiennym murku, Evelyn zmarł na Manhattanie. Przyczyną śmierci było rozległe zakażenie. Kapitan spędził w Ameryce 29 miesięcy. Uważał wojnę za sprawiedliwą i potrzebną, chciał brać w niej udział. Być może w ostatnich chwilach przytomności ukojenie dawała mu wiara, powszechna w szeregach wojsk brytyjskich pod koniec 1776 roku, że rebelianci trzymają się już resztkami sił, a więc jego ofiara została poniesiona w zwycięskiej sprawie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

MARSZ KU WOJNIE1775-1776

ROZDZIAŁ I

„STRACH NIE JEST W AMERYKAŃSKIM ZWYCZAJU”:NADEJŚCIE WOJNY

Wojny stanowiły nieodzowną część życia w kolonialnej Ameryce. Nie wszystkich dotykały w równej mierze, trudno było jednak znaleźć Amerykanina, na którego toczone walki nie miałyby ponurego wpływu. Wojny zdarzały się często, a wielu mężczyzn trudniło się wojaczką. Liczni żołnierze ginęli. Inni, pod pewnymi względami najbardziej pechowi, wracali do domów okaleczeni fizycznie lub psychicznie. Co więcej, nie tylko noszący broń doświadczali wojennej grozy. W czasie konfliktów zbrojnych cywile żyjący na wystawionym na atak pograniczu funkcjonowali w stanie ciągłego strachu przed uderzeniem z zaskoczenia. Praktycznie każdy obywatel każdej kolonii w każdym pokoleniu płacił podatki wojenne, cierpiał z powodu spowodowanych przez wojnę niedostatków oraz inflacji i z trudem przechodził przez powojenną zapaść gospodarczą. Grupa mających dobre kontakty urzędników i przedsiębiorców czerpała zyski z każdego konfliktu dzięki lukratywnym kontraktom. Półtora stulecia przed 1776 rokiem w angielskich koloniach w Ameryce Północnej trudno było znaleźć kogoś, kto nie utracił bliskiej osoby – syna, ojca, brata czy męża – w wyniku wojny. Dla tych, którzy mieli szczęście, strata miała jedynie charakter chwilowy i przypadała na kilkumiesięczny okres służby. Czasem jednak była bezpowrotna.

W wielu prowincjach konfliktów zbrojnych zaznawały kolejne, następujące po sobie pokolenia. W ciągu pierwszych 75 lat istnienia swej kolonii Wirgińczycy stoczyli cztery wojny ze swymi indiańskimi sąsiadami. Po następnych 75 latach, w połowie XVIII wieku, gdy George Washington był młodym mężczyzną, wciąż walczyli z rdzennymi Amerykanami. Purytanie, którzy założyli Nową Anglię, wyruszyli na wojnę z Indianami siedem lat po wylądowaniu w rejonie dzisiejszego Bostonu. Uczynili to raz jeszcze po 40 latach i czterokrotnie w przeciągu kolejnych 75 lat.

Do większości wojen z Indianami dochodziło, ponieważ angielskie kolonie rozwijały się niepowstrzymanie, raz po raz naruszając ziemie i sposób życia rdzennych Amerykanów. Pierwszy konflikt w Wirginii stoczono o nisko położony region nad zatoką Chesapeake. Stawką w ostatniej wojnie, na jaką Wirgińczycy wyruszyli przed rewolucją amerykańską, było panowanie nad zieloną, pofałdowaną doliną rzeki Shenandoah i terenami znajdującymi się dalej, ponad 300 km na zachód od pierwszych osad kolonii. W XVII wieku żołnierze z Nowej Anglii walczyli na niegościnnym pograniczu zaraz za przybrzeżnym pasem lądu. Ich XVIII-wieczni odpowiednicy prowadzili kampanie daleko w głębi stanów Nowy Jork i Maine, a także w Kanadzie.

Pod koniec XVII wieku konflikty zbrojne w Ameryce zyskały nowy wymiar. Dotychczas nieprzyjaciółmi angielskich osadników byli jedynie Indianie. Od tej pory natomiast wojny toczone przez Wielką Brytanię, a nie należały one do rzadkich, rozlewały się na drugą stronę Atlantyku, oplatając swą siecią zarówno kolonistów, jak i Indian. W ciągu półwiecza po 1689 roku Wielka Brytania i jej amerykańscy koloniści czterokrotnie wyruszali na wojnę przeciwko Francuzom, wspieranym przez ich własnych kolonistów oraz licznych indiańskich sojuszników. W trzech spośród tych konfliktów po stronie Francji stanęła Hiszpania. Jednak dla wielu angielskich osadników owe międzykolonialne wojny zapewne niewiele różniły się od tych toczonych wcześniej, gdyż najczęściej spotykanym przeciwnikiem pozostawali rdzenni Amerykanie. Niekiedy stanowili oni jedynego widzianego wroga. Mimo to występowała jedna zasadnicza różnica. Od 1690 roku to europejscy mężowie stanu, siedzący w wygodnych gabinetach 4000 km od Ameryki, decydowali o początku i końcu wojny. Nie konsultując się z kolonistami (ani z Indianami), wymieniali się amerykańskimi terytoriami i zagarniali je na mocy postanowień pokojowych.

W XVII wieku angielscy koloniści nie otrzymywali podczas wojen z Indianami żadnego wsparcia z Londynu. Pierwszych żołnierzy do Ameryki Korona wysłała w 1676 roku, 70 lat po założeniu pierwszej stałej kolonii. Co więcej, celem tych oddziałów nie było wówczas zapewnienie wsparcia podczas konfliktu zbrojnego, lecz stłumienie buntu w Wirginii. W czasie pierwszych trzech wojen z Francją i Hiszpanią kolonistów nie wsparła żadna większa armia, choć w 1711 roku królewska flota współpracowała z nimi podczas działań przeciwko Francuzom. Angielscy osadnicy, którzy przekroczyli Atlantyk w XVII lub XVIII wieku, mogli modlić się o pokój, jednak zdawali sobie sprawę, że wkraczają do ciemnego i niebezpiecznego świata, w którym wybuch konfliktu jest bardzo prawdopodobny. Pierwsi koloniści przed wypłynięciem w podróż często słuchali pożegnalnych kazań, w których ostrzegano ich, by szykowali się na wojnę. Aby przygotować się do walk, nierzadko brali ze sobą artylerię, zawodowych żołnierzy oraz specjalistów zdolnych do budowy łóż dział oraz pozyskiwania stopów i azotanów koniecznych do wytwarzania amunicji.

W przypadku wielu kolonii kluczowe po ich założeniu było powołanie milicji, która przez wieki stanowiła w Anglii podstawę obronności kraju. Wszyscy sprawni fizycznie mężczyźni od 16 do 60 roku życia mieli obowiązek służby w tego rodzaju oddziałach, wykorzystywanych w razie zagrożenia do zabezpieczania terenów zamieszkałych. Ochotnicze armie organizowano, aby przenieść wojnę na terytorium nieprzyjaciela. Pozostawieni sami sobie w walce z Indianami, koloniści dostosowali się do wymogów prowadzenia wojny w nieujarzmionej dziczy i rywalizacji z rdzennymi Amerykanami, którzy nie walczyli zgodnie z europejskimi tradycjami. Szybko zrezygnowano z ciężkich zbroi i pik oraz nauczono się unikać starć w gęstych lasach, gdzie nie można było wykorzystać przewagi ogniowej. Choć nie porzucono dyscypliny wojskowej i powszechnych w Europie koncepcji taktycznych, przyjęto pewne idee nieznane na Starym Kontynencie. Koloniści nauczyli się, jak należy minimalizować ryzyko wpadnięcia w zasadzkę, niekiedy wyprowadzali szybkie uderzenia, po czym się wycofywali, a w strategii często stawiali na mobilność. Nierzadko posuwali się do siania terroru. Stosowali tortury, zabijali kobiety, dzieci i osoby starsze, niszczyli indiańskie wioski oraz zapasy żywności. Dokonywali egzekucji na jeńcach w trybie przyspieszonym lub sprzedawali ich jako niewolników do odległych ziem. Po pewnym czasie konflikty zbrojne w koloniach zaczęto kojarzyć ze sposobem walki, który zawodowi angielscy żołnierze zwali „wojną nieregularną”, „wojną w buszu”, czy po prostu „amerykańską metodą prowadzenia wojny”[1].

Powtarzające się wojny nie zmieniły kolonii w zmilitaryzowane państwo. Żadna z angielskich prowincji nigdy nie przypominała starożytnej Sparty czy XVIII-wiecznych Prus, pojawiło się w nich jednak społeczeństwo, które ze służby wojskowej uczyniło cnotę i znaczną część swej aktywności poświęcało na kształtowanie tych, którzy mieli walczyć. Koniec końców, angielscy koloniści toczyli wojny za pomocą armii złożonych z żołnierzy-obywateli, mężczyzn, których należało w pewnym zakresie uformować na nowo, przemieniając ich z kierujących się indywidualizmem cywilów w członków sił zbrojnych, mających wykonywać rozkazy i stosować brutalne środki. We wszystkich angielskich koloniach wysławiano oficerów. Ci, którzy służyli przez rok lub dwa, mieli prawo, by do końca życia tytułowano ich stopniem wojskowym. Pełni szacunku sąsiedzi często zwracali się do nich jako do naturalnych przywódców w życiu kościelnym i cywilnym. Zwłaszcza w Nowej Anglii kwitła literatura wychwalająca służbę wojskową i starająca się wpoić młodym mężczyznom cechy takie jak odwaga, serdeczność, hart ducha i trzeźwość; wszystkie kluczowe dla dobrego żołnierza. Młodzieńcy mieli być silni i śmiali, a powinni wyrzekać się lenistwa oraz zniewieścienia. Mówiono im, że jeśli uda im się to osiągnąć i ochoczo poświęcą się dla sprawy, patrząc na niebezpieczeństwa z pogardą, będą mogli zostać „walecznymi bohaterami”[2].

Po raz pierwszy Brytyjczycy wysłali dużą armię do walki za oceanem dopiero podczas swego ostatniego międzykolonialnego konfliktu, czyli wojny siedmioletniej, lub też wojny z Francuzami i Indianami, jak często nazywano ją w Ameryce. To wówczas Evelyn i Glover zdobyli pierwsze żołnierskie doświadczenia. Wtedy też, jedyny raz w trakcie licznych wojen, znaczna liczba kolonialnych żołnierzy-obywateli służyła u boku brytyjskich wojsk zawodowych. Nie było to miłe przeżycie dla obu stron. Problem polegał na tym, że te dwa rodzaje sił zbrojnych różniły się od siebie niczym dzień od nocy. XVIII-wieczna armia brytyjska przypominała większość armii europejskich tego okresu. Było to wojsko zawodowe. Oficerowie, pochodzący w większości ze szlachty, zazwyczaj rozpoczynali służbę jeszcze jako nastolatkowie. Żołnierze wywodzili się z niższych warstw społecznych i często wybierali życie w armii, ponieważ nie posiadali żadnych środków, by się utrzymać. Oni również poświęcali się służbie, w której trwali aż do starości. Ludzie ci podlegali rygorystycznemu szkoleniu i bezlitosnej dyscyplinie, której celem było wpojenie im, aby bez zastanowienia wykonywali rozkazy pośród bitewnego chaosu, stojąc na pozycjach i walcząc, podczas gdy wszelkie instynkty kazały im uciekać w bezpieczne miejsce[3].

Armie tworzone w koloniach w czasie wojny z Francuzami i Indianami, tak jak te z wcześniejszych amerykańskich konfliktów, składały się z żołnierzy niezawodowych. Jedynie najstarsi stopniem oficerowie w większości mieli za sobą jakiekolwiek doświadczenie wojskowe. Zdarzało się, że młodsi oficerowie byli równie nieopierzeni jak ich podwładni. George Washington rozpoczął służbę wojskową w wieku 22 lat, w 1754 roku, a miesiąc później został już mianowany naczelnym dowódcą. Właściwie żaden z mężczyzn, którzy w latach 50. XVIII wieku wstąpili do armii prowincjonalnych, nie spędził wcześniej ani jednego dnia w wojsku, choć niektórzy mieli za sobą pewne przeszkolenie z milicji. Służyli przez rok, po czym rzadko zaciągali się ponownie. Podczas gdy żołnierze brytyjskich sił regularnych często szkolili się latami, zanim wzięli udział w walce, członkowie wojsk kolonialnych spędzali na ćwiczeniach niekiedy zaledwie kilka godzin. Nieliczni przekształcali się w twardych i karnych żołnierzy. Istniał system dyscyplinarny, ale nie był on zbyt rygorystyczny, przypadki dezercji zdarzały się częściej niż w regularnych oddziałach, a ludzie często załamywali się pod ostrzałem. Zawodowe czerwone kurtki charakteryzowało pedantyczne podejście do ubioru, podczas gdy siły prowincjonalne wyglądały zwykle pstrokato i niechlujnie. Niewielu kolonialnych nosiło mundury, a na ich wyposażeniu znajdowała się bardzo różnorodna broń. Na placu apelowym całe jednostki prezentowały się niezdarnie, a żołnierze wyglądali na niezadbanych i rozczochranych. Wszystko to bulwersowało brytyjskich oficerów. W największym stopniu problematyczny okazał się jednak dla nich fakt, że Amerykanie upierali się, aby ich żołnierze, rozpoczynając służbę, zawierali umowę czy też kontrakt. Na jej mocy mieli zawczasu dowiedzieć się, do jakiej kompanii trafią, poznać tożsamość kompanijnych oficerów oraz dokładny okres, jaki spędzą w wojsku. Byli to zdecydowanie żołnierze-obywatele. Nigdy nie zapominali o warunkach, na jakie się zgodzili, w tym o tym dotyczącym długości służby. Kategorycznie odmawiali pozostania w armii choćby jeden dzień dłużej niż wymagała tego umowa[4].

Niektórzy ludzie na wysokich stanowiskach w brytyjskiej armii doradzali swym oficerom, żeby próbowali zrozumieć prowincjonalnych i skoordynować z nimi swe działania. Prościej było jednak powiedzieć niż zrobić. Wielu brytyjskich oficerów zaczęło spoglądać na prowincjonalnych żołnierzy z opryskliwą niecierpliwością, pogardzając nimi jako nieprzystosowanymi do służby, gdy ci narzekali, nie chcąc zwłaszcza wykonywać „mało chwalebnych” i ciężkich prac, takich jak kopanie szańców, ścinanie drzew i budowanie dróg. Liczni oficerowie regularnej armii okazywali wstręt wobec kolonialnych, a najstarsi stopniem niemal jednogłośnie oczerniali amerykańskich żołnierzy. Zarzucali im, że są „gnuśni i ospali”, zupełnie pozbawieni wojskowych nawyków i umiejętności oraz zgubnie indywidualistyczni, do cna „zawzięci i krnąbrni” oraz nieprzydatni do niczego, nie licząc tego rodzaju pracy fizycznej, jakiej wymaga się zwykle od „chłopstwa”. Miesiące frustracji sprawiły, że kilku wyższych brytyjskich dowódców zaczęło nazywać żołnierzy kolonialnych „najpodlejszymi mętami społecznymi” oraz „najbardziej brudnymi, zasługującymi na pogardę, tchórzliwymi psami”, jakie tylko można sobie wyobrazić. Niektórzy uznawali amerykańskich oficerów za nie lepszych od ich podwładnych, a kilku krytykowało również ludność cywilną, irytując się jej „okropnym łajdactwem i łotrostwem” oraz twierdząc ze złością, że „na nikim w tym kraju nie można polegać”. Pewien brytyjski oficer wściekał się: „Nigdy wcześniej nie widziałem takich ludzi, zawziętych i zdeprawowanych w największym możliwym stopniu”. Nie narzekali tylko generałowie. W czasie wojny z Francuzami i Indianami wielu polityków w Londynie zaczęło oburzać się brakiem współdziałania pomiędzy koloniami. Nierzadko panował pośród nich pogląd, że Ameryka składa się w dużej mierze z małostkowych urzędników, nieumiejących dostrzec szerszych imperialnych interesów, przedsiębiorców parających się spekulanctwem, kupców handlujących z wrogiem, kolonii niedostarczających kontyngentów wojskowych w sile wymaganej przez władze królewskie oraz z prowincji niezaopatrujących należycie angielsko-amerykańskich armii[5].

Brytyjczyków gorszyło zachowanie prowincjonalnych, jednak wielu Amerykanów, dla których również była to pierwsza okazja do obserwacji brytyjskich oficerów i żołnierzy, było przerażonych tym, co zobaczyli. Mieszkańców nierzadko szokowała pycha, z jaką obnosili się wywodzący się z arystokracji oficerowie. John Campbell, lord Loudoun, dowódca armii brytyjskiej, dotarł do Nowego Jorku latem 1755 roku w towarzystwie 17 służących, sekretarza, kochanki i jej pokojówki, a także czterech dodatkowych „dworzan”. Kolonistów obrzydzeniem napawał brutalny sposób, w jaki oficerowie czerwonych kurtek odnosili się wobec swych ludzi. Traktowanie zwykłych żołnierzy nie ograniczało się jedynie do pogardy. Czasami zdawało się, że niemal codziennie ktoś jest chłostany. Niektórych karano w straszliwy sposób, skazując ich nawet na 1000 uderzeń biczem, co czasami skutkowało śmiercią. Podczas wojny z Francuzami i Indianami wieszano wielu żołnierzy wojsk regularnych, często nawet 10 za jednym razem[6]. Prowincjonalnych najbardziej rozwścieczało jednak lekceważenie i bezczelność, z jakimi brytyjscy oficerowie obchodzili się ze swymi amerykańskimi odpowiednikami. Gdy Amerykanie byli trzymani z dala od walki lub przeznaczano ich do niewdzięcznych zadań, takich jak kopanie latryn czy noszenie zaopatrzenia, wielu kolonistów uznawało, że traktuje się ich pogardliwie. Część uważała, że zostali zepchnięci do roli ludzi gorszej kategorii tylko dlatego, że są kolonistami[7]. Oficerów amerykańskich oburzały też brytyjskie regulacje, wedle których nawet najniżsi oficerowie wojsk regularnych byli wyżsi rangą od najstarszych oficerów prowincjonalnych.

Nie była to tylko kwestia złości. Seria porażek w wojnie z Francuzami i Indianami zasiała w umysłach wielu kolonistów ziarno niepewności co do umiejętności wojsk regularnych. W 1755 roku armia dowodzona przez generała Edwarda Braddocka, wysłana w celu opanowania źródeł rzeki Ohio, natknęła się na słabsze liczebnie siły wroga nad rzeką Monongahela, w ciemnym i odludnym obszarze w głębi Pensylwanii. W wyniku bitwy, do której doszło, na listę strat trafiło 900 z 1500 ludzi Braddocka, w tym 120 ze 150 żołnierzy z Wirginii. Klęska sprawiła, że niektórzy z roztropniejszych mieszkańców kolonii zaczęli dokładnie analizować przebieg zdarzeń. W rezultacie doprowadzili do rozpowszechnienia się nieprawdziwego w dużej mierze poglądu, że brytyjscy generałowie oraz ich podwładni nie są przygotowani do walki w Ameryce w obliczu „nowości, jaką stanowi niewidoczny przeciwnik”[8]. Washington, który towarzyszył Braddockowi owego straszliwego dnia, doszedł niemal do takiej samej konkluzji. Szydził z „tchórzostwa” i „nikczemnego zachowania tych, których nazywają żołnierzami wojsk regularnych”, jednocześnie wychwalając „Wirgińczyków, [którzy] okazali wielką odwagę” oraz „zachowywali się jak mężczyźni i umierali jak żołnierze”[9].

Prawie dokładnie trzy lata później wojska brytyjskie poniosły jeszcze bardziej przerażające straty. Armia złożona z sił regularnych i kolonistów pod wodzą generała Jamesa Abercromby’ego podjęła próbę opanowania Fortu Carillon, francuskiej fortecy nad jeziorem George, strzegącej dostępu do Kanady. Abercromby nakazał zdobycie twierdzy frontalnym uderzeniem. W rezultacie doszło do rzezi. Według pewnego amerykańskiego szeregowego żołnierze „padali (...) niczym koszona trawa”, starając się przedostać przez przeszkody ze ściętych drzew i naostrzonych pali, chroniących francuski garnizon. Abercromby mógł użyć artylerii do zniszczenia umocnień, wolał jednak przeprowadzać kolejne skazane na porażkę ataki. Stracił dwa razy więcej zabitych i rannych, niż Braddock. Tak fatalny rezultat działań sprawił, że na nowo pojawiły się pytania na temat niepokojących umiejętności brytyjskich dowódców wojskowych. Kolonialni żołnierze szorstko komentowali też haniebną taktykę Abercromby’ego, która doprowadziła do „nierozsądnego i bezsensownego poświęcenia ludzi”[10].

Praktyki wojsk brytyjskich sprawiły, że koloniści zaczęli chować wobec nich liczne urazy. Mieszkańcy pogranicza narzekali, że Brytyjczycy prowadzili kampanię w ich okolicy wystarczająco długo, aby sprowokować Indian, po czym przenosili się w inne sektory, zostawiając osadników bez ochrony. Gniew wzmógł się w miastach portowych, gdy Korona zakazała wszelkiego handlu z państwami neutralnymi zaopatrującymi Francuzów. Niemal wszędzie ludność irytowało szokujące zachowanie królewskich oficerów werbunkowych, których specjalnością było oszukiwanie prostych wieśniaków, często po wcześniejszym napojeniu ich obficie alkoholem[11].

Oburzenie Amerykanów krystalizowało się nade wszystko wokół dwóch aspektów wojskowych relacji z metropolią. Do czasu rewolucji amerykańskiej wzrosło przekonanie, które wcześniej zdawało się być bardziej odczuwane niż artykułowane, że Londyn raz po raz wciąga kolonistów w wojny, które w niewielkim stopniu leżą w interesie Amerykanów. W opublikowanym w 1776 roku Zdrowym rozsądku Thomas Paine wypowiadał się w imieniu wielu ludzi, narzekając: „Wielka Brytania ma tendencję do otwartego angażowania tego kontynentu w europejskie wojny i sprzeczki, kłócąc nas z narodami, które chcą naszej przyjaźni, a do których nie czujemy złości ani żalu”. Dodawał, że konflikty zbrojne nie stanowią niczego nadzwyczajnego w Europie, „gęsto obsadzonej królestwami”. Gdy na Starym Kontynencie dochodziło do walk, koloniści w najlepszym wypadku cierpieli z powodu utrudnień w handlu. Zazwyczaj sytuacja stawała się jednak znacznie gorsza. Zwykle wojna docierała do Ameryki, co przekonało Paine’a do napisania, że tak długo jak kolonie będą związane z Wielką Brytanią, żaden z ich mieszkańców nie będzie bezpieczny[12].

Koloniści nie tylko czuli, że są wplątywani w wojny. W Ameryce rosło też przekonanie, że Wielka Brytania, zawierając pokój, ignoruje interesy prowincji. Nic nie zwracało uwagi na takie zachowanie metropolii bardziej niż decyzja podjęta przez Londyn podczas negocjowania pokoju w Akwizgranie, który w 1748 roku zakończył wojnę króla Jerzego: zdecydowano się wówczas zwrócić Louisbourg Francji. Wieść o porozumieniu uderzyła w Nową Anglię niczym bomba. Tamtejsze wojska poniosły ogromne straty, wynoszące niemal jedną czwartą całości ich sił, zdobywając tę kluczową francuską twierdzę. W całej Nowej Anglii zajęcie Louisbourga traktowano jak wielkie zwycięstwo, a informacja o opanowaniu twierdzy stanowiła powód do hucznego świętowania. Mieszkańcy Nowej Anglii uznawali to wydarzenie za pierwszy krok w kierunku podporządkowania sobie Nowej Francji i osiągnięcia upragnionego celu, czyli zaprowadzenia pokoju na krwawym pograniczu. Brytyjscy dyplomaci, nie konsultując się z kolonistami, pozbyli się Louisbourga przy stole negocjacyjnym, aby odzyskać utracone na rzecz Francji terytorium na obszarze dzisiejszej Belgii. W Nowej Anglii uznano to za zdradę. Takie właśnie niegodziwości sprawiły, że Paine napisał: „Ameryka ma w brytyjskiej polityce zaledwie drugorzędne znaczenie. Anglia ma na uwadze dobro tego kraju jedynie wówczas, gdy odpowiada ono jej własnym celom”[13].

Wojna z Francuzami i Indianami zakończyła się zwycięstwem Wielkiej Brytanii. Koloniści bezsprzecznie przyczynili się w ogromnym stopniu do tego triumfu. W ciągu sześciu lat kolonie wystawiły łącznie prawie 75 tysięcy żołnierzy, czyli w przybliżeniu tylu, z ilu zwykle składały się armie głównych europejskich potęg. Podczas kampanii pod Quebekiem w lecie 1759 roku, mającej decydujące znaczenie dla wojny w Ameryce, wojska wystawione przez sześć północnych kolonii znacznie przeważały liczebnie nad brytyjskimi siłami regularnymi. Oprócz tego, że żołnierze z prowincji odnosili rany i ginęli, ich krajanie zaopatrywali armie, budowali okręty i płacili wysokie podatki wojenne. Jesienią, gdy nadeszły wieści o kapitulacji Francuzów w Quebeku, w koloniach, zwłaszcza północnych, był to powód do ekstatycznego świętowania. Aby uczcić zwycięstwo, rozradowani mieszkańcy stawiali w oknach świece, a na zewnątrz rozpalali wielkie ogniska. Dzwony rozlegały się w wielkomiejskich kościołach i biły z podniszczonych wieżyczek małych domów modlitewnych w niezliczonych rolniczych osadach. W całym kraju głoszono dziękczynne kazania. Jednostki milicji gromadziły się na ulicach i błoniach, defilując i oddając „wesołe salwy” z broni strzeleckiej. Saluty na znak zwycięstwa padały też z dział fortyfikacji miejskich i okrętów zakotwiczonych w zatłoczonych portach. Niebo nad miastami rozświetlały fajerwerki, pospiesznie organizowano radosne koncerty. Wielu owładniętych euforią kolonistów otwarcie wyrażało swój patriotyzm. „Jestem BRYTYJCZYKIEM”, stwierdził z dumą Benjamin Franklin. Podobna wylewność była powszechna. Wielu ludzi przyznawało, że Londyn zapewnił im wsparcie, a niektórzy przyczyniali się do upamiętniania poległych brytyjskich bohaterów lub nazywali nowe miejscowości imionami imperialnych przywódców[14].

Francja – znienawidzona, pogardzana katolicka Francja – była skończona w Ameryce Północnej. Na mocy traktatu paryskiego straciła wszystko, do czego kiedyś rościła sobie prawo na tym kontynencie. Hiszpania, która przyłączyła się do Francji pod koniec wojny, została pozbawiona Florydy. Wielka Brytania, lub też Anglo-Ameryka, jak woleli myśleć koloniści, uzyskała cały obszar między Atlantykiem a rzeką Missisipi. Lecz nie tylko koniec wojny i zdobycze, jakie przyniosła, wywołały radosny nastrój w większej części Ameryki. Panowało też poczucie, że wielki anglo-amerykański triumf oznacza pokój na resztę życia dla świętujących, a może nawet dla ich dzieci i wnuków.

Jednak pokój z 1763 roku przetrwał tylko chwilę. Już w 1775 roku koloniści ponownie znaleźli się w stanie wojny. Co właściwe dla tej ziemi, z historią tak bardzo splamioną konfliktami zbrojnymi, kolejna runda walk, która przekształciła się w wojnę o niepodległość, wynikła po części z popiołów poprzedniej pożogi.

W 1763 roku Wielka Brytania musiała stawić czoła kryzysowi budżetowemu. Oprócz tego, że kolejne wojny wpędziły kraj w poważne długi, po podpisaniu pokoju rząd w Londynie zdecydował się utrzymać kilka pułków piechoty liczących łącznie około 8500 ludzi w zdobytej właśnie Kanadzie oraz na zachodzie, za Appalachami. Konieczne stało się znalezienie nowych źródeł dochodu. Parlament nałożył wysokie podatki w kraju i po raz pierwszy w historii postanowił ściągać je od kolonistów. Miał nadzieję zebrać w Ameryce część z 220 tysięcy funtów potrzebnych do utrzymania wojsk regularnych na nowym pograniczu. Większość członków Parlamentu uznawała tę nowość za sprawiedliwą. Wielu dowodziło, że kolonie zostały założone z brytyjską pomocą, a poza tym koloniści powinni opłacać siły regularne, mające ich bronić i umożliwić im osiedlanie się na zachodzie. Inni twierdzili gniewnie, że nałożenie podatków jest uzasadnione, bo niektórzy mieszkańcy prowincji handlowali w czasie wojny z nieprzyjacielem, a część kolonii nie zdołała spełnić wymagań dotyczących liczebności kontyngentów wojskowych. Rząd miał natomiast ukryty cel. Zamierzał wzmocnić swoją kontrolę nad prowincjami, podchodząc bardziej rygorystycznie do egzekwowania mających już niemal wiek praw handlowych, a także zwiększając swój wpływ na imperialną administrację i kolonialną walutę[15].

Ustawa stemplowa, wprowadzająca pierwszy w historii bezpośredni podatek, nałożony przez Parlament na kolonistów, wywołała w Anglii pewien sprzeciw. Niektórzy kwestionowali podejście rządu, że po tym wszystkim, co Londyn uczynił dla Amerykanów, mieszkańcy prowincji powinni z radością uiszczać daninę. Pułkownik Isaac Barré, brytyjski oficer, który w czasie wojny z Francuzami i Indianami odniósł rany deformujące twarz, a teraz zasiadał w Parlamencie, powiedział w Izbie Gmin, że nieprawdą jest, że kolonie zostały założone i były pielęgnowane przez Wielką Brytanię. Amerykanie, twierdził, zakładali i utrzymywali swe osady w obliczu „okrucieństw dzikiego wroga” i bez żadnej pomocy ze strony Londynu. Według niego to Brytyjczycy otrzymali wsparcie od kolonistów, bowiem bez poświęcenia amerykańskich „synów wolności”, którzy „szlachetnie chwycili za broń” podczas czterech międzykolonialnych wojen, Anglia nigdy nie pokonałaby Francji[16].

Przemowy, jakie wygłaszał Barré, zyskały mu niewielu zwolenników w Izbie Gmin, zainspirowały jednak wielu Amerykanów. Sprzeciwiający się podatkowi zaczęli tworzyć oddziały organizacji Synów Wolności. Argumenty pułkownika podchwycił Franklin. W 1766 roku, zeznając przed Izbą Gmin, stwierdził, że „w czasie ostatniej wojny kolonie wystawiały, ubierały i opłacały prawie 25 tysięcy żołnierzy [rocznie] i wydały wiele milionów”. Płaciły też podatki „daleko wykraczające poza ich możliwości i wysoce nieproporcjonalne, przez co wpadły w wielkie długi”. Franklin kwestionował nawet potrzebę obecności wojsk brytyjskich na Zachodzie. Koloniści, mówił, mieli wieloletnie doświadczenia w skutecznym radzeniu sobie z lokalnymi nieprzyjaciółmi. „Bronili się, choć była ich tylko garstka, a Indianie znacznie nad nimi przeważali. Stopniowo zdobywali przewagę, wypierając Indian za góry, choć nie wysłano im na pomoc żadnych wojsk z tego kraju (...)”. Twierdził, że „nie ma najmniejszego powodu”, by utrzymywać siły brytyjskie w Ameryce. Koloniści „są w stanie bardzo dobrze obronić się sami”. Dodał też złowieszczo, że „oddziały wojskowe wysłane do Ameryki (...) nie znajdą tam żadnego buntu, [lecz] mogą go wywołać”[17].

Po roku powszechne protesty w Ameryce zmusiły Brytyjczyków do zniesienia ustawy stemplowej. Parlament jednak natychmiast podjął próbę nałożenia na prowincje kolejnych podatków, poprzez ustawy Townshenda i ustawę o herbacie. Daniny te nie tylko wywołały u Amerykanów uczucie goryczy, ale też na nowo rozbudziły gniew zasiany pośród licznych mieszkańców prowincji podczas dwóch ostatnich wojen międzykolonialnych. Wściekłość i rosnąca nieufność wobec Wielkiej Brytanii, jaka wzbierała u kolonistów po 1765 roku, była spowodowana w dużej mierze obecnością armii brytyjskiej, której oddziały wycofywano stopniowo z Zachodu i rozlokowywano na Wschodzie, zwłaszcza w Nowym Jorku i Bostonie. Dla wielu Amerykanów było jasne, że wojska zostały tak rozmieszczone, żeby zmusić ludność do płacenia ustanowionych przez Parlament podatków. Najbardziej radykalne z amerykańskich gazet biły na alarm, ostrzegając przed niebezpieczeństwem, jakie niesie ze sobą stała armia, sprawdzone narzędzie tych, którzy aspirują do miana tyranów. W jednej z nich twierdzono, że oddziały brytyjskie zostawiono w Ameryce, aby „przemocą” zmusić kolonistów do „bezwolnego poddaństwa”. Żarliwe uczucia rozpaliły się jeszcze bardziej, gdy Londyn nakazał rozmieszczenie jednego z pułków w Bostonie. Tamtejsi fanatycy, między innymi Samuel Adams, otwarcie nawoływali do siłowego przeciwstawienia się lądowaniu królewskich żołnierzy. Przeważyły trzeźwiejsze głosy. Niemniej jednak Adams opublikował esej, w którym dowodził, że swobody kolonistów są „zagrożone przez oddziały wojskowe”, których zadanie polega na uczynieniu z Amerykanów „niewolników haniebnych instrumentów samowolnego mocarstwa”[18].

Bostońscy radykałowie uznawali obecność brytyjskich sił regularnych za „inwazję” oraz „okupację wojskową”. Twierdzili, że brytyjscy żołnierze sprowokują incydent, który królewscy urzędnicy wykorzystają następnie jako pretekst do siłowego rozprawienia się z amerykańskimi odstępcami. Nie minęło dużo czasu, a doszło do takiego wydarzenia. W marcu 1770 roku żołnierze brytyjscy strzegący urzędu celnego w Bostonie otworzyli ogień do nieposłusznego tłumu, zabijając pięciu ludzi i raniąc kilku innych. Radykałowie okrzyknęli incydent masakrą bostońską, przekształcając krwawe zajście w wymyślną propagandową historię. W każdą jego rocznicę organizowali okolicznościowe obchody, których główny punkt stanowiły płomienne przemowy radykalnych aktywistów. W miarę upływu czasu doprowadziło to do zgubnego w skutkach spadku dobrej woli w stosunku do metropolii, przynajmniej na obszarze Nowej Anglii[19].

Protesty przeciwko ustawie o herbacie doprowadziły w grudniu 1773 roku do herbatki bostońskiej. Stosunki angielsko-amerykańskie znalazły się w punkcie krytycznym. Parlament podjął kroki odwetowe, przyjmując tzw. ustawy represyjne. Na ich mocy Massachusetts utraciło wcześniejsze przywileje, a Royal Navy miała blokować port w Bostonie aż do uzyskania odszkodowania za zniszczony ładunek herbaty. Ponadto rząd wyznaczył generała Thomasa Gage’a, dowódcę wojsk brytyjskich w Ameryce, na królewskiego gubernatora Massachusetts.