Ćwierćfinał to już coś! - Michał Piedziewicz - ebook + książka

Ćwierćfinał to już coś! ebook

Michał Piedziewicz

4,6

Opis

Wciągająca i zabawna opowieść o przygodach grupy chłopców, którzy postanowili wziąć udział w turnieju drużyn podwórkowych. Okazało się to całkiem poważnym przedsięwzięciem – trzeba było ustalić nazwę, skompletować skład, wybrać koszulki i znaleźć trenera, który opracuje taktykę i poprowadzi drużynę. Wspólnymi siłami zdołali to wszystko osiągnąć i drużyna Lanovii mogła przystąpić do gry. Czy uda się jej się osiągnąć wymarzony ćwierćfinał? Doskonała lektura dla młodych piłkarzy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monia07666

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna dla małych fanów piłki nożnej:-)
00

Popularność




Copyright © Michał Piedziewicz

Copyright © Wydawnictwo BIS 2018

ISBN 978-83-7551-597-8

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01–446 Warszawa

tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33

e–mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Pamięci Taty,który nauczył mnie kibicowaćoraz czytać książki

Rozdział 1Wielka szansa.Entuzjazmu nie stwierdzono.Zawodowiec.

– Panowie – zacząłem uroczyście, chociaż właściwie chciałem krzyczeć, tak bardzo mnie ta wiadomość podniecała. – Panowie, w czerwcu w naszym mieście odbędzie się turniej dzikich drużyn. To dla nas wielka szansa!

– Dzikich? – Żaba się skrzywił.

– Drużyn? – Miki zrobił wielkie oczy.

No tak, tego mogłem się spodziewać. Co za pech, że właśnie Żaba napatoczył się jako pierwszy.

Staliśmy na parkingu przed naszym blokiem, była sobota, pierwsza tak ciepła w tym roku. Miki trzymał nogę na piłce, Żaba chrupał orzeszki. Na tym parkingu, na niewielkim placu wolnym od samochodów, często kopaliśmy. Bo gdzie indziej? Na ogrodzonym siatką osiedlu nie mieliśmy boiska.

– Dzikich, niezrzeszonych, podwórkowych, nienależących do szkółek ani do klubów – kontynuowałem pomimo dalekich od zachwytu min chłopaków. – Przeczytałem w gazecie.

– W gazecie? – Żaba nagle przestał przeżuwać. – Czytałeś gazetę? – Właśnie to go w tej chwili najbardziej zainteresowało.

– Nieważne – sapnąłem ze złości. Czy nie rozumiał, o czym mówiłem? – Musimy wystartować, wziąć udział. To będzie turniej tysiąca drużyn – podkreśliłem.

– Akurat w czerwcu? – Teraz to Miki jakby się uparł, żeby osłabić mój entuzjazm. Zamiast się ucieszyć, zamiast uwierzyć w otwierające się przed nami możliwości.

– Przecież szkoła. – Żaba niezwłocznie odgadł przyczynę wątpliwości kolegi.

– Świadectwa – ciężko westchnął Miki.

– Niezdrowe podniecenie rodziców.

– Wielkie parcie.

– Tak jest, parcie na wyniki.

– Można powiedzieć: presja.

– Potężna!

– I przytłaczająca!

– W imię przyszłości…

– Bo są sprawy ważne – Miki wbił zrezygnowany wzrok w szarą, wyściełającą parking kostkę – ale są też ważniejsze… I niestety, piłka nożna należy do tych pierwszych. A szkoła oczywiście do drugich.

– Tak przynajmniej uważa góra – ponuro i z wyraźnym niesmakiem podsumował Żaba.

– Góra? – Nie zrozumiałem.

– Kierownictwo.

– Co za kierownictwo?!

– Ech, Fajkowski, jak ty wolno łapiesz! Rodzice. Czyli góra – Żaba spojrzał w niebo nad nami – kierownictwo i zwierzchnictwo w jednym. Dobrze mówię, Miki?

– Niestety, Żaba ma rację. W związku z czym w czerwcu będziemy harować, poprawiać oceny i drżeć pod pręgierzem wygórowanych oczekiwań.

– Zbyt wygórowanych – dodał jeszcze Żaba.

Aż się złapałem za głowę. Drżeć pod pręgierzem? Owszem, Miki miał rację. Wiadomo, należało się spodziewać, że czerwiec będzie miesiącem trudnym. Ale skąd, na świętego Ronalda, znał takie sformułowania?

– Tak że wiesz… –Żaba położył mi dłoń na ramieniu. – To się raczej nie uda.

I wtedy pojawił się on, Roland. Cały na biało. To znaczy w błyszczącej i wykonanej z najnowocześniejszych materiałów koszulce Realu Madryt, w spodenkach do kompletu i w nieskazitelnie czystych getrach. Tylko buty miał wściekle pomarańczowe. Obrazu całości dopełniała przylizana żelem fryzura – z idealnie, na wzór graczy niemieckich, przeprowadzonym przedziałkiem.

– Co jest, panowie, kopiecie? – Wnet doskoczył do Mikiego, czubkiem buta trącił piłkę i zaraz prowadził ją krótko przy nodze, niczym skutecznie wytresowanego pieska.

– A ty co, na trening? – domyślił się Żaba.

– Jasne, na trening. – Roland zatrzymał się, obrócił w naszą stronę i spojrzał na nas z wyższością.

– Będzie turniej dzikich drużyn – zmienił temat Miki. – Dzikich, niezrzeszonych, podwórkowych – powtarzał moje wcześniejsze słowa.

– I co, zgłaszacie się? – zaśmiał się Roland.

– A ty byś… – Miki się zawahał. – Z nami?

Roland wydął usta, po czym zaczął się przyglądać swoim wypielęgnowanym paznokciom.

– Obawiam się… – powiedział. – Obawiam się, że w tym czasie nasza szkółka – ostatnie słowo podkreślił znacząco – rozgrywać będzie nasz – to słowo także podkreślił – turniej, więc…

Nie dokończył. Nie musiał. Zrozumieliśmy: granie z nami go nie interesowało.

Tymczasem z mroków klatki schodowej wyłonił się jego tata.

– Roland, gdzie jesteś, na co czekasz, jedziemy!

– Idę, tato! – krzyknął Roland, jednocześnie odkopując piłkę w krzaki przy płocie. – Dopompujcie flaka – pouczył nas jeszcze na odchodnym. – Bo flakiem to sobie możecie…

Za chwilę odjechali. Dumny tata w wielkim SUV-ie i jego syn – największa piłkarska nadzieja naszego skromnego osiedla.

– Widzisz? Nic z tego nie będzie. – Podczas gdy Miki pobiegł po futbolówkę, Żaba jak gdyby nigdy nic wrócił do chrupania orzeszków.

Rozdział 2Ekipa. Chłopaki po przejściach.Pierwszy problem.Miłosne perypetie kuzyna Arka.

A jednak: reszta chłopaków – jak to później z uznaniem skomentował Selekcjoner – zareagowała pozytywnie. A trochę ich było, bo na naszym osiedlu – Łanowa Residence – są cztery trzykondygnacyjne bloki. Czyli dwanaście klatek schodowych. Zwerbować udało nam się Kajetana, Kubę i Maksia, bliźniaków Alana i Brajana, a wreszcie Olega – z Ukrainy. Prócz tego całą bandę mikrusów, a dodatkowo Siwego i Antka, czyli dwóch chłopaków zza płotu, z kwadratowych domków jednorodzinnych, których kolonia otacza nasze bloki.

Turniej rozgrywany miał być w zespołach ośmioosobowych (czyli z bramkarzem i siedmioma graczami w polu). A nas, nie licząc mikrusów, zebrała się prawdziwa jedenastka. To dobrze, bardzo dobrze, bo w perspektywie długiego turnieju zawsze warto mieć rezerwowych – na wypadek groźnych kontuzji i okrutnie rozdawanych przez nieudolnych sędziów żółtych lub czerwonych kartek.

Tak, to była nasza ekipa. Ekipa, warto dodać, chłopaków po przejściach – przecież większość z nas miała za sobą doświadczenia w świecie wielkiego futbolu. Już wcześniej trenowaliśmy w prawdziwych klubach lub szkółkach piłkarskich – jak teraz Roland. Niestety, jakże mało jest we współczesnym świecie zrozumienia dla samorodnych talentów! Tak jest, brakuje zrozumienia, a te talenty, istne diamenty, zamiast podziwiać, koniecznie chce się szlifować. Obrabiać i polerować, bezlitośnie nadawać im formę i wygładzać na błysk. A tego nie wytrzymywaliśmy: morderczych treningów! Dobrych dla mikrusów pajacyków na rozgrzewkę, niekończących się przebieżek wokół boiska, wyczerpujących brzuszków i nożyc, a wreszcie codziennego powtarzania tych samych najprostszych elementów – na przykład podań wewnętrzną częścią stopy do ustawionego kilka metrów dalej kolegi. Jakie to było męczące! Jakże jałowe – niczym przeżuwanie warzyw z rosołu albo szpinaku, niczym czekanie w kolejce w przychodni zdrowia. Nuda, męcząca psychicznie nuda!

Lecz nie myślcie sobie: niektórzy z nas tego typu tortury potrafili przetrwać nawet przez kilka tygodni! Innych, prawdziwych herosów, katorżniczy reżim załamywał dopiero po trzech lub czterech miesiącach! A jednak oni również w końcu rezygnowali. Najpóźniej zrezygnował Miki, Rolanda oczywiście nie bierzemy pod uwagę.

Powiedzmy sobie szczerze: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo przez to wszystko, po tamtych złych doświadczeniach, był w nas tak zwany głód piłki. A także głód sukcesów – na wzór tych osiąganych przez genialnego Argentyńczyka, wybitnego Portugalczyka, zjawiskowego Brazylijczyka i naszą chlubę z Monachium.

Właśnie dlatego turniej był dla nas wielką szansą. By nareszcie pokazać światu – a przecież decydujące mecze miały się odbywać na ogromnym stadionie miejskim – a więc pokazać całemu światu, na co nas tak naprawdę stać!

Niestety: czasu nie mieliśmy wiele. By się przygotować. Żeby się nie skompromitować. I aby z grona tysiąca drużyn awansować przynajmniej do ćwierćfinału. Czyli do tak zwanej jednej czwartej, do ósemki najlepszych zespołów.

– Ćwierćfinał to już coś! – powiedział przecież tata, kiedy na ostatnich Mistrzostwach Europy we Francji reprezentacja Polski odpadła z turnieju właśnie w tej fazie rozgrywek – po rzutach karnych w meczu z Portugalią. Udział w ćwierćfinale TO ZAWSZE JEST COŚ. Zapamiętałem te słowa i teraz co dzień powtarzałem je chłopakom. A im aż świeciły się oczy.

Aby wypełnić w Internecie oficjalny formularz zgłoszeniowy do turnieju, zebraliśmy się w mieszkaniu Kajetana.

Lecz najpierw chłopaki musiały sobie zagrać. Wiecie, w fifę. A potem okazało się, że Kajetan ma także kierownicę – więc zaraz przerzuciliśmy się na rajdy samochodowe, na wściekłe gonitwy po mieście i wyścigi po torach Formuły 1. Z tym że za dużo nas było, a za mało sterowników, więc się pokłóciliśmy, Brajan się nawet pobił z Alanem, a wściekły Kuba, gdy jazda nie za bardzo mu szła, obraził się i uciekł, trzaskając na odchodnym drzwiami.

Wreszcie mama Kajetana podała nam salaterki z waniliowym budyniem. A przy okazji zapytała:

– To już? Tak prędko wam poszło? Wypełniliście formularz?

Prawda. Nie wypełniliśmy. A przecież tego dnia mijał termin zgłoszeń.

Wypełniał Kajetan. Rubryka po rubryce. Co szło nawet dość prędko. Do czasu.

– Opiekun drużyny, trener – przeczytał bowiem Kajetan. – Panowie, mówię do was. Opiekun drużyny, trener… Co mam wpisać?

Lecz nikt go nie słuchał – teraz zajęci byliśmy przeglądaniem bogatej kolekcji jego komiksów.

– Opiekun, trener! – wrzasnął wreszcie.

– Wpisz: Nawałka! – roześmiał się Miki.

– Tak, jasne, a może od razu Mourinho?! – parsknął w odpowiedzi Żaba.

Wtedy zaczęliśmy nową kłótnię: o to, kto jest najlepszym trenerem na świecie. Czy Katalończyk Guardiola, czy może Włoch Ancelotti?

– Adam Nawałka! – upierał się Miki.

– Skąd! Co za bzdury! Najlepszy jest Francuz Arsene Wenger – polemizował Siwy. – Bo on promuje młodych!

– Promuje? Dobre sobie! Promuje, lecz nie ma wyników!

– Nie ma?

– A ma?

Już się prawie brali za łby.

Wtedy ja się wtrąciłem:

– Oczywiście, że najlepszy jest Argentyńczyk Diego Simeone!

Teraz to na mnie się rzucili: że to ciekawe, bardzo ciekawe, że chyba nie wiem, co mówię…

– Nawałka, trener reprezentacji Polski – upierał się tymczasem, choć coraz ciszej, Miki.

I tylko Maksiu milczał, trąc dłonią czoło. Aż wreszcie wskoczył na kanapę.

– Panowie, mam pomysł!

Spojrzeliśmy na niego.

– Mam pomysł. A może kuzyn Fajkowskiego, Arek?

Zdumiałem się.

– Arek?

– Przecież grał.

– Kuzyn Arek? – powtórzyłem słabym głosem.

– Arek, Arek, Arek! – wołali wszyscy, kiwając przy tym głowami z wielkim przekonaniem.

– On się nie zgodzi – uciąłem stanowczo.

– Nie zgodzi?

– On ma egzaminy.

– Na AWF-ie?

– A jak, myślicie, że na Akademii Wychowania Fizycznego nie ma egzaminów?

– Phi, dobre sobie! Co to za egzaminy, najwyżej z pchnięcia kulą albo ze skoku o tyczce. Dla pana Arka to jest nic, to jest level „nowicjusz”.

– Nowicjusz? Nie żartuj! To jest dla niego level „amator”!

– Albo nawet „początkują…”

– Panowie, egzaminy to nie wszystko. – Musiałem w końcu przerwać te ataki coraz bardziej niezdrowego podniecenia.

– Nie wszystko? – zdziwili się zgodnym chórem.

– No, niestety, nie wszystko… Kuzyn Arek ma dziewczynę.

– Tę rudą? – przypomniał sobie Brajan.

– Skąd, chudą taką, tyczkowatą, szatynkę – sprostował Alan, a mnie zaskoczyła doskonała, jak widać, i powszechna znajomość życia uczuciowego mojego prywatnego kuzyna.

– Teraz ma nie chudą – skomentował tymczasem flegmatycznie Żaba. – Teraz ma taką bardziej… – szukał odpowiedniego słowa – zaokrągloną.

I wnet rozpętała się dyskusja na temat tego, kto i kiedy widział ostatnio kuzyna Arka i z jaką w danym momencie narzeczoną.

– Panowie! – W coraz bardziej nerwową debatę wtrącił się nareszcie Maksiu. – Panowie, i co z tego? Co z tego, że kuzyn Fajkowskiego, pan Arek, ma dziewczynę, narzeczoną, przyszłą żonę? Niech ma! To nieważne. Ważne, że jako student uczelni kształcącej nauczycieli i trenerów musi wprost marzyć o tym, by zadebiutować w zawodzie trenera. Zadebiutować i odnieść sukces, dać się poznać światu jako wielki fachowiec. I właśnie od nas tę szansę dostanie!

– Właśnie, dostanie – podchwycił Antek.

– Bo marzy i śni…

– Ale ma przy tym szczęście…

– Oczywiście: wielkie szczęście!

– Że trafił na nas… I dzięki nam…

– Otóż to: dzięki nam!

– Zostanie sławny jak Adam Nawałka – zakończył uśmiechnięty od ucha do ucha Miki.

– Panowie, nie wiecie, o czym mówicie – zaśmiałem się szyderczo. – Kuzyn Arek bardzo się w swoje miłosne związki angażuje. Angażuje i przeżywa. Przeżywa i potrafi dramatyzować. Oraz się zamykać, wyłączać, gapić w okno, jak twierdzi ciocia Hania, i odmawiać wszelkiej współpracy. On po prostu nie ma czasu – zakończyłem z naciskiem.

A jednak było już za późno, chłopaków ogarnął zbyt wielki zapał.

– Przekonamy go! – Kajetan błysnął okiem.

– Tak jest, przekonamy.

– To znaczy: ty go, Fajkowski, przekonasz.

Ja? Naprawdę się przestraszyłem. Bo myśmy się z kuzynem Arkiem właściwie nie lubili. Nie wiem dlaczego, lecz takie były fakty.

– Przekonasz, prawda? Gdyż bez trenera do ćwierćfinału na pewno nie dojdziemy!

Rozdział 3Delegacja.Tym razem brunetka.Rezerwowy? Selekcjoner.

Do kuzyna Arka udaliśmy się we czterech. Niezbyt szczęśliwy ja, do tego Miki i Żaba. Oraz Oleg – bo jak nieraz przekonaliśmy się w szkole, Oleg, choć odzywał się rzadko, kiedy już to robił, to jakoś tak inaczej, śpiewnie i z miękkim akcentem, w każdym razie, gdy o coś prosił, nie można mu się było oprzeć. Dzięki temu na WF-ie unikaliśmy skoków przez kozioł, a czasem udawało się nam przełożyć niezapowiedziany sprawdzian. Na przykład z matematyki.

– Czego chcesz? – zapytał kuzyn Arek, gdy zadzwoniliśmy do jego drzwi, raz, drugi, trzeci, a on, po dłuższej chwili, otworzył nam drzwi.

Wtedy zza moich pleców wysunęli się pozostali delegaci.

– Czego chcecie? – powtórzył zatem.

– Porozmawiać – oznajmił surowo Żaba.

– Porozmawiać? Na jaki temat?

– Poważny. – Żaba ani odrobinę nie zmienił poważnego tonu.

– Dobra, wejdźcie – zgodził się kuzyn Arek po chwili zawahania.

Wkroczyliśmy w mrok. A właściwie w półmrok, bo kuzyn Arek tego dnia zasłonił okno żaluzjami, przez co do pokoju wpadały zaledwie pojedyncze i jakby mgliste smugi światła.

Ja już u kuzyna Arka, wiadomo, bywałem, za to Żaba, Oleg i Miki rozglądali się z ciekawością. W kącie przy drzwiach stała gitara – lecz chyba nieużywana, bo zamiast z sześcioma, to z czterema strunami. Na uchylonych drzwiach szafy zawisł wieszak, z którego spływały koszule: czarna, ciemnoniebieska i bordowa. Na łóżku skotłowały się dżinsy. A nad nim wisiało lustro – choć właściwie tylko fragment lustra, niekształtny i zakończony ostrymi szpikulcami trójkąt, pozostałość po większej, rozbitej nie wiadomo kiedy całości.

Żaba rozejrzał się i pokiwał z niedowierzaniem głową.

– Ekscentryk! – szepnął w moją stronę. Niestety, nie wiedziałem, o co mogło mu chodzić.

Wreszcie zbliżyliśmy się do biurka. Stała na nim przygięta nisko lampka, która oświetlała tylko wąski krąg blatu.

Kuzyn Arek wyprzedził nas i prędkim ruchem odsunął w ciemność leżące na biurku fotografie. Przed chwilą, zdaje się, rozpoczął ich wymianę – to znaczy jedno zdjęcie wyjął zza plastikowej, objętej czerwoną ramką oprawy, a drugie miał zamiar wsunąć w jego miejsce… Lecz właśnie wtedy my zadzwoniliśmy do drzwi, a to oderwało kuzyna od wykonywanej czynności.

Lecz mimo wszystko zdążyliśmy na owe fotografie zerknąć. Z tej pierwszej, nieco wygniecionej, spoglądała smutno pucułowata blondynka. Z drugiej zaś – błyszczącej – wesoło uśmiechała się ostrzyżona krótko brunetka. Tak, dobrze mówię, brunetka – bo włosy miała czarne jak smoła.

Wtedy Żaba znów trącił mnie łokciem i poruszył bezgłośnie wargami: – Nowa? – I chytrze się uśmiechnął, a ja doprawdy nie rozumiałem, co w tym było śmiesznego.

Wkrótce przeszliśmy do tematu.

– Dzieciaki jesteście. – Kuzyn Arek skrzywił się, gdy już, niestety dość chaotycznie, przedstawiliśmy, w czym rzecz. – Dzieciaki jesteście, bez ogrania, bez formy. Ja nie wiem, czy ryzykować…

– Pan się myli, kuzynie Arku. – Żaba nie dał się tak po prostu zbić z pantałyku. – Skład dobraliśmy starannie, w przemyślany sposób, mamy potencjał, prawda, Fajkowski, potwierdź, zarówno w defensywie, jak i w ofensywie…

Potwierdziłem.

– A mój kuzyn – natychmiast odparował Arek, nie patrząc jednak na mnie, ale przenosząc wzrok to na Żabę, to na Mikiego, a wreszcie na Olega – a mój kuzyn to niby na jakiej pozycji miałby grać?

– Ja na lewym skrzydle, a on na lewej obronie – włączył się Miki. – Albo odwrotnie: ja na obronie, on na skrzydle. Będziemy się zmieniać…

– W ostateczności – wtrącił od razu Żaba, widząc rosnący niesmak na twarzy kuzyna Arka. – W ostateczności Fajkowski będzie zaczynać na ławie.

Zamarłem. A potem z trudem przełknąłem ślinę. Jak to: ja na ławie? Czyli na ławce rezerwowych?

– W ostateczności na ławie, zresztą Fajkowski wcale nie jest taki zły – kontynuował Żaba.

Nie wiedziałem: śmiać się czy płakać? Co to miało znaczyć: „nie jest taki zły”?

– Naprawdę! – Miki aż się poderwał. – Fajkowski naprawdę potrafi zagrać świetnie!

O, to się nazywa najlepszy przyjaciel!

Niestety, kuzyn Arek nie dał się przekonać, lecz tylko machnął lekceważąco ręką.

A nie mówiłem, że on mnie nie lubi?

– A kiedy dokładnie rozgrywany będzie ten turniej? W jakim formacie będzie się toczył? Czy jest szansa chociaż na ćwierćfinał? – Choć wydawało się to już niemożliwe, kuzyn Arek w ostatniej chwili podchwycił temat. Rybka złapała przynętę. Tylko czy połknie haczyk?

Wszystko mu dokładnie wyjaśniliśmy. To znaczy głównie ja. Takie rzeczy miałem w małym palcu. Ja, nikt inny.

Kuzyn przyglądał mi się, kiedy mówiłem o czterech kolejnych weekendach, o meczach w soboty i w niedziele, o podziale na sześciodrużynowe grupy eliminacyjne, a potem o rozgrywkach w systemie pucharowym. Bo drużyn do turnieju zgłosiło się wcale nie tysiąc, tylko równo siedemdziesiąt sześć. Z czego najlepsze trzydzieści dwa zespoły awansować miały do fazy finałowej.

Arek spojrzał w kalendarz.

– No nie, panowie, nie mogę. Nie dam rady. – Zerknął również w stronę wiadomych fotografii.