Domino - Michał Piedziewicz - ebook + książka

Domino ebook

Michał Piedziewicz

4,3

Opis

Gdynia, sierpień 1939 roku. Choć nikt się tego po nim nie spodziewa, Konstanty Kotkowski, poważna figura lokalnego półświatka, wyrusza na front. To początek wielkich zmian nie tylko w życiu jego rodziny i przyjaciół, ale również w dziejach miasta – którego powstaniu i niebywałemu rozkwitowi przyglądali się od początku z tak wielkimi nadziejami.

„Teraz jest inaczej, Krzysztof, zupełnie inaczej…”pisze Łucja Wilczyńska do męża wiele lat później. To już czas Kabaretu Starszych Panów i Stawki większej niż życie w coraz powszechniej oglądanej telewizji, ale i pochodów pierwszomajowych, a wreszcie ogłaszanych przez władze drastycznych „zmian cen detalicznych artykułów spożywczych i przemysłowych”.

„To straszne, lecz nasza córka przystała do komunistów”– kontynuuje Łucja, którą wielce poza tym martwi przedłużające się panieństwo trzydziestoletniej Anusi.

Lecz wtedy to ona, a nie córka, otrzymuje nieoczekiwaną propozycję – spotkania z Adamem Grabskim, swą pierwszą miłością z dawnych lat…

Domino to opowieść o pokoleniu, któremu wojnę wypowiedziała historia. O najtrudniejszych wyborach, niezwykłej woli przetrwania oraz o niespodziankach, jakie sprawia miłość.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (9 ocen)
5
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pamięci moich babć i dziadków

Rozdział 1 KOMUNISTKA

Gdynia, 16 XI 1969 r.

W jaki sposób, Kochany, rozpocząć – nie wiem. Anusia kręci się, naburmuszona. Co ja mam z tą dziewczyną, to ludzkie pojęcie!

– Do kogo piszesz? – nie wytrzymał Kot, który od dłuższej chwili przyglądał się jej, najpierw gdy sięgała po błękitną papeterię, potem kiedy siadała, zamyślona, jakby nieobecna, przy kuchennym stole, aż wreszcie, gdy po kolejnych minutach cichego namysłu prowadzić zaczęła niebieski szlaczek.

Uniosła głowę, spojrzała czujnym z nagła wzrokiem.

– A tobie co do tego?

W odpowiedzi na jej aż zanadto opryskliwy ton zgarbił się, spuścił głowę. I zaraz uderzył otwartą dłonią w podskakujące rytmicznie kolano. Raz, drugi. Często, kiedy siedział, tak właśnie tłukł – ręką o nogę.

– Do Krzysztofa – raczyła wreszcie odpowiedzieć, tonem dość zaczepnym, jakby chcąc poznać Kotową reakcję, wysondować, jak na jej wyznanie zareaguje. Ale siedział, milczał, mlaskał. Cały on.

– Do Krzysztofa? – kolejne pytanie zawisło w świetle rzucanym przez wiszącą nad stołem lampę i wśród smug wydmuchiwanego przez obojga papierosowego dymu.

– Nic ci do tego – burknęła.

A za nią od dawna to chodziło – by zacząć pisać. Właśnie do Krzysztofa. I o wszystkim mu opowiedzieć. O przeszłych latach, z początku długich, potem nadspodziewanie krótkich, które nie wiedzieć kiedy minęły. Tylko jak zacząć, od czego? – zastanawiała się. Aż wreszcie nie potrafiła się już powstrzymać i nie zważając na krzątaninę Anusi, ani na niemą obecność Konstantego, sięgnęła po papier, po długopis. Byle zacząć – myślała – reszta przyjdzie sama, o to się nie bała, obrazów w pamięci miała aż nadto.

Wciąż przyglądał się jej – skupionej na niedokończonym zdaniu, gotowej kontynuować, zdawało się, pisanie, a jednak nieczyniącej tego. Długopis trzymała w palcach lewej dłoni, na przegubie połyskiwał lekki, srebrny zegarek, a wyżej mocno odznaczał się mankiet ciemnej, granatowej bluzki. (Tej, którą zazwyczaj zakładała na imieniny – zauważył przytomnie – swoje czy Anusi, ale na pewno nie w zwykłe, takie jak dzisiejsze, popołudnie). Ładnie było jej w tej bluzce, której drobne białe groszki współgrały z perłowymi guziczkami i z kołnierzykiem z delikatnej koronki. Na nos opuszczone miała okulary w szylkretowej oprawie, którą to oprawę, zerkając na Kota, jak przed chwilą, omijać musiała wzrokiem przy wtórze uniesionych brwi, co jej spojrzeniu nadawało jeszcze bardziej surowego, belferskiego, a może nawet dyrektorskiego charakteru. Ale rysy wciąż miała szlachetne, delikatne; choć rzecz jasna na twarzy pojawiły się już zmarszczki. I oczy – czy to zielone, czy brązowe, tego nawet Krzysztof nie potrafił rozstrzygnąć – oczy, o których na pewno nie można było powiedzieć, że są oczami starej kobiety.

A więc siedziała: w kołyszącej się leniwie chmurze dymu i w aureoli perłowej trwałej ondulacji – Konstanty z jakiegoś powodu lubił to ostatnie słowo, lubił też Łucję w takiej właśnie fryzurze – i niby pisała, a przecież wcale nie: bo być może wbrew wcześniejszej odważnej decyzji, by zacząć właśnie dziś, z rozmachem i niezwłocznie, przeszkadzała jej mimo wszystko obecność pozornie lekceważonego świadka.

– A więc do niego – zamruczał tymczasem on, bo jakoś ciężko było nic nie powiedzieć po tym, gdy zdradziła imię adresata.

– Do kogo? – głowę zza drzwi prowadzących do pokoju wystawiła Anusia.

Łucja rzuciła w stronę Kota drapieżne spojrzenie: żeby się ani ważył pisnąć! Jednocześnie zasłoniła ręką ledwie naznaczoną drobnym pismem kartę.

– Bardzo mama tajemnicza – prychnęła Anusia, ponownie chowając się. – Spodziewałby się kto! – dorzuciła. Kot spojrzał na Łucję i uśmiechnął się, wielce z siebie zadowolony, przecież nie wydał tajemnicy. Łucja w znaczącym geście uniosła w górę palec: niech pamięta, ani mru-mru! I zaraz, jakby dla odmiany po wcześniejszym bezruchu, kreślić zaczęła na osobnej kartce chaotyczne esy-floresy.

– Tak, tak, starzy już jesteśmy – Kot znów nie wytrzymał. On sam z wiekiem zmalał: opadły mu ramiona, pochyliła się głowa. Lecz przede wszystkim spojrzenia nie miał już tego, co kiedyś – hardego, wyzywającego, rzucanego zawsze, zdawało się, z góry; teraz spoglądał spod czoła, nieufnie, do tego zerkając często na boki, jak gdyby w przezornym poszukiwaniu drogi ewentualnej ucieczki. I tylko krótko przycięte włosy miał wciąż gęste, sztywne, choć teraz już szpakowate; tak jak siwą szczecinę na niegolonych nieraz przez trzy dni policzkach.

– Starzy jesteśmy – rzucił ponowie z powtarzającym się raz po razie cichym klaśnięciem, gdy pozwalał dłoni opadać na drgające kolano.

– Gadanie! – ucięła, nie patrząc. – A bo to od wczoraj?

– I on by był – mimo wszystko odważył się dodać, mając na myśli przyjaciela z dawnych lat.

– A więc do Krzysztofa piszesz? – minęła chwila, nim spróbował jeszcze raz.

– Głuchyś czy głupiś? – warknęła, tym razem unosząc głowę.

– Znakiem tego pójdę już – wstał.

– Do kina?

– Ano do kina – potwierdził. – Ty jakaś taka, Anusia jakaś taka…

Łucja skrzywiła się. Co za porównanie?

– Jaka? – krzyknęła zza niedomkniętych drzwi dziewczyna.

– Drzwi zamykaj, nie podsłuchuj, tyle razy mówię! – odpowiedziała matka.

– A taka… jakaś. No to pójdę.

– Idź!

– Niech się mama nie boi, ja i tak wszystko słyszę!

– To ja dobrze wiem!

Cisza. Przez chwilę. Jakby Anusia zbierała siły, by kąśliwie zaatakować. I rzeczywiście:

– A na list z Londynu to mama już odpisała?

Trafiony zatopiony: Łucja szurnęła nogami pod stołem i rzuciła w stronę drzwi wściekłe spojrzenie.

– Z Londynu? – po raz kolejny zdziwił się Kot. – To do Londynu też piszesz?

Machnęła ręką i również podniosła się z krzesła – by domknąć drzwi.

– Nie każdemu te twoje piosenki pasują. – Wyciągnęła jeszcze szyję, by spojrzeć na córkę z wyrzutem.

– Przygody pana Michała będą w telewizji, mama by się mogła zainteresować.

– Prawda, powtarzają – wtrącił z głupia frant Konstanty.

– Ja się swoje w życiu naoglądałam – sucho odparowała Łucja. I zaraz ściszyła głos: – Trzydzieści lat… Trzydzieści lat ma na karku dziewczynisko! I tylko piosenki, telewizje…

Cała jesteś w skowronkach – ze zwiększoną mocą dobiegło tymczasem zza drzwi. – Śpiewają twoje włosy, śpiewa twoja sukienka…

– Słyszysz? – powtórzyła Łucja ze zgrozą.

Konstanty zawahał się. Z jednej strony rozumiał ją, Łucję. Z drugiej żal mu było Anusi.

– A myśmy to jacy byli? – spróbował bronić dziewczyny.

– Ty idź już lepiej, spóźnisz się, wyleją. Zmarnowane życie – dodała.

– Tak uważasz?

– Zmarnowane – uparła się, zacisnęła usta. – Stara panna. Bardzo stara. I komunistka – syknęła.

– Baronowa się znalazła. – Anusia stała już w drzwiach. Pierś pod czerwonym golfem falowała, rozkołysały się fale kasztanowych włosów, drżał podbródek i lśniły zielone oczy. – Baronowa, hrabianka, wielka pani! – minęła matkę, minęła Kota i zatrzasnęła za sobą z hukiem drzwi łazienki.

– I na co wy tak? – ze smutkiem pokiwał głową Konstanty, dopinając guziki wysłużonego sztormiaka. W odpowiedzi Łucja palcem wskazującym zakręciła kółko na czole, po czym skierowała go oskarżycielsko w stronę łazienki. Kot westchnął.

Ale gdy wyszedł, matka zbliżyła się do drzwi i nasłuchiwała chwilę. Wreszcie ucichł szmer lejącej się z kranu wody.

– Anusiu! Anusiu, przepraszam!

Czekała czas jakiś na ruch klamki i na to, by znów otwarły się drzwi.

– Ja mamę również przepraszam – oznajmiła mimo wszystko wyniośle Anusia. – Niech tylko mama sobie nie myśli, że mamy słowa mogą zbyt wiele – dodała, ponownie mijając Łucję i ponownie znikając w pokoju. Chcąc nie chcąc także Łucja wróciła do kuchennego stołu.

Krzysztof – zaczęła, teraz już bez namysłu. – Krzysztof, to straszne, lecz musisz wiedzieć: nasza córka przystała do komunistów!!!

A jednak, mimo sugerujących stanowczość trzech wykrzykników, znów zawahała się. Bo to by trzeba było jednak wszystko wyjaśnić. Tak jakoś… Po kolei? Może właśnie po kolei?! „Żebyś zrozumiał, Krzysztof, żebyś zrozumiał…”

Krzysztof, my tu teraz we trójkę, tak jest, we trójkę, bo i Kostek zostaje czasem na noc (zdążyliśmy się przyzwyczaić). We trójkę na trzecim piętrze, pamiętasz, tam, gdzie kiedyś nauczycielka mieszkała. No więc my teraz tam… To znaczy: tu… To znaczy: my – tu, a tam, gdzie nasze dawne mieszkanie.

Gdy Krzysztof na rok przed wojną postawić zdążył kamienicę, to całe piętro, wiadomo, wzięli dla siebie. Wtedy okna mieli i na podwórze, i na ulicę, od wschodu. I pokoi pięć, nie licząc tego z osobnym wejściem – dla Michasi. A teraz? – aż podniosła głowę, by rozejrzeć się po wciąż tych samych od dwudziestu lat kątach.

Krótki korytarzyk, z niego wejście do kuchni (no i do łazienki), a z kuchni przejście do jedynego pokoju…

(Zresztą ty to przecież wiesz, ukochany, sam nadzorowałeś plany!)

Nauczycielce wystarczało (a pamiętasz, jak ślub wzięli z drugim z naszych lokatorów – tym z agencji telegraficznej?).

No i to nam dzisiaj musi starczyć! Korytarzyk, kuchnia, pokoik.

Ale ciasno tu mamy, Krzysztof: w kuchni stół, ale i tapczan pod oknem (a okno tylko na podwórze! Wyobrażasz sobie: myśmy kamienicę wybudowali, a okno mamy tylko od podwórza!). Na tym tapczanie sypia teraz Konstanty.

A wcześniej Franuś. A dla Antka to się wtedy polówkę rozkładało…

…aż ją ścisnęło w gardle.

Gdzie Franek, zapytasz, gdzie Antoś?

Wiedziała, doskonale wiedziała: że tak to będzie z tym pisaniem!

– Niedoczekanie, bym zrezygnowała – szepnęła, zaciskając usta. – O wszystkim napiszę! – otarła oczy, wstała, postawiła czajnik na gazie.

– A ty dokąd? – oto Anusia wychynęła z pokoju i raz-dwa wkłada gruby, ciemnozielony płaszcz.

– A też wyjdę.

– Tak późno?

– Mamo, nie ma nawet szesnastej. W delikatesach ponoć mają rzucić…

– Co? – skwapliwie podchwyciła Łucja.

– Ba, nie wiadomo! Ale pójdę, może pieprz? Na cytryny jeszcze za wcześnie?

Owszem, na cytryny mogło być za wcześnie. Bliżej świąt należało się ich spodziewać.

– To idź.

– Idę! – córka zbliżyła się, nachyliła i pocałowała matkę w policzek.

– Komunistka! – Łucji zależało, by mieć ostatnie słowo.

– Jeszcze mnie mama będzie po rękach całować!

O, niedoczekanie!

Krzysztof, wyobraź sobie, tu jest teraz tak, że gdy cytryny czy pomarańcze pojawić się mają w sklepach – a jest to wielka, doprawdy, rzadkość! – to piszą o tym w gazetach. Że Gdynia otrzyma trzy, dajmy na to, tony, a Gdańsk ton pięć. I Poznań pięć, a Warszawa osiem (wszystko jest wyliczone, w gazetach, powtarzam, o tym piszą!). I dalej: że delikatesy na rogu Świętojańskiej dostaną tych cytryn trzysta kilogramów, delikatesy na Władysława IV (to nowa ulica, widzisz, jak wiele muszę Ci opowiedzieć?) również trzysta, a supersam na Starowiejskiej – dwieście. Reszta zaś idzie do „peesesów” po Grabówkach czy Chyloniach. W każdym razie wszystko wyrachowane. A i tak niczego nie kupisz, bo ekspedientki, wielkie panie kierowniczki, spod lady swoim sprzedają.

Zresztą: na co ja się męczę, Ty niczego z tego nie rozumiesz, prawda? Bo to nie o cytryny chodzi, ale i o chleb, a bywa że i ziemniaki, o masło, o mięso… Wszystko niby wyliczone, tacy mądrzy są, a bywa, że nie ma czego do garnka włożyć, wyobrażasz sobie? Najprostszych produktów brakuje – jak to jest możliwe? Ale ja ci napiszę dlaczego, poczekaj, napiszę…

Swoją drogą: wiesz, że w Śródmieściu tych kilka sklepów to wszystko? Na palcach rąk policzysz. Bo nie każdy dzisiaj może handlować (zresztą czym by miał?), wszystko państwowe.

Trochę to przypomina dawne, stare czasy, pamiętasz? Gdy tylko Bazar Gdański Pawłowskiej, Centralna Drogeria Tanasia, potem Ferdynus, Anflinkowa… No i my… Ty! My.

I jakoś nikt wtedy nie potrzebował wiedzieć, ile ton pomarańczy trafi do którego sklepu, a było ich pod dostatkiem!

Teraz jest inaczej, Krzysztof, zupełnie inaczej.

A niech to wszystko diabli wezmą!

Rozdział 2 DZIADEK

Już idąc w dół schodów, zamyślił się. „Do Krzysztofa pisze!”

Z powodu, którego jeszcze nie potrafił nazwać, spodobało mu się to. – Ha! Do Krzysztofa! – z hukiem uderzył dłonią w łuszczącą się delikatnymi płatkami farby poręcz.

– A co pan taki wesoły, panie Kotkowski? – na parterze zagadnął go Woźniak, dozorca. Był już pod dobrą datą, zresztą jak zwykle, nie tylko w sobotnie popołudnie.

– A jakoś tak… – odparł Kot. I spojrzał w górę: czy aby ich Łucja nie zdybie, bo dozorcy nie znosiła.

Wyszli razem na ulicę, tam zatrzymali się, pogadali. O tym i owym, o MZKS w drugiej lidze (choć pewnie wiosną, niczym bumerang, ponownie spadnie do trzeciej), o Gomułce i na koniec o nowych porządkach w administracji.

– Remont będzie na wiosnę – zdradził Woźniak.

– Remont?

– A tak, malowanie.

– Na wiosnę? – upewnił się Kot, by móc nazajutrz powtórzyć wiadomość Łucji.

Koniec końców nic dziwnego, że gdy doszedł do Świętojańskiej, dogoniła go Anusia.

– A ty dokąd? – zawołał, gdy jak zwykle rozpędzona nie zwróciła na niego uwagi, już prawie go minęła.

– A, postoję – zatrzymała się, uśmiechnęła, a wreszcie wskazała w kierunku pobliskich delikatesów. – Może herbatę rzucili.

Ogonek od narożnego sklepu najpierw zawijał się żmijowato u samych drzwi, by potem wyprostować się i skręcić, i piąć wężykiem w górę bocznej ulicy.

– Doczekasz?

– Zobaczę, jak pójdzie.

– Postoję z tobą.

– Nie spóźnisz się, Dziadku?

– Zdążę. W razie czego jeden przystanek trajtkiem podjadę.

Konstanty chciał chodzić do kina, dopóki pozwalali. Nie zazdrościł Łucji – emerytce.

– Ale dziś tylko na zastępstwo – wyjaśnił. – Uprosili mnie. Mam jeszcze czas – spojrzał na zegarek.

Zatem stanęli. Jesienny wczesny mrok i idąca z nim ramię w ramię mgła oblepiały chłodną wilgocią zgarbione barki i pochylone głowy tych, co stali przed nimi, aż rozmazywały się w szarej pustce.

– Wciąż kłócicie się – zagaił, przestępując z nogi na nogę.

– To tak… tylko – bagatelizowała, choć głosem niepewnym.

– Uparta jest – badawczo podniósł wzrok.

– Ja również – błysnęła zębami.

Zgodził się.

– Ale i gorzej między wami bywało, więc może nareszcie będzie dobrze?

– Zobaczy Dziadek, że będzie!

Uśmiechnął się. Lubił, gdy go tak nazywała: Dziadek.

– Przeze mnie może to wszystko? – chciał, by zaprzeczyła. – Siedzę wam na karku, kąta dla siebie nie macie.

– E, Dziadek ciągle swoje! Ja bym może Dziadka pogoniła, ale matka? Wyobraża to Dziadek sobie?

Chrząknął, oblizał usta. Tak się jakoś złożyło, że owszem, pomieszkiwał z nimi. Ale żeby Łucji miało na tym zależeć? Poszukał wzroku Anusi. I poczuł ulgę, nie znajdując w nim ironii.

– Co tam ja… Zawalidrogą powoli się staję!

– Niech Dziadek w ten sposób nie mówi, Dziadek swoje przeżył, Dziadek zasłużył na szacunek i odpoczynek. Bohater! – dokończyła nadspodziewanie poważnie.

Uniósł brwi, potem wykrzywił usta w niewyraźnym uśmiechu. A to go szelma brała pod włos! Bohater – mówi?

– A ty?

– Co ja?

– Nie spotkałaś aby kogoś?

Aż sapnęła ze złości.

– Niech już Dziadek lepiej idzie, spóźni się Dziadek, wyleją!

Westchnął, skinął głową, postawił kołnierz sztormiaka i ruszył w dół uliczki.

Zaś Anusia, mimo chwilowej złości, jego zgarbioną sylwetkę odprowadzała czułym spojrzeniem. Bohater – powtórzyła w myślach. We mgle ze świstem przepłynął obły trolejbus. „Nie zdąży – uznała – będzie musiał iść”. Na szczęście do Warszawy nie miał daleko.

Rozświetlona neonami ulica Świętojańska w latach sześćdziesiątych.

Rozdział 3 BOHATER

Wielu tak na niego mówiło: Dziadek. Najpierw w kinie, a potem, gdy się nieopatrznie wygadał, również najbliżsi. A był przecież niewiele młodszy od Krzysztofa, niewiele też starszy od Łucji – tę zaś mało kto miałby odwagę nazywać babcią!

Anusia ojca nie pamiętała wcale. Jej najwcześniejsze wspomnienia to był Wyszków: rozpadająca się chałupa na przedmieściach, w której mieszkali na kupie – ten rodzony dziadek, ojciec matki, dalej babcia, siostry matki z mężami i cała chmara dzieci. Pamiętała szmacianą lalkę i wełnianego misia z naderwaną głową, pamiętała zimno i wiecznie za mało nagrzany piec, do którego przytulała się z braćmi, pamiętała smaki: półpłynnej marmolady z brukwi, wiórowatego chleba, zupy na tym chlebie, placków z żołędzi, a nawet tortu fasolowego, którym uczczono Franusiowe dziesiąte urodziny. Pamiętała też owiany złą sławą posterunek żandarmerii na przedmieściach, przy dworcu. A potem inne mundury, wyzwolicieli: już nie tak intensywnie zielone lub czarne, lecz jaśniejsze, siwe, spłowiałe, często wystrzępione lub całkiem podarte. Pamiętała też radość wyczekiwania na owo wyzwolenie i niejaki zawód dorosłych, gdy w miasteczku pojawili się przede wszystkim Rosjanie, a nie Polacy.

Zapamiętała, gdy ktoś nazwał ją sierotą. Trzymając wtedy matkę za rękę, wyczuła, jak ta zdrętwiała. I potem przez to słowo matka płakała – nie pierwszy i nie ostatni raz.

Później Łucja wyjechała – nie było jej przez wiele długich tygodni. Wrócili już wtedy do dziadkowego domu, z tym że dziadek chorował, zaś ciotka Aniela opłakiwała męża (ciotka Józia zmarła wcześniej – i takie to było wtedy zwykłe, niemal codzienne: pogrzeby, wciąż powtarzające się pogrzeby). Ani widu, ani słychu – zaczęła się wreszcie zamartwiać o Łucję babcia, z coraz większym niepokojem spoglądając na pozostawione jej opiece wnuki. Bracia wojowali wtedy wiecznie nad rzeką – w poszarpanych swetrach, w rozmoczonych butach, dlatego to przede wszystkim Anusia słuchać musiała coraz częściej powtarzających się, jakby zaklinających rzeczywistość, zapewnień: – Anuś grzeczna, babcia kocha wnusię, mamusia wróci…

I rzeczywiście wróciła – i wnet pakowali skromny dobytek, wnet sposobili się do drogi. Przez nierzeczywiste morze gruzów, Warszawę, potem przez Bydgoszcz i Tczew. Do Gdyni – o której Anusia tak wiele wcześniej słyszała, nie rozumiejąc ni w ząb, co słowo to znaczy.

Potrącona, drgnęła. Prawda, trzeba się posuwać, gdy i ogonek drgnął.

– Pani nie śpi! – złe spojrzenie rzucił jej mężczyzna zza pleców.

– A panu wydaje się, że popychając mnie, dotrze do lady prędzej? – odpyskowała.

– Gdyby każdy tak zwlekał…

– Gbur.

– Śpiąca królewna, psia mać!

Rodzącą się awanturę (swoją drogą Anusia poczuła, że ma na nią wielką ochotę!) przerwał w tym momencie szmer, idący od czuba kolejki, być może nawet z samego wnętrza sklepu: cukier puder i w kostkach…

– Tylko tyle? – zawiodła się któraś ze stojących. – Kawa, mówili…

– Herbata prawdziwa, nie wióry jak zwykle…

– Że kawa…

– Kakao!

Lecz i to podniecenie wkrótce ustało. Bo też i po co strzępić języki? Będzie, co ma być, przy ladzie się zobaczy i weźmie, co dają. A skoro kolejka się nie rozprasza, to widać jest na co czekać.

Mimo ciepłej spódnicy, tej w grubą kratę – lubiła ją – i płaszcza zapiętego pod szyję czuła, jak przenika ją listopadowy chłód. Nic to, trzeba było trwać, nie można się poddawać.

A Kot w jej oczach rzeczywiście był bohaterem – co potwierdziła w myślach, uśmiechając się ciepło, mając przy tym w pamięci niepewną minę, z jaką zareagował na jej słowa. Przecież we wrześniu bronił miasta. Potem konspiracja, ruch oporu. W okresie błędów i wypaczeń został aresztowany, był męczony i skazany (– To właśnie wtedy zdziadział – wymsknęło się pewnego razu Łucji, Anusia doskonale to sobie zapamiętała; w tamtej chwili miała ochotę rzucić się na matkę z pięściami!). No, czyż nie bohater? Och, jak lubiła, ba, kochała, tego Dziadka Kota! I niech sobie na nich oboje matka wyrzeka, ile tylko chce!

Rozdział 4 OCHOTNIK

– Prędzej, dziadek, nie guzdrz się – chojrakowali gówniarze, gdy z uwagą, skrupulatnie przedzierał podsuwane mu pod nos bilety. Wystarczyło jednak, by spojrzał spod nastroszonych brwi, a wnet miękli jeden z drugim. O, choć rzadko, to potrafił jeszcze mieć w spojrzeniu to coś, co niegdyś dawało mu posłuch i władzę – był tego świadom i gdy trzeba, nie wahał się swej zaczepnej broni użyć.

Przyciągnęła dziś młodzież Panna młoda w żałobie, obraz francuski. Kot nie był go ciekaw, chcąc nie chcąc wiele filmów widział, poza tym inaczej niż Krzysztofa czy Łucję kino nigdy go nie pociągało. Praca jak praca, uważał, mniejsza o to, co wyświetlane, ważne, żeby z ludźmi dobrze żyć: z opryskliwymi kasjerkami, z operatorem zamkniętym wyniośle w swej dziupli oraz z bujającym w obłokach partyjnych zebrań i narad kierownictwem. Grunt, by kanciapy nie stracić, by móc w niej spać, gdy lało lub gdy nie w smak mu było wracać do synowej w Chyloni albo – aby nie powtarzało się to zbyt często – gdy nie chciał iść do mieszkania Łucji. W tej kanciapie – przystrojonej pożółkłymi plakatami na ścianach – nie tylko miotły trzymał (a to właśnie sprzątanie należało przede wszystkim do jego obowiązków, inne zajęcia brał, gdy wymagała tego sytuacja), lecz miał i skrzypiący, obity bordowym gobelinowym materiałem tapczan. I tyle mu zostało na starość z życia nocnego, jemu tak niegdyś znanemu i lubianemu w Kurhausie, Domu Zdrojowym czy w Europie: kąt u syna (a właściwie to synowej, zwłaszcza gdy Władek szedł w morze), tapczan u Łucji i ten drugi – tu, w kinie.

Ostatni spóźnieni widzowie przebiegali przez bramkę.

– Zaczęło się? – dopytywali w locie, nie chcąc z filmu stracić ani minuty.

– Kronika – życzliwie spowalniał ich pęd.

Gdy tylko uspokoiło się – i nawet kasjerka opuściła kasę, ze szklanką w koszyczku drepcząc w stronę łazienki – przypomniały mu się słowa Anusi. Jak to powiedziała: bohater?

A owszem, walczyło się! Tylko co ona, młoda, mogła o tym wiedzieć?

Nie mówił wiele. O czym myśli i czego oczekuje, najczęściej trzeba było zgadywać, co nie każdy potrafił – i dotyczyło to nawet Krzysztofa, wspólnika Kota i jego najlepszego przyjaciela.

Jest takich mężczyzn wielu, daleko im do bawidamków, nie są duszami towarzystwa, zdawać się mogą gburowaci, antypatyczni. Za to w chwilach, gdy sytuacja nabrzmiewa, gdy inni tracą głowy, to właśnie na nich można polegać, na ich stanowczych, nieznoszących sprzeciwu i trafnych najczęściej, choć często tylko intuicyjnych decyzjach.

Najpierw, gdy jako dziecko stracił rodziców i siostrę podczas rewolucji u Sowietów, nie musiało się to jeszcze rzucać w oczy, jego małomówność zrzucić było łatwo na doznany szok. Jednak i później nauczył się przede wszystkim działać: gdy wypłynął w morze, gdy zdobywał serce Hanki, gdy szmuglował dobra wszelkiego rodzaju, a wreszcie, gdy wraz z Krzysztofem Wilczyńskim budował swoją pozycję w rodzącej się w bólach, choć z entuzjazmem, Gdyni. Wilczyński na koniec zainwestował w handel, on, Konstanty Kotkowski, postawił w Jastarni pensjonat, swoje słynne Majami, a prócz tego trzymał twardą ręką ostatnich przed Wrześniem przemytników, szulerów, wszystkich tych, którzy od życia – i do życia – potrzebowali mocnych wrażeń.

Dlatego zdziwiło się wielu, gdy dał się ponieść mobilizacyjnej fali i z na pozór zbyt wielką ochotą wybrał się na wojnę. On, trzydziestosześcioletni wówczas przedsiębiorca, ojciec czworga dzieci, który tak wiele w życiu osiągnął i który w istocie miał czego bronić, czego chronić i dla czego żyć – a więc niekoniecznie dać się zabić na froncie! Poszedł, choć nie musiał, nawet zmobilizowany na pewno potrafiłby się zadekować, wykpić, wykupić – domyślali się ci, którzy go znali. Bywał przecież i cyniczny, a w kwestii charakteru świata i patriotycznych uniesień rodaków nie miał wielkich złudzeń (nie dowierzał, inaczej mówiąc, w czym wtórował Krzysztofowi, wszystkim tym, którym zbyt łatwo przychodziło wznosić się na wyżyny żarliwej miłości do ojczyzny, a wręcz przyglądał się im ze zdwojoną czujnością). No i nauczył się też z biegiem lat unikać nadmiernie ryzykownych sytuacji, nauczył działać ostrożnie, uderzać pewnie i tylko w następstwie wnikliwego rozważenia wszelkich konsekwencji. A jednak poszedł.

– Prędko się to skończy – bagatelizował do ostatniej chwili. – Byle chłopcy – miał na myśli synów, zapalonych harcerzy – nie wdali się w niepotrzebną w ich wieku awanturę.

Jeszcze Polska nie zginęła – powtarzano tymczasem z zapałem i jakby na dowód owych słów tylko nieco mniej głośnym niż zwykle gwarem rozbrzmiewały kawiarnie i knajpy, półnagie tłumy przelewały się przez plaże, a z portu wypływały transatlantyki (część ich pasażerów szczerze zdawała się wierzyć, iż wyrusza jedynie na wycieczkę i wkrótce do Gdyni, jak gdyby nigdy nic, powróci).

A że Madryt, że Wiedeń, że Praga? Cóż, Hiszpania na skraju świata, zaś w Austrii czy Czechach Hitler nie napotkał ani krzty oporu. Gdy się z nami zmierzy – w Polsce takie rzeczy zawsze mówiło się łatwo – będzie się musiał opamiętać, bez wątpienia! Kto zresztą widział, by we współczesnym świecie toczyć wyniszczające wojny? Kto jak kto, ale londyńscy czy paryscy bankierzy z pewnością na zbyt wiele panu Hitlerkowi nie pozwolą!

– Raz-dwa się to skończy. – Już wychodząc, ostatni raz zapewnił Hankę. Przytulił ją, docisnął do piersi, a chłopców, gestem niespodziewanym i nieco patetycznym, ucałował w czoła. – Zobaczycie! – mrugnął jeszcze w drzwiach.

Włodek czuł się wtedy z ojca niesłychanie dumny, młodszy o rok Władek pociągał za to nosem. Hanka bez słowa wróciła do kuchennych zajęć.

Konstanty wcześniej nie walczył. Co nie znaczy, że wojen uniknął.

Z Odessy zapamiętał niosące się głuchym pomrukiem bombardowanie portu przez flotę turecką. Miał jedenaście lat, dzieckiem był cichym, zamkniętym w sobie, czas spędzać wolał w ogromnym przydomowym ogrodzie zamiast włóczyć się po ulicach w międzynarodowej czeredzie rozpuszczonych rówieśników.

– Będzie z niego piękny ksiądz, księżulek – rozczulały się kuzynki matki na widok jego jasnej, skupionej na lekturze twarzy.

– Ba, z czasem to i biskup jak ta lala!

(A matka wzdychała – zapamiętał – nie wiedzieć, czy z aprobaty dla tak zarysowanej przyszłej kariery pierworodnego, czy wręcz przeciwnie – by ukryć rozdrażnienie).

Wtedy jednak, gdy Turcy bombardowali port, pobiegli z synem stróża, jak wielu innych w ich wieku, i z wysokiego brzegu przyglądali się zatopionym w płytkich wodach kanonierkom.

Światowe wydarzenia w swój wir wciągnęły wkrótce ojca, Izydora Kotkowskiego, inżyniera. Zmuszony do pójścia za ofensywą do Galicji, wycofany później do Kijowa, wylądował wreszcie w Tule, dokąd ściągnął rodzinę. Tam zastały ich przewroty – lutowy, a po nim październikowy.

Z początku, zwłaszcza dla chłopca, słowo rewolucja nie znaczyło wiele. Aż zżymał się coraz bardziej nerwowy ojciec, iż w jego, Konstantego wieku, wypadałoby przynajmniej orientować się w wydarzeniach tak wielkiej, globalnej wagi. Wszak upadało imperium!

(– A może on, Izydorze, rzeczywiście wstąpi do kleryków? – Co też mówisz, Heleno!?)

Ojciec bał się. Bał o pozostawione kamienice, o majątek, przeklinał tych, co nie pozwalali mu wrócić do Odessy, i długo łudził się, że to jednak świat powróci w stare, przez dziesięciolecia żłobione, a potem zastygłe niczym błoto w upalny dzień, koleiny. Październik w kilka tygodni rozwiał wszelkie nadzieje. Oto bolszewicy, oto codzienne krwawe porachunki, oto Czeka, Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem (a na jej czele Polak, towarzysz Dzierżyński, którego prędko otacza zła sława), w dodatku tu, w Tule, gdzie liczne fabryki broni, na sabotaż szczególnie wyczulona. Dalej nacjonalizacja, konfiskaty, rewizje, pozbawione skrupułów trybunały. O powrocie do domu nie warto nawet marzyć (bo i sama głośno oznajmiona chęć opuszczenia miasta uznana być może za zdradę), zresztą fronty po drodze, a wkrótce i na południu krwawy zamęt – oto w bólach próbuje rodzić się Ukraina, zmieniają się rządy, maszerują armie. Ojciec boi się z dnia na dzień coraz bardziej, chłopiec widzi to, sam paznokcie obgryza, matka każdego ranka wstaje z łóżka z oczyma zaczerwienionymi od łez i tylko młodsza siostra, Masza, Marysia, potrafi zajmować się bez końca wymęczonymi od ciągłego przytulania lalkami.

Konstanty ma już wtedy blisko piętnaście lat, to niebezpieczny wiek, bo choć chudy, to wysoki, lepiej żeby nie rzucał się w oczy.

Zimą widzi najpierw wybebeszone, zamarznięte konie. To obraz straszny, choć dla dodania sobie animuszu wzrusza nań ramionami, chce być twardy, silny. Ale już kilka dni później widzi podobnych owym koniom ludzi: jeszcze niedawno kroczyli dziarsko, w zwartych szeregach, buńczucznie potrząsając drągami i wznosząc w górę pięści… Teraz leżą: w dziwacznych pozach, jakby zastygli w biegu czy w niedokończonym skoku i już na zawsze, po jednej czy drugiej salwie, pozostali tak ułożeni na bruku.

Wtedy ucieka po raz pierwszy w swym życiu, bo oto kolejny oddział wojska nawołuje gapiów – by podeszli, by się zbliżyli. Trzeba im kogoś, kto uprzątnie trupy; Konstanty przezornie bierze nogi za pas.

Tymczasem po cichu – więc i mówi się o tym szeptem – znikają koledzy inżyniera Kotkowskiego. – Jak to znikają? – wykrzykuje z niedowierzaniem Helena. Izydor syczy ze złością: nie wolno, nie lzja krzyczeć, ściany mają uszy! Bądź gotowa na najgorsze – zaleca jej wreszcie. Bądź gotowa – łamie mu się głos – na to, że i ja pewnego dnia nie wrócę…

Ale prócz tego ojciec planuje: by przedrzeć się do Niemców, są już niedaleko, wszak wdarli się w głąb Rosji ostatnią falą frontowej ofensywy, więc byle przedrzeć się do nich, a potem jakimś cudem do siebie, nad morze. Przedrzeć się – łatwo powiedzieć!

Pewnego dnia z nocnej zmiany nie wraca o zwykłej porze, nie ma go też wieczorem. Helena z początku nie dopuszcza najczarniejszych myśli. Jednak w fabryce rozkładają ręce – był, wyszedł, poszedł – i odwracają przy tym wzrok. Lokalni czekiści nie przyjmują jej, mają ważniejsze sprawy na głowie. – Może pije? – sugerują. – Może ma inną?

Lecz zaraz i sąsiedzi się odwracają, unikają rozmów, więc matka już wszystko wie, nie może mieć dłużej złudzeń – rwie włosy, spazmuje, przeklina ciemiężców, aż ktoś surowo, przykładając przy tym mocno pięścią, to zresztą jeden z sąsiadów, nakazuje jej przestać – po cóż na innych sprowadzać nieszczęście? (Konstanty owego bicia nie widzi, szuka wtedy czegoś do jedzenia; Marysia mu jednak opowiada).

Wreszcie jeszcze ktoś inny potwierdza szeptem: wzięli, zamknęli. Matka ponownie puka do urzędów – kanciasty w ruchach, dopóki trzeźwy, czekista pluje w podłogę, buja się na krześle. Dopiero przy okazji kolejnej jej wizyty mówi o procesie. Matka błaga: pozwólcie mi zobaczyć męża! Tamten zaczyna kroczyć wzdłuż ściany, tam i z powrotem, bez końca, i zaczyna pytać, coraz więcej pytać. O Odessę. – Wy burżujka – wzrok ma zimny, ale śmieje się; – Wy burżujka – powtarza nie raz, nie dwa.

– Co teraz? Co nam czynić? – szepcze matka Konstantemu do ucha nocami, teraz śpią już w jednej izbie, wyrzuceni z inżynierskiego mieszkania. Pieca tu nie ma, to zresztą przyziemie, właściwie piwnica, grzyb. A więc: co teraz, co zimą, co z nim, Izydorem?

Wokół wojna. To biali gonią czerwonych, to czerwoni białych. Kostka w każdej chwili wezwać mogą do pracy lub, nie daj Boże, do armii, wszak ma już swój wiek. Życzliwy mówi: uciekajcie, on nie wróci.

– Jak to możliwe? – Mimo to, a może właśnie dlatego, Helena na całe dnie zastyga w pełnym trwogi zdumieniu.

– Są groby – mówią – nieoznakowane, w lasach, za miastem.

Więc można tak po prostu znienacka przestać być? Bez śladu? – Tu Rosja – odpowiadają – okrutna mateczka.

Helena jest drobna, niziutka, włosy ma już teraz przycięte krótko, ciemne tak jak i oczy, do tego delikatne dłonie. Paniusia. A jednak pewnego poranka potrafi wstać – by wziąć los w swoje ręce. Wypytuje, niby cichaczem, o możliwości dotarcia na południe, przez front, do domu. Z drugiej zaś strony przekupuje maszynistę i ruszają – lecz na zachód, w stronę Smoleńska, gdzie przez ojca obiecani serdeczni przyjaciele.

Więc jadą, krótkimi skokami, na tyle, na ile da się organizować kolejne etapy, są i dobrzy ludzie na tym świecie, choć u większości przychylność trzeba opłacić. Jedni i drudzy dziwią się zresztą tej drobnej pani, co to z gamoniowatym dość podrostkiem i maleńką córeczką pcha się w niebezpieczeństwo, po dworcach, po wioskach, coraz dalej od wielkich miast, a coraz bliżej terenów dzikich. Ona mówi, że do męża jedzie, że ten mąż gdzieś tam czeka, u celu podróży, że choruje… Oni rzecz jasna wiedzą, że to wszystko kłamstwa, że ona ucieka. Jej sprawa, mało to ludzie mają powodów? Nic zatem nie mówią, a zdarzają się ciągle tacy, którzy pomagają bezinteresownie.

Z węglem? – byle dalej! Z końmi? – choćby te kilkanaście kilometrów!

Byli i przesłuchiwani – w jakiejś zapadłej mieścinie. To wtedy musiała oddać ostatni z przygotowanych zawczasu przez Izydora, grubych, złotych sygnetów.

Wszystkie przeszkody potrafiła pokonać, wszystko znieść, zaś Konstanty nauczył się opiekować siostrą.

Lecz w końcu przyszedł kaszel, coraz głośniejszy, choć to ledwie jesień. Wkrótce wtórować matce zaczęła Marysia.

Aż wreszcie gdzieś, Konstanty nie zapamięta gdzie, w okolicach Donu, pociąg staje w szczerym polu. – Niedaleko wioska, widać ją, pójdę po mleko – mówi on. Z oddali dudnią armaty, do tego są przyzwyczajeni. – Nie idź – Helena kaszlem aż się zanosi. Teraz żałuje już tego, na co się porwała. – Nie idź – powtarza, błaga. On upiera się, chce być dorosły, upewnia się u kolejarza, czy długo będą stać. Tamten nie wie, Konstanty ryzykuje, odchodzi.

I nie ma go nie dłużej jak godzinę, lecz to wystarczy, by rozpętała się kanonada, a po niej pojawili się konni.

Pędzi, wraca, gna na złamanie karku, patrzy: a tu wagony jak kartonowe pudełeczka – powyginane i pozrzucane z torów. Mięso i krew. Mięso z konserw – wiózł je pociąg; krew – ma do końca rozpaczliwą nadzieję – końska.

Gdy jeźdźcy strzelają w jego stronę, pada twarzą w wyblakłe trawy. Wreszcie zalega cisza. Nie licząc krzyków rannych.

Matkę znajduje – z roztrzaskaną głową. To podmuch wybuchu ową głową uderzyć musiał o ścianę. Gdzie Masza, Marysia?! – szepcze zbielałymi z trwogi wargami.

Dziewczynki nie ma, nie ma również jej ciała. Szuka, biega wokół pobojowiska, to zataczając coraz szersze kręgi, to wracając ku pogruchotanej, pogniecionej stali. I teraz już łka, szlocha, krztusi się płaczem.

Ludzi zbiera się więcej, także tych z wiosek. Żyje jeszcze, choć ranny, maszynista. Nie wie, nie widział. Zresztą słabnie, krew z niego ucieka i dusza.

– Ludzie! Dziewczynka! Sześcioletnia, Masza, Marysia!

Nie znają.

Wtedy rusza tropem tych, co przygalopowali niczym okrutne zjawy, by dopełnić dzieła artyleryjskiego zniszczenia, biegnie ich śladem – w stronę, skąd grzmi.

Lecz i tam siostry nie znajduje. Z początku chcą strzelać, potem widzą, że oszalał. Żadnej dziewczynki, pijani, nie pamiętają.

Wraca, i znów trwa to godzinami, słania się na nogach. Stal rozbitych wagonów dawno już ostygła, ostygły ciała – minęły wszak wieki. Nie pamięta, kto pomaga mu pochować matkę. Niczego nie pamięta. Mijają dni. Szuka, błądzi. Jurodiwyj. Wreszcie zgarnia go jakiś oddział.

Do Wilna dociera w styczniu – z bolszewikami. Na ich bagnetach – gdy przepędzają Polaków. Ciotka, siostra ojca, okazuje się samotna i niemal kompletnie głucha. Musi krzyczeć, musi ją krzykiem przekonać do pokrewieństwa, mówiąc o ojcu wszystko, co pamięta (przy czym dziwi się, jak niewiele tego jest). Ciotka daje wiarę, pozwala mu zostać. Dostaje łóżko i kładzie się w nim – na wiele długich tygodni.

Piłsudski prędko odbija ukochane miasto, a Konstanty wciąż albo leży bez ruchu ze wzrokiem wbitym w sufit, albo też majaczy, gorączkuje, krzyczy przez sen. Ciotce to nie przeszkadza, ciotka sama zdaje się nie mieć równo pod sufitem.

Gdy w końcu wstaje, jest już innym człowiekiem. Nie dać się zabić – postanawia. Unika zatem wojska, nie rusza z Polakami na Kijów, a gdy tylko Sowieci na powrót przejmują inicjatywę i w lipcu roku dwudziestego jeszcze raz zbliżają się do miasta, ponownie ucieka. Lecz nie, nie do zagrożonej Polski, niewiele, po prawdzie, do niej czuje. Wybiera północ, tam zdaje się bezpieczniej; trafia najpierw do Rygi, potem do Tallina.

A później? Później wielokrotnie bliski jest złamania owej złożonej sobie przysięgi – by zbyt łatwo i byle komu nie oddać życia – a jednak zawsze z opresji uchodzi cało. Najpierw ratuje go Krzysztof (od kul gdyńskich policjantów), innym razem sam uprzedza ewentualny zamach (na nieszczęście nasłanych siepaczy – Kopeckiego i tego… jak mu tam… nieważne). Wreszcie trafiają go pod Rekowem, lecz nie ma w nim podziwu dla sprytu napastników, nie ma uznania dla ich odwagi, wręcz bezczelności; nie ma tym bardziej litości. Nie dać się zabić – w tym rzecz! Tego się trzyma. Aż do wojny, do wojny.

Bohater – powiedziało się Anusi. Ileż by dał, by o nikim nie trzeba było w ten sposób mówić!

– Panie Kotkowski, czy ja mogę pana prosić do siebie? – wyrwały go z zamyślenia słowa kierownika. Taka zaś prośba, wiadomo, raczej jest rozkazem, dlatego dusi niedopałek w kryształowej popielnicy i rusza śladem przełożonego.

– Panie Kotkowski, pan ponoć wczoraj nie wszystkie drzwi zamknął – zmęczonym tonem zaczął kierownik (a był to człowiek niemłody i niemal kompletnie wyłysiały; wąskie pozostałości po dawnej lwiej grzywie próbował przygładzać pomadą, co na niewiele się zdawało i w efekcie sterczały mu po obu stronach głowy ni to ptasie pióropusze, ni diabelskie rogi). – Drzwi pan nie zamknął, nie przypilnował – ciągnął znużony. I patrzył smutno, jak kopnięty pies, uznał Konstanty.

– Niemożliwe, panie kierowniku.

– Pan Paweł tak twierdzi.

Paweł, zmiennik. Niechluj, pijak i intrygant.

– Zamknąłem – uparł się Kot. – Zawsze sprawdzam, o przeoczeniu nie może być mowy.

Zaś w kinie wiele było tych drzwi: wychodzących na ulicę z parteru, z balkonów. Nie mówiąc o frontowych.

– Chciałbym panu wierzyć… – przygryzł wargę kierownik. – Jednak pan Paweł obstaje przy swoim.

– Ryje pode mną, pan kierownik dobrze wie.

W odpowiedzi na słowa podwładnego kierownik cmoknął zniecierpliwiony i odruchowo przygładził włosy, a te, choć na moment poddały się jego dłoni, to zaraz odskoczyły sprężyście od czaszki.

– A pan kierownik to się jego nie boi? On i pana na pewno gdzie podesra. O ile już…

– Panie Kotkowski! Proszę się pilnować!

– Lecz co ja mogę, panie kierowniku: ja doglądam, a tamten apiać swoje!

– Zatem proszę doglądać – powtórzył z naciskiem kierownik. – I zamykać te cholerne drzwi!

Co było robić: Konstanty grzecznie się ukłonił i wyszedł. „Chcą się pozbyć starego – uznał – nic innego!” W kanciapie sięgnął po papierosa. Dopóki Łucja pracowała w dyrekcji, nie musiał niczego się obawiać. „Więc może i na mnie czas? – zastanowił się. – Czas przejść na emerycki chleb?”

Już tylko jeden seans odbył się tego dnia, wkrótce po jego rozpoczęciu pożegnała się kasjerka, już nocą operator. Zamiatał w ciszy, flaszek po winie jak zwykle znalazł kilka, lecz tym razem ani jednego kondoma. Te się zdarzały po filmach węgierskich czy enerdowskich – kiedy ludzi przychodziło mało. Lecz nie o tym teraz myślał.

Wspomniawszy – z winy Anusi! – chwile, gdy w sierpniu wiadomego roku opuszczał dom, poruszył niechcący strunę, która cały wieczór nie chciała się uspokoić i – czuł to wyraźnie, choć może nie potrafiłby nazwać – rezonowała z niespodziewanym drżeniem duszy. „Łucja pisze do Krzysztofa” – pamiętał przy tym. „O czym? Czy nie o życiu – tym, co jest i co było? A mnie matka się przypomniała… I siostrzyczka, Masza, Maszeńka…”

Wtedy w sierpniu od Szosy Gdańskiej w stronę koszar w Redłowie ciągnęli tłumnie jeden za drugim – tacy jak on.

Na miejscu, wokół kilku dwukondygnacyjnych budynków, nie licząc drewnianych baraków, zastał ich zaskakujący mimo napływających tłumów porządek. Utarte ścieżki: od wartowni, ku stanowiskom oficerów mobilizacyjnych, potem do magazynów, wreszcie do sal sypialnych.

– Nazwisko? – zapytał młody podoficer, zanim Kot podał mu kartę. Po czym odszukał je na długiej liście i zakomenderował: – Batalion pierwszy, kompania trzecia. Dowódca batalionu: kapitan Wysocki, dowódca kompanii: porucznik Stefaniak. Odmaszerować.

Kot zawahał się.

– Słucham, szeregowy?

– Czy to oddziały liniowe?

– W rzeczy samej.

Konstanty zmarszczył brwi.

– Mnie co innego obiecano – bąknął.

– Mianowicie? Co to znaczy obiecano?

Aż drgnął mu policzek. Przecież tacy jak ów młody podoficer rzadko miewali śmiałość odzywać się do Konstantego równie zniecierpliwionym tonem. On zaś nie zwykł tłumaczyć się przed nimi.

– Nieistotne – odpowiedział mimo to.

– W takim razie… kolejny! – zawołał młodzik.

Przywdziewając mundury – to odpowiednie słowo, bo wciąż jeszcze z cywilnego słownika zaczerpnięte, choć w ostatniej chwili – otóż przywdziewając je, spoglądali po sobie nieufnie. Ten, widać było, nie potrafił powstrzymać drżenia. Ów swemu podekscytowaniu dawał wyraz głośnymi, wulgarnymi komentarzami. Jeszcze inny narzekał, że guzik pod szyją pije albo że kurtka przykrótka. – Na defiladę zwycięstwa dostaniemy ganz nowe! – wypalił wreszcie Kotkowski. Gdy narzekacz zmierzył go niechętnym spojrzeniem, pozostali roześmiali się. Kot złowił wtedy wzrok pewnego jasnowłosego, nowego – w tej sytuacji należało powiedzieć – kolegi. Mrugnął doń porozumiewawczo, tamten uśmiechnął się. Wezwani rozkazem, wychodząc z budynku, podali sobie dłonie.

– Mieczysław Kowalski – przedstawił się tamten. – W cywilu – puścił oko – księgowy.

– Konstanty Kotkowski – odpowiedział Kot.

– Konstanty – zawahał się tamten – Kotkowski?

– Czy moje nazwisko coś panu mówi? – zainteresował się Kot.

– Gdzieś dzwoni, ale w którym to kościele? – rozłożył ręce Kowalski. – Tak czy inaczej miło poznać, panie kolego, choć okoliczności w rzeczy samej nerwowe.

Był niewysoki, krępy. I było w jego słowach, ale też w oczach coś zawadiackiego, lekkiego, coś, co Kotu bardzo się spodobało.

Stacjonujący w Redłowie 2. Morski Pułk Strzelców, jednostka wszak elitarna, odpowiedzialny miał być między innymi za okoliczne wzgórza – ciągnące się od morskiego brzegu aż po skryte w lasach Koleczkowo. Kurtki mundurowe nosili lniane, drelichowe, do tego bryczesy z krepy i buty angielskiego kroju. Hełmy dostali stalowe, starsi rangą lornetki, a wszyscy maski gazowe. Do tego torby polowe, latarki – jeżeli kto w zwiadzie – a oficerowie pistolety.

Kotkowski oficerem nie był. Ba, nigdy w wojsku nie służył. I czyż nie po to pijał z szarżą, by, owszem, zgłosić się w razie potrzeby, lecz pierwszej linii frontu mimo wszystko uniknąć?

A pijał, i to zdrowo: w Riwierze, w Europie, a nawet na Oksywiu. Zapraszał ich też do siebie, do Juraty, do Majami.

– Ja, koledzy, uważajcie, od obowiązku uchylać się nie będę – zdarzało się, że przekrzykiwał hałaśliwą orkiestrę.

– Ależ Kostek, ty obowiązku nie masz! Ty u nas nie figurujesz, za stary…

– Panowie, pst! Cisza, ja mówię! Dajcie mnie gdzieś, weźcie… Ja z wami! Chcę! Dla ojczyzny!

Śmiali się. Ale też któryś przypomniał sobie, że Kostek długie lata pływał.

– Co byś ty w takim razie powiedział na marynarkę?

O, co to, to nie, nawet w stanie upojenia Konstanty doskonale potrafił sobie wyobrazić: okręt, wielki czy niewielki, i trafienie weń, wielki za to ogień, cholernie lodowatą wodę zalewającą pokład, a wreszcie powolne tonięcie – gdzieś z dala od brzegu. Nie, to nie mogło wchodzić w grę, na takie coś nie mógł się zgodzić – wszak mimo lat spędzonych na pokładach nigdy nie nauczył się pływać!

– Chyba że do sztabu – czkał, więc znów się śmiali, stukali kielichami. Pyszny kawalarz z tego Konstantego, doprawdy!

Prócz tego zaś, że pili, zdarzało im się również spotykać na strzelnicy. Swych sił, takie czasy, próbowali tam i urzędnicy, i proboszczowie, i wyżsi rangą harcerze. Kotkowski przebijał wszystkich. – Świetnie strzelasz – dziwili się oficerowie. – Żeby tak trafiać – doceniali jego próby – trzeba nie lada doświadczenia i chłodnej głowy. Ty doświadczenia niby nie masz, a jednak bijesz rekordy!

– W takim razie, Kostek – chwiali się podczas kolejnej, wieńczącej ćwiczenia pijatyki – damy cię do strzelców!

– Może być! – zataczał się płynnie wraz z nimi.

– Zatem postanowione – obiecywali. – Daj pyska, Kostek, do strzelców, postanowione!

– Ale przy dowództwie? – upewniał się nad wyraz trzeźwo.

– Rzecz jasna: przy dowództwie!

– Rozkaz! – stukał obcasami. – A jak rozkaz, to rozkaz, panowie, co robić?

I czyż nie na tym stanęło? Czyż nie miał grzać się w gęsich pierzach, popijać kawę w kuchni, nie zaś z kotła, a od miejsc, gdzie nadstawia się głowę, pozostawać możliwie daleko?

Cóż, gdy przyszło co do czego, wtedy w Redłowie, ani myślał, by szukać owych kompanów–oficerów i żądać od nich wywiązania się z obietnic. Niehonorowo – uznał.

– Dadzą nam, zdaje się, popalić, panie kolego – zagaił tymczasem Kowalski już wieczorem, gdy po raz kolejny tego długiego dnia czekali na placu na przełożonych. – To może i my zapalmy, wszak nie wiadomo, kiedy nadarzy się druga tak spokojna okazja.

Zatem zakurzyli – pod wściekle czerwonym niebem.

– Wymarsz za kwadrans – ponownie przerwał ciszę Kowalski – a kolega spokojny, jakby szło o dansing. Nie myślał kolega, by tego uniknąć?

– Myślałem…

– I…? Jeżeli można wiedzieć.

– Długi trzeba spłacać, powiada mój przyjaciel.

– Ładnie powiedziane!

Konstanty zastanowił się.

– Wręcz przeciwnie: to frazes. Niestety niekiedy to wszystko, czym dysponujemy.

Wkrótce dotarli na wzgórza – nieruchome niczym grzbiety przedpotopowych bestii. A przy tym na wprost, z tego, co wiedzieli, pozycji zajętych przez Niemców. W okopach zrazu przycupnęli, wpatrzeni w ciemność, minąć musiała dłuższa chwila, nim rozluźnili się, pozdejmowali hełmy, sięgnęli po manierki z wodą, a nawet spróbowali się możliwie jak najwygodniej w chłodnym, wilgotnym piasku umościć. Mówić mieli zakazane, więc odbywało się to wszystko w ciszy i aż trudno było sobie wyobrazić, że po drugiej stronie – w krzakach, w mroku – i tamci się moszczą, popijają, denerwują. Po prostu, że trwają – na wyciągnięcie zdolnej do zadania śmierci ręki.

Zaraz zresztą rozpoczął się, mimo zakazów, koncert nocnych głosów: siąpań nosami i pokasływań, chrząknięć i westchnień, ziewnięć i szeptów. Brzęczały owady, z rzadka zahuczała sowa. Pod Twoją obronę… – uciekły wreszcie czyjeś usta.

Pomyślał o innym wzgórzu: którego nie bronił, a wręcz przeciwnie, które zdobywał – a więc o dawnym Budapeszcie, gdzie po decyzji, by ustatkować się i osiąść w młodej Gdyni, zamieszkał wraz z Hanką, dołączając do jej rodziców. Niezwykłe to były czasy i niezwykła dzielnica: opadająca od lasów ku odległemu morzu, oblepiona z byle czego kleconymi budami, niczym wykrot obrośnięty kolonią hub, rozchwiana w porywach nadmorskiego wiatru. W ironiczny, szyderczy sposób ów zamieszkiwany przez biedotę Budapeszt królował nad miastem, pozwalał objąć je spojrzeniem, pomagał snuć marzenia.

Szczęśliwe to były lata – dumał zatem, międląc w ustach zapałkę – biedne jeszcze, ale szczęśliwe: gdy spoglądali, hen, aż za Hel, a wokół łopotały na wietrze białe żagle prześcieradeł. Ileż było zabawy: gdy lało i od szczytów w dół spływały błota, wydawać się mogło, że już, zaraz, za chwilę drgnie i ruszy spienioną lawiną całe masywne wzgórze, że zaleje, zatopi owo miasto w dole… A oni z Hanką ślizgali się – pnąc wbrew nurtowi pod górę – upadali na kolana, jedno ciągnęło drugie. To tam dorastali chłopcy.

Potem pensjonat, wiadomo, Majami. Jakże wspaniałych miewali w nim gości, letników z Katowic, Stryja, Lwowa czy z Warszawy, ile śmiechów ulatywało w rozgwieżdżone letnie noce, ileż razy śpiewało się do świtu!

Swoją drogą, gdy oni z Hanką zdecydowali się wracać do miasta, by chłopcy uczyć się mogli w wysoce cenionym orłowskim gimnazjum, Starzy ani myśleć o tym nie chcieli.

– Tu, ojciec, rozpęta się piekło – przekonywał Konstanty, kiedy wczesnym latem widzieli się po raz ostatni, mając na myśli półwysep. – Gdy się co zacznie – nie miał wątpliwości – w Hel uderzą w pierwszej kolejności, w bunkry, w umocnienia, w port. A uciekać stąd którędy – jeżeli odetną jedyną drogę?

Mógł sobie gadać, dziad do obrazu – zaś Stary brał tylko w palce kolejną szczyptę tabaki, potem wciągał ją nosem i kichał potężnie, by zaraz machać ręką i krzywić się. Słuchać w żadnym razie nie chciał.

– Niech ojciec będzie rozsądny! W mieście łatwiej…

– Ty, Kostek o dzieci dbaj, my zatroszczymy się o dom – swoje wtrącała Stara, ostatnie słowo akcentując dobitnie, ale i z czułością, z twardą miłością, jaką obdarzyła pensjonat córki, ona, jego rzeczywista szefowa. – Ktoś musi – podkreślała.

– To i matki nie przekonam? – chmurzył się bezradnie. Lecz dobrze ich znał: na pozór do rany przyłóż, co wcale nie stało w sprzeczności z gigantycznym, nie do złamania uporem.

Czy to już wtedy, podczas pierwszej nocy w okopach, choć chyba nie, chyba jednak później, zerwali się na nogi jak jeden mąż? W każdym razie dokładnie ów moment zapamiętał: oto znad morza głębokim basem znienacka zawyły okrętowe syreny. Wtedy i jemu zakołatało serce – musiał przyznać sam przed sobą – i poczuł strach, bolesny ścisk w żołądku. Zaraz jednak siadali z powrotem w okopie, klnąc lub wzywając Boga. Kowalski z głośnym sykiem wypuścił z płuc powietrze.

– Niszczyciele, mówili, miały odejść – odezwał się po chwili. – Błyskawica, Grom, Burza. Ponoć na Zachód pójdą. Znaczy nie będą się bić, nie będą nas bronić, a żal je w porcie zostawić na marnację.

– Zatoka krótka, wąska, a i Bałtyk nie szerszy, manewrować ciężko – zauważył rzeczowo Konstanty, choć i jemu nie podobało się, że duma marynarki opuścić miała zagrożone akweny. Czy nie po to była, żeby walczyć? Nie po to, by na dnie z honorem lec?

– Zatem dobrze mówię – podniósł głos Kowalski – nic tu po nich, o zwycięstwie na morzu nikt rozsądny nie marzy.

– Ciszej, cisza! – z oddali syknął dyżurny.

– A to się drze małpa jedna – szepnął Mieczysław mimo to. – Wracając do rzeczy, panie kolego, co nam zostało: jeden niszczyciel, kilka podwodniaków, trałowców, dwie kanonierki i torpedowiec…

– Oraz flota handlowa – uzupełnił Kot.

Kowalski zaśmiał się cicho.

– Tak jest, i kutry rybackie, i żegluga przybrzeżna!

– Czy ty aby Mietek…

– Mieczysław – natychmiast poprawił go rozmówca.

– …czy ty aby Mieczysław nie siejesz defetyzmu?

– Konstanty, drogi, kim ja jestem, żeby ciebie straszyć? Zresztą doskonale wiesz: u nich pancerniki, krążowniki, niszczyciele. A łodzi podwodnych dziesiątki! Z kolei samolotów – setki. Zaś u nas… Eskadra, pożal się Boże. Wreszcie tam – wstał, wpatrując się w noc – mówią, że jest ich co najmniej dwa razy więcej niż nas, do tego lepiej uzbrojonych. Ogromna przewaga.

– Boisz się? – chciał wiedzieć Konstanty i chciał, by to pytanie zabrzmiało zaczepnie, ironicznie, drwiąco, jak od zawsze mają w zwyczaju pytać siebie chłopcy.

– Ty zaś nie?

– Boisz się? Powiedz!

– Nie miałbym nic przeciw temu, by przeżyć – westchnął Kowalski i usiadł.

Cóż na takie słowa powiedzieć? Wtem zaszumiało im nad głowami, ledwie spojrzeli w górę, pewnie był to nietoperz, zdążyli się przyzwyczaić.

– Ja byłem na Wschodzie w trakcie rewolucji – znów odezwał się Kot.

– I? – zainteresował się Kowalski.

– Dzicz, rzeź, cóż mówić o poszanowaniu jakichkolwiek reguł honorowych czy konwencji. Z Niemcami bitka jednakowoż inna? – ni to stwierdził, ni zapytał.

– Ciszej do diaska, ja was oddam do raportu, cholery jedne!

Już, dobrze, dobrze! Zamilkli, zapalili. W jednym rytmie, zgodnie. Ale i tym razem cierpliwości, by milczeć, nie starczyło im na długo.

– Przejadą się po nas, Konstanty, przejadą. Wierzysz w sojuszników? Że utrzymamy pozycje aż do ich nadejścia? Z Londynu, Paryża? Tu, u nas, na Wybrzeżu? Podlasie być może doczeka, może doczeka Kraków, choć chyba nie, może Lwów; ale my?

– Przestań, Mieczysław, jak Boga kocham! – zdenerwował się Kot. – Co pozostaje robić?

– Bić się – Kowalski wzruszył ramionami. – Będzie, co ma być. Ich jednakowoż trzeba było wcześniej…

– Kogo? Jak?

– Niemców. Na Gdańsk pójść i wziąć. Albo też z Francuzami spotkać się nad Łabą.

– Wziąć? Gdańsk?

– A jakże! Kiedy jeszcze słabi byli!

Konstanty zaśmiał się.

– Kto wtedy myślał… Banialuki!

Tym razem umilknąć musieli już na dobre – bo skoro nie przyniosły skutku posykiwania, przemknął wzdłuż linii łącznik, przyglądając się gniewnie twarzom i szukając winnych niesubordynacji.

– Byle do świtu – szepnął jeszcze Kowalski.

– Byle…

Jeszcze zdążyli wrócić do koszar, zdążyli się naczekać. Czekanie najgorsze – usłyszał nawet Kot, jak mówili między sobą koledzy, jakby w grę wchodziła wizyta u dentysty. Choć rzeczywiście: czekanie chyba najgorsze. A on sam – czy miał nadzieję, że wszystko rozejdzie się po kościach? Po latach oczywiście gotów był twierdzić stanowczo, że na nic podobnego nie liczył. Ale wtedy – czy można było nie mieć złudzeń?

Aż wreszcie naprawdę się zaczęło. Najpierw głucho, nisko, z oddali. Z kolei strzały z bliska zabrzęczały natrętnie niczym ataki komarów.

I od razu sadzili zajęcze susy: przez rowy, uskoki, przez pola. Byle się nie potknąć, nie przewrócić, nie paść twarzą w ziemię. Odwrót, kurwa mać, bo niby ataku się spodziewali, a jednak nie potrafili zareagować nań inaczej, niż wiejąc w te pędy. Owego pierwszego poranka Niemcy niemal bez oporu zajęli Orłowo i dworzec w Wielkim Kacku.

Za to nocą – kontrnatarcie. Teraz nie biegli, a szli: zgarbieni, czujni, kroki znów stawiając długie, ale i zamaszyste, pewne. Na przedzie, w zwiadzie pedałują cykliści, to oni dają sygnał do ataku – aż miło patrzeć, gdy tym razem uciekają, aż za Kolibki, za granicę, Niemcy.

I tak to się dzieje: raz oni, hyc, do przodu, raz my – krok po kroku.

Trzeciego dnia, a była to niedziela – święto, wielkie święto! Do wojny dołączają Francuzi i Wielka Brytania! Postanowiliśmy skończyć z Hitlerem – oświadcza stanowczo premier Chamberlain.

– Ale i z flotą koniec. – Psuje nastrój Kowalski, który zawsze wszystko wie, nie wiedzieć zresztą skąd. – Rozgromiona – uściśla.

– Z jaką flotą, czyją flotą? – złości się Kot, udając, że nie rozumie. – Głupie gadanie!

– Tak mówią.

Na szczęście nie ma czasu się spierać: oto znów komenda, znów trzeba odbijać – czy to jeden z leśnych pagórków, czy też kawałek pola w sąsiedztwie Szosy Gdańskiej, na które, gdy mijało się je wcześniej, nie zwracało się żadnej uwagi. Do dziś, kiedy to od opanowania go tak wiele zależy, być może wszystko – ale też wszystko, bo własne życie, można na nim stracić.

Rozkaz to rozkaz, więc naprzód, więc skok całego oddziału, jak jeden mąż, kicają niczym zające, a może jak żaby, zielone i ociężałe, w odpowiedzi Niemcy w niebo wystrzeliwują rakiety, chcą, żeby było jasno, chcą widzieć, w kogo celują. Na szczęście i oni strzelają niecelnie, Landespolizei to zresztą mało doborowe oddziały, niedojdy, łamagi, zakały, choć zatem ich strzały bzyczą, brzęczą, niepokoją, to nie czynią wielkiej krzywdy. Zatem jeszcze jeden skok, i kolejny, teraz tamci podrywają się na nogi i w te pędy mkną ku swoim. Uciekają, pięknie, tyle że i wśród naszych ktoś zdążył paść, zacharczeć, śmiertelnie zmęczony życiem. Konstanty patrzy na zastygłe twarze: żal, oczywiście, że czuje żal. Ale też żadnego z trafionych nie zdążył poznać, polubić; rozgląda się – Kowalski na nogach, Bogu dzięki!

Biorą jeńców. A przede wszystkim broń. Tę liczą skrupulatnie, choć najczęściej starczy do tego palców jednej ręki. Moździerz i trzy karabiny maszynowe. Albo: karabin maszynowy, radiostacja i amunicja. Albo: ciężki karabin maszynowy, sześć karabinów, aparat telefoniczny…

Tak zapamiętał owe pierwsze dni: jako gonitwę, ciągłą gonitwę, niemal zabawę. Zwłaszcza że zdawać się mogło, iż mimo powtarzającej się regularnie zadyszki właściwie stali w miejscu! Na nic wieczorna zdobycz, gdy o poranku szła za nią strata. Na nic tryumf przed obiadem, gdy na podwieczorek lanie.

Z poniedziałku na wtorek rozkaz samego pułkownika Dąbka: zgrupowanie w Koleczkowie, atak na Sopot. Więc idą, w pośpiechu mijają Wielki Kack, psy szczekają jak oszalałe, ciemność, las, i tylko odmierzane równo kroki wybijają pospieszny rytm – wtem! – wróg, padnij! Tamci zsiadają z koni, w panice puszczają je luzem, sami przywierają do ziemi. Rozpoczyna się bezładna strzelanina i trwa, sytuacja wkrótce robi się patowa. Ani się cofać, ani przedzierać. A pułkownik w Koleczkowie czeka! Więc strzelają, denerwują się, nie wiedzą, ilu tamtych. Wreszcie atak, podrywają się, kule świszczą, słychać krzyki i jęki. Aż w końcu: Stać, nie strzelać, nie strzelać! Co to – nasłuchują w osłupieniu – czyżby nasi? Tak, nasi, hurra, cholera, kurwa mać, toż to własny zwiad konny stanął oddziałowi na drodze, toż to nasza własna piechota… Tośmy sobie postrzelali – jedni do drugich, do siebie nawzajem! Ile czasu, ile dziesiątek minut straciliśmy… Dość, by pułkownik nie czekał – okazuje się – w Koleczkowie. Co teraz, co robić? Iść, lecz dokąd? Mimo wszystko idą, idą w noc, na słuch, aż wreszcie trafia się jakaś bitwa, jakimś cudem ją wywęszyli – pod Osową. Walka trwa do świtu, ale Chwaszczyno nasze! Zdobyte: dwa samochody częściowo terenowe, pięć osobowych, sześć motocykli, jedno działko przeciwpancerne, karabiny i amunicja. Wielki, wspaniały doprawdy to triumf!

Lecz zaraz i powrót: mokrzy od potu, rozgrzani walką, zmęczeni, słaniają się na nogach. Noga za nogą człapią przez świt, byle móc wreszcie złożyć gdzieś głowy. Byle zasnąć – by obudzić się i znów iść, biec… O zwycięstwie nie było kiedy myśleć.