Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata osiemdziesiąte XX wieku. W życie siedemnastoletniej Aśki wbiega o rok starszy gitarzysta. Dziewczyna wkrótce dołącza do jego zespołu, to czas koncertów w gdyńskim Domu Kultury Kolejarz, gonitw z zomowcami, ale także zbliżających się matur i najważniejszych wyborów.
Perypetiom Aśki przygląda się Łucja – jej pamiętająca czasy powstawania Gdyni babka. Przygląda się również Marek, nieco zgorzkniały, bo ciężko doświadczony młodzieńczą miłością, młodszy brat.
Wkrótce Aśka z Łucją pasjonują się telewizyjną debatą Wałęsa–Miodowicz, a rzeczywistość nabrzmiewa do zmiany. Przychodzi wolność, z nią dobrodziejstwa wolnego rynku, a zamiast muzyki i miłości ważne zaczynają być kariery.
Dakota to relacja z czasów, gdy świat nabrał rozpędu i chcąc nie chcąc, trzeba było nauczyć się biec, choć tak łatwo było przy tym zgubić rytm.
Powieść jest kontynuacją Dżokera (którego akcja toczy się w Gdyni lat trzydziestych XX wieku) oraz Domina – opowiadającego o wojennych i powojennych losach miasta i jego mieszkańców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
Na rozgrzewkę
W jej życie wbiegł. Aż chciało się pytać po latach: czy nie mógł wybrać innej klatki schodowej? Lub zrobić tego dwie minuty później? Czy nie byłaby wtedy szczęśliwsza? Lub inaczej: mniej nieszczęśliwa? A jednak wbiegł, czym poruszył klocki domina.
Później opowiadał: że natknął się na tamtych, gdy szedł od wylotu ulicy Kopernika w stronę przystanku kolejki Wzgórze Nowotki, a oni wypadli z tunelu biegnącego pod torami i zaraz zaczęli się rozglądać, kogo by tu dorwać i sponiewierać, a wzrok w tej kwestii mieli wyczulony, wiódł ich niezawodny instynkt, byli jak pershingi – mówił – precyzyjnie nakierowane na cel. I wnet doskoczyli do jakiegoś chłopaka i zaczęli go bić i kopać, wykonując wokół leżącego taniec wściekłych małp. Ot, dzień jak co dzień, kolejki, niczym żyły spinające Trójmiasto w jeden pulsujący życiem organizm, podjeżdżały na perony jedna za drugą, aż tu nagle z mroków dziejów wyłonił się taki oto zastęp Hunów. Wrzeszczała oczywiście przypadkowa kobiecina, wcale nie niemy świadek historii, ale większość przechodniów starała się zejść hordzie z oczu. On sam zaczął biec, zanim jeszcze zawyli. Bo refleks w tym mieście – podkreślał – warto mieć, a prócz refleksu szybkie nogi.
Lecz nie wołali przeciągle swego nothing, nothing, nothing – kontynuował, upiwszy łyk herbaty, popisując się przy tym znajomością Herberta – bo nie byli to wcale Longobardowie (o czym pomyślał, jak twierdził, już biegnąc, bo i tak potrafi działać rozum, że nawet w chwili największych emocji, trwogi, gdy aż chciałoby się wołać: nie trać czasu, umykaj, skup się na tym, by nie dać się dogonić, on, rozum, pozwala sobie na dygresyjne wycieczki), nie byli to więc Longobardowie, ale zwyczajni łysogłowi, krzyczący swe dużo mniej znaczące, choć równie dzikie, plemienne: Le-chia-Gdańsk! Le-chia-Gdańsk! Tak, bo to kibice z Gdańska byli i właśnie robili „wjazd” – jak mówił – do Gdyni, na wzór zagonu tatarskiej hordy, wbijając się wojowniczym klinem w obce terytorium, z tym że nie po to, by brać jeńców, i nie po to, by do siodeł przytraczać łupy; nie, tu celem był czysto rozrywkowy terror, wzięcie skalpów, zakarbowanie ofiar w pamięci napęczniałego adrenaliną, niczym komary krwią, stada.
Ona się wtedy dziwiła: ale jak to tak, przecież twierdzisz, że na mecze nie chodzisz, dlaczego zatem ruszyli za tobą? Nie chodzę, odpowiadał, albo chodzę rzadko, jednak zdarzają się takie sytuacje, gdy wystarczy wymiana rzuconych z daleka spojrzeń, błysk, impuls przeszywający powietrze i wtedy nie ma się nad czym zastanawiać, lepiej brać nogi za pas. Kto się kręci po Trójmieście, a ma kilkanaście lat, ten takie rzeczy rozumie, nie trzeba mu niczego tłumaczyć.
Przeskoczył wtedy – opowiadał dalej – ponad zagonem róż, a potem pobiegł przez zieloną, oblaną z każdej strony jęzorami jezdni wyspę trawnika, zaś wycie ścigało go, ale i dopingowało do wysiłku, ulicę przefrunął przy wtórze klaksonów i zaraz przecinał skwer, kierując się w stronę Bema. Mijając prezydium, czuł się już zmęczony, na wysokości hali Startu mocno zapiekły go uda. Potknął się i obejrzał: by go dorwać, tamtym wciąż brakowało kilkudziesięciu kroków, niemniej nie rezygnowali. Doprawdy, bardzo byli wytrwali.
Niestety, potknięcie się miało swoje skutki: oto ratując się przed upadkiem, źle stanął na nierównościach chodnika, wykrzywił kostkę, a ta zaraz dała o sobie znać – mocnym, przeszywającym nogę aż po pachwinę bólem. Wtedy na dobre się przestraszył i z mniejszą naraz nadzieją spojrzał przed siebie. Ale wciąż biegł.
Aśka wczesne, gorące czerwcowe popołudnie przed pójściem na trening spędzała u babki, co Łucja wykorzystała, by jeszcze raz, który to już, przypomnieć wnuczce o posprzątaniu piwnicy.
– Od lat nie mogę się doprosić – gderała – a nazbierało się słoi, słoików, butelek po sokach i syropach, starych szmat, obrazów, a wszystko pod coraz grubszą warstwą kurzu, tak dłużej być nie może – wzdychała – ale też nie ma się tym kto zająć, bo kto? – bezradnie rozkładała ręce, wskazując dodatkowo na chlipiącego chłodnik męża. – Już nie wiadomo, gdzie szukać pudła z pamiątkami – marszczyła wreszcie brwi, przyglądając się Aśce z większą na moment uwagą – a to są bardzo ważne rodzinne pamiątki – podkreślała – twojej matki nie interesują – kiwała głową – choć powinny, chciałabym, Joasiu, żeby zainteresowały ciebie!
Podreptała do niewielkiego przedpokoju, sięgnęła po zawieszony na gwoździku pęk kluczy i wróciwszy, położyła je na stole, tuż obok portfela Aśki, jakby chcąc tym w zasadzie niepotrzebnym w tej chwili gestem pokazać dziewczynie, jakie to proste: wystarczy wziąć klucze i zabrać się do dzieła.
– Dobrze, babuniu, oczywiście – odpowiedziała ta, wyjmując najpierw sportowy komplet z przepastnej torby, a za chwilę upychając go we wnętrzu z powrotem. – Ale przecież nie dziś – uśmiechnęła się, niejako przepraszając.
– Zatem kiedy? – Łucja ani myślała dać się zbyć.
– Och, babciu, są wakacje…
– Skoro wakacje i do szkoły nie chodzisz, to masz czas. Jak nie teraz, to kiedy?
– No tak, zrobię to, obiecuję.
– Zawsze mówisz tak samo.
– Obiecuję – powtórzyła Aśka i cmoknęła babkę w policzek.
Pasowały do siebie – uważał Konstanty, przyglądając się obu. Łucja w kwiecie swych osiemdziesięciu lat wciąż energiczna, uparta, a bywało, że i złośliwa, oraz Aśka – tak samo niedająca sobie wejść na głowę, niepozwalająca nikomu sobą dyrygować.
– Mówi dziewczyna, że zrobi, to zrobi – skomentował.
– Jesz? Smakuje? To dokończ, nie rozlewaj!
Ba, łatwo mówić! Jakże miał nie rozlewać, gdy łyżka drżała w dłoni przy każdym powolnym ruchu w stronę już rozchylonych łapczywie ust? Mimo że bardzo się starał.
Aśka zaśmiała się:
– Jak ja tobie, dziadek, współczuję, ciągle musztra, nieustanna musztra! Pewnie i w wojsku łatwiej ci było…
– Źle nie ma – burknęła na to Łucja, zamachnąwszy się przy tym ścierką na wnuczkę, ale ta zdążyła się uchylić.
– Źle nie ma, zresztą widziały gały, co brały, nie tak mówię, dziadku?
Postarzał się bardziej i znacznie prędzej niż o kilka lat młodsza żona. Łucja, owszem, ostatnimi czasy zmalała, twarz jej zdrobniała i pokryła się gęstą siecią zmarszczek. Lecz mimo to trzymała się dzielnie, prosta jak struna, śmigająca po schodach, ciesząca się świetną pamięcią. On zaś z każdym dziesiątkiem lat nie tylko garbił się coraz mocniej, ale już całkiem wyłysiał, rysy miał ostre, drapieżne, a dłonie nie dość, że kościste, to jeszcze trzęsące się. Chodził niewiele, tyle co po ciasnym mieszkaniu, a większość czasu spędzał przy stole; siedzieć jako tako mógł, ale i wtedy narzekał: na biodro – co się ponoć wzięło jeszcze z kampanii wrześniowej (dziwne, odpowiadała na to Łucja, że tak późno sobie przypomniał, wcześniej przez lata nie narzekał) – oraz na kręgosłup nadwyrężony w stalinowskim więzieniu; wtedy zresztą także go bito: po głowie, po uszach – więc i słyszał z wiekiem coraz gorzej. „Starość – wzruszała na to wszystko ramionami Łucja – stary jest, to i po co o wojnie mówić? Bez wojny inaczej by było?”
O tym, że Konstanty nie jest jej rodzonym dziadkiem, Aśka rzecz jasna wiedziała, choć zapamiętała też doskonale swe zdziwienie z czasu, gdy mając ledwie kilka lat, dowiedziała się o tamtym – Krzysztofie, pierwszym mężu babki, a jednocześnie przyjacielu Kota z dawnych, najdawniejszych czasów, gdy ci dwaj spotkali się w rodzącej się Gdyni. „Masz dwóch dziadków – tłumaczono jej wtedy – czy to nie lepiej?” A jednak: bała się tego drugiego, znanego tylko z cmentarza, pochowanego pod ciężką, szarą płytą, a odwiedzanego w chłodne i wietrzne jesienne dni. Za to dziadka Kota miała szczęście i czas pokochać.
– Idź, bo się spóźnisz – powiedziała tymczasem Łucja. – Wiecznie się spóźniasz, roztrzepana jak matka. Inna rzecz: na co ci to bieganie, sama powiedz, Joasiu, na co?
– Wszystkie trzy żeście takie same – ponownie nie wytrzymał Konstanty – wszystkie trzy, wiem, co mówię!
Lecz czy Łucja odpowiedziała mu, i w jaki sposób, tego już Aśka nie usłyszała. Trzasnęła drzwiami i tyle ją widzieli.
– Oho, przeciąg – spojrzała w stronę okna Łucja. – Zamknę – podreptała. – Żebyś się nie przeziębił.
Aśka w dół schodów zbiegała lekko, zastanawiając się jednakowoż nad uwagą babki. Bo rzeczywiście, czy nie pora dać sobie z biegami spokój?
I wtedy, już w progu klatki schodowej, zderzyła się z nim, wpadł na nią, odskoczyła, on również. Dyszał ciężko i słaniał się na nogach, a wzrok miał przy tym przerażonego, tropionego zajadle zwierza, którym w istocie był.
– Gonią mnie – wycharczał i rzucił się ku piwnicy, by po chwili bezskutecznie szarpać za klamkę. W jednej chwili przypomniała sobie o zabranym przez przypadek, z rozpędu, z roztargnienia kluczu i zaraz wyciągnęła go, i o nic nie pytając – a przecież byłoby o co! – otworzyła zbiegowi drogę dalszej ucieczki. Kiedy już znikł w ciemności, ledwie zdążyła z powrotem przekręcić klucz i odsunąć się dwa kroki, kiedy do klatki schodowej wpadli tamci. Na jej widok dwóch stanęło, dwaj kolejni pobiegli w górę schodów.
– Widziałaś go? Widziałaś?
– Widziałam…
– Gdzie jest?
– Pewnie już u siebie – wzruszyła ramionami. – Co wam zrobił?
Ani myśleli odpowiadać. Pokrzyczeli, powściekali się, a na koniec pośmiali szyderczo, te, lala, but ci się rozpierdala, usłyszała, i był to zapewne komplement; aż wreszcie odeszli, kopiąc w drzwi, a potem bezsilnie w mur kamienicy, a każdy z nich, dosłownie każdy, nerwowo podrygiwał, szarpiąc na przemian to jednym, to drugim ramieniem. Zastanowiło ją to, ów dziwny tik, nieznana jednostka chorobowa. W pierwszej chwili przestraszyła się ich, owszem, nie mogła powiedzieć, że nie, więc na bluzgi nie odpowiedziała – gdy jednak stała przed nimi, to dumna i wyprostowana.
Oddalali się, złorzecząc, nabuzowani, gotowi szukać kolejnych ofiar i jeszcze większej dawki adrenaliny, bo liczyli rzecz jasna na kontratak, na to, że ich wściekła wyprawa spotka się z ripostą miejscowych, po to wszak do wrogiego miasta przyjechali, ot, chłopięce zabawy, bitwy, gonitwy, skoro Arka Gdynia kurwa świnia, to Lechia Gdańsk kurwa szajs, ma się rozumieć.
W piwnicy, za załamaniem korytarza, oparł się o zimną ścianę i długo nie potrafił uspokoić oddechu. Nasłuchiwał. Po długiej chwili, a jemu ciągnęła się w nieskończoność, skrzypnęły drzwi. Poszukała ręką włącznika, jednak światło nie zapaliło się. Zawołała:
– Jesteś?!
Z początku nie odpowiedział.
– Jesteś?! – powtórzyła. – Tamci odeszli, nie bój się.
To go, owszem, zabolało – bo bał się, nie było sensu zaprzeczać, jednak gdy ma się kilkanaście lat, niedobrze takie rzeczy słyszeć z ust dziewczyny. Zresztą znał ją, zrozumiał to, gdy tylko na siebie wpadli. Znał z widzenia – i nigdy by nie pomyślał, że pierwszy raz rozmawiać będą w takich okolicznościach.
Gdy wspinał się ku światłu, czekała w progu, a ciemny (ale i zgrabny, o rany, jeszcze jak!) zarys jej ciała oblewała rozrzedzona w półmroku klatki schodowej poświata.
– Dzięki – powiedział, gdy już ustąpiła mu z drogi i mógł stanąć u jej boku. Teraz on patrzył na nią nieco z góry. – Debile z Gdańska – próbował wyjaśnić, choć domyślał się, że jako dziewczyna może nie rozumieć, w czym rzecz. Rzeczywiście, nie zrozumiała.
– Zrobiłeś im coś? Jesteś im coś winien?
Na tak postawione pytanie mógł się tylko skrzywić. A jednak wyjaśniał przez chwilę zawiłości trójmiejskiego życia. Przyglądała mu się z ciekawością, lekko wydymając wargi. Zmrużyła oczy, wcześniej nigdy nie widział ich z bliska. Były raczej jasne niż niebieskie, zobaczył w nich coś nieziemskiego. Lekko kręcone ciemnoblond włosy przycięte miała ponad ramionami, z jednej strony zaczesane za ucho.
– Ty jesteś z Trójki – ni to zapytał, ni stwierdził, mając na myśli liceum, do którego chodziła.
– A ty?
– Ja… z Szóstki – zawahał się.
– Nie kojarzę.
No tak, cóż, mógł się tego spodziewać – że nie będzie kojarzyć.
– Dzięki za pomoc – energicznie pokiwał głową. – Wielkie dzięki – powtórzył, innych, lepszych słów nie potrafiąc niestety znaleźć.
Miał tego dnia na sobie bluzę, ciemnozieloną, z przypiętymi dumnie plakietkami z nazwami zespołów: New Model Army, Bauhaus, The Clash. Zauważył, że omiotła je wzrokiem.
– Spociłeś się – rzuciła jednak okrutnie.
Poczuł, że czerwienieje i zaraz czmychnął. To znaczy jeszcze raz podziękował i uciekł. Aż zrobiło jej się wstyd. Miły był przecież i miał ładne oczy. Nie jego wina, że go gonili i że musiał uciekać.
I wtedy dobiegł ją głos, głos z wysokiego piętra, głos tej, której uwadze nic, co działo się na klatce schodowej, ujść nie mogło:
– Joasiu! Joasiu! Jesteś tam? Nie poszłaś na trening?
– Jestem, babciu, wracam! – odkrzyknęła, poprawiając wpijający się w ramię pasek torby. I zaraz ruszyła – lecz nie na słońce, a z powrotem w górę schodów.
– Nie poszłaś? – powtórzyła na jej widok Łucja, tym bardziej zdziwiona. – Bo właśnie usłyszałam…
– Wszystko babcia słyszy – pokiwała głową Aśka, porozumiewawczo mrugając do Kota. – Klucze do piwnicy przez omyłkę wzięłam, nie będę ich przecież nosić. No i jakiś chłopak akurat wbiegł.
– Chłopak? Gdzie? Do piwnicy? Do naszej?
– Nie naszej, tylko ogólnie. Gonili go – zakręciła się wokół blatu, sięgnęła po truskawkę – jeszcze z tych najlepszych, czerwcowych, nabitych miąższem jak arbuzy, kaszubskich.
– Kto gonił? – nie odpuszczała Łucja.
– Bo ja wiem…
Ale nie dogonili? – zainteresował się Konstanty.
– Na klucz zamknęłam, a ich nie wpuściłam.
– Ha! – zawołał dumny.
– A jeśli to złodziej? Albo chuligan? – Łucja zmarszczyła brwi.
– E, zaraz złodziej. Zresztą ja go też chyba znam.
– Znasz? Też? Chyba? To jak się, proszę ciebie, nazywa?
Kot aż zaniósł się śmiechem i zaraz rozkaszlał:
– Wszystko musi wiedzieć, wszystko!
Zaniepokojona Łucja nie słuchała go:
– Klucz lepiej schowam. Bo jak to tak wpuszczać? Tam nie każdemu wolno, ja tylko tobie ufam. I od pół roku proszę…
– Tak, babuniu, ja wiem.
– Od pół roku!
– Ale teraz muszę iść. Już i tak jestem, cholera, spóźniona! – spojrzała na zegarek.
– Jeszcze mi tu przeklinaj!
– No to idę.
– Idź nareszcie!
Gdy znikła, spojrzeli po sobie.
– Wpuściła chłopaka, wyobraź sobie…
– Uratowała – przypomniał Konstanty. – Przed chuliganami – zaznaczył.
– Ot i biega, dziewuszysko, a chłopaki za nią…
– A jak by miało być inaczej? Hoża z niej łania wyrosła, to i biegają!
– Żeby o nauce nie zapomniała! I o piwnicy.
– Ma czas, zdąży. Bo też uparłaś się na tę swoją piwnicę.
Łucja zamyśliła się. Sięgnęła po kawę, zimną, niewiele już zresztą zostało jej w szklance, której dno pokrywała gruba na dwa palce, gęsta maź fusów.
– A ty już lepiej połóż się, telewizor włącz, odpocznij – zwróciła się w końcu w stronę męża.
Teraz on zastanawiał się przez chwilę, nim wreszcie zaczął się podnosić.
– Taka to już starość – zamruczał. – Lepiej przez okno popatrzę.
– To i patrz!
– A ty?
– A ja się właśnie położę. Nie myśl, że tylko tobie źle na stare lata!
Listonosz dzwoni dwa razy
Na Gdynię widoku nie mieli, mieli za to balkon. Była w tym być może jakaś sprawiedliwość: że ci bez balkonów, o ile mieszkali na jednym z wyższych pięter, widzieli Kamienną Górę, obok niej skrawek bulwaru, a patrząc dalej – i jeszcze bardziej w prawo – molo Południowe, wejście do portu, zatokę i półwysep. Piękny widok! Ale za to nie mieli balkonów – powtórzmy – a raczej niewielkich balkoników, z których widok – z tej strony wysokich bloków – rozpościerał się na masywny, lecz mało efektowny garb Wzgórza Nowotki, na lasy ponad stadionem Arki, na czasem błyszczący z oddali, a niekiedy skryty za mgłą Gdańsk. Aśce to odwrócenie od Gdyni nigdy nie przeszkadzało, w czym by miało, wystarczyło zjechać windą, przejść czy wręcz przebiec kilkaset kroków, by znaleźć się nad brzegiem zatoki i widzieć nieodległe zabudowania akwarium czy Szkoły Morskiej. Nie przeszkadzało też Anusi, gdy przed kilkoma laty wprowadzali się do nowego mieszkania z Leszkiem i z dziećmi. Widok lasów oszołomił ją wtedy, zachwycił, tyle się wyczekali, tyle nagryźli, nadenerwowali – czy budynek w końcu oddany zostanie do użytku i w jakim finalnie stanie.
Do mieszkania wchodziło się przez mroczny, prędko ozdobiony afrykańskimi maskami korytarzyk, z niego na wprost szło do pokoiku dzieci lub, skręcając w prawo, do łazienki, do kuchni albo dużego pokoju – tego z balkonem. Kuchnia była niewielka (jak i wszystko, prawdę mówiąc, na tych czterdziestu kilku metrach), ślepa, za to z pokojem łączyło ją wybite w ścianie okno. Jak w barze mlecznym! – krzyknęła na widok takiego właśnie rozwiązania mała jeszcze Aśka. Rodzice, Anusia i Leszek śmiali się, rozbawiło ich to porównanie, wszak o tego typu nowoczesności wcześniej mogli tylko marzyć. Swoją drogą dla dzieci było ono, nowe mieszkanie, czymś oczywistym i prędko zapomniały o wynajmowanych pokojach w Chyloni. A przecież tam uczyły się chodzić i mówić – więc czy nie tamte miejsca powinny były zapamiętać na wieki wieków, nie je czcić w swej prywatnej, najważniejszej historii?
Za to Łucja od razu zauważyła, jak głupio zostało to wszystko wybudowane. Bo niby dlaczego ci od strony Gdyni w ogóle nie mieli balkonów? Na wzgórza i Gdańsk – rozprawiała z przejęciem gdyńska patriotka – w normalnych czasach okna mogłaby mieć służba, zaś państwo koniecznie na Gdynię i port.
– Może to ze względu na wiatr? – próbował wyjaśniać Leszek, gdy Anusia tylko kiwała z politowaniem głową na zrzędliwość matki. – Bo pewnie od północy mocniej wieje i właśnie to wziął pod uwagę architekt, żeby ludziom z balkonów niczego nie zwiewało… Zresztą, o czym tu mówić, nie podoba się mamie?
Konstantemu na szczęście wszystko się podobało. Cmokał, pogwizdywał i spoglądał z uznaniem na Leszka.
– Jest winda – powtarzał, tak jest, winda spodobała mu się najbardziej.
– To co, wujek, oblejemy parapet? – zaproponował Leszek, sięgając po butelkę baltonowskiej, specjalnie na tę okazję przygotowanej whisky.
– Winda, owszem – zgodziła się tymczasem Łucja, na propozycję zięcia przymykając oko, a za to mając na uwadze ich, z Konstantym, codzienną katorgę drapania się po schodach kamienicy przy Bema. – Winda owszem, niczego sobie.
Wkrótce zresztą i w nią wstąpił inny duch – i być może stało się to pod wpływem owej „wiski”, jak mówiła, mieszanej z kupioną również za bony coca-colą – w każdym razie wspominać zaczęła lata spędzone w willi pani Ewy Miklaszewskiej (zamęczonej w czasie wojny, świeć, Panie, nad jej duszą), a więc w owej willi na Kamiennej Górze, skąd – co powtarzała uparcie raz po raz tego wieczoru – oglądać mogła jak na dłoni rodzący się port, a potem zawijające doń okręty i statki: wojenne, wycieczkowe, a wreszcie – co podkreślała z lubością – najpiękniejsze w świecie transatlantyki. – Tak że tego… – mówiła – piękny to był widok, na port… Tak że…
Molo Południowe i port zewnętrzny widziane z Kamiennej Góry.
– No, co też mama! – aż jej musiała w pewnej chwili przerwać zdumiona nagłym, nieskładnym rozgadaniem się matki Anusia. – Mamie nie wolno pić alkoholu, to niedobrze na mamy serce!
– A co to niby za alkohol? – zdziwiła się Łucja.
– Bo mama z coca-colą pije, to nie czuć!
– Fakt – znienacka zgodził się uśmiechnięty od ucha do ucha Konstanty. – Fakt, że nie czuć!
– Leszek! – zawołała Anusia. – Leszek, zrób herbaty, kawy! Mamo, my przecież neskę mamy! Przestańcie już z tą whisky! – co mówiąc, schowała butelkę w szafce meblościanki.
No tak, ale to już całe osiem lat minęło od czasu, kiedy wprowadzali się na Chopina. I przecież nie o tym myślała teraz Aśka, przez chwilę mocując się z oporną materią okna. Wreszcie udało się jej wyciągnąć ramę skrzydła z trzeszczącej okiennicy, aż dziw, że zawsze musiało to kosztować tak wiele wysiłku; zresztą mniejsza o otwieranie, bo zamykać było jeszcze trudniej!
Poczuwszy chłodny powiew, wróciła do pakowania. Wakacje niedługo miały się kończyć, ją czekał jednak późny obóz – sportowy.
Bielizna, koszulki, dresy. Ale i dżinsy, i bluzka, jedna, druga, te kolorowe, ciekawsze. Wiadomo, treningi treningami, ale nie tylko poprawie formy służyć miał dwutygodniowy wyjazd.
Biegała od dwóch lat. Zaledwie od dwóch – kiwał ze smutkiem głową trener Czesław, ten, który wypatrzył ją na szkolnym boisku. Dziewczyna utalentowana – oceniał fachowym okiem kogoś, kto dziewczętom przyglądał się zawodowo – szkoda więc, że tak późno zaczęła.
Zatem biegała: kiedy się tylko dało, to po górzystych lasach ciągnących się od Redłowa po Witomino, jednak przede wszystkim w dusznej hali przy Olimpijskiej. Tam trenowali szykujący się do najważniejszych w świecie zawodów tyczkarze, na uboczu pchali, ile mogli, specjaliści od kuli, prócz tego zaś ścigać próbowali się biegacze – choć tylko ci od najkrótszych dystansów, bo tartan w hali klubu Bałtyk ograniczał się do jednej kilkudziesięciometrowej prostej.
Niestety, z czasem pan Czesław – a bardzo spodobał się Aśki rodzicom, taki rzeczowy, mówili, widać po nim, że to fachowiec starej daty; skoro zaś córka nie dała się zapisać na skrzypce do szkoły muzycznej przy Szenwalda ani nie spodobało się jej żeglarstwo, to niech chociaż biegi trenuje, byle nauczyła się przy okazji, jakie efekty przynieść może systematyczna praca, byle poznała wagę codziennych obowiązków – zatem z czasem pan Czesław coraz bardziej kręcił na jej wyniki nosem. Owszem, wygrywała próby wewnątrzklubowe, jednak na poważniejszych zawodach zdarzyło się, że to skręciła nogę w trakcie rozgrzewki, a to z powodu innych dolegliwości pobiegła znacznie poniżej swych możliwości, dość że trener – takie miała poczucie – z niesprawiedliwie większą życzliwością przyglądać się zaczął jej konkurentkom, długonogim po szyje szesnastolatkom. Jeszcze buzowała w niej ambicja, jeszcze wierzyła, że zdoła przegonić je, niby takie gazele, a przecież idiotki (wiedziała, co mówi, bo część poznała aż za dobrze na obozie zimowym w Krynicy). Ale z drugiej strony wahała się coraz bardziej, już to realnie oceniając swe szanse na bicie kolejnych rekordów, już to znajdując doskonałe wytłumaczenie dla porzucenia treningów – mianowicie maturę, do której miała już tylko dwa lata. No tak, poddać się z powodu matury nie wstyd, matura wszak ważniejsza – usprawiedliwiała się.
Dziś jednak pakowała się. Do połyskującej na zielono przepastnej torby Tigera, której przeróżne – bo i boczne, i te w klapie – kieszonki zapinało się na zamki błyskawiczne. Przywieziona przez ojca z Holandii torba z jednej strony napawała ją dumą, była przecież profesjonalna, z takimi na zawodach pojawiały się Czeszki albo Enerdówki; ale z drugiej czasem ciążyła – na przykład gdy do autokaru wsiadały koleżanki obładowane szaroburymi plecakami ze stelażem.
Nie, nie miała serca do tego wyjazdu, do dwóch tygodni w Cetniewie. Po co ją tam pan Czesław zabierał, skoro nie wierzył w jej talent? Nie, rzecz nie w tym, że miała coś lepszego do roboty, nie była z tych, które lubią się nudzić, marnotrawić czas. O ile jednak pierwsze obozy obiecywały wiele, to kolejne zdawały się znojnym marszem pod górę. Czy warto się tak poświęcać, skoro o wyjeździe na olimpiadę – ha, ha! – mowy być nie mogło?
Zamyśliła się, okno otworzyła najszerzej, jak mogła, oparła się łokciami o parapet. Ciemnie chmury płynęły znad zatoki w stronę lądu, lustro wody pociemniało, zmarszczyło się, tylko gdzieniegdzie, blisko Gdańska, skrząc się ostatnimi złotymi plamami. Kiedyś, gdy statek ojca, wracając po wielomiesięcznym rejsie, zawinąć miał nie do Gdyni, a do Gdańska, w ten właśnie sposób wypatrywali go: z okien lub z balkonu, i każdy nowy kształt na horyzoncie witając radosnym drżeniem i odprowadzając go wzrokiem, gdy powoli sunął w stronę portu. Potem brało się taksówkę, najlepiej umówioną zawczasu, zaprzyjaźnioną warszawę – inaczej na postoju czekać by można w nieskończoność – i jechało przez całe Trójmiasto w pobliże portowych bram. Tam czekać trzeba było na ojca, ale i na przepustkę, a potem nadchodził, rozpoznawało się go z daleka, nie zmieniał się wcale, mimo że wracał, dajmy na to, z Patagonii, a więc tak, to był on, nie było wątpliwości, ta sama kochana, dawno niewidziana sylwetka, i biegło się ku niemu, a on rozpościerał szeroko ramiona i brał w nie dzieci, unosił w górę, całował i drapał ich policzki swoimi, szorstkimi. Potem zwiedzali kolejne statki: „Emilię Plater”, „Jagiełłę” czy „Zawadzkiego”, biegali po nich z Markiem do utraty tchu, po mrocznych, niedoświetlonych korytarzach, po stromych stalowych schodach, przez ciężkie drzwi wychodzące na pokłady, gdzie liny, relingi, szalupy. Ojciec pozwalał im zajrzeć do tchnącej smarami i nieustannie dudniącej maszynowni, prowadził do siebie, na pełną tajemniczych urządzeń radiostację, a wreszcie wiódł na mostek kapitański z jego kołem sterowym, ze stołami zasłanymi mapami i z ekranami radarów, w które zaglądało się, wkładając głowy w szerokie gumowe kołnierze. Wreszcie siadali w wąskich kajutach, zajadali się przywiezionymi z kolorowego raju słodyczami, a zdarzało się też, że w oficerskiej mesie steward serwował im obiad. I niechby w wazie parowała zwykła pomidorowa, a na drugie w sosie moczyły się bitki – w tym magicznym miejscu wszystko smakowało inaczej, lepiej. I stał tam zawsze na stole błyszczący keczup Heinz i podawano eksportowe piwo Leżajsk lub Okocim, a dzieciom pachnącą upojnie i drapiącą gardła pepsi-colę.
Kiedy miała dziewięć lat, popłynęli nawet z mamą (ale bez Marka, który musiał zostać z babcią, całej rodziny władze nie zgodziły się wypuścić z kraju, bojąc się, że ta do socjalistycznej rzeczywistości nie wróci), popłynęli zatem w krótki rejs – przez porty Danii i Francji do Tunezji nad granatowym Morzem Śródziemnym. Zapamiętała deptak w Esbjergu – z rozświetlonymi witrynami sklepów, jakich nie mogła widzieć nigdy wcześniej w Gdyni – a we Francji kolorowe kombinezony portowych robotników; byli jak z klocków Lego, intensywnie pomarańczowi lub cytrynowi. Zapamiętała zresztą i cytryny rosnące wprost na drzewach. Ale przede wszystkim delfiny, ach, delfiny, ścigające się z prącym przed siebie statkiem. Puszczano wtedy w telewizji kreskówkę o delfinie Umie, wiedziała zatem, w jaki sposób przywoływać jego srebrnych, lśniących braci. Przykładało się mianowicie dłonie do ust i wołało przeciągle, długo, możliwie jak najdłużej: uuuuuu! Ważne, by głos umiejętnie wibrował – wtedy delfiny pojawiały się natychmiast. Niekiedy jeden, samotny i może przez tę swoją samotność tak dostojny w regularnych, długich skokach wzdłuż burt. A innym razem całe stada, brykające niczym przedszkolaki wypuszczone wczesną wiosną do ogrodu, były ich dziesiątki, szalejących, radośnie dzikich, prujących fale na wyścigi.
I tak mijały lata – przeplatane bólem pożegnań, długimi okresami tęsknoty, a wreszcie radością powrotów. Lecz od pewnego czasu ojciec nie przypływał już, a przylatywał. Stało się to z łaski pańskiej, miała gest władza, która pobierając przy tym prowizję, wypuszczać zaczęła marynarzy na dolarowe kontrakty pod banderą cypryjską, grecką czy panamską. Nie wszystkich, bo żeby dostać zgodę, trzeba było mieć staż albo należeć do partii, lub do związków zawodowych. Niekoniecznie się udzielać, ale służyć, przynależeć. Przygięciem karku zasługując na przywilej.
Jego pierwszy kontrakt skończył się źle, armator okazał się oszustem, ojciec zarobił mniej, niż powinien, a jeszcze musiał opłacić sobie powrót. Za drugim z kolei razem, wracając, wiózł do Polski pieniądze dla rodzin niemal całej załogi. Było tego kilka tysięcy dolarów, majątek, miał je przyklejone do ciała, leciał przez Kair i Ateny, w Atenach spędził noc, bał się, że skończy się to źle, że dostanie w łeb albo że uśpią go i okradną.
I wreszcie przedostatni jego powrót – ten w wigilię, przed kilkoma miesiącami, gdy leciał z Bejrutu via Frankfurt, a oni nie oczekiwali go, owszem, na stole jaśniał porcelanową bielą talerz dla niespodziewanego gościa, stawiany oczywiście z myślą o nim, o ojcu, ale też stawiany, bądźmy szczerzy, symbolicznie, w ramach czułego gestu, tymczasem, proszę, jak raz zdarzyło się, że nakrycie przydało się, ależ byli zdziwieni i wzruszeni, i jak to możliwe, że się nie wygadał, że nie zadzwonił choćby z warszawskiego lotniska albo już z dworca w Gdyni – by nie zaczynali bez niego. A zdążył niemal idealnie: zjawiając się wprawdzie po barszczu i uszkach, ale jeszcze przed rybą.
Znów straszne rzeczy mówił: oto bowiem, gdy stali na redzie w Libanie, a podwodny rurociąg tłoczył do ładowni ropę, nagle morze zaczęło się palić. Działo się to tuż przez zmierzchem, więc żarzyło się już wcześniej od blasku zachodzącego słońca, jednak teraz na jego powierzchni zafalowały najprawdziwsze, mimo połączenia z wodą, płomienie. Doszło do przecieku, cóż z tego, że kilkadziesiąt metrów od burty okrętu, skoro w każdej sekundzie groził wybuch o niewyobrażalnej skali. Do opuszczonych na wodę łodzi ratunkowych schodzili pospiesznie, jednak bez paniki, zaś do brzegu płynęli dość wolno, nie było powodu się spieszyć – eksplozja, gdyby do niej doszło, zniosłaby z powierzchni nie tylko maleńkie łupinki szalup, ale i wielką część rozłożonego na wzgórzach miasta.
Tego typu opowieści słuchało się w Gdyni z dobrze znaną, a jednak na zawsze trudną do okiełznania trwogą, kto bowiem nie znał choćby jednego, który pływał na owładniętą wojną Zatokę Perską? Albo kto nie pamiętał tragedii „Kudowy Zdrój”, która zatonęła na Balearach, a był to styczeń osiemdziesiątego trzeciego i uratowało się tylko ośmiu z blisko trzydziestoosobowej załogi? Lub gdy w lutym dwa lata później, tym razem na Morzu Północnym, zatonął „Busko-Zdrój” i zginęły dwadzieścia cztery osoby, a uratował się jedynie radiooficer?
O tych wypadkach szeroko rozpisywała się prasa. Aśkę do dziś przejmowało drżenie na wspomnienie artykułów, w których kotłowała się lodowata kipiel, a bezradni marynarze nie potrafili utrzymać zgrabiałymi rękoma ostrych jak sople lodu linek szalup ratunkowych. Więc tonęli, znikali w otchłani, a ona trzęsła się, mówiąc, że czytać o tym, mamuś, nie mogę, a jednocześnie nie potrafiła oderwać wzroku od tekstu.
Wzdrygnęła się i teraz, czy to na straszne wspomnienie, czy też dlatego, że przeszedł ją chłód. Pakować się trzeba, pakować! Rozejrzała się. Dzieli z Markiem niewielki pokój, zbyt mały dla nich obojga już od dawna, a co dopiero teraz – gdy ona, Aśka, miała siedemnaście lat, a Marek czternaście? Gnieździli się w nim, wąskiej kiszce, spali na piętrowym łóżku, biurko mieli wspólne, a prócz niego dwa słupki wysokiej po sam sufit meblościanki. I tyle, na więcej miejsca w pokoju nie było, szafę dzielić musieli z rodzicami.
No i właśnie dlatego ojciec postanowił wybudować dom. Dom albo chociaż pół bliźniaka, i odtąd szukał okazji, działki, nawet o Gdańsku z Anusią myśleli. Marek, kiedy o tym usłyszał, powiedział, że w życiu tak daleko się nie wyprowadzi, a i ona się nieco stropiła – bo jak to? Dojeżdżać? Przecież matura… Na razie, na szczęście, kończyło się na szukaniu, jak dziś, gdy ojciec wsiadł z matką do fiata i pojechali Bóg wie gdzie.
Nagle zadudniło! Aż podskoczyła, aż ukłuło ją w piersi zatrwożone serce, gdy zadrżały ściany. I zaraz do owego huku dołączyły uderzenia perkusji, a po nich jazgot snującej nerwową melodię gitary.
– Myśli własnych nie słyszę! – wrzasnęła, potykając się o stojącą na podłodze torbę i gnając do dużego pokoju. Te dźwięki znała dobrze, sama wszak podsunęła małolatowi kasetę. Tylko dlaczego znów słuchał jej na cały regulator?
– Nie mówiłam?! – po chwili już stała nad nim, szarpiąc chłopaka za ramię. Stała, a on leżał, paniątko, z zamkniętymi oczyma i wyrazem błogości na twarzy! Tak jest, położył się, meloman, kryształy tłukły się na półkach, w kuchni w szafkach rozdzwoniły się gary, a on miał nadzieję w skupieniu delektować się muzyką!
Wykrzywił twarz i spojrzał z wściekłością, gdy rzuciła się z kolei ku odtwarzaczowi.
– No co? – zapytał, gdy przykręciła potencjometr.
– Co, co? Zwariowałeś? Oszalałeś? – szukała słów i aż się zapowietrzyła. On tymczasem uśmiechał się ironicznie, z pobłażaniem, chcąc ją tym uśmieszkiem jeszcze bardziej zdenerwować.
Ding-dong! – tak pięknie zapowiadającą się awanturę przerwał znienacka dzwonek.
– No i masz – sąsiedzi!
– Myślałem, że cię nie ma.
– Ty się teraz nie martw mną, tylko idź, otwórz, tłumacz się. Ja nie pójdę.
Zadzwoniło jeszcze raz. Marek ani myślał się ruszyć.
– Dobra, okej… – wysyczała. – Powiem, że mam brata niedorozwoja.
Zaśmiał się.
– Jasne, tak właśnie powiesz.
Z mieszkania wyszła w jeszcze jeden, tym razem wspólny dla kilku sąsiadów ciemny korytarzyk. Stał za szklanymi, przysłoniętymi firanką drzwiami, stał bokiem, po torbie rozpoznała, że to listonosz, lecz chyba jakiś nowy, inny, nie ten, co zwykle, na razie nie widziała dobrze jego twarzy.
Gdy przekręcała zamek, usłyszał ją lub zauważył kątem oka, obrócił się. Przez chwilę przyglądali się sobie, on zaniemówił, ona zaś usiłowała przypomnieć sobie, skąd go zna.
– Ach, to ty – rzuciła wreszcie. – Człowiek o stu twarzach.
– To u was ten koncert? – odparł, a tym razem rezon wrócił mu na szczęście prędzej niż przed kilkoma tygodniami. – The Cure – bezbłędnie rozpoznał wciąż dochodzącą muzykę – ostatnia płyta.
Wzruszyła ramionami.
– Fajnie, podoba mi się – skomentował, brodą przytrzymując na piersi klapę torby i czegoś w niej, przepastnej, szukając.
– To brat – wyjaśniła. – Niedorozwinięty – dodała prędko, wielce przy tym z siebie zadowolona.
Znalazł list, podpisała, nie odchodził. Przez chwilę trwali w bezruchu.
– Więc tu… mieszkasz.
– A ty… Biegasz po godzinach, bo tak w ogóle to jesteś listonoszem?
– Tylko w tym miesiącu – skrzywił się. – Na napiwkach od emerytów można ponoć dobrze zarobić.
– Od emerytów?
– Kiedy będę roznosić pieniądze.
– Ach tak. W takim razie powodzenia.
– Może się jeszcze zobaczymy?
– Niestety – już cofnęła się, skryła za szklanymi drzwiami, choć jeszcze ich nie domknęła – niestety tak się składa, że wyjeżdżam.
– A to pech – westchnął, obracając się ku schodom. – Mimo wszystko do zobaczenia!
– Kto to był? – zawołał Marek, kiedy wróciła do mieszkania.
– Policja cię szuka, obyczajowa.
– Weź, przestań, powiedz.
– Listonosz.
– Ten pijak?
– Nie, jakiś nowy – spojrzała w okno. Właśnie szedł w stronę kolejnego bloku.
– Ty, Aśka, a o ciebie babka pytała. Czy pamiętasz, co miałaś zapamiętać?
– Masz ci los – skrzywiła się. Babka będzie gderać!
Wagary
Tego dnia zamiast ruszyć wprost do szkoły najpierw skręciła w stronę stadionu, a potem, już minąwszy korty, zbiegła w dół krętymi kamiennymi schodami, by za chwilę zatrzymać się przy chropowatym, betonowym falochronie. Morze zamarło w bezruchu, w niewielkiej zatoce ograniczonej ramieniem falochronu kołysały się leniwie łabędzie, gdzieś w oddali skrzeczały niewidoczne mewy. Gdańsk wyblakł zupełnie, a i kontury o wiele bliższej Gdyni rozmywały się w szarości. Trwała za to (bo jak inaczej powiedzieć – zastanowiła się – skoro już w słowie „siąpiła” zaznacza się niewielki, ale mimo wszystko ruch), trwała zatem zrazu nieodczuwalna i dopiero po dłuższej chwili nużąca, lepka mżawka.
Na wagary nie zwykła chodzić, ale tym razem spodziewać się mogła, że biologiczki nie będzie (tak jak nie było jej od początku tygodnia, o czym wiedziała od koleżanek z równoległych klas), a wuef postanowiła sobie odpuścić. Z dwóch powodów: po pierwsze, tak głupio w tym semestrze umiejscowiono go w planie, że wypadał przed matematyką, a tej nie dość, że zwykle się bała, to dodatkowo dziś intuicyjnie spodziewała się wezwania do tablicy. Zatem kto wie – zastanawiała się – czy i matmy sobie nie darować? Po drugie, wuefu w szkole serdecznie nie znosiła, ona, przyzwyczajona do treningów, do rozsądnie odmierzanego wysiłku; ten szkolny oznaczał tymczasem nudę koszykówki lub siatkówki w towarzystwie po części zblazowanych, a po części zupełnie nieutalentowanych koleżanek.
Poza tym… Poza tym nie czuła się najlepiej i nie chodziło bynajmniej o żadnego rodzaju dolegliwości – źle było jej z innego, wcale nie fizycznego powodu. Co tu kryć, na obóz lepiej było nie jechać! Nie jechać, nie dać się zwieść okolicznościom, nie zacząć sobie roić Bóg wie czego, gdy tymczasem… Ech, szkoda słów!
Zamyślona, z pochyloną głową, szła wzdłuż Kamiennej Góry, przechodniów, porannych wrześniowych spacerowiczów nie mijała wielu, i świetnie, bardzo dobrze, otaczająca ją chłodna pustka w doskonały sposób współgrała ze stanem jej duszy. Nieliczne statki utkwiły na redzie, od portu niósł się smród – pewnie znów przeładowywano mączkę rybną.
Tuż za akademikiem Wyższej Szkoły Morskiej – w niektórych oknach paliły się ciepłe światła, więc może to pod ich wpływem pozazdrościła studentom ich beztroskiego, jak sobie wyobrażała, życia – zatem tuż za akademikiem, mijając po prawej Muzeum Marynarki, wspięła się schodami na Górę i potem snuła się – Sienkiewicza, Kasprowicza, Mickiewicza, by wreszcie stanąć u boku Panoramy i zapatrzyć się w siną, dosłownie, dal.
Nie dalej jak kilka tygodni temu, na obchodzonych z pompą osiemdziesiątych urodzinach babki, wiele mówiło się o mieście. Swoją drogą, huczna to była impreza! Oni byli, znaczy Anusia z dziećmi, na chwilę pojawił się zakonnik Franciszek, brat matki, była i Elżunia, sąsiadka, był Władek, syn Kota, i jeszcze kilka innych osób. Na stole stanęła sałatka jarzynowa, obok śledzie i ryba po grecku, a później bigos i smażone kiełbaski (które niemal wszystkie, bezwstydnie i ku utrapieniu matki, pożarł Marek), była wódeczka, ciasta i likiery. I były śpiewy: „Panno Walerciu, powiedz mi” – intonował Konstanty, a zaraz dzielnie towarzyszył mu Władek, śpiewano „Góralu, czy ci nie żal…”, krzyczano – bo inaczej nie da się tego określić – „Dżidżi amoroso”. Aśce wstyd było uczestniczyć w tym wszystkim, więc wierciła się na krześle, dostawała napadów gorąca albo, co rusz przepraszając, znikała w łazience – przecież w kamienicy mieszkała jej klasowa koleżanka!
Na szczęście prócz śpiewów rozmawiano. I między innymi o tym, jak to Gdynia zbrzydła, jak poszarzała, jak zmieniła się na niekorzyść nawet w porównaniu do samej siebie choćby sprzed dwóch dekad.
Bulwar nadmorski jesienią.
– Mama tak mówi – dziwiła się Anusia – a przecież dobrze pamiętam, jak i wtedy mama narzekała: że to nie to, co przed wojną. Nic się mamie nie podobało!
Oj, prawda, nawojowały się w tamtych czasach ze sobą, nawojowały.
– Córuś – odpowiadała tymczasem Łucja. – Córuś, bo też i rację miałam! Jakie to było miasto przed wojną – mimo zaufanego grona Łucja ściszyła głos – to aż myśleć strach. Kto to widział, kto pamięta, ten swoje wie, no, powiedz, Kostek! Proszę ja ciebie: ludzie uśmiechnięci, piękne suknie, piękne garnitury, wybacz, Władek – nachyliła się ku pasierbowi – ale też o wiele piękniejsze garnitury wtedy panowie nosili, nie obraź się, ty masz ładny, ale… A mundury?!
– Bo też i mama nie pamięta, że nie tylko tak było, nie tylko mundury i spacery…
– No, patrzcie ją, ja nie pamiętam? A Konstanty to gdzie mieszkał, jak nie na Budapeszcie, a Krzysztof – czy nie w chińskiej dzielnicy? Bo i było biednie, tylko że ludzie lepsi… Niech słucha młodzież, Joasia, Mareczek, jak było. Ale i później, nie powiem, chociaż krawężniki już nierówne, trawniki nieścinane, a tylko na czyny społeczne zwoływali, bo robić nie było niby komu, to jednak dawało się żyć, w miarę to to było zadbane, aż tak bardzo nie bolały oczy. Za to dzisiaj? Jacy jesteśmy, jak wyglądamy? Przez pół roku w burych płaszczach, zgniłozielonych kurtkach, patrzeć na to nie mogę…
– Innych mama nie kupi.
– To i mówię: nędza coraz większa, nic dziwnego, że i miasto ponure, bo kto ma się nim zająć, interesować, o nie dbać, gdy najprostsze rzeczy, dostanie spodni czy czegoś do chleba, tak wiele kosztuje wysiłku, zabiegania!
– Reforma, cholera jasna! – tym razem wtrącił się Władek. – Ciągle o niej pieprzą, planują, obradują, a efektów nie widać.
– Tylko w szkole nie powtarzajcie – o napomnieniu dzieci przypominała sobie Anusia. Wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– A co to, nie wiedzą, jak jest, nie widzą? – ostrożność córki zdenerwowała Łucję.
– A mama to się coraz bardziej polityką zajmuje, mamę to denerwuje, a mama powinna na serce uważać!
– A żebyś wiedziała, że chciałabym innych czasów dożyć. I coś mi mówi, że dożyję, że długo to wszystko nie potrwa…
– I za to się napijmy! – Kieliszek jako pierwszy wznosił w górę Władek. Ale też nikt się nie ociągał. – Za flotę radziecką, do dna! – dodawał Kot i przechylali w tył głowy.
– Dobrze, żeś ty się, córuś, z partii wypisała.
– Niech już mama o tym nie wspomina!
– Ja tak tylko… Bo to i lżej będzie umierać.
Aśka tej innej, ponoć bardziej kolorowej Gdyni nie potrafiła sobie wyobrazić. Miała wręcz wrażenie, że dzieciństwo przeżyła barwne, radosne. Weźmy Tomcio Palucha na Władysława IV, wielki sklep z zabawkami, z lalkami, z grami i z piłkami. Albo karmelowe lody w kiosku cukierni Mariola przy alei Czołgistów. Albo basen – zanim ponownie go zamknięto, wszak napełniany był wodą morską, a tej od pewnej chwili strach było się bać. Lub plażę – bo i na nią się swego czasu chodziło, do momentu, gdy, jak potem mówiono, coś się z ruskiego okrętu atomowego wylało – jak z Czarnobyla – i wytruło wyrzucane na brzeg ryby.
A że kolejki przed sklepami? A że niczego w nich nie dało się dostać? Cóż, dziecku trudno było pojąć, że mogło być inaczej. Dopiero gdy ojciec wracał z morza i przywoził a to zgrabne adidasy, a to bluzeczki, o słodyczach czy o płatkach Corn Flakes firmy Kellogg’s nie wspominając, dopiero wtedy można się było zastanawiać: że widocznie nie wszędzie utrzymują się tak długotrwałe i uporczywe braki w zaopatrzeniu. Zresztą Aśka i w rejsie była – w Danii jak z klocków, we Francji, gdzie zawsze świeci słońce. A jednak zapomniała o nich, krainach za siódmym morzem, zapomniała, bo lepiej było nie pamiętać, nie męczyć się wspomnieniem, gdy wokół, na przykład na osiedlu, na którym zamieszkali, trwał wiecznie księżycowy krajobraz pola po bitwie, jaką była budowa, bitwie tak okrutnej, że nie ostał się żaden niedobitek, by choć spróbować uporządkować zorany przez gąsienice teren, a wokół gliniaste błota, resztki desek, kałuże.
Historię swych narodzin znała, oj, znała, powtarzano ją jej aż nazbyt często: gdy oto doszło w Gdyni do czarnego czwartku, gdy bestialsko strzelano do ludzi, gdy tak wielu niewinnych zginęło, a jej się właśnie zachciało opuścić matczyny brzuch i w związku z czym pędzili – babka z Kotem i Anusią właśnie – pędzili wbrew maszerującemu Świętojańską tłumowi, a potem wpadli do szpitala i nie było w nim dla nich miejsca – wśród tylu rannych – a jednak wszystko dobrze się skończyło i tylko dziadek Kot wysiłku i emocji omal nie przypłacił zawałem.
Czasów Solidarności nie pamiętała dobrze. Bo też cóż mogła ona znaczyć dla dziesięciolatki? Sam tylko nagle wszechobecny napis utkwił jej w pamięci – nowy, nietypowy, jakby krwią pisany, jakby nią tętniący.
Za to trzynastego grudnia już o świcie wpadła do ich mieszkania siostra ojca z Gdańska, mieli właśnie razem jechać na wieś po zaopatrzenie, po mięso – skoro nie było go w sklepach – tyle że rozgorączkowana ciotka mówiła, że wojna, i mówiła to ze strachem, któremu trudno było nie wierzyć. A jednak w pierwszej chwili nie zrozumieli: jak to możliwe, że wojna, kiedy wokół cisza i nie słychać znanego z dziesiątków filmów, również tych dla dzieci, grzmotu dział, nie słychać wycia nadlatujących samolotów? Ciotka upierała się: że czołgi na ulicach. O tym, że nie było tego dnia Teleranka, Aśka nie wiedziała, jakoś nikt o wczesnej porze nie włączył telewizora, za to słuchali radia: najpierw ponurego Jaruzelskiego, a potem, zagłuszanej jazgotem, Wolnej Europy.
Potęgę władzy na własne oczy zobaczyła później, kiedy nie wiedzieć dlaczego znalazły się z matką bladym świtem przy alei Zwycięstwa i nagle, znienacka, potoczyły się po asfalcie z łoskotem gąsienice i zaczęły nadjeżdżać opancerzone wozy, a było ich mnóstwo. Anusia stała jak skamieniała z palcami córki w swoich palcach i wpatrywała się w mijające ich stalowe cielska z osłupieniem, ale i przestrachem. Wkrótce potem oddała czerwoną legitymację, wymagało to pewnej odwagi, nie mniejszej wcale niż wtedy, kiedy się wbrew matce do partii zapisywała, a jednak się uparła i być może właśnie przez to Leszek po latach na zgodę na pierwszy zagraniczny kontrakt czekać musiał dłużej od innych.
No, ale może dość już wspomnień. Czy Aśka tej jesieni nie miała większych, bo prywatnych zmartwień?
Odwróciła się od morza, westchnęła. I zaraz ruszyła w dół uliczki. Stojąc u zbiegu Siemiradzkiego i I Armii zerknęła na zegarek. Wuef już trwał, lecz wystarczyło przejść kolejnych kilkadziesiąt metrów, by znaleźć się niemal pod samą szkołą i zdążyć na tę nieszczęsną matematykę. A jednak nie, pokręciła głową i mniejsza o potencjalną dwóję. Daruję sobie – zdecydowała, mijając budynek automobilklubu, tę nietypową dla Gdyni, drewnianą, góralską chatę.
W powietrzu czuć było jesień. Mimo że liście – zadarła w górę głowę – trzymały się mocno. A więc może to melancholia? – przypomniało jej się ładne słowo, którego znaczenie na dobre – i niekoniecznie tego chcąc – poznała całkiem niedawno. Tak jest, poznała, przeżyła. Bo obóz, bo Jacek.
No właśnie, Jacek. Kiedy grał w piłkę, z łatwością mijał każdego z rywali i z finezją strzelał wszystkie gole. Bezwzględny, silny, przebojowy. Z kolei gdy w mieszanych damsko-męskich zespołach grali w siatkówkę – a Aśce zdarzyło się być z nim po jednej stronie boiska – popisywał się już tylko gracją i nigdy nie wykorzystywał przewagi fizycznej, by okrutnie zbijać piłkę na drugą stronę siatki, gdzie również grały dziewczęta, ale za to wystawiał ją, choćby Aśce, z tak czułą dokładnością, że aż ręce składały się do oklasków. No i kiedy ćwiczenia prowadził: nagle wszystko stawało się jasne, ciało na płotkach układało się swobodnie, stawy zginały się w idealnym rytmie, słowem, chciało się trenować. Gdyż Jacek był trenerem.
Wysoki, choć bez koszykarskiej przesady, umięśniony, blondyn, włosy z tyłu głowy zaczesywał na jaskółkę. Na dyskotekach także wiódł prym, choć nie tańczył wtedy oczywiście z uczestniczkami, te mogły tylko podziwiać z zazdrością, jak w rytm I wanna dance with somebody Whitney Houston wywijał fizjoterapeutkami. Miał dwadzieścia cztery lata – dowiedziały się, Aśka z koleżankami – i nie mógł wyczynowo uprawiać sportu. Pytany dlaczego, natychmiast zmieniał temat – widać, że to była jego wielka tajemnica. Czego potrzeba więcej, by się zakochać?
Poczuła się tam, w Cetniewie, jak naiwny podlotek, małolata. Opór budziło w niej to, że kochały się w nim wszystkie dziewczyny, a ona poszła za nimi jak owca w stadzie. I to kiedy! Mianowicie wtedy, gdy tym bardziej wypadałoby się w jakiś sposób wyróżniać, potwierdzić swą niepowtarzalność, dać tamtemu szansę – by ową wyjątkowość dostrzegł, docenił, by go zaczęła intrygować i przyciągać. O, nieszczęsny paradoksie: kochając, stapiała się z tłumem. Lecz gdyby nie kochała, byłoby jej wszystko jedno – czy on się nią zachwyca, czy też nie…
Inna sprawa, że jałowe to rozważania i zdecydowanie poniewczasie. Bo jak się można było nie zakochać, kiedy na swej drodze spotkało się takie bóstwo?
W cztery oczy, w miarę intymnie, rozmawiała z nim dopiero ostatniego wieczoru, gdy ogniska już dogasał blask i mieli się nazajutrz rozjechać – ona do Gdyni, on do Gdańska Oruni. Niby to nic, żadna odległość, prawdziwych kochanków niech dzieli i ocean, a ich miłość przetrwa. Jak jednak znaleźć pretekst dla spotkania w przyszłości? Jakim cudem sprawić – zastanawiała się, wbijając wzrok w żar – by znajomość nie urwała się tragicznie już za kilkanaście godzin?
Mówili o muzyce, prawdziwej muzyce, bo tak się akurat złożyło w tę noc, gdy w rozgwieżdżone niebo ulatywały piosenki o bieszczadzkich połoninach („z tobą można pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko…”). On lubił zespoły Genesis, King Crimson, Emerson, Lake & Palmer. Niewiele na ich temat potrafiła powiedzieć. Wspomniała za to o The Smiths i o The Cure. Oraz o Cocteau Twins. Dużo znasz – uznał. Pęczniała z dumy.
I tyle, tyle tego dobrego, ognisko nie wiadomo kiedy stało się garstką popiołu, Jacek ziewał, ona drżała, chodźmy spać, powiedział, ale nie była to wcale erotyczna propozycja; anioł pojawił się w jej życiu i znikł, nic po nim nie zostało prócz ulotnego wspomnienia i tej tylko informacji, że Jacek we wrześniu zdawać ma ostatnie zaległe egzaminy. Gdy wypytywała przez telefon uczelnianą sekretarkę, głos jej drżał, ale dopięła swego, dowiedziała się szczegółów: mianowicie gdzie i kiedy odbywać się mają owe egzaminy. Kluczowego dnia wybrała się na gdańską Żabiankę – ostrożna i czujna – by zakręcić się wokół budynków AWF. Dwadzieścia minut wytrzymała – tego napięcia, skłębienia przeciwstawnych oczekiwań: gdy z jednej strony marzyła o tym, by ujrzeć ukochanego, ale z drugiej… Co stałoby się, gdyby nagle stanęli twarzą w twarz, jak wytłumaczyłaby swoją obecność w tych okolicznościach? Czy nie uznałby, i słusznie, gdyby zdradził ją nieostrożny gest lub słowo, że posunęła się o krok za daleko? Że mu się po prostu narzuca? A skoro tak, czy sam nie zechciałby prędko posunąć się krok dalej, wręcz za daleko?
Prócz na szczęście niezbyt częstych chwil rozpaczy przed lustrem, kiedy własny nos wydawał się jej zbyt długi, a usta zbyt wąskie, albo kości policzkowe zanadto zaznaczone (o ile nie odwrotnie!), prócz takich zatem chwil czuła się ładna. Może zresztą sama nie doszłaby do takiego wniosku, wszak skromność skarbem dziewczęcia… Ale widziała to w ich oczach: oczach tak wielu chłopaków, w oczach mężczyzn, wystarczyło wsiąść do trolejbusu, przejechać kilka przystanków kolejką, by czuć na sobie ich spojrzenia, czasem nieśmiałe, rzucane ukradkiem, lecz częściej natarczywe, obleśnie nachalne. Spojrzenia małolatów, studentów, ale i starych dziadów, stoczniowców w przepoconych koszulach, a wreszcie mężów niby to twarzami zwróconych ku żonom i z nimi rozmawiających, lecz ponad ramionami swych ślubnych taksujących młodą figurę od stóp, od odsłoniętych latem nóg, po piersi delikatnie zaznaczone pod zwiewną koszulką, po szyję i po odrzucane nerwowym gestem znad policzków i czoła włosy.
A więc tak, nie ma czemu zaprzeczać, czuła się ładna. Tymczasem jeszcze w szkole podstawowej kolegowała się z pewną Agnieszką. Ta była wprost piękna i prędko zdała sobie z tego sprawę. Chłopaków zmieniała jak rękawiczki, lubiła z nimi chodzić, lubiła, kiedy oni wokół niej chodzili, gdy o nią zabiegali, delektowała się ich zachwytem, ceniła śmiałość, odwagę, ale i jej samej owych cech nie brakowało – zwłaszcza by strącać nieszczęsnych w otchłań odrzucenia. Niestety, z czasem coraz bardziej okazywało się, że jej uroda miała charakter przedziwnego fatum: zamiast dawać szczęście, prowokowała, była albowiem światłem, do którego jak ćmy zlatywały się coraz bardziej bezczelne, a przy tym zblazowane osobniki. Problem w tym, że dla nich nie była już kimś wyjątkowym, oni podobnie pięknych panien znali dziesiątki, była jedynie ich kolejnym potencjalnym celem, łupem do pożarcia, do przetrawienia, a wreszcie zapomnienia. Kiedy spotkały się na ulicy ostatniej wiosny, Aśka nie od razu Agnieszkę rozpoznała: w ciuchach z Peweksu, w stylu jak z teledysków, choć raczej krajowych, wyglądała niczym dziewczyna chłopaków z Azyl P albo Lady Pank. Po prostu Mała Maggie, natapirowana, obwieszona srebrem i plastikiem, zgodnie z modą z początków dekady, śliczna jak landrynka Sandra z MTV. „Nigdy nie będę twoją Marią Magdaleną”… Do powiedzenia miały sobie niewiele, tamta zresztą była w towarzystwie, prędko się rozeszły. Więc może to wcale niedobrze cieszyć się urodą? Zaś gdy już zdarzy się dopust boży, czy nie lepiej zachować ostrożność?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Znaleziska
Dostępne w wersji pełnej
O miłości oraz innych namiętnościach
Dostępne w wersji pełnej
Tragedia
Dostępne w wersji pełnej
Kwiatek do kożucha
Dostępne w wersji pełnej
Złamane serce
Dostępne w wersji pełnej
Uczciwa decyzja
Dostępne w wersji pełnej
Rozstania
Dostępne w wersji pełnej
Rozgrzeszenie
Dostępne w wersji pełnej
I jakoś to będzie...
Dostępne w wersji pełnej
2.
Mała
Dostępne w wersji pełnej
O kłopotach wynikających z braku ślepoty
Dostępne w wersji pełnej
Zakochana para
Dostępne w wersji pełnej
O spotkaniu bawidamka z kobietą wyzwoloną
Dostępne w wersji pełnej
Mucha na szczęście
Dostępne w wersji pełnej
Kutia, makowiec i jeszcze więcej słodkości
Dostępne w wersji pełnej
Wybory
Dostępne w wersji pełnej
3.
Szczęśliwa epoka
Dostępne w wersji pełnej
Na powierzchni
Dostępne w wersji pełnej
Rewers
Dostępne w wersji pełnej
Pępowina
Dostępne w wersji pełnej
4.
Kamień z serca
Dostępne w wersji pełnej
Grom z jasnego nieba
Dostępne w wersji pełnej
Kwas (deoksyrybonukleinowy)
Dostępne w wersji pełnej
Qui pro quo, czyli kochajmy się!
Dostępne w wersji pełnej
Taniec Dakoty
Dostępne w wersji pełnej
Kawy i herbaty
Dostępne w wersji pełnej
Petarda!
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2017, Michał Piedziewicz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-413-5
Projekt okładki oraz skład: Zuzanna Malinowska
Redakcja: Jolanta Stal
Zdjęcie dziewczyny na okładce: Piotr Barącz, EAST NEWS
Wydawnictwo składa podziękowanie Jolancie Uczarczyk , autorce użytych w książce fotografii.
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com