Czao-Ra - Ossendowski Ferdynand - ebook

Czao-Ra ebook

Ossendowski Ferdynand

4,3

Opis

Czao-Ra” – to opowiadanie autorstwa Ferdynanda Ossendowskiego napisana w 1931 roku.

 

Książka opowiada o przygodach odważnego psa myśliwskiego  – tytułowego Czao-Ra, który wraz ze swoim panem Mariuszem wędruje przez tajgę. Jest ona bardzo piękna, lecz też niebezpieczna.

 

Maszerują przez lasy, szukając dzikich zwierząt takich jak: łosi, zajęcy, kun, czy lisów, których futra można byłoby sprzedać kupcom.

Przemierzając zakątki lasu, nagle napotkali niedźwiedzia, który ich zaatakował. Mariusz musiał stoczyć walkę o własne życie i jego psa. Jednak podczas walki niedźwiedź łamie mu nogę.

 

W tym momencie myśliwy może liczyć tylko na swojego psa.

 

Czy Czao-Ra pomoże swojemu panu wrócić bezpiecznie do domu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 80

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze napisana, o walce o przetrwanie w ekstremalnych warunkach. W realu pewnie rzadko się zdarzał happy end w podobnych sytuacjach, ale miło, że ta opwieść się dobrze kończy.
00

Popularność




Ferdynand Ossendowski
CZAO-RA

Wersja demonstracyjna.

Wydawnictwo Psychoskok

Ferdynand Ossendowski „CZAO-RA”

Copyright © by Ferdynand Ossendowski, 1931

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy.

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Łukasz Chmielewski

Projekt okładki: Kamil Skitek

Wydawnictwo: Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie

Warszawa 1931

ISBN: 978-83-8119-082-4

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.  NA PÓŁNOCY

 W wielkich miastach, gdzie krążą, wesoło dzwoniąc, barwne wozy tramwajowe, porykują ostrzegawczo trąbki mknących samochodów, świecą się lampkami elektrycznemi wspaniałe wystawy sklepów, nikt nie pamięta o tem, że o kilkaset kilometrów na północ całkiem inne pędzą życie ludzie do nich podobni.

 Podobni... może nie z wyglądu zewnętrznego, lecz z tego, co czuje ich dusza, co ukochało serce, trapione troską i rozświetlane nadzieją i radością.

 Prawda, że tam na dalekiej północy, w szałasach ze skóry, kory lub z cienkich żerdzi modrzewiowych, w „jurtach“, „czumach“, rzadko — w małych, ciemnych, o niskich pułapach chatkach, pozbawionych dachów, pędzą życie ludzie o twardych, czarnych włosach, o twarzach ciemnych, szerokich, o policzkach wystających, wargach grubych i oczach skośnych — bystrych i poważnych.

 Tuziemcy ci pochodzą z rasy fińsko-mongolskiej, lecz należą do wielkiej rodziny ludzkiej.

 Mężczyźni, tak samo jak ojcowie nasi, troszczą się o rodzinę i mozolnie, może nawet o wiele mozolniej, niż my, pracują, aby zabezpieczyć drogie istoty od głodu, zimna i choroby; kobiety z miłością matczyną i trwogą wychowują dzieci na dzielnych mieszkańców surowej krainy, gdzie tylko silny potrafi wywalczyć dla siebie prawo życia; chłopaki i dziewczynki, otulone w ubrania z futra, tak samo jak nasze dzieciaki w ogrodzie Saskim lub w Łazienkach, dokazują, gonią się, kłócą, cieszą się i płaczą, gdy doznają krzywdy od rodzeństwa lub przyjaciół, skaleczą się, albo zostaną ukarane przez rodziców.

 Ludzie ci niczem się więc nie różnią od nas, bo umieją tak samo myśleć, czuć radość i cierpienie, wierzą w Boga i pracują.

 Prawda, że niema tam szkół, kościołów, szpitali, kolei, tramwajów, a nawet sklepów, a to dlatego, że mieszkańcy północnej krainy są „koczownikami“. Pozostają oni w tej lub innej miejscowości swojej niegościnnej ojczyzny do czasu, dopóki może ich ona wyżywić. Gdy zabraknie ryb w rzece lub jeziorze, koczownicy-rybacy zwijają namioty i, obładowani majętnością swoją, dążą ku brzegom innej rzeki, gdzie znowu stawiają lekkie budowle w pobliżu jakiegoś, często nie istniejącego na mapie, jeziora. Koczownicy-pastuchy, zajęci hodowlą reniferów czyli północnych jeleni, zauważywszy, że zwierzęta ich pojadły już trawę w całej okolicy, wkładają na oswojone zwierzęta cały dobytek i wędrują ze stadami, szukając nowego pastwiska. Koczownicy-myśliwi przenoszą się z miejsca na miejsce, idąc śladami zwierząt, stanowiących cel ich łowów.

 Być może, że ktoś zada pytanie, czy północni koczownicy nigdy się nie spotykają z mieszkańcami wielkich, zgiełkliwych miast, gdzie połyskują szyldy kin i teatrów, gdzie rozlega się gwar tłumu, nawołują do modlitwy dzwony kościołów, gdzie dziatwa śpieszy do szkół lub na zabawę, a dorośli — do biur, fabryk, sklepów i w różnych innych sprawach?

 Koczownicy północy pędzą życie zdala od wielkich miast i nie dążą do nich, gdyż każda chwila jest droga i wymaga ciągłej pracy.

 Zresztą ci rybacy, pastuchy i łowcy nie mają żadnej potrzeby w mieście.

 Tylko ci, którzy zdobyli bogactwo, porzucają smętne płaszczyzny północy i przenoszą się do miasta.

 Zdarza się to jednak rzadko, więc reszta pozostaje przez całe życie w swoich lasach i stepach.

 Miasto samo dociera do nich dwa razy do roku.

 Przybywają tu bowiem urzędnicy, którzy ściągają podatki, wypłacane przez tuziemców skórami upolowanych zwierząt, lub wymienianych na ryby i renifery. Poza tem przez cztery miesiące w roku koczowiska tuziemców odwiedzają

nauczyciele i duchowni, a za nimi ciągną kupcy, dostarczający potrzebnych dla ludności towarów, jak: sznury i nici na sieci, proch, ołów, strzelby i noże, siekiery i narzędzia stolarskie, obuwie, perkaliki, statki domowe, mąkę, herbatę, sól, cukier, łakocie i zabawki dla dzieci; książki, wstążki, paciorki — dla młodzieży męskiej i żeńskiej. Kupcy powracają do miast, wioząc ze sobą futra, skóry, rogi, suszoną i soloną rybę, orzechy cedrowe i poszukiwane przez stolarzy dla wyrobów czeczotowych, dziwaczne naroście brzozy północnej.

 Po tych odwiedzinach życie na północy wraca w zwykłe łożysko.

 Jakież jest to życie fińsko-mongolskich pastuchów, łowców i rybaków koczujących?

 Nam, mieszkańcom środkowej Europy, może się ono wydać straszliwem, ponurem, niemal rozpaczliwem.

 Wiosna, lato i jesień trwają zaledwie cztery miesiące, poczem następuje zima, surowa, wyjąca zamieciami śnieżnemi, przywalającemi nie tylko ubogie namioty koczowników, lecz nawet lasy wysokiemi zaspami śniegu, od mrozów ostrych stwardniałego na kamień.

Nawet w lecie w wąwozach, jarach i w kniei pozostaje śnieg, którego nie jest w możności roztopić słabo grzejące słońce podbiegunowe. Ziemia na miejscach otwartych zrzuca z siebie biały pokrowiec i warstwy lodu, lecz na pół metra od powierzchni pozostaje na zawsze zamarznięta, nie nadająca się do uprawy roli, rodzącej żyto.

 Tuziemcy przeto nie trudnią się rolnictwem i tylko w głębokich, dobrze przed zimnemi wiatrami osłoniętych kotlinach czasami udaje się wyhodować ziemniaki, jeżeli wczesne mrozy i śnieżne wichry nie zwarzą i nie zniszczą pola.

 Zimy straszne tu są nie tylko z powodu trzaskających mrozów, lub ponurych „purg“, czyli wściekłych śnieżyc, lecz najwięcej dlatego, że przerażają i gnębią ludzi trwającą przez cały listopad, grudzień i styczeń nocą polarną.

 Czarny mrok spowija białą ziemię. Dmą wściekłe wichry zimne, a pod ich tchnieniem zamarzają rzeki i jeziora nieraz do dna, pękają skały i drzewa; ścięte mrozem w locie padają cietrzewie, białe pardwy i inne ptactwo; wszystko, co żyje, ukrywa się w norach i legowiskach, a nawet biały niedźwiedź, zaopatrzony w grube, ciepłe futro, szuka sobie jakiejś jamy, kładzie się i czeka, aż przysypie go śnieg, pod którym kudłaty mieszkaniec polarnych stref przetrwa najsurowszy okres zimy.

 Wyje i jęczy zamieć, miotają się pod jej smaganiem łapy jodeł i świerków, wymachują bezradnie pokraczne gałęzie modrzewi, rozpaczliwie chylą się i skrzypią nagie, białe brzozy — powyginane, koszlawe.

 Na równinach niezmierzonych, stanowiących „tundrę“ — trzęsawisko, trawą brunatną i mchem porosłe, a biegnące aż hen! ku brzegom zamarzniętego oceanu Lodowatego, śnieg szeleści, zgrzyta. I mknie kurzawa śnieżna, podnoszona, ciskana wściekle przez wicher mroźny; miotają się, powiewają i syczą rozwichrzone, rozczochrane grzywy nad wierzchołkami śnieżnych wydm i kurhanów.

 W skotłowanym, wzburzonym mroku długiej, przerażającej nocy — panuje zgiełk, pogmatwane chóry głosów, zgrzytów, wycia, jękliwych zawodzeń, poszumu mknących i opadających kłębów śniegu stężałego...

 Z ciemności bezmiernej wyłaniają się nagle jakieś obłoki świetlne, zaczynają pęcznieć, rozrastać się i szerzyć, aż ogarną całe niebo i sączą zwodniczy blask, mętny, mamiący. To znów wytryskują z poza niewidzialnego w mroku horyzontu jakieś promienie jaskrawe, zielone, żółte i niebieskie, strzelają aż pod sam szczyt sklepienia nieba, przepajają je ogniami migotliwemi, rozlewają się w płachty drgające, promienne, w tęcze dziwne, w krzyże przeogromne, w wieńce ogniste, płonące, lękiem przejmujące proste, zabobonne serca mieszkańców tej ziemi przerażającej i groźnej.

 Są to dni, w których nad martwą pustynią lodową szaleją zorze polarne; najdalej sięgające promienie ich podziwiają czasami mieszkańcy wielkomiejskich kamienic, chroniących ich przed mrozem i wichrem.

 W marcu zaczyna już wyglądać słońce, przygasają coraz bardziej zorze mamiące, na ich zaś miejsce przychodzą inne.

 Północni ludzie nazywają je „białemi nocami“.

 Są to wiosenne i pierwsze noce letnie, gdy zachodzące słońce tak długo oświetla ziemię szkarłatnemi i liljowemi promieniami, że z poza szarej płachty na chwilę krótką przygasłych obłoków natychmiast wyłania się złociste oblicze wschodzącego słońca.

Wiosna mija szybko i prawie nagle wybucha lato.

 Natura, zgnębiona surową, nielitościwą zimą, otrząsa się z osłabiającego ją przerażenia, budzi się i wpada w szał, w radość bujną. Drobne ziółka, trawy, okrywające kępy na tundrze, małe krzaczki o powyginanych, splątanych gałązkach, płaszczące się na skałach zarośla wierzb i cedrów karłowatych, świerki, jodły, osiki, białe, smutne brzozy, zawsze smętne modrzewie o czarnych konarach, różne krzewy z piorunującą szybkością okrywają się liśćmi, pączkami, kwitną i w pośpiechu ronią nasienie do rozmiękłej ziemi.

 Wielki czas po temu!

 Zewsząd bowiem niewidzialnemi szlakami powietrznemi, biegnącemi od południa, ciągną stada łabędzi, gęsi i kaczek, klucze żórawi, czapli, rzesze drobnego ptactwa błotnego, opadają na zwolnione z lodowych pancerzy zwierciadła jezior i rzek, aby wić tu, w bezpiecznych, gęstych szuwarach gniazda dla przyszłej młodzi, wychować ją i z pierwszemi podmuchami mroźnych wiatrów północnych odlecieć z nowem potomstwem w dalekie, ciepłe kraje, przecinając okiem nieogarnięte połacie borów nieprzebytych, stepów niezaludnionych, pustyni, morza, szumiącego falami.

 W gąszczu listowia gzić się zaczynają wiewiórki rude i ptasi drobiazg świergocący, pogwizdujący, śpiewny; w trzcinach nadbrzeżnych, w trawie wybujałej i soczystej, w powikłanej sieci krzaków coś sunie, szeleści suchemi liśćmi, skrada się i czai... ściga zdobycz i ukrywa się przed napastnikiem.

 Z morza traw, krzewów, zielonych mchów podnoszą się nagle czarne chmury wysysających krew owadów i opadają ludzie i zwierzęta: w nocy — komary, drobne muszki gryzące, w dzień — żarłoczne bąki, wbijające żądła w skórę, przecinające wargi i powieki, a nieraz na śmierć zagryzające zbłąkanych w kniei ludzi lub bezbronne zwierzęta, chociażby tak duże i potężne, jak łoś rosochaty lub byk, śmiało stawiający czoło zuchwałym wilkom...

 Przez bór jodłowy o gęstem podszyciu z krzaków i wysokich traw przedzierała się, wolno postępując naprzód, mała karawana tuziemców.

 Na czele szedł niewysoki, lecz barczysty mężczyzna z siekierą w ręku. Futrzana czapa z uszami, spadającemi na policzki, okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i dużych, piwnych, nieco skośnych oczach. Długa koszula ze skóry renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie spodnie i futrzane buty, ozdobione wisiorkami ze szklanych paciorków, chroniły ciało przed dotkliwemi ukłuciami owadów.

 Tuziemiec szedł, torując drogę towarzyszom. Ścinał zwisające nisko nad ziemią łapy jodeł, okrytych mchem, przerąbywał i odrzucał nabok pnie zwalonych przez burzę drzew.

 Tuż za nim, niemal dotykając ostrym pyskiem stóp jego, postępował brudnobiały szpic, wymachując puszystą kitą ogona. Chwilami przystawał, aby wyciągnąć z kosmatego futerka dolegające mu i zawadzające ostre zielska, czepiające się go ze wszystkich stron, trząsł łbem, odganiając bąki i muchy, bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.

 O kilka kroków dalej szła kobieta w takim samym futrzanym stroju, tylko nieco ozdobniejszym, bo obszytym na piersi i rękawach barwnemi wstążkami i mosiężnemi guzikami.

Niosła na ręku dziecko, owinięte w ciepłą kołderkę ze skórek lisich, i prowadziła za sobą na długim rzemieniu starego, rogatego renifera, obwieszonego tobołami. Uwiązane do drewnianego siodła idącego na czele renifera, tuż za nim kroczyły jeszcze trzy obładowane jelenie. Wprawne oko północnego mieszkańca poznałoby odrazu w przedzierających się przez knieje ludziach — koczujących łowców.

 Istotnie na grzbietach reniferów widniały dwa karabiny, kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i kule oraz spory ładunek zwiniętych skórek różnych zwierząt.

 — Marusz! — krzyknęła kobieta. — Czy prędko dojdziemy?

 Mężczyzna obejrzał się i, odganiając nieznośne owady, oblepiające mu twarz, odpowiedział spokojnym, łagodnym głosem:

 — Gdy słońce stanie nad nami, dojdziemy do jeziora Chołuń, Nań! Miej cierpliwość!

 — No, przecież jestem cierpliwa, bo idę i nie narzekam, — odparła — chociaż te przebrzydłe bąki — „pauty“ dźgają, jak wściekłe! Musimy jednak stanąć, gdyż dziecko jest głodne.

 Marusz zatrzymał się natychmiast, naciął prętów i przygotował dla żony wygodne siedzenie.

 — Siadaj i nakarm małego Dugena! — rzekł z tkliwością.

 Usiadłszy w kucki, zgarnął suche liście i gałęzie i jął rozpalać małe ognisko, uderzając o kamień kawałkiem wiszącego na pasku żelaza i rozdmuchując hubkę. Po chwili suche drzewo zaczęło się palić.

 Marusz wrzucił do płomieni kilka świeżych gałęzi jodłowych i, wymachując połą, skierował dym na karmiącą kobietę, aby jej nie dokuczały bąki i komary.

 Biały szpic kręcił się nieustannie koło myśliwego, piszczał i cicho, żałośnie poszczekiwał.

 — Czego chcesz, Czao-Ra? — spytał Marusz.

 Piesek schwycił go zębami za połę kurtki i ciągnął ku reniferom. Gdy spostrzegł, że gospodarz podniósł się, Czao-Ra stanęła przy starym reniferze i poczęła głośno szczekać.

 — Ach! — mruknął myśliwy. — Zapomniałem o twoich dzieciach, przyjaciółko!

 Rozwiązał worek i, wydobywszy z niego koszyk, postawił go na ziemi. Natychmiast wysunęły się z niego główki trzech białych i dwóch szarych szczeniaków o ostrych, kosmatych mordkach i śpiczastych uszkach.

 Cicho mrucząc, suka zębami wydobyła maleństwa z koszyka i, wyciągnąwszy się wygodnie, zaczęła je karmić, co chwila oglądając się na ludzi, siedzących przy dymiącem ognisku.

 W pół godziny później Marusz znowu brnął przez zarośla kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanemi torbami, oswojone renifery.

 Czao-Ra biegła przy nodze swego pana i węszyła na wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.

 Marusz nie pomylił się, bo gdy słońce stało w zenicie, wprost nad głowami przebijających się przez las ludzi, ujrzał obszerną kotlinę, otoczoną porosłemi lasem wzgórzami. Nieduże jezioro, leżące w ramie trzcin i sitowia, lśniło się w promieniach słońca i odbijało w swej nieruchomej toni białosrebrzyste obłoczki, mknące po niebie. Czereda krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, z jękiem drapieżnym wpadała w nią i porywała ryby.

 Marusz zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie dojrzał szeroką, suchą łachę piaszczystą.

 Szybko zdjął z reniferów wory i toboły, ustawił na ziemi skrzynie, poczem narąbał długich, cienkich żerdzi, ustawił je, wbijając ostremi końcami do ziemi, otoczył skórami, związał i, zapaliwszy we wnętrzu namiotu ognisko, zawołał radosnym głosem:

 — Nań, wchodź do „czumu“ z małym Dugenem i niech Wielki Duch będzie miłościwy dla nas!

 Patrząc na wzbijający się nad szczytem szałasu słup siwego dymu, uśmiechnął się łagodnie.

 Czao-Ra zaczęła skakać mu do piersi, usiłując czarnym językiem liznąć w twarz swego pana.

 Pogłaskał psa i po chwili rzekł do żony.

 — Powieś kocioł z wodą nad ogniskiem... wkrótce powrócę, Nań!

 — Dobrze! — odezwała się z szałasu.

 Marusz, oglądając karabin, gwizdnął zcicha.

 Czao-Ra odrazu znieruchomiała i, stanąwszy przed myśliwym, badawczo patrzyła mu w oczy.

 — Trzeba coś zdobyć do jedzenia, Czao-Ra! — mruknął Marusz. — Idź i szukaj!

 Pies pomknął w stronę dziewiczego lasu, całym pędem przecinając równinę, lecz, dobiegłszy do pierwszych drzew, przystanął i bez szmeru wślizgnął się w chaszcze.

 Marusz, nabiwszy strzelbę, nadsłuchiwał.

 Zdaleka rozległo się krótkie, urwane szczekanie psa.

 Myśliwy biegiem skierował się na ten głos i, zręcznie wymijając gęste zarośla, szedł przez las.

 Wkrótce do szałasu nad jeziorem echo przyniosło huk wystrzału; jeden tylko — głuchy, daleki.

 Z „czumu“ wyszła Nań i, przysłoniwszy oczy dłonią, patrzyła w stronę boru.

 Wynurzył się z niego Marusz. Dźwigał na ramionach kozła.

 Czao-Ra biegła obok, wesoło wymachując puszystym ogonem.

II.  NAD LEŚNEM JEZIOREM

 Niedługo bawił Marusz w szałasie, nad brzegiem jeziora Chołuń. Szybko sporządziwszy sznury z zawieszonemi na nich hakami i nauczywszy żonę, jak należy zakładać na nie kawały mięsa, osiodłał renifery, wziął karabin, kociołek, woreczek z solą i, pożegnawszy rodzinę, odjechał.

 Długo biegła przy nim zaniepokojona Czao-Ra, szczekając rozpaczliwie.

 Myśliwy mruczał do niej łagodnie:

 — Trudno, piesku, — mówił — trudno, miła, mała Czao! Sama rozumiesz, że nie możesz iść ze mną! Któż będzie karmił twoje małe szczenięta? Musisz je wychować na dzielne psy. A któż będzie strzegł koczowiska? Kto dopomoże Nań wytropić zwierzynę w lesie? Widzisz?... No, więc powracaj już, powracaj...

 Długo przemawiał do Czao-Ra, aż zrozumiała. Stanęła, opuściwszy ogon żałośnie, i smutnemi oczami odprowadzała odjeżdżającego pana. Dopiero gdy zniknął w gąszczu zarośli jodłowych, pobiegła ku szałasowi, skowycząc i wyjąc cicho.

 Dwa tygodnie przepadał Marusz.

 Przedzierał się przez „tajgę“, wypatrując dla niego tylko widzialne znaki na pionach jodeł i świerków, ścięte gałęzie modrzewi, kawały kory brzozowej, zatknięte w rozwidleniach gałęzi starych, zbutwiałych osik. Zatrzymywał się, odnajdywał pęki skór, zawieszonych na drzewach, wkładał je na grzbiety reniferów i szedł dalej.

 Myśliwy gromadził plon swoich łowów zimowych. Nie mógłby wynieść zdobyczy, grzęznąc w wysokim śniegu i ścigając coraz to nowe zwierzęta. W zimie na krótkich popasach zdzierał skórki z zabitych wiewiórek, kun, łasic, gronostajów, lisów i soboli, nacierał solą i rozwieszał po drzewach, rąbiąc na pniach znaki.

 Nikt w kniei północnej nie tknie zdobyczy innego myśliwego. Ludzie o skośnych oczach i szerokich, żółtych twarzach nie znają kradzieży.

 To też Marusz odnajdywał teraz swój dobytek, złożony w zimie, a gdy zebrał wszystkie skóry, ruszył zpowrotem ku nowemu koczowisku.

 Pomęczone renifery powoli kroczyły przez bór, wymijając zwały upadłych drzew, przedzierając się przez gąszcz gałęzi i wysokiej trawy.

 Karawana, otoczona czarną chmarą brzęczących i huczących bąków — „pautów“, cierpiąc straszliwie od ukąszeń żarłocznych owadów, musiała często przystawać, aby strudzone zwierzęta mogły wypocząć.

 Marusz rozpalał ognisko, do którego cisnęły się renifery, bo wiedziały, że dym odpędza latających dręczycieli, — a sam siedział nieruchomo, jak to jest w zwyczaju myśliwych.

 Myśl jego biegła nad jezioro, gdzie stał wybudowany przez niego „czum“, lecz ostry wzrok przebijał podszycie tajgi, a ucho łowiło niejasne odgłosy, ciche szelesty, ledwie słyszalny chrzęst suchych liści, gałązek i szyszek zeszłorocznych. Nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem i słuchem północnego łowcy.

 Gdzieś z niedostępnych chaszczy rozlegało się chrapliwe prychnięcie zaniepokojonego księcia boru — niedźwiedzia.

 Marusz słyszał wszystko i uśmiechał się.

 Wiedział, że bury „czołdon“, jak nazywał niedźwiedzia, uchodził, oddalał się, ostrożnie stąpając, bo wiatr donosił do niego dym i szeptał mu o bliskiem sąsiedztwie człowieka z karabinem.

 Z pod nóg idącego Marusza często wyrywały się z głośnemi okrzykami czarne głuszce czerwonobrewe, szare jarząbki tak zuchwałe, że siadały tuż nad głową myśliwego, płaszcząc się na gałęzi i przyglądając się z ciekawością człowiekowi; śmigały wiewiórki, pstre burunduki, ukrywające się w norach pod korzeniami drzew.

 Marusz jednak nie sięgał po strzelbę.

 Wiedział, że futra są najlepsze i najtrwalsze, gdy ziemia okrywa się śniegiem; do ptactwa zaś nie strzelał nigdy, bo szkoda było na nie szczypty drogocennego na północy prochu. Poza tem wiedział, że o tej porze roku wszystko, co żyło, przejęte było wychowaniem swoich dzieci.

 Zanim dojrzał ukrytą za ścianą drzew kotlinę z połyskującem na niej jeziorem, już rozległo się głośne skomlenie i szczekanie, a po chwili Czao-Ra skakała mu do piersi, łasiła się, padała do nóg, lizała, witając go w radosnym szale.

 Przy zbliżeniu się karawany do szałasu cztery szczeniaki z podwiniętemi ogonami jęły poszczekiwać cienko, donośnie, lecz, zdjęte nagłym lękiem, ukryły się w trawie.

 Przelotnie tylko rzucił na nie okiem Marusz, bo już na spotkanie mu biegła od jeziora Nań, niosąc na ręku golutkiego Dugena. Krzyczała radośnie i pędziła, skacząc przez krzaki, jak sarna.

 — Marusz! Marusz! — wołała. — Wielki Duch przywiódł cię szczęśliwie! Chwała mu za to!

 Wkrótce po powitaniu siedzieli już w czumie. Podwinąwszy pod siebie nogi, patrzyli w płonące ognisko, nad którem wisiał kociołek z herbatą, i opowiadali sobie o różnych wypadkach, zaszłych podczas rozłąki.

 Nań klaskała w dłonie, słuchając, jak mąż wyliczał przywiezione skórki, stanowiące plon jego zimowych łowów. Rozumiała, że niczego im brakować nie będzie, a małego Dugena obficie zaopatrzą na długą zimę.

 — Ale! Ale! — przypomniał sobie nagle Marusz. —

Widziałem tylko cztery szczeniaki... Czyżby się co przydarzyło piątemu?

 — Nie! — odpowiedziała Nań. — Tylko tamten jest całkiem inny!

 To rzekłszy, zaczęła cicho pogwizdywać.

 Do „czuma“ powolnym krokiem wszedł biały, kosmaty, jak kulka wełny, szczeniak. Nie skakał i nie dokazywał. Stanął i uważnie przyglądał się ludziom. Piwne oczki patrzyły ponuro, spiczaste uszki poruszały się zwolna, ostrożnie, a długi pyszczek z czarnym noskiem o rozdętych chrapach węszył nieufnie.

 — O-o! — zawołał Marusz. — Z tego drobiazgu będziemy mieli pociechę, bo to łowczy pies! Chodź tu, mały, chodźże!

 Myśliwy wyciągnął do szczeniaka dłoń.

 Piesek ani drgnął, tylko uszy podniosły mu się jeszcze wyżej i rozdęły się chrapy.

 Wreszcie zaczął się cofać, spoglądając zpodełba podejrzliwie i groźnie.

 Obejrzał się i nagle szczeknął raz jeden tylko, basowo, krótko: „wou“, poczem zniknął i już zdaleka dobiegło ciche, ponure wycie szczeniaka:

 — Go-o-u!

 Wydawało się, że wyrażał swój żal. Może był zły na siebie, że nie zawarł bliższej znajomości z Maruszem?

 Myśliwy zauważył ze śmiechem:

 — Na dobrego wyrośnie psa! Ponury, nie łaszący się, ostrożny... Nazwijmy go — „Wou-Gou“!

 — To brzmi dźwięcznie! — zgodziła się Nań. — Łatwo będzie wołać na psa — „Wou-Gou“...

 Znowu zaczęła gwizdać i wołać cicho:

 — Wou-gou! Wou-gou!...

 Piesek znowu zjawił się przy wejściu do „czumu“. Stał i węszył nieufnie.

 Podczołgał się ku niemu pełzający na czworakach Dugen i złapał go za kudły. Szczeniak nie ruszył się, jakgdyby rozumiał, że ma do czynienia z małym, bardzo małym i nierozumnym jeszcze człowiekiem. Jednak, gdy chłopak objął go za szyję i szarpnął za uszy, warknął cicho i odszedł, nie oglądając się więcej.

 — Dobry pies! — mruknął Marusz i zaczął cmokać ustami, wyrażając zadowolenie.

 Nazajutrz postanowił zbadać psy, ponieważ stanowiły one prawdziwy skarb dla północnego myśliwego. Zabrał wszystkie szczeniaki i poszedł z niemi do lasu. Czao-Ra biegła, jak zwykle, przy nodze swego pana. Dostawszy się do lasu, małe pieski jakgdyby poszalały. Zaczęły biegać, poszczekiwać, gonić się i koziołkować. Jedne chowały się do gąszczu, inne szukały ich i wypłaszały, skowycząc i piszcząc z uciechy.

 Marusz namarszczył czoło.

 — Na nic to bractwo! — pomyślał. — Lekkomyślne, zbyt wesołe... Sprzedamy je pastuchom. Na stróżowanie przy stadach zdadzą się, dla łowców — nie...

 Obejrzał się, szukając Wou-Gou. Spostrzegł go na samym skraju kniei.

 Piesek przycisnął się do ziemi i leżał bez ruchu, zaczajony. Oczy mu się świeciły zielonym ogniem, drżały uszy i rozdymały się chrapy węszące. Co czuł w tej chwili mały, kudłaty szpic, pochodzący od najlepszej łowczej suki, jaką niezawodnie była Czao-Ra? Chyba to samo, co czują małe dzieci, gdy po raz pierwszy matka wyprowadzi je na łąkę zieloną, zalaną złocistem światłem słońca, zdobną w tysiące barwnych kwiatów. Zewsząd połyskują słoneczne plamy, jarzące się, mieniące; płyną niewidzialne strugi woni, coraz innej, coraz mocniejszej, coraz cudowniejszej; dobiega świergot, gwizd, dzwonienie, tysiące nieznanych głosów!

 Dziecko staje oniemiałe z zachwytu i podziwu, nie rozumiejąc jeszcze tego, co widzi, słyszy i co się dzieje dokoła.  Tak też było i z Wou-Gou.

 Nie mocny zapach rozmiękłej, parnej ziemi, nie aromat kwitnących krzewów i ziół drażniły jego powonienie. Znał to już, bo wdychał przepojone wonią roślin powietrze kotliny nad jeziorem. Teraz inne zapachy pochwytywały drgające nozdrza pieska. Nieznane, tajemnicze, budzące czujność i drapieżność, wywołujące drżenie całego ciała. Coraz to inne, słabsze lub silniejsze, bliższe lub dalsze, a tak bardzo niepokojące i drażniące.

 Wou-Gou czuł, że mógłby, opuściwszy pyszczek ku ziemi, iść śladami tych zapachów i dotrzeć do jakichś żywych, nigdy nie widzianych dotąd istot; rozumiał nawet, że jedne z nich musiałyby być drobne, słabe, drugie — silne i duże.

Te biegły, prawie czołgając się po ziemi, tamte robiły ogromne susy lub pędziły tak szybko, że nogi ich ledwie dotykały trawy i mchu.

 Wszystko to powonieniem pojął i zapamiętał mały WouGou, lecz nie ruszył się z miejsca, zaczajony za kępką trawiastą.

 Marzył o tem, że któraś z tych nieznanych istot zjawi się nagle, a on ujrzy ją, będzie gonił, pędząc przez chaszcze, ślizgając się pomiędzy powikłanemi gałęziami krzaków, czołgając się pod kłodami leżących na ziemi, mchem spowitych drzew, pachnących wilgocią, pleśnią i grzybami...

 Kudłaty, ponury, mały Wou-Gou nic jednak nie spostrzegł, bo chociaż setki mniejszych i większych zwierząt i ptaków przed chwilą biegało w gąszczu traw, lecz teraz ukryło się lub uciekło na odgłos kroków człowieka, przed którym wszystko pierzcha, bo uznaje jego spryt, potęgę umysłu, upór w dążeniu do celu; boi się go, wiedząc, że niema sposobu, aby walczyć z przemożnym władcą kniei, stepów, gór i wody.

 Małe, zwinne, pstrokate lemingi, myszy i szczury polne, wiewiórki, łasice, białe gronostaje, lisy skradały się tu na żer. Gryzonie szukały szyszek jodłowych i smacznych cedrowych korzonków, drapieżniki ostrożnie czołgały się i napadały na żerujący drobiazg. Zlatywały tu z drzew jarząbki i głuszce, poszukujące jagód, z doliny przybiegały dążące do cienia stadka pardw; z zarośli osiki i brzóz nadlatywały buńczuczne cietrzewie, waśniące się zaciekle... Teraz wszystko odbiegło daleko, lub odleciało.

 Wszystko to wyczuł jednak swojemi rozdętemi chrapkami mały Wou-Gou, jeszcze nie widząc żadnej z tych istot, chociaż zapach ich skóry i pierza zapamiętał na zawsze, nieomylnie.

— Dobry pies! — znowu pomyślał Marusz, przyglądający się szczeniakowi, skamieniałemu z podziwu i żądzy łowczej.

 Już wiedział, co ma myśleć o każdym z piesków i co należy z niemi robić.

 Uśmiechnął się do Czao-Ra i potrzepał ją po kudłatej głowie.

 — Jeden tylko syn ci się udał, stara, — mruknął — ale zato wyrośnie on na psa, jakiego w całej kniei nie znaleźć!

 Przyszły najskwarniejsze dni lipcowe.

 Słońce prażyło z całej siły, jakgdyby chciało wynagrodzić ziemię za długą, straszliwą zimę podbiegunową.

 Marusz, ujrzawszy, że na jeziorze zjawiły się stada dzikich kaczek i gęsi, zrozumiał, że młódź już wyrosła i zmężniała.

 Zaczął polować.

 Nie strzelał jednak do ptactwa, oszczędzając prochu. Zastawiał na kaczki i gęsi sidła — podstępnie pływające pętle z przynętą.

 Zdobycz składano do wydrążonego pnia cedrowego, zasypywano solą i zakopywano do zamarzniętej, zawsze zimnej ziemi.

 Wraz z żoną oglądali dwa razy dziennie zarzucone do jeziora wędki — długie sznury z setkami haczyków. Wyciągali schwytane ryby i napełniali niemi inne koryto, głęboko umieszczone w ziemi.

 Rodzina robiła zapasy żywności na zimę, kiedy zaczną się srożyć zamiecie i mrozy, a jezioro zniknie pod grubą warstwą lodu i śniegu.

 Marusz, jak każdy łowiec północny, zimę spędzał poza domem, tropiąc zdobycz, musiał więc zabezpieczyć żonę i dziecko przed głodem, aby bez trudu przetrwały ciężkie czasy.

W dobrze osłoniętem od wiatrów miejscu zbudował małą, niską chałupę, pokrył ją żerdziami i przytłoczył odłamkami pni; narąbał dużo drzewa i złożył przy wejściu domu, aby Nań miała opał pod ręką; wyszukał płaski kamień, na którym w zimie ciągle płonie ognisko; wkońcu starannie zatkał mchem i zalepił gliną wszystkie szpary w pułapie i ścianach.

 Pewnego poranku jeszcze przed świtem obudziło Marusza i Nań ujadanie Czao-Ra i szybko podrastających szczeniaków.

 Małe pieski szczekały bezładnie, cienko i lękliwie; z tego niesfornego chóru wyłaniał się krótki, basowy głos Wou-Gou.

 Marusz wyjrzał z „czumu“.

 — Wstawaj prędzej, Nań! — zawołał radośnie. — Pastuchy przybyli...

 Istotnie na przeciwległym brzegu jeziora roiło się od reniferów. Zdaleka wydawało się, że to poruszają się nagie, powyginane gałęzie drzew. Zwierzęta wchodziły do wody i pogrążały się w niej, wystawiając tylko rogate łby.

 W ten sposób broniły się przed gryzącemi je bąkami.

 „Pauty“ — te ogromne bąki przegryzają skórę i składają pod nią jajka. Gdy wyklują się z nich liszki, zaczynają przewiercać skórę nieszczęśliwego zwierzęcia i wypełzają. Skóra dotkniętego tą plagą renifera staje się podobną do sita, tak ją nieraz podziurawią i zniszczą tysiące larw, które się hodowały i żywiły w ciele bezbronnego zwierza.

 Kilkunastu pastuchów, siedzących na osiodłanych reniferach, długiemi drągami z pętlami rzemiennemi na końcach zapędzało stado do jeziora. Inni zaczynali ścinać cienkie pędy łozy i osiki na szałasy.

 W godzinę później w „czumie“ Marusza siedzieli już goście.

 Pastuchy, właściciele stada reniferów, na lato odchodzili na południe, gdzie znajdywali obfitsze pastwiska. W drodze odwiedzali koczowiska myśliwych, sprzedawali im noże, młode renifery, rzemienie, ciepłe ubranie i obuwie ze skór reniferowych, żądając wzamian skórek popielic, lisów, kun i soboli, któremi obdarzali swoje żony i córki, futrami płacili też podatki urzędnikom.

 Marusz nabył wszystko, czego potrzebowała jego rodzina, i podjął się przeprowadzić pastuchów z ich stadem przez „tajgę“, którą znał dobrze.

 Gdy powrócił, znalazł nad wieczorem nowych gości.

 Byli to kupcy i urzędnik podatkowy.

 Myśliwy wręczył urzędnikowi skórę białego lisa, jako należny podatek, i rozprzedał kupcom cały swój towar.

 Zaopatrzył się w proch, ołów, kapiszony, herbatę, sól, cukier, mąkę, kupił nowe statki domowe, piękne perkaliki, wstążki i barwne perełki dla Nań, pierniki dla Dugena, nową siekierę, pudło gwoździ i oprócz tego dostał sporo pieniędzy, bo zdobycz ubiegłej zimy była obfita, a kilka skórek sobolowych należało do najpiękniejszych i najdroższych.

 Wreszcie po kiku dniach tabor kupców wyruszył dalej.

 Nad brzegiem jeziora pozostali tylko Marusz z rodziną i Czao-Ra z Wou-Gou. Inne pieski zabrali ze sobą pastuchy, dawszy za nie dwa młode renifery.

 Przez cały dzień Czao-Ra szukała swoich szczeniaków, lecz wkrótce zrozumiała, że odeszły na zawsze, i pogodziła się z tą myślą, chociaż przez czas jakiś miała smutnie spuszczony ogon i chwilami skamłała, skarżąc się na uczynioną jej krzywdę.

 — Dobrze im będzie przy stadach, Czao! — przekonywał sukę Marusz. — Wiesz sama, że nie miałabyś z nich pociechy, bo nie posiadały łowczych zapędów. Pozostał ci Wou-Gou, musisz wychować go na dzielnego psa! Nie płacz i nie skarż się, starucho!

 Czao-Ra widocznie zrozumiała przemówienie swego pana, bo merdnęła puszystą kitą i, zbliżywszy się do śpiącego WouGou, zaczęła lizać go za uchem.

 Piesek spokojnie i posępnie spojrzał na nią, obojętnie przyjmując pieszczotę, lecz po chwili zmrużył oczy i liznął matkę w sam nos, a tak znienacka i zamaszyście, że aż kichnęła i poweselała odrazu.

III.  PIERWSZE ŁOWY

 Północne lato mija szybko...

 Tak szybko, że ani ludzie, ani zwierzęta nie spostrzegają, że dni stają się krótsze, a po nocach zrywa się wiatr zimny, podmuchami swojemi kładący pokotem wybujałą trawę i nadający nowe barwy drzewom. Złotem okryte stoją brzozy i wierzby, w korale się stroją drżące osiki; twardnieje i ciemnieje igliwie jodeł, świerków i cedrów.

 Z kniei nadlatywały już ponure, groźne ryki walczących łosi i jeleni oraz chrapliwy, urągający bek kozłów. Wysoko, pod obłokami, coraz częściej szaremi i ciężkiemi, trąbiły klucze żórawi, łabędzie, stada gęsi i kaczek. Gwizdały, odlatując na południe, rzesze ptactwa błotnego: czajek, rybitw, kuligów dużych i małych, a za niemi z piskiem i świegotem niespokojnym sunęły inne ptaszki, przerażone widmem zbliżającej się zimy mroźnej i ciemnej.

 Pewnego poranku szron srebrzysty okrył ziemię i skóry „czumu“; na mieliźnie, tuż przy łasze, jezioro połyskiwało szkliwiem cienkiego lodu.

 Nań krzątała się przy tobołach z przechowywanem w nich ubraniem zimowem. Naprawiała, łatała, obszywała świeżem futrem rękawy i poły, aby zabezpieczyć siebie i dziecko przed surową zimą, a co najważniejsze, — aby oporządzić męża do dalekiej, ciężkiej i długiej wyprawy.

 Wreszcie sypnął śnieg i nadbiegł pierwszy gwałtowny wicher.

 Opadły złote liście brzóz i czerwone — osik. Drzewa stały nagie, bezsilne, niby w lęku śmiertelnym. Śnieg okrył białą płachtą całą ziemię, przyprószył zielone gałęzie jodeł i przysypał małą chatkę, zaczajoną pod lasem.

 Marusz przygotowywał już się do łowów.

 Naprawiał żelazne potrzaski — stępice małe i duże, smarował tłuszczem rzemienie; czyścił karabin, napełniał prochem róg, noszony na pasie, ostrzył nóż i siekierę, zbierał i odkładał na stronę rzeczy, potrzebne mu w okresie łowów.

 Na początek zrobił niedługą wyprawę.

 Musiał zbadać okoliczne lasy, aby się przekonać, jaką mogą mu dać zdobycz.

 Zarzuciwszy na plecy skórzany worek i karabin, pożegnał Nań i małego Dugena.

 — Niech wielki dobry Duch prowadzi cię szczęśliwie! — westchnęła przez łzy zasmucona Nań.

 — Zostawajcie pod jego opieką! — odpowiedział Marusz i szybkim krokiem poszedł w stronę puszczy.

 Czao-Ra biegła przed nim, oglądając się co chwila.

 Ponury Wou-Gou żegnał odchodzących głuchem, urywanem poszczekiwaniem.

 Matka dawno go już przestała karmić. Rósł szybko, jakgdyby wiedział, że za rok czeka go ciężka, nieprzerwana praca.

 Knieja otoczyła myśliwego.

 Szedł aż do południa, a gdy spostrzegł, że słońce stoi wysoko, zatrzymał się i zaczął rozpalać ognisko. Powiesił nad niem na ukośnie zatkniętej do ziemi żerdzi kociołek ze śniegiem, rozwiązał worek, wyjął z niego kawał suszonego mięsa i rzucił psu.

 Gdy Czao-Ra zjadła swoją porcję i nałykała się śniegu, myśliwy rzekł do niej:

 — Szukaj!

 Szpic opuścił ogon, nastroszył uszy i zniknął w gąszczu.

 Marusz wrzucił do kociołka szczyptę herbaty i, gryząc suche mięso i czarny placek żytni, nadsłuchiwał.

 Nie zdążył jeszcze dopić drugiego kubka gorącego napoju, gdy zdaleka dobiegło go już szczekanie, urywające się co chwila, lecz ciągle się powtarzające, a coraz bardziej donośne i natarczywe.

 — Czao-Ra goni... łosia... — mruknął, wskakując i chwytając za karabin.

 Słuchał jeszcze chwil kilka i znowu mruknął:

 — Tak... Tak... Goni łosia...

 Szybko pobiegł za głosem psa, bystre oczy wbijając w śnieg.

 Odnalazł niebawem ślady Czao-Ra, a gdy spostrzegł, że od gęstych zarośli młodych świerków poszły one obok dużych, okrągłych dołów, wytłoczonych kopytami łosia, stanął.

 Ukrył się i zaczaił za pniem starej jodły.

 Wiedział wprawny łowiec, że spłoszony zwierz, zatoczywszy w puszczy duże koło, niechybnie powróci na miejsce, skąd ruszył. Nawet gdyby nie potrafił zmylić pościgu i wciąż jeszcze uchodził przed napastnikiem, przebiegłby koło swego legowiska, powtarzając ten manewr dwa, a nawet trzy razy, poczem już pomknąłby w prostej linji, oddalając się coraz bardziej.

Koniec wersji demonstracyjnej.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok