29,93 zł
Książka rekomendowana przez prof. Jacka Czajewskiego, jachtowego kapitana żeglugi wielkiej: Wartka akcja, ciekawa intryga, pasjonujące opisy walk i manewrów żaglowców, krwawych zmagań ich załóg, pirackich obyczajów i zaskakujące epilogi każdej z nowel składających się na treść książki, nie pozwalają się od niej oderwać. Ale ostrzegam - to twarda, męska literatura! Nie dla panienek.
Najprawdziwsza morska fantastyka.
Mocna jak rum z portowej tawerny, ociekająca namiętnościami, krwią i słoną wodą, jak pokład okrętu w czasie abordażu.
Zbiór opowieści o najgorszych łotrach, piratach i buntownikach, jacy w XVII i XVIII wieku pływali po morzach świata. Ludziach, którzy dusze zastawili diabłu i ladacznicom w zamtuzach, cnotę zaś cisnęli w morze razem z Biblią i... swym byłym kapitanem.
Sześć nowel o złych wodach i przeklętych wiatrach, które gnają potępione żaglowce aż do wrót piekielnych otchłani. Do miejsca, gdzie za wszystkie grzechy czeka bezlitosna kara.
Spis treści:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 398
Osiem palców dla Buskena • Niedowiarek Bane • Szczurołap • Tajemnica fluity • Krew na pokładzie • Zapiski truposza • Groza w kapitańskiej kajucie • Diabelski fracht • Podstęp Wallisa • Prowiant dla maluczkich • Taniec z umrzykiem • Zapłata
1. Osiem palców dla Buskena
Życie bez palców jest niewesołe. To jasne jak słońce, które nigdy nie zachodzi nad Port Royal, że nie da się wówczas nie tylko grywać na flecie czy obmacywać wystawionych na sprzedaż wdzięków portowych narożnic. Nie da się także, a może przede wszystkim, zawiązać węzła na kołkownicy statku. A to oznacza pożegnanie z żeglugą po błękitnych wodach. Koniec dostarczania do hiszpańskich i holenderskich osad pewnych rzeczy tudzież odbierania stamtąd towarów, których każdy funt przewieziony do portów starej ladacznicy Europy zamienia się na jakże miło brzęczące pesety i dublony. Koniec chleba z omastą. Koniec... wszystkiego?
Dlatego dla czcigodnego pana Jamesa Wallisa, szypra i właściciela dwumasztowej sniggi Speedy Fortune, trudniącego się przewożeniem – nazwijmy rzecz po imieniu – kontrabandy ukrytej pod pokładem przed wzrokiem celników i strażników portowych, utrata jednego palca stawała się bardziej bolesna niż urwanie połowy kuśki razem z korzeniami.
Niestety, w tej chwili i w obecnej sytuacji strata owa była równie prawdopodobna jak to, że po sztormie następuje cisza. Wallis siedział bowiem w tawernie Pod Ślepym Komodorem przywiązany liną do krzesła, z rękoma ułożonymi na stole, palcami unieruchomionymi między gwoździami wbitymi w równych odstępach w brudny, zalany rumem i winem blat. Sytuacja była nad wyraz przykra i paskudna, a przedstawienie zbliżało się do finału, albowiem rosły jak góra i śmierdzący niczym beczka zjełczałego sadła Negr zwany Tomem przeciągał właśnie z lubością i zgrzytem osełką po ostrzu marynarskiego noża.
Osiem palców! Na zrośniętą piczę świętej Zuzanny! Każdy z nich wart był dokładnie tyle, co rulon złotych hiszpańskich monet. Osiemset dublonów! Taką sumę Wallis winien był Pietowi Corneliszoonowi Buskenowi, holenderskiemu lichwiarzowi z Rybnego Targu w zachodniej części Port Royale, człowiekowi równie wyrachowanemu, co bezlitosnemu, któremu okaleczenie bliźniego przyczyniało mniej więcej tyle wyrzutów sumienia, co rozgniecenie dorodnego karakana.
Ma się rozumieć, że wcześniej, podczas swobodnego kolokwium poprzedzającego przyszpilenie rąk do stołu, Wallis w swej desperacji uczynił wszystko, aby poczet palców, które miał obciąć Tom, zmniejszyć do czterech, co w sumie byłoby dość rozsądną liczbą. W końcu, jak umawiali się w skrypcie dłużnym, jeśli czcigodny pan James nie będzie w stanie oddać pożyczonych pieniędzy, zapłaci palcami, z których każdy liczyć się miał za dwieście dublonów. Na nieszczęście, Holender okazał się równie nieugięty, co archanioł Michał ważący złe uczynki grzeszników, niespodziewanie do całej sumy doliczył bowiem pokaźne kwoty za zwłokę, wynoszące ni mniej, ni więcej, tylko pięćdziesiąt od sta. A ponieważ w jego umyśle, przypominającym księgę strat i zysków, rubryki ma i winien musiały się równoważyć, po dodaniu zaległych sum każdy z czterech palców wart był już ponad czterysta dublonów, a jeśli doliczyć w dodatku zwykłe procenty, wynoszące dwadzieścia od sta za każdy dzień zwłoki, wychodziło z tego jakieś czterysta dwadzieścia sześć dublonów i jeden pistol na paznokieć.
I tu, niestety, Wallis musiał przyznać z rozpaczą, iż wszystko zgadzało się jak w angielskim zegarku. W sumie winien był Buskenowi grubo ponad tysiąc sześćset dublonów. Nieszczęściem lichwiarz nie był skłonny zawyżyć wartości palca. Zamiast liczyć każdy z nich po czterysta dwadzieścia sześć złotych monet, podzielił całą sumę przez dwieście, jak się umawiali w skrypcie, co dawało właśnie ową feralną liczbę ośmiu palców, które już za chwilę urżnąć miał Tom. I trzeba przyznać, iż całość została obliczona wyjątkowo skrupulatnie. Holender nie był bowiem okrutnikiem, zwyrodnialcem czy szelmą, ale po prostu przeklętym matematycznym geniuszem. Niestety, zamiast poszukać sobie do towarzystwa kogoś o umyśle Newtona albo Boyle’a, marnował swój talent w Port Royal na Jamajce, wśród ladacznic, piratów i portowego błota. W każdym razie Wallis był o tym przekonany, z każdą chwilą coraz bardziej. Tylko dlaczego, do złamanej stengi, zamiast używać liczydeł, potrzebował do swych matematycznych rebusów palców Wallisa?
Tom przeciągnął ze zgrzytem osełką po ostrzu. Obejrzał nóż pod światło, mlasnął tłustymi, spękanymi wargami. Minę miał niczym artysta, który właśnie doszlifował ostatni detal na pięknym posągu Wenus.
– Tom już gotów, massa! – zameldował uniżenie swemu panu.
Piet Corneliszoon uśmiechnął się krzywo, nie wypuszczając spomiędzy pożółkłych, poszczerbionych zębów ustnika fajki. Wśród lichwiarzy Port Royal – przygarbionych, opasłobrzuchych gnomów lub gderliwych starców – Busken wyglądał niczym angielski lord, wysoki, chudy, w skórzanym kapeluszu z błyszczącą sprzączką. Z krótką brodą i okiem przesłoniętym przepaską sprawiał wrażenie kapitana albo kwatermistrza z pirackiego statku, a nie człeka rozmieniającego ludzkie żywoty i palce na pistole, pesety i dublony. W jego przypadku pozory wszakże myliły, o czym boleśnie przekonał się Wallis, podobnie jak wielu portowych awanturników przed nim.
Szyper szarpnął się, lecz więzy trzymały mocno. Chciał krzyczeć, ale to już było zupełnie bez sensu. Tutaj, na tyłach Starego Kościoła, na zapleczu zamtuza mamy Bonelli, w tawernie będącej jedną wielką wylęgarnią wszy, francy i pluskiew, przerażające krzyki tudzież przedśmiertne jęki ludzi połechtanych żelazem były równie powszednią rzeczą, co dźwięk kościelnych dzwonów bijących na nieszpory.
Negr pochylił się nad stołem. Nieszczęsny przemytnik zajęczał, załkał i zaszlochał. Sprzedałby teraz duszę diabłu i dołożyłby cnotę swojej siostry, byleby tylko wyjść z tej krotochwili ze wszystkimi palcami na swoich miejscach.
Holender zaśmiał się, zacharczał, wyjął na chwilę fajkę z ust.
– Boicie się, mynheer Wallis?! – mruknął, bardziej stwierdzając, niż pytając. – Stawiam sto dublonów, że macie już pełno w gaciach.
Wallis pokiwał głową. Miał może strugać bohatera? Chyba tylko po to, aby pożegnać się ze wszystkimi dwudziestoma palcami, które w swej łaskawości Pan poprzydzielał każdemu człowiekowi.
– To oczywiste, że przepełnia was strach – pokiwał głową Holender. – Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, albowiem znaczy, że zeszliście wreszcie z ciernistej drogi grzechu i występku.
Nieszczęsny dłużnik ponownie pokiwał głową, chłonąc gadaninę Buskena niczym świeżo nawrócony katolik błogosławieństwa padające z ust papieża.
Lichwiarz nie spieszył się. Obojętnie stuknął fajką o kant stołu, wytrząsnął popiół z główki i uśmiechnął się promiennie, niczym słoneczko widziane zza więziennych murów.
– Mam chyba dzisiaj dzień dobroci dla niewypłacalnych klientów, mynheer Wallis. Dalibóg rzeknę wam, że sam siebie nie poznaję. To źle, to bardzo źle, ale chyba się zestarzałem, mój panie. Ale do rzeczy, bo czas nagli, czas płynie i ucieka, a nie zatrzymać go nam wiosłem ni kijem. I powiem tyle, że Fortuna stoi dziś po waszej stronie. Nie tylko bowiem możecie zachować większość palców, ale, jeśli Opatrzność Boża będzie czuwać nad wami, spłacić dług, a nawet wyjść na swoje.
Jezu... To chyba nie mogło być prawdą! Wallis od razu zwrócił uwagę na słowo słodkie jak miód, które spłynęło z ust lichwiarza. WIĘKSZOŚĆ palców. Miał cichą, skromną nadzieję, że liczba ta, choć z samego założenia mniejsza od dziesięciu, będzie wszelako większa od pięciu albo sześciu.
Tak czy owak, każde słowo Buskena miało teraz wagę owych nieszczęsnych ośmiuset złotych hiszpańskich dublonów, wziętych na borg i pogrzebanych na dnie oceanu razem z kontrabandą, którą Wallis wyrzucić musiał za burtę, uchodząc przed pościgiem dwóch holenderskich tjalków, które chciały się dobrać do jego rzyci niczym ogary do rannego jelenia.
– Ja... Ja wszystko... Co tylko każecie... Zawsze! Zaraz, już... – wybełkotał.
Holender starannie ubijał w fajce nową porcję tytoniu. Powoli, bez pośpiechu. Wszak jego interlokutor nie wybierał się na żadną przechadzkę. Nie pędził do kościoła ani do sprzedajnej dziewki.
– Zależy mi na frachcie z pewnego statku – rzekł w końcu. – Stara holenderska fluita, trzy maszty, szeroki kadłub. Wrak, który osiadł przy wysepce zwanej Lwią Głową, jakieś cztery mile na zachód od Isla de Pinos. Morze tam roi się od raf i skał jak tyłek kurwy z Port Royal od pryszczy.
Wallis nerwowo przytaknął.
– Fluita siedzi na skałach od kilku dobrych lat. Ale ponieważ spoczęła w lagunie osłoniętej od fal, zachowała się w całkiem niezłym stanie. Co tu dużo gadać, mynheer, wiozła srebro, skóry i korzenie. Popłyniesz tedy do niej, wejdziesz na pokład, a potem przywieziesz mi tutaj przynajmniej sześćset cetnarów cynamonu, wanilii i innych rzeczy, które ocalały na statku. A które ja odkupię od ciebie po uczciwej cenie, odliczając twój dług wraz ze wszystkimi procentami. Co wy na to, mynheer?
Fluita... Wrak na skałach. Na rany Chrystusa, Wallis gotów był rzucić się prosto w morze już zaraz i pożeglować tam na byle desce, aby tylko wyrwać się z cuchnących łap Toma. I nie oglądać złośliwego uśmiechu Buskena, od którego dobrej woli i fantazji zależało, czy James ciągle będzie liczył się w przemytniczym fachu, czy też stanie się pogardzanym kaleką.
– Oczywiście – jęknął. – Co tylko chcecie, panie Busken. Ja zaraz, natychmiast... Od razu.
– Za cztery dni – jakby na potwierdzenie swych słów Holender stuknął czterokrotnie wskazującym palcem w brudne dechy stołu – chcę tu mieć przynajmniej sześćset cetnarów korzeni. W beczkach, skrzynkach, workach oraz czym tam jeszcze... I nie przeciągajcie struny, mynheer. Bo jeśli – ściszył głos, przypalił świeżo nabitą fajkę od świecy – jeśli zawiedziecie mnie i tym razem, tedy klnę się na Lewiatana, Belzebuba i Asmodeusza, na moce piekieł i wodne żywioły, że znajdę cię nawet w szczurzej norze, choćbym przeszukać miał całe Indie Zachodnie! A wtedy zajdę do ciebie z Tomem, dalibóg, utnę ci nie tylko wszystkie dziesięć palców, ale zagram twoimi oczami w marelles, a jajca sprzedam wędrownemu sprzedawcy komfortatywy dla starych grzybów, co chcą udawać, iż są młodymi ogierami. Czy wyrażam się jasno, mynheer?
Busken zawsze wyrażał się jasno. Wallis nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zwłaszcza w tym miejscu i w tych okolicznościach.
– Spiszemy to sobie wszystko na papierze – rzekł Holender. – Abyś nie liczył czasem, że moja pamięć jest zmurszała jak wręgi starego wraku, i nie zapomniał, iż pacta sunt servanda, mój przyjacielu.
Diabeł by porwał taką przyjaźń, odważył się pomyśleć Wallis. A potem, przeczuwając, że Busken ma chyba dobry dzień, odważył się spytać go o coś jeszcze:
– Chciałbym... – urwał, kiedy Holender wbił w niego spojrzenie przekrwionych oczu. – To jest jak... nazywa się ten statek?
– To był – Busken przez chwilę obracał w rękach cybuch fajki, jak gdyby chciał pokazać, że w przeciwieństwie do Wallisa jego palce zawsze były, są i będą na własnym miejscu – Eenhoorn... Taaaak, mynheer. Ale to nie ma nic do rzeczy. Bo ty popłyniesz, choćby nazywał się tak jak sam szatan! Fluita wpakowała się na skały jakieś cztery lata temu, nie wiem nawet, czy załogę odratowali, czy też żarłacze miały z nich smaczny posiłek. W każdym razie wrak leży tam od dawna, choć z każdym rokiem coraz bardziej osiada na dnie. No, to już wszystko... Tom! – Lichwiarz dał znać niewolnikowi. – A niech tam, uwolnij go.
Negr łypnął boleściwie oczyma, potarł szczękę, żałując, iż ominęła go sposobność do pokazania swego rzeźnickiego kunsztu. Nie kryjąc niechęci, uchwycił cęgami łeb pierwszego bretnala. Wyrywał gwoździe po kolei; Wallis z trudem rozprostował zdrętwiałe palce prawej dłoni. Potem Tom zakrzątnął się przy jego lewicy. Ale kiedy doszedł do najmniejszego palca, lichwiarz wstrzymał go ruchem fajki.
– Ten paluszek – mruknął, wypuszczając spoza żółtych zębów, niczym z czeluści piekielnego wulkanu, kłąb dymu – zostanie z nami. Ku pamięci i przestrodze, że lepiej igrać z ogniem niż z mynheer Buskenem!
Wallis zawył, zakrzyczał, zaszarpał się.
Bez sensu, bo nikt nie zareagował na jego jęki. Zresztą Tom był tak wprawnym artystą w swoim fachu, że przemytnik prawie nie poczuł bólu.
– Cztery dni. – Holender wesoło pogroził Wallisowi obciętym, zakrwawionym palcem. – Żebyś nie pomyślał, mynheer, że my tu stroimy sobie żarty. Albo przywieziesz nam sześćset cetnarów korzeni, albo Tom przykroi cię tak chwacko, że nawet najstarsza narożnica z północnych doków pogubi zęby ze śmiechu, kiedy zobaczy, co zostało z twojej kuśki, mynheer Wallis.
2. Niedowiarek Bane
– Fluita... Isla de Pinos... Wyładowana korzeniami. Taaaaak. Czy ja mam może kaktusa zamiast rzyci? Albo dwa kutasy na czole, brachu? Prędzej kupię kota w worku niż tę wierutną bzdurę. Gadaj to zdrów starym babom na śmiech!
– Nie było mi do śmiechu, kiedy ten przeklęty Negr Buskena zabawiał się moimi palcami. – Wallis uniósł lewą, zakrwawioną i zabandażowaną rękę na wysokość nieogolonej gęby. – Myślisz, że miałem dzisiaj z Holendrem przyjacielską pogawędkę o pogodzie nad londyńskim parlamentem? Ten diabeł nie lubi rzucać słów na wiatr i jeśli w ciągu czterech dni nie dostarczę mu sześciuset cetnarów korzeni, zabierze mi pozostałe palce, wyrwie rzyć i wyłupi oczy. Więc rusz się, do kurwy nędzy! Musimy jutro podnieść żagle i płynąć na ten przeklęty wrak.
– To wszystko jedna wielka głupota – warknął Bane, najlepszy, jak sam twierdził, pilot na Antylach. Obecnie służył w załodze Speedy Fortune. – Fluita wyładowana towarami o wartości królewskiej fortuny... Po pierwsze, dlaczego nie roztrzaskał jej do reszty sztorm? Po drugie, jakim cudem ładunek przeleżał nieruszony tyle lat? I nie stał się łupem morza albo podobnych nam ryzykantów? Toż to nie do wiary!
– Jak nie chcesz, to nie wierz. Tak czy owak, jutro podnosimy kotwicę, płyniemy na Isla de Pinos, na zachód od niej szukamy małej wysepki zwanej Lwią Głową, a potem zdejmujemy z tego łba skrzynie pełne wanilii i cynamonu.
– O ile sami nie stracimy wcześniej własnych. – Bane splunął do wody poprzez wyblinki grotwantów. – Lwia Głowa... To mi coś mówi, do stu francowatych kurewnic! Czekaj, tam chyba naprawdę leży jakiś wrak.
– Mówiłem. – Wallis podniósł w górę prawą rękę i pogroził mu wskazującym palcem. – To miejsce jest prawdziwe. Zresztą klnę się na brodę papieża, że jeśli nie ma tam wraku, gotów jestem nawet ograbić któregoś z naszych kompanów, aby tylko zwalić na łeb Buskenowi przeklęte sześćset cetnarów korzeni!
– Lwia Głowa – mamrotał Bane. – Coś mi świta we łbie! Do diabła, tam są skały i rafy większe niż rogi i guzy na łbie morskiego Lewiatana! Myślisz może, że nasza ślicznotka przefrunie nad nimi jak pierwszy raz chędożona młódka nad sterczącym kutasem?!
– Z twoim sprytem zmieniłbyś w morską nimfę najgrubszą krypę w Port Royal – wycharczał Wallis. – Pomyśl, kamracie, jak nawigować statkiem, abyśmy nie skończyli na rafach, a ja zajmę się resztą.
– Sam przygotuję Speedy Fortune do morskiej podróży.
– Zbytek łaski.
– Zajmę się tym – czerwonawe oczy Bane’a nie wyrażały teraz absolutnie niczego – bo ciebie czeka inna robota.
– O co ci idzie?
– Musisz pogadać z niejakim Samuelem Beckettem zwanym Starym Benem. Bo właśnie świta mi, że on chyba pływał na Lwią Głowę do jakiegoś wraku. I coś mi się kołacze, że nie była to wyprawa na niewinne dziewice. Kamraci wrócili w jednej szalupie, kiedy sztorm porachował im kości lepiej, niż kostucha policzy nasze grzechy na Sądzie Ostatecznym. Ale jeśli dopłynęli do wraku, to pewnie będzie wiedział, co nas czeka między skałami. Czego się strzec i jak uniknąć raf.
– Gdzie go znajdę?
– Na plaży w Północnych Dokach. Ten stary moczygęba gnieździ się gdzieś koło Fortu James.
– Dobrze, Bane. Załatwię to jeszcze dzisiaj.
– No to byczo, kamracie. Tylko uważaj na szczury.
– Na... szczury?
– Sam zobaczysz.
3. Szczurołap
Domostwo Samuela Becketta wyglądało jak miejskie śmieciowisko, w środek którego padł granat z wojennego liniowca. Czyli, mówiąc krótko: zgoła żałośnie. Była to zmurszała ze starości, pochylona od wiatrów szopa ukryta między rybackimi sieciami. Podparta sękatymi balami, obwiązana resztkami postrzępionych lin okrętowych. Uwadze Wallisa nie uszło, że wszystkie szpary zostały starannie zabite deskami, a w oknach rozwieszono sieci. Chociaż próchno sypało się z desek, Stary Ben z dziwną pieczołowitością załatał każdą dziurę i wgłębienie w ścianach swej rezydencji.
Szopa śmierdziała przerażająco – gorzej niż dolny pokład niewolniczego galeonu po czterech miesiącach morskiej podróży. Jednak nie była to woń brudu i odchodów, wstrętny odór wydobywał się ze wzdętych ciał zdechłych szczurów, których całe tuziny leżały pod ścianami lub też zwisały przywiązane za łapy lub łyse ogony do tyczek i kijów rozstawionych przed sadybą Becketta. Nie ma co gadać – stary musiał mieć nos ze stali, aby mieszkać w takim miejscu.
Na wołanie nikt nie wyszedł. Nikt również się nie odezwał, kiedy szmugler zaczął walić w zamknięte drzwi. Wyglądało na to, że są zaryglowane od środka, zatem Ben musiał przesiadywać wewnątrz swego kasztelu, przy którym nawet najstarsza i najbardziej zagnojona obora przypominała pałac cudów z czarodziejskiej bajki.
Wallis wkrótce zmęczył się wołaniem. Obejrzał wejście, a potem wbił nóż w szczelinę i po kilku próbach uniósł w górę zasuwę. Zajrzał niepewnie do mrocznego wnętrza. Kontrast z gorącym, zalanym blaskiem słońca wybrzeżem był tak ogromny, że w pierwszej chwili miał wrażenie, iż spogląda prosto w mroczną paszczę Maelstromu. Uczynił krok, potem drugi. Usłyszał szczęk metalu i...
Zawył z bólu, kiedy ponacinane ząbkowato ostrza zwarły się na jego prawej stopie.
Wszedł prosto w kurewską pułapkę na szczury, rozstawioną na wprost drzwi! Na szczęście gruba skóra butów uchroniła nogę przed zmiażdżeniem.
– Ben! Murwo w zadek francowatym kusiem chędożona! – zawył. – Zabiję cię, pokrako!
Klnąc dalej na czym świat stoi, jęcząc i złorzecząc cholernemu staruchowi, rozchylił szczęki, uwolnił nogę, cisnął z furią pułapkę na ziemię i dopiero wtedy rozejrzał się po śmierdzącym przybytku.
Pod ścianami dostrzegł beczki, gliniane garnki i słoje z jakąś mętną zawartością, zwoje lin, kawałki drutu, żelazne noże i szpikulce oparte o ścianę. Kopnął żeliwny kociołek, a kiedy postąpił bliżej, z mroku wyłoniło się cuchnące, jak wszystko tutaj, drewniane wyrko zbite z poszczerbionych klepek, nad którym zwieszała się gęsta rybacka sieć. Na barłogu leżał staruch z brodą niby wiecheć słomy, odziany w skórzany kaftan i koszulę, które śmiało mogłyby służyć miejscowym rybakom do połowu fląder zamiast niewodów. Co mogłoby się okazać o wiele skuteczniejsze niż tradycyjny sposób, gdyż Wallis był święcie przekonany, że smród przyodziewku nawet pod wodą zabiłby każdą żywą istotę w promieniu pięćdziesięciu stóp.
Stary Ben wyglądał jak martwy, kiedy jednak James zobaczył rozrzucone wokół posłania puste butelki, od razu zrozumiał, że stary zdryfował ku najdalszym lądom pełnym źródeł tryskających rumem i gorzałką. A ponieważ jasne było, że mógłby krzyczeć do pijanicy i gadać równie długo, co cnotliwy prezbiterianin do katolickiego obrazu, rozplątał sieci nad łożem, podniósł cuchnący, przelewający się przez ręce zewłok, a następnie wyciągnął go na światło dzienne.
Tutaj nie bawił się we francuskiego galanta. Znalazł baryłkę, napełnił ją wodą, a potem chlusnął prosto w zarośnięte oblicze starego. Musiał powtórzyć tę czynność trzykrotnie, zanim moczygęba zachrypiał jak stara pompa w zęzie, zadygotał, wydał z siebie ryk niby głos rozwścieczonego walenia, a potem zamrugał kaprawymi oczkami.
– Czego! – wycharczał, wstrząsając głową i rozbryzgując wokół siebie krople morskiej wody. – Co jest, kurwisynu?
– Coś zgubiłeś, stary bukanierze! – Wallis potrząsnął przed kostropatą gębą glinianą butlą z rumem.
– Dawaj!
James sprawnie cofnął rękę, dłoń Starego Bena przecięła tylko puste powietrze.
– Eenhoorn, parchaty diable. Wrak stary jak świat, który osiadł na skałach w pobliżu Isla de Pinos, przy wysepce zwanej Lwią Głową. Gadają w porcie, że kiedyś szukałeś na nim gładkich syren, jurny ogierze.
– Eenhoorn... – wychrypiał Stary Ben. – Nie... Nic ci nie powiem, do starej kurwy narożnicy. Nie o nim. Za żadną cenę.
Wzrok przeczył jego słowom; stary obszarpaniec wodził spojrzeniem za butelką niczym młoda ladacznica za złotym dukatem w ręku nadobnego gacha.
– Posłuchaj, Ben, będziesz miał tę butelkę. Jak zechcesz, to i drugą. A może nawet trzecią. O ile tylko wykażesz się rozsądkiem.
Pozwolił, by staruch capnął naczynie, pociągnął łyk, drugi, trzeci, aby przyssał się do szyjki jak pijawka, po czym... Wyrwał z trudem flaszkę z ręki starego.
– Nie będę tu sterczeć do sądnego dnia! – warknął. – Gadaj, jak dopłynąć do Eenhoorna, nie zostawiając przy tym własnej rzyci na skałach!
Stary Ben zadygotał jak w febrze, a Wallis niespodziewanie dostrzegł na jego obliczu strach.
– Nic ci nie powiem – wycharczał Beckett. – One wszystko słyszą, kamracie... Przyjdą po ciebie, tak jak po mnie... Nie, nie zmusisz mnie!
– A jeśli dodam ci do flaszki jeszcze dziesięć reali? – Wallis zabrzęczał miedziakami w kabzie. – Może to rozjaśni ci we łbie, smrodliwy szelmo?
– Nie płyń na Eenhoorna. – Starzec drżał. – Byłem tam... Z chłopakami, szalupą. Tam jest bogactwo... Korzenie... Ale nie tylko one.
– Jak dopłynąć do wraku?
Pozwolił staremu na kilka łyków.
– Opłyń od zachodu dwie skały układające się w kształt rogów – wycharczał Ben, widząc, że Wallis lekce sobie waży głos rozsądku. – Kiedy zobaczycie wrak, nie żeglujcie od razu do niego, rzućcie kotwicę przed piaszczystą łachą. Do Eenhoorna dopłyniecie tylko w szalupach... Inaczej pójdziecie na dno w tysiącu kawałkach. Na rafach i skałach... Ale nie wchodźcie do wraku... Na rany Jezusa Chrystusa, nie właźcie do tej starej, parszywej krypy!
– Dlaczego, Ben? – James nachylił się nad moczygębą. – Dlaczego mamy tam nie wchodzić? Coś tam widziałeś? Coś, co sprawiło, że nie możesz żyć bez flaszki?
Staruch zadygotał od czubka brody aż po bose pięty oblepione ziemią.
– Tam były szczury – wycharczał. – Tysiące...
Poderwał się, skoczył na nogi, uderzył plecami o ścianę szopy, a potem chwycił szypra za rękaw wamsa, przytrzymał trzęsącymi się rękoma.
– Zapamiętały mnie – wychrypiał. – Przychodzą co noc. Niepokoją za dnia. Wdzierają się przez każdą szczelinę do mojej szopy. Chcą pożreć mi żywcem serce, wydrzeć oczy...
Wallis próbował się wyrwać, ale palce Starego Bena trzymały go niczym kleszcze.
– Walczę z nimi co dzień – charczał starzec. – Zabijam ogniem i żelazem... Ale ciągle się mnożą... Wciąż pamiętają, że byłem na Eenhoornie. Nie zabijesz ich wszystkich. – Ben szarpnął gwałtownie zaskoczonego kapitana ku sobie, niemal wciągając go do szopy. – Ale weź, weź to. – Prawą ręką szukał czegoś na skrzyni, wśród pustych butli po rumie i glinianych garnców. W końcu znalazł i wcisnął w dłoń przemytnika dużą, zakorkowaną flaszę z mętną zawartością. – To jest trucizna na szczury – wycharczał. – Robią ją Indianie z Maracaibo, wyciągają z węży i ropuch. Nie, nie dawaj im tego od razu. Nie dolewaj do strawy. One poznają... Nie ruszą. Bądź mądrzejszy od tych bydląt. Znajdź świnię, psa albo kota i wlej mu to do gardła. A kiedy zdechnie, podrzuć im ścierwo. Bierz, bierz, inaczej nie przeżyjesz... To diabelska fluita, przeklęty Latający Holender pełen zarazy i szczurów... Tak, tak...
Nagle zesztywniał, łowiąc uchem jakiś szmer, a potem skoczył do szopy.
– Już idą! – zawył. – Słyszę, jak wypełzają z nor! Uciekaj, głupcze! Uchodź stąd natychmiast! Precz!
Gdy Wallis cofnął się przed jego furią, Stary Ben zatrzasnął drzwi szopy, zaryglował je z chrzęstem. Słychać było jeszcze, jak miota się w ciasnym wnętrzu, tłukąc butelki, wrzeszcząc i jęcząc ze strachu.
Przemytnik odszedł, ściskając bezwiednie w ręku flaszę pełną trucizny.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Nocne powietrze pachniało wilgotnym kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi. No a przynajmniej żywych ludzi...
Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy, zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy: Petersburg, Moskwa i Warszawa.
Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca. Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji Rudnicki wolał się nie zastanawiać, komu – jakby co – przypadnie rola myśliwego, a komu zwierzyny.
Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk, powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na plecy.
– Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma.
– Al... alchemik. Licencjonowany – dodał Rudnicki pospiesznie. – Moje dokumenty...
– Leżat‘! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu.
Rudnicki skulił się odruchowo, tupot buciorów świadczył, że żandarm nie jest sam.
– Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych gwałtownych ruchów!
Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu – albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie wydawało się równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś wyższy stopniem od sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni.
Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną powolnością uniósł rękę.
– Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna.
– Zastrielit‘? – spytał obojętnie żandarm, podrzucając kolbę do policzka.
– Jeszcze nie – odparł dowódca z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w głosie. – Kto wie do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! – rzucił szorstko.
Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby, ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na palcach. Krew. Jeszcze tego brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z dodatkiem sproszkowanego hematytu.
– Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w przestrzeń.
– Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć?
– Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do niańczenia...
– Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo będzie nam tu marudził do rana.
– Słuszajus‘, wasze wysokobłagorodie.
Rudnicki wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od kapitana w górę. Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne, rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko zupełny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił mu się niezwyczajny patrol.
Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę.
– Jeśli ktoś jeszcze jest ranny...? – zawiesił wymownie głos.
– Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer.
– Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki.
Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem.
– Przeżyjemy – zapewnił Matuszkin, klepiąc Rudnickiego po ramieniu.
– Niedługo – wycedził Polak.
Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież kołnierzyk alchemika zaczął nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę.
– Możecie wyjaśnić? – poprosił oficer ze zwodniczą łagodnością w głosie.
– Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie. Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia problem. A Księżyc Łowcy...
Przerwało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach.
Adamat ciasno zapiął płaszcz pod szyją, bo nocne powietrze okazało się przesycone nieprzyjemną wilgocią. Obciągnął rękawy i poprawił gors surduta, zdecydowanie zbyt obcisłego w talii. Ostatni raz miał ten ubiór na sobie przed pięciu laty, ale gdy przyszło wezwanie od króla, Adamatowi zabrakło czasu, by odebrać od krawca pasujące ubranie. W dodatku letni strój nie chronił przed chłodem wciskającym się przez okienko powozu.
Zbliżał się poranek, jednak świt z pewnością nieprędko przedrze się przez mgłę. Adamat czuł tę nietypową aurę. Powietrze było stanowczo zbyt wilgotne, nawet jak na wczesną wiosnę w Adopeście, a do tego panował paskudny ziąb. Wróżbici z Alei Nomana powtarzali, że to zły omen. Ale kto dzisiaj słuchał wróżbitów? Adamat pomyślał, że to się jak nic skończy przeziębieniem, i zastanawiał się, dlaczego został wyciągnięty z łóżka o tej nieludzkiej porze.
Powóz zbliżył się do głównej bramy Pałacu Wschodzącego Słońca i minął ją, nie zwalniając. Adamat zacisnął palce na nogawkach spodni i wyjrzał przez okno. Na posterunku nie było strażników. Co dziwniejsze, kiedy powóz toczył się szeroką aleją między fontannami, nie dostrzegł ani jednej świecącej latarni. Pałac był zwykle tak rzęsiście oświetlony, że można go było zobaczyć z miasta nawet w najbardziej zachmurzoną noc. Dzisiaj ogrody tonęły w ciemnościach.
Adamata to bynajmniej nie martwiło. Manhouch i tak dość już wydał pieniędzy z podatków na swoje zbytki. Adamatowi wydawało się, że przy czarnych gardzielach wejść do żywopłotowych labiryntów widzi przemykające po trawnikach postacie. Co to...? Tylko rzeźby. Odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko. Czuł głośne, szybkie uderzenia własnego serca i ciasną obręcz na żołądku. Może jednak powinni zapalać te latarnie...
Jakaś część Adamata, tego Adamata, który kiedyś był inspektorem i w noce takie jak ta przemierzał najciemniejsze uliczki, by łapać złodziei i kieszonkowców, śmiała się w kułak. To twoje oczy kiedyś śledziły innych z ciemności.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem. Adamat czekał, aż woźnica otworzy drzwi. Okazało się jednak, że mógłby tak sobie czekać do rana. Usłyszał tylko pukanie w dach oraz burknięcie:
– To tutaj.
Niegrzecznie.
Wysiadł. Ledwie zdążył złapać kapelusz i laskę, a woźnica strzelił lejcami i powóz odjechał, turkocząc wśród nocy. Adamat posłał w ślad za nim ciche przekleństwo, po czym odwrócił się, spoglądając na Wschodzące Słońce.
Arystokraci nazywali Pałac Wschodzącego Słońca „klejnotem Adro”. Wznosił się na wysokim wzgórzu, na wschód od Adopestu, tak więc co rano słońce wstawało nad bryłą pałacu. Jakaś wyjątkowo odważna gazeta nazwała go diamentowym pierścieniem na palcu głodującego nędzarza. Porównanie było bardzo trafne w tych chudych latach. Królewska duma nie napełni wszak żołądków poddanych.
Adamat stał pod głównym wejściem. Przy świetle dziennym albo zapalanych wieczorem latarni można było podziwiać wspaniałą aleję z fontannami i marmurowymi chodnikami, wiodącą ku olbrzymim, obitym srebrną blachą wrotom, które jednak zdawały się małe w porównaniu z ogromem szerokiej fasady tej największej budowli Adro. Adamat nasłuchiwał miękkich kroków patroli Hielmenów. Mówiono, że gwardia królewska pilnuje każdego zakątka ogrodów. Paradują z naładowanymi muszkietami, lśniącymi bagnetami, a ich szaro-białe szarfy wyglądają wyjątkowo ponuro wśród zielono-złotego przepychu ogrodów. Jednak nie było słychać ani kroków, ani szumu wodotrysków. Ponoć kiedyś fontanny wyłączano tylko, gdy umierał król. Ale Adamat miał pewność, że nie wezwano by go, gdyby Manhouch zmarł. Wygładził przód surduta. Tutaj, blisko budynku, paliło się już kilka latarni.
Z ciemności wyłoniła się jakaś postać. Adamat mocniej zacisnął dłoń na lasce, gotów w każdej chwili dobyć ukrytej w niej szpady.
Do Adamata podszedł mężczyzna w mundurze, jednak w słabym oświetleniu nie można było dostrzec dystynkcji ani innych szczegółów. W ręku trzymał strzelbę lub muszkiet, swobodnie, lecz lufą skierowaną w Adamata. Na głowie miał czapkę z płaskim denkiem i sztywnym daszkiem. Jedno było pewne. Nie należał do Hielmenów. Ci zawsze nosili wysokie czapy z pióropuszami i łatwo ich było rozpoznać.
– Jesteś sam? – usłyszał Adamat.
– Tak – odparł. Uniósł ręce i obrócił się wokół własnej osi.
– W porządku. Chodź.
Żołnierz wysunął się przed Adamata i pociągnął za wykładane srebrem skrzydło. Uchyliło się powoli, opornie, chociaż mężczyzna uwiesił się na nim ciężarem całego ciała. Adamat tymczasem przyglądał się szczegółom mundurowej kurtki. Była ciemnoniebieska, ze srebrnymi obszyciami. Adrańska armia. Teoretycznie podległa królowi. W praktyce trzymał ją na smyczy jeden jedyny człowiek: marszałek polny Tamas.
– Odsuń się, przyjacielu – polecił żołnierz. W jego głosie zadźwięczała odrobina zniecierpliwienia, cień napięcia, powodem tego mógł być jednak ciężar drzwi. Adamat usłuchał. I dopiero gdy żołnierz wezwał go gestem, przekroczył próg pałacu.
– Proszę iść prosto – usłyszał chwilę później. – Przy diademie w prawo, a potem prosto przez Diamentową Galerię. Bez zatrzymywania, aż do Komnaty Odpowiedzi.
Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem.
Copyright © by Jacek Komuda Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2008
Wydanie V
ISBN 978-83-7574-353-1
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski Robert Łakuta
Grafika na okładce Piotr Cieśliński
Projekt okładkiPaweł Zaręba
Redakcja Dorota Pacyńska
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka