Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Henryk Hubal-Dobrzański herbu Leliwa, to legenda.
Ostatni żołnierz września. Zbuntowany duch gnębiący Niemców w dawno już okupowanym kraju.
Poprzez bagna i zawieruchę wojny, zasadzki i obławy prowadził Wydzielony Oddział Wojska Polskiego.
Dzięki niemu, symbolicznie, Rzeczpospolita nie poddała się nigdy.
Dla wrogów Ojczyzny miał tylko kule, a dla żołnierzy słowa:
Nie było rozkazu kapitulacji... przeszliście przez piekło…
za nami groby kolegów... czy po to ginęli, abyśmy teraz mieli złożyć broń?
Ja w żadnym razie broni nie złożę, munduru nie zdejmę... tak mi dopomóż Bóg!
Książka którą trzymacie w rękach to najtrudniejsza powieść w pisarskiej karierze Jacka Komudy. Przeszedł on w wyobraźni, na mapach, trochę konno, trochę samochodem cały szlak bojowy majora Hubala. Powieść w całości oparta jest na faktach, pamiętnikach i najnowszych opracowaniach. Występujące w niej postacie i większość wydarzeń jest prawdziwych.
(...) dziś rano pochowałem Majora, byłem przy tym, kiedy Niemcy wynieśli jego ciało do gospodarstwa Laskowskich w Anielinie, gdy ograbili go z osobistych rzeczy. Szedłem w jego ostatniej drodze do Poświętnego, gdzie zwłoki zostały załadowane na ciężarówkę i zawiezione... dokąd - to wyjaśnia powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 794
U majora klawa wiara, Piją wódzię, ćmią cygara.
Pamięci moich Dziadków, którzy pierwsi pokazali mi świat
8 IX 1939, droga do Hrubieszowa
Po zbombardowanych i spalonych Siedlcach, po szaleństwie dróg zapchanych tłumami uchodzącymi na wschód Hrubieszów był jak oaza spokoju. Naloty sztukasów i wieści o niemieckich czołgach rozjeżdżających Polskę wciąż nie przebudziły go z leniwego kresowego snu. Żydowskie domki i drewniane chaty z gankami zwanymi budwarkami kryły się w cieniu sadów. Na szybach nie było skrzyżowanych pasków papieru, a z powodu suszy na drogach nie zalegało zawiesiste hrubieszowskie błoto. Na szczęście dla niewielkiego samochodu.
Kierowca pamiętał dzień po dniu służbę w 2. Pułku Strzelców Konnych – kolacje, manewry, musztry, konie, żołnierski gwar i koleżeńskie uściski rąk, kiedy przyjechał tu pewnego słonecznego popołudnia. Pierwszego dnia w pułku, zanim poszedł do kasyna, zajrzał do stajni.
Dziś, 8 września roku pamiętnego, wracał do przeszłości, ostrożnie prowadząc małego fiata 500 topolino, przebijał się przez polskie drogi. Słuchał niskiego, przyjemnego odgłosu motoru, wjeżdżając do Hrubieszowa od strony Chełma i Mojsławic. Stare carskie koszary wyglądały jak osobne miasteczko – ceglane, jednopiętrowe budynki ciągnęły się wzdłuż drogi bez końca. Skręcił w lewo, puścił pedał gazu, samochód toczył się coraz wolniej. Mężczyzna podjechał pod wysoki płot otaczający zabudowania, zatrzymał się i wysiadł, rozprostowując plecy, obolałe od całodniowej jazdy.
Sięgnął po walizkę, wyciągnął ją z wozu. Nie lubił taszczyć gratów, oficerowi nie wypadało, ale w środku miał wszystko, co potrzebne do życia, wliczając brzytwę, pędzel i butelkę przemysławki.
Wartownicy – wystraszone chłopaki z poboru – rozpoznali go dopiero na dziesięć kroków. Zasalutowali powoli, jakby belkę i gwiazdkę na naramiennikach oficerskiego płaszcza pomylili z generalskim wężykiem.
Pierwszy od razu otworzył bramę i sam poprowadził gościa do jednopiętrowego ceglanego budynku obok wielkiej odkrytej ujeżdżalni.
– Pan kapitan pozwoli – poprosił. – Do służbowego. Bo...
– Pan major. – Głos przybysza ciął jak szabla; żołnierz aż podskoczył. – Spaliście, jak was uczyli stopni?
Żołnierz coś zamruczał, bardzo był nieswój, po drodze potknął się dwa razy. Oficer nie zwracał na niego uwagi.
W koszarach panował zamęt jak w burdelu, tyle tylko, że jeszcze się nie paliło. Wszędzie wałęsały się tłumy żołnierzy – rezerwistów w drelichowych mundurach, bez czapek, pasów, czasem w cywilu, w kurtkach i płaszczach sprzed reformy, powyciąganych z czeluści magazynów. Rozmawiali, ćmili papierosy, oglądali się za majorem, niektórzy salutowali, nawet jeśli nie mieli nakrycia głowy.
Nadwyżki... Rezerwiści.
Na ujeżdżalni zobaczył konie. Stłoczone, powiązane do barierek, jakby w stajni nie było miejsca. Aż się skrzywił, bo 2. Pułk Strzelców zawsze miał piękne polskie wierzchowce z Kresów. Szczupłe, śmigłe, z małymi, delikatnymi łebkami, z mocnymi zadami, w ich żyłach płynęła orientalna krew. Większe od arabów, mniejsze niż konie pełnej krwi, ale bardziej wytrzymałe, twarde, wierne i posłuszne. Nie do zdarcia na polskich drogach.
Dziś zgromadzono tutaj chabety z poboru, obraz nędzy i rozpaczy, odpady hodowlane z włościańskich obór i szop. Chłopskie chmyzy, kościste, kostropate, jedne apatyczne i stojące jak woły, inne wypłoszone, podrzucające głowami, wyrywające się z rąk żołnierzy, szarpiące na uwiązach przy byle hałasie, aż trzeszczały barierki.
Strzelec rozwarł przed majorem drzwi, wprowadził go na piętro, gdzie przy biurku z telefonem siedział podporucznik rezerwy, ogarnięty o wiele bardziej od wartowników, bo widząc szarżę, poderwał się i zasalutował.
Major od razu wymienił stopień i nazwisko.
– Zgłaszam się po przydział do ośrodka zapasowego Wołyńskiej Brygady. Proszę o rozmowę z dowódcą albo jego zastępcą.
Wara! – krzyczał piechur na plakacie na ścianie, bijąc bagnetem w szwabską dłoń wyciągającą się po polskie miasta i fabryki.
– Oczywiście, panie majorze – wypalił oficer. – Już zapisuję. – Chwycił pióro, zanurzył w kałamarzu, wpisywał nazwisko i stopień do książki. – U nas, panie majorze, straszny młyn, formujemy drugi rzut, bo pułk od pierwszego na froncie. Zaraz... zadzwonię. Z nieba nam pan spadł, bo ktoś musi ogarnąć ten cały... bałagan.
– Bajzel. Nazwijmy rzecz po imieniu.
I zaraz tamten wykręcał numer, mówił coś do telefonu, zapowiadał przybycie. Odłożył słuchawkę i się uśmiechnął.
– Podpułkownik Halicki Kazimierz prosi pana na rozmowę. W kancelarii pułku, zaprowadzę.
– Wiem, gdzie to jest.
– Jeśli pan chce potem coś zjeść, to proszę do kasyna, obok.
– Trafię sam. Dziękuję.
– Walizkę niech pan major zostawi, goniec przyniesie.
– Ja wezmę!
I nagle znikąd, a właściwie z bocznego korytarza wysunął się szczupły, wysoki podoficer. Długa, pociągła twarz, dwie bruzdy ciągnące się z kącików ust, bystry wzrok, rogatywka. Strzelił obcasami, aż poszło echo, zasalutował w postawie zasadniczej.
– Panie majorze, wachmistrz Walicki melduje się na rozkaz i prosi o pozwolenie odprowadzenia.
Mundur czysty, buty błyszczące, sznur, znak bardzo dobrego strzelca z chwastami, na lewej piersi odznaka z dwoma gwiazdkami za rany. Twarz znajoma?
– Chodźcie.
Wachmistrz poprowadził majora do drzwi. Po drodze dwa razy otwierał usta, jakby opuściła go pewność siebie.
– Jesteście ze służby czynnej. Objaśnijcie mi: co tu się dzieje?
– Bałagan, mało powiedziane, panie majorze. Drzwiami i oknami walą do nas rezerwiści i nadwyżki, z którymi nie ma co począć. Pan powinien się tym zająć.
– Czekajcie, zajrzę do stajni.
Ominęli ujeżdżalnię, podeszli do wielkiego budynku z cegły i pruskiego muru, z kwadratowymi oknami, w których osadzone były małe szybki. Stał tam wartownik, ale nie zwrócił na nich uwagi.
Dobrzański przymknął oczy. Tyle wspomnień, tyle ludzi, tyle koni. Jego dawnych koni.
Zajrzał do wnętrza i zobaczył rzędy pustych stanowisk. Nad kupami gnoju krążyły złośliwe muchy. Część stajni była wyczyszczona, przeznaczona na magazyn... rowerów. Poustawiano tam w stosach, bez ładu i składu dziesiątki, może setki: łuczników, damek, hermetów; brak było wojskowych typów, z charakterystycznym uchwytem na karabin. Rowery z poboru, tałatajstwo – jak konie.
Nie tak wyobrażał sobie powrót do pułku.
– Pan major pewnie mnie nie pamięta, ale ja służyłem tutaj, kiedy pan był kwatermistrzem. Lublin, trzydziesty czwarty rok, zawody jeździeckie, miałem w opiece pana konie: Ixorę i... Nic Ci do Tego.
Oficer uśmiechnął się.
– Miałem wtedy kaprala, uczyłem się jazdy u pana majora. I, z przeproszeniem, pan pogonił nam kota.
– Niech wam nawet z tyłków krew tryska – mruknął major – musicie jeździć jak szatany.
– Z przeproszeniem, nieraz to nawet dostałem od pana batem po łydkach. No, to tutaj.
– To teraz mówcie.
– Co mam mówić? – stropił się podoficer.
– Jak to co? Prośbę.
– A, bo ja tak... Panie majorze, przegapiłem, jak pułk wyruszał na wojnę. Byłem chory, w lazarecie. Tłukę się tutaj, z przeproszeniem, bez przydziału jak ten Żyd po pustym sklepie. To może pan weźmie mnie ze sobą?
– Nie mam przydziału. Wszystko – oficer machnął w stronę kancelarii – w ręku podpułkownika.
– Kogo jak kogo, ale pana nie odprawi z kwitkiem. Przecież wojna. To ja... zaczekam.
Kancelaria 2. Pułku Strzelców Konnych, popołudnie
Podpułkownik Kazimierz Halicki, dowódca ośrodka zapasowego Wołyńskiej Brygady Kawalerii w Hrubieszowie, był w wieku majora. Szczupły, łysiejący, o skośnych brwiach i surowym spojrzeniu. Na jego biurku leżały papiery, teczki, akta. Poukładane w stertach i stosach, tak dokładnie jak na paradzie – nie śmiała jedna okładka wysunąć się na pół centymetra przed drugą.
Proszę, pomyślał przybyły, wszystko akuratnie poustawiane. Zupełnie inaczej niż u mnie. Pedant, znaczy komiśniak pan podpułkownik.
Zasalutował. Halicki spojrzał w jakąś rozpiskę i podniósł zmęczony wzrok.
– Panie majorze, dlaczego nie zdał pan karty mobilizacyjnej u dyżurnego?! – wypalił z miejsca. – Ja przepraszam, że tak od razu, ale nie powiększajmy chaosu, a ludzi potrzebuję jak wody i powietrza. Niech pan siada.
– Nie jestem rezerwistą. Zostałem przeniesiony w stan spoczynku, chcę znowu wstąpić do służby.
– Dlaczego?
– Służyłem w Drugim Pułku Strzelców, przed przeniesieniem do Czwartego Ułanów Zaniemeńskich. Znam ten teren, ludzi i koszary lepiej niż własną kieszeń.
Halicki milczał. I nagle zabrał papiery, otoczył ramieniem teczkę, nad którą pracował, jakby się bał, że przybysz dokona zamachu na mienie wojskowe, zamknął, zasznurował.
– Wiem – mruknął cicho, a zabrzmiało to, jakby Kmicic powiedział: „gardłowa sprawa”. – Nazywa się pan Henryk Dobrzański, był pan tu kwatermistrzem, pułkownik Niementowski mówił mi wszystko.
– Zatem prezentację mamy z głowy. Gotów do służby. Proszę o przydział.
Halicki sięgnął po papierosa, wyciągnął wyperfumowanego nila, szczęknął zapalniczką, zapalił, nie częstując gościa.
– Przykro mi, ale nie potrzebuję nowych ludzi.
– Stan tego, co dzieje się w ośrodku, pokazuje na brak dyscypliny. I starszyzny.
– Pan wybaczy, ale wiem lepiej, jak wygląda sytuacja. Mam tu na głowie szwadron zapasowy Drugiego Pułku. Sto pięćdziesiąt koni, w większości nieostrzelanych, i stu młodych żołnierzy. Nadwyżki Drugiego Pułku Strzelców i zmobilizowane konie, w większości chłopskie, do taborów. Pod miastem stoją szwadrony marszowy i gospodarczy. Za chwilę zwalą się tutaj nadwyżki Dziewiętnastego i Dwudziestego Pierwszego Pułku, ich szwadrony zapasowe i marszowe. Tysiące ludzi, mało koni. Żadnego sprzętu. Pan major powinien zrozumieć: nie potrzebuję żołnierzy.
– Takich jak ja?
– Potrzebuję broni dla całej tej czeredy. Mam dwa rozklekotane maximy, stare cekaemy z plutonu szkolnego, może dziewięćset karabinów, pięćset szabel, sto lanc.
– Pułkownik Niementowski powiedział panu dużo więcej, niż wiedział. To, co się działo między nami, to prywatna sprawa.
Halicki nie odpowiadał. Z kłopotu wybawił go telefon. Podniósł słuchawkę.
– Tak, tak, potrzebuję. Erkaemy i cekaemy? Z DOK-u Dwa z Lublina? Mam sam sobie przywieźć? Nie bez kłopotów. Wyślijcie Jabłonowicza. Oczywiście, że zaraz. Piorunem!
Dobrzański zapatrzył się w portrety marszałka Rydza-Śmigłego i prezydenta Mościckiego, wiszące nad głową podpułkownika. Piłsudski był na bocznej ścianie, spoglądał w przestrzeń z wyrzutem, jakby pytał: „Co zrobiliście z moją Polską?”.
Halicki oderwał słuchawkę od ucha, ale nie położył jej na widełkach, tylko trzymał w ręku.
– Panie majorze, pan jest frontowym oficerem. Bił pan jeszcze bolszewików. Dlaczego nie szuka pan przydziału w walczących oddziałach? Tu jest ośrodek zapasowy. Lada chwila dowództwo zażąda od mnie nadesłania uzupełnień lub sformowania nowych oddziałów. Służba u mnie to praca organiczna, zbieranie ludzi, szkolenie ich, wdrażanie. Szare koszarowe życie, którego pan nie lubi, wiem o tym lepiej od pana.
– Pan się mnie boi, podpułkowniku?
– Pańskiego życiorysu. Jest pan świetnym oficerem, ale proszę wybaczyć, żadnym trepem. Pan się rozgląda za przydziałem na wojenkę, pan koniecznie chce się bić!
– Za pozwoleniem, panie podpułkowniku, trzeba być pederastą, żeby nie chcieć się bić, kiedy Niemiec podchodzi pod Warszawę!
– U mnie jest nuda, panie majorze, której pan nigdy nie lubił. Jak w Osiemnastym Pułku w Grudziądzu, kiedy w czasie ćwiczeń wyciął pan pół parku miejskiego, za co przenieśli pana do Rzeszowa, do Dwudziestego Pułku Ułanów Króla Jana. A stamtąd, też z nudy, do tego pułku, gdzie nie miał pan okazji wykazać się jako kwatermistrz, bo przecież zdobywca nagrody Monaco nie będzie babrał się w papierach. Nic to, że żołnierze chodzą głodni. Jak trzeba, zamówi pan tyle zapasów, że zgniją w magazynach! Nie wspominając już o postrzelanym suficie w kasynie!
– Wyrok przyjmuję z pokorą. Nie wiedziałem, że jest pan też sędzią.
– Jestem głosem sumienia. Mam mówić, co było dalej? Kiedy pułkownik Niementowski przenosi pana do Ułanów Zaniemeńskich, rozstaje się pan z żoną i zaraz wdaje w romans z Natalią Czapską, od czego huczy całe Wilno. Gazety piszą, że porywa ją pan na konne wojaże, a kiedy zwraca do dworu, hrabina jest już spakowana, walizki czekają, a mąż każe zabrać ją na zawsze. Wtedy przenoszą pana do Wołkowyska, do szwadronu zapasowego, do ośrodka takiego jak ten. Gdzie nudzi się pan śmiertelnie, wyjeżdża na polowania z kochanką, do tego stopnia zaniedbując sprawy oddziału, że podpułkownik Wysocki oddaje pana pod sąd. Który ostatecznie daje panu fory jako bohaterowi i przenosi w stan spoczynku.
– Pan zna moje akta personalne lepiej ode mnie.
– Ja tylko przypominam, że stracił pan wszystko: żonę, poważanie, stanowisko.
– Zatem nic nie będzie odrywać mnie od służby.
– Rzecz w tym, panie majorze, że ja potrzebuję ludzi od zwykłej, codziennej roboty z żołnierzem, a nie szaleńców Kozietulskich. Pan chce się bić. Rzekłbym nawet, pan chce zginąć. Kłopot w tym, że człowiek na takim stanowisku ginie zwykle z całym oddziałem. A ja potrzebuję dowódców, a nie samobójców.
Halicki odłożył słuchawkę na widełki i zaraz ją podniósł – telefon znowu dzwonił.
– Dobrze, oba szwadrony kolarzy. Pluton łączności dwudziestu sześciu ludzi... Już gotowi.
Dobrzański wstał, poprawił medale na piersi.
I ponieważ Halicki nie przerywał rozmowy, po prostu odmeldował się do telefonu.
Koszary 2. Pułku Strzelców, godzina 15.47
Przed budynkiem czekało kilka osób. Walicki pilnował walizki majora, jakby było w niej złoto Narodowego Banku albo cudowna broń na Hitlera. Za nim tłoczyło się dwóch podchorążych, podporucznicy rezerwy i porucznik z grubym zeszytem pod pachą. Oficer ewidencyjny, pomyślał Dobrzański.
On też pierwszy zasalutował, nie wypuszczając spod lewej pachy brulionu.
– Panie majorze, proszę o pozwolenie zapisania przydziału i...
– Spocznij. Nie mam żadnego.
Żołnierze drgnęli, żachnęli się.
– Ja... nie rozumiem? Pan podpułkownik?
– Panowie, dziękuję za postawę, ale nie będziemy razem wojować.
– Jak to? Przecież potrzebujemy...
– Czyżbyście kwestionowali rozkazy podpułkownika Halickiego, panie oficerze ewidencyjny?
– Nie, oczywiście. Rozumiem, ale...
Dobrzański podszedł do strzelca z cenzusem, który wyprężył się jak struna. Major szarpnął za ściśnięty i pofałdowany płaszcz, ściągnięty pasem.
– Poprawcie to, wyglądacie jak portier w burdelu. – Obrócił się do Walickiego. – Wachmistrzu, dziękuję za przysługę. A walizkę proszę odnieść do kasyna.
Odwrócił się i odszedł sam, ponury, obok plutonów cyklistów, którzy wyruszali z koszar długim, nierównym korowodem, wlokąc po piasku rowery.
Kasyno 2. Pułku, kilka chwil później
Kasyno oficerskie szykowało się do ewakuacji. Na ścianach straszyły blade prostokąty po obrazach, część krzeseł ustawiono na stołach, które przeniesiono pod ściany. Poza majorem był tu tylko jeden młody podporucznik, jadł obiad, a przy jego nodze stał wypakowany sakwojaż i szabla.
Dobrzański uśmiechnął się, kiedy przedstawił sobie, jak komiśny podpułkownik Halicki kieruje tego zucha do plutonu i zamiast konia przydziela żelaznego rumaka na dwóch kołach.
Swoją drogą, oblicze rezerwisty było jakby znajome. Widział je gdzieś, może w teatrze w Warszawie? Pal to diabli, nigdzie nie było obsługi. Musiał zastukać w kontuar i dopiero na trzecie donośne „hej!” przybiegł zafrasowany kuchcik w białym kitlu.
– Benedyktynkę i szklaneczkę!
– Panie majorze – kuchcik rozłożył bezradnie ręce – nie doszła jeszcze. W kuchni wszyscy jak w ukropie, bo nagotować dla tylu ludzi...
– Zatem ćwiartkę baczewskiego.
– Jest czysta wyborowa, zimna jak lód, panie majorze.
– Cztery setki.
– Na jednej nodze.
Z ulgą wyciągnął się w fotelu, położył ręce na oparciach. Nie czekał długo, kuchcik pojawił się z trzema literatkami. Major podniósł rękę.
– Powiedz mi, chłopcze, czy ja wyglądam na bolszewika?
– Pan major wygląda... jak pan major.
– Widziałeś kiedyś majora Wojska Polskiego, który pije bez zakąski?
– Śledzik czy sandaczyk?
– To pierwsze. Czekam.
Ustawił kieliszki w szeregu. Na serdecznym palcu lewej dłoni zalśnił sygnet z Leliwą. Trzy setki, jak trzy próby powrotu do armii. Szwadron zapasowy Pułku Ułanów Króla Jana w Rzeszowie to raz. Niemiła rozmowa z Wituszyńskim 2 września.
Pierwsza kolejka.
Łuków, 25. Wielkopolski z Prużana, wizyta w kasynie, skąd w nocy przenieśli się do restauracji. Uściski, poklepywania, mundurowe koleżeństwo. I te słowa: „Wiesz, nie ma przydziałów. Byczo jest, ale szarża za wysoka. Za dobry jesteś, Heniu, nie będziesz przecież dowodził plutonem”.
Drugi kieliszek.
Hrubieszów, Wołyńska Brygada, trzecia porażka.
Halicki miał rację. Dobrzański stracił wszystko. Rodzinę, służbę, konie; została goła duma.
Gdzie był czwarty kieliszek? Chyba kuchcik potrafił zliczyć tylko do trzech.
Po namyśle major uznał to za szczęśliwy traf. Nie będzie przecież strzemiennego. Nie dziś. Hrubieszów to tylko mała przerwa w nieustającej podróży po pułkach i garnizonach. Nie miał tu nic do roboty.
Potarł szczękę, wyczuwając ledwie odrastającą brodę. Zastanowił się, czy wstąpić do Żyda Rocha albo do zakładu fryzjerskiego Olszyny, na wprost liceum. Zrezygnował. Nie będzie łaził do hrubieszowskich rzeźników, co skrobią tępą brzytwą, jakby szlachtowali świnię, i leją wodę kolońską w żywe rany na policzkach. Ogoli się sam, po drodze, w rowie. Droga przecież wypada daleka. Na północ.
Wyszedł z kasyna, nie odpowiadał na żołnierskie saluty, unikał znajomych.
Czerwony fiat 500, pożegnalny prezent Natalii, czekał tam, gdzie major go zostawił – za bramą. Dobrzański wrzucił do środka walizkę, sprawdził, czy w kanistrze na tylnej ławeczce zostało jeszcze dość benzyny, której cena w wojennym zamęcie wzrosła do osiemdziesięciu groszy za litr.
Uruchomił silnik i zawrócił spod koszar na północ – w stronę Bugu, na Horodło. Ledwie dojechał do rozjazdu, gdzie główny gościniec skręcał na Moniatycze, musiał zwolnić, w ostatniej chwili odbił kierownicą w prawo, omal nie wpakował się do rowu, bo drogą z naprzeciwka sunęła kawalkada pojazdów.
Pierwszy jechał wielki szary buick special, z tępym pyskiem przywodzącym na myśl łeb rekina. Za nim ciągnęły adlery, fiaty, chevrolety, hanomagi, roysy; niektóre z czarnymi tablicami rejestracyjnymi, z owalnymi tabliczkami CD. Za nimi podążały ciężarówki, jedna ciągnęła na lince półtoratonowego fiata z białym krzyżem na drzwiach i wyłupionym prawym reflektorem.
Kolumna zmierzała na południe, na Hrubieszów, gnała ile sił. Auta wypchane ludźmi w garniturach, za szybami majaczyły blade oblicza kobiet, bagażniki na dachach zawalone były walizami i pakunkami. Kolumna rządowo-dyplomatyczna. Dobrzański pomyślał, że uciekają jak szczury, i diabli go brali na to wszystko. Zacisnął zęby i dodał gazu, jadąc tam, dokąd nie zmierzał nikt, chyba tylko podobni mu straceńcy – w stronę frontu – samotny czerwony fiacik przebijający się przez zalew aut, bryczek i wozów podążających na południowy wschód kraju.
Polskie drogi, okolice Włodawy
Za Dubienką, Dorohuskiem i pod Włodawą Polska rozeszła się na dwie strony. Zupełnie inaczej, niż mówił minister Kwiatkowski i rząd, dzielący ją od zawsze na A i B: przemysłowy zachód i rolniczy wschód. Teraz podzieliła się na uciekającą i walczącą.
Na wschód podążały tłumy uchodźców. Wozy naładowane skrzyniami, walizami, koszami, poduszkami i pierzynami. Z przywiązanymi krowami i cielakami, pełne kobiet i płaczących dzieci, ponurych mężczyzn zacinających batami konie. Poboczami dróg szły rodziny, zmęczone, zapłakane kobiety, trzymające za ręce dzieci, objuczone walizami i tobołami, ciągnące wózki wyładowane domowymi sprzętami. Obok podążały wiejskie baby w chustkach, chłopki dreptali boso, z butami powiązanymi za sznurówki na ramieniu, za nimi ciągnęli pejsaci Żydzi w chałatach, całe rodziny z miast, odziane dobrze i dostatnio, kobiety w sukienkach, mężczyźni w garniturach i prochowcach, uginający się pod ciężarem waliz i dziejowego nieszczęścia narodu. Przed wojną przejazd samochodu na Kresach był wielką sensacją, teraz wśród tłumów robiło się gęsto od fiatów, mercedesów, chevroletów, ciężarówek i motocykli.
Wmieszani w tłum, spoceni, brudni, zobojętniali, szli na wschód rezerwiści i ochotnicy w cywilnych ciuchach, niosący plecaki, walizeczki, związane sznurkiem pudła. Wyrwani z Warszawy i innych miast wezwaniem Romana Umiastowskiego. Ciągnęli na Kresy, gdzie niby czekały na nich mundury i broń. Gdzie miała okrzepnąć obrona, a armia polska, rozrywana na strzępy, wciąż cofająca się, przeganiana przez pancerne zagony wroga, mogła dać wreszcie zdecydowany i stanowczy opór.
Natomiast w przeciwnym kierunku, na zachód i północ, maszerowali poboczami i polami po obu stronach drogi żołnierze. Zdecydowani, spięci, gotowi na śmierć, czasem z karabinami w rękach zamiast na plecach, jakby już, zza najbliższego zakrętu miał się wyłonić wróg.
Za nimi po łąkach i zaoranych polach jechali dwójkami ułani w polowych rogatywkach, spłaszczonych, grzebieniastych hełmach – adrianach, oficerowie z mapnikami w rękach. Dalej ponura, zmęczona piechota w hełmach, objuczona plecakami z przytroczonymi kocami, zawiniętymi jak niepotrzebne rękawy płaszcza. Jechały trójkonne taczanki i działka przeciwpancerne, kołyszące się na wybojach. Sześciokonne jaszcze armatnie z przodkami, biedki, dwukółki, chłopskie wozy zarekwirowane do taborów, furgony; przez tłumy przedzierały się autobusy oklejone białymi krzyżami, zamienione na ambulanse.
Gdy obie fale mijały się we wsiach, w których jeszcze byli mieszkańcy, powstawał ścisk i hałas. Wiejskie baby i chłopi wylegali przed zagrody, wynosząc kosze z jabłkami, wiadra z wodą i mlekiem dla żołnierzy. Dobrzański zapamiętał, jak przed jedną z chat stała stara kobieta w chuście, płacząc, kroiła chleb i rozdawała przechodzącym żołnierzom.
Za Dorohuskiem i Włodawą zagrody były już puste – mieszkańcy albo uciekli, albo pakowali dobytek na drabiniaste wasągi i wozy. Drzwi i okiennice chwiały się na wietrze, przygnębiający był ten widok opustoszałych chat stojących wśród sadów w pełni wrześniowego urodzaju.
Przejechał przez Białą Podlaską – zbombardowaną i spaloną, gdzie brodaci Żydzi chasydzi wynosili z uszkodzonej synagogi i bejt midrasza stosy ksiąg. Minął płonący sąd, zrujnowany kościół, zburzone zabudowania Podlaskiej Wytwórni Samolotów. Ulice, gdzie po zrujnowanych domach pozostały tylko kominy i białe kaflowe piece, wyglądające dziwnie wśród ceglanego rumowiska.
Mijał obozowiska uciekinierów, pełne koni, dymu i ludzkiego nieszczęścia. Przy ogniskach rodziły się coraz bardziej przerażające wieści.
– Rząd uciekł za granicę! – krzyczał człowiek w cyklistówce, który przed chwilą przyjechał z Białej. – Nasi leją krew za ich miasta, a oni wieją do Rumunii.
– Zbombardowali faszyści Janów Lubelski! Na odpuście, droga pani! Dzieciaczki małe zabili, miasto jedna ruina.
– Do pól strzelają, żeby Polacy umarli z głodu. W miastach rozwalają Żydów.
Nikt nie miał radia, ale powtarzano ostatnie komunikaty – Niemcy szli na Lwów, podeszli pod Modlin, nasza armia była w ciągłym odwrocie. Hitler bombarduje Warszawę, Lublin! Oddaliśmy Łódź!
– Pod Kutnem ustabilizowano front – mówił ktoś szybko, sepleniąc, prawie nie można było zrozumieć słów.
Niski chłopina dowodził, że w Gdańsku wylądował wreszcie desant angielski. Miała to być wiadomość z ostatniej chwili, najpewniejsza na świecie, bo prosto z radia.
Najgorsza była noc. Ciemna, pełna zmaltretowanych twarzy i strachu, że Niemcy zaczną znowu polowanie z powietrza. Ludzie bali się, że każdy błysk światła sprowadzi lotników. Dobrzański musiał przebijać się po ciemku. Przy każdym zapaleniu reflektorów fiata powstawał krzyk, złorzeczenia, ludzie bili pięściami w dach samochodu, zastawiali drogę, zdziczali, zrozpaczeni, przerażeni.
To koniec, koniec! – krzyczało coś w duszy. I wtedy major zaciskał ręce na kierownicy, zacinał zęby i jechał. Dokoła świat walił się w gruzy, tak jak jego życie.
– Nic jeszcze się nie skończyło – mówił sam do siebie. – Wygramy tę wojnę. Do diabła, muszę znaleźć przydział!
Kłopot w tym, że podróż stawała pod wielkim znakiem zapytania. Nigdzie nie mógł kupić benzyny. Pompy w miastach nie działały, były zniszczone jak w Białej Podlaskiej, a zapasy z aptek zabrało wojsko.
Noc z 9 na 10 IX 1939, droga na Brześć, blisko północy
Koło północy, kiedy na chwilę zapalił reflektory, aby rozeznać się w ciemnocie, zobaczył coś, co poruszyło mu serce. Droga zablokowana była przez wojskowy tabor – wlokący się wolno na północ, w stronę Brześcia. W żółtym, rozproszonym świetle ujrzał blade, osłaniane łokciami przed blaskiem twarze piechurów i wozy, ale nie te regulaminowe, zielone, dwukonne i na ogumowanych kołach. Zwykłe, wsiowe, ze skrzyniami zbitymi z desek, z podlaskimi duhami, w których szły kościste szkapiny z poboru. Tabor szedł wolno, utykał, przegradzał drogę, bo do jednego z wozów uwiązany był duży gniady koń.
Kiedy Dobrzański go zobaczył, zatrąbił, prawie zepchnął z drogi ludzi, wyminął wozy i zatrzymał się, nie gasząc silnika. Wyskoczył z samochodu, dał znać latarką – podnosząc ją i opuszczając.
– Uwaga! Stój!
Sam zastawił drogę najbliższemu z wozów, a potem podbiegł dalej, do zwykłego drabiniaka, przy którym dreptał, a właściwie kulał i co chwila potykał się koń ciągnięty na uwiązanym do łęczycy powrozie. A powróz coraz mocniej zaciskał się na szyi zwierzęcia.
– Stój, do diabła! Kto wy jesteście?
Wozy stawały, z kozłów zeskakiwały ponure postacie żołnierzy; kiedy omiatał ich światłem latarki w tę zimną wrześniową noc, ich oczy i kąciki ust były niczym ciemne plamy.
– A co za figura pyta? Kłopotów szukasz, człowieku?!
– Grzeczniej, jeśli nie chcesz w mordę! – Dobrzański na chwilę oświetlił siebie samego. – Jaka jednostka?
– Dwudziesty Pluton Taborów, panie majorze.
– Co tu robicie?
– Podciągamy zaopatrzenie dla dywizji...
– Jego też podciągacie?
Plama światła powędrowała w dół, od mokrej szyi gniadosza aż do jego lewej nogi. Poniżej nadgarstka była zdruzgotana – złamana, z otwartej rany sterczała kość. Rzecz ciągle nie do wyobrażenia... nawet dziewiątej nocy wojny. Koń jak to koń, cierpiał po cichu, zobojętniały nawet na ostre światło latarki. O bólu, jaki odczuwał, i wysiłku, z jakim utrzymywał się na nogach, świadczyła tylko jego dygocąca z wysiłku, mokra pierś.
Ktoś przepychał się przez żołnierzy – niski, chudy, w polowej rogatywce i płaszczu. Podporucznik.
– Czego stoicie jak słupy?
– Pan tu dowodzi?
– Tak, bo...
– Ten koń powinien zostać zastrzelony. Dlaczego pan go wlecze przy wozie?!
– Jest instrukcja. Kobyła ranna zostanie doprowadzona do weterynarza kolumny, który zaświadczy...
Dobrzański poczuł, że jego prawa ręka zaczyna niebezpiecznie dygotać.
– Czy pan jest idiotą, że nie widzi, że nic z niej nie będzie? Dowodzi pan taborami, a konie oglądał chyba tylko na obrazku? W cywilu!
– Wypraszam sobie, majorze! Oficerski sąd...
Dobrzański wyszarpnął z kabury visa.
– Jeszcze jedno słowo, a ja będę sądem! A wy wrócicie do pułku jak ta gniada!
Żołnierze dokoła milczeli.
– Kobyła powoduje opóźnienia taboru i zator, spowalniający pojazdy wojskowe. Zastrzelcie ją!
– Nie ma pan prawa mi rozkazywać!
I nagle Henryk Dobrzański wyszedł z siebie. Dosłownie. Dawny ułan i strzelec konny opuścił na chwilę ciało majora, wbił lufę w bok podporucznika, aż tamten jęknął.
– Idź stąd, bo ubiję jak psa!
I podporucznik uciekł jak zbity pies. Usłyszał coś takiego w głosie majora, że musiał odejść. Są chwile, kiedy lepiej nie dyskutować.
– Słyszycie. – Dobrzański obrócił się do żołnierzy. – Zastrzelić ją. To rozkaz.
Żołnierze zaszemrali, ale wyczuł u nich ulgę.
– Błażej, ja nie mogę.
– Długo mam czekać?!
Wezwany piechur zdjął z ramienia karabinek, podszedł do konia. Inny odwiązał uwiąz od łęczycy, odprowadził ranne zwierzę na bok drogi. Dobrzański aż się wzdrygnął, kiedy gniada zginała potrzaskaną nogę, kulała tak strasznie, tak boleśnie i rozpaczliwie.
– Pan podporucznik nie chciał nas słuchać. Ciągnął kobyłę od samej Włodawy – rzekł niski i gruby kapral z taborów, a cichy pomruk pozostałych potwierdził jego słowa.
Błażej nakreślił w powietrzu znak krzyża, ręka zadrżała.
Potem strzelił koniowi w sam środek łba!
Huk wstrząsnął powietrzem, gdzieś zarżał koń, trysnęła ciemna krew.
I wtedy stało się coś, czego Dobrzański nawet nie umiałby sobie wyobrazić.
Gniada klacz ze strużką krwi sączącą się z dziury w czole, przecinającą łeb opadła na kolana jak ciężko ranny człowiek.
I zapłakała.
Niby umierająca istota, jak gdyby obdarzona została darem mowy. Takiego głosu nigdy nie wydobył z siebie żaden koń.
Kiwała głową i łkała, płakała żałośnie jak małe dziecko.
– O żeż ty! – ryknął Błażej.
– Matko Boska! – krzyczał kapral. – Gniada!
Błażej złapał mauzera, przeładował, strzelił znowu w szyję...
Koń już nie płakał, ale wył jak umierający człowiek. Przewrócił się na bok, na dywan złotych liści.
I wtedy Dobrzański strzelił z visa prosto we wgłębienie nad lewym okiem. W błyszczącej źrenicy zobaczył rozszalały ból, potem ulgę, nieruchomy spokój. Koniec.
Kobyła znieruchomiała. Błażej i kapral poprawili rogatywki.
– Co wieziecie? – Major zajrzał do wozu, obmacał pokrzywione koło.
– Tajemnica...
– Konserwy! Głupiś! – rzekł kapral i zmitygował się: – Przepraszam, panie majorze.
Na wozie były tylko dwie skrzynki z wojskowymi znakami. Dobrzański poświecił latarką po taborach i mrużących oczy żołnierzach, jego wzrok wychwycił dwa zielonkawe wozy, przy każdym stał w szorach tylko jeden koń.
– Te wasągi zostawcie – zakomenderował. – Rozlecą się, zanim dojedziecie do Bielska. Przełóżcie skrzynie na tamte, wojskowe, i dajcie do każdego więcej koni. Pójdzie wam szybciej, bo zmniejszycie tabor.
O dziwo, żołnierze posłuchali. Nie wiedział, czy dobrze słyszał, ale któryś aż klasnął. Ruszyli wyciągać skrzynie, przenosić na wozy. Kapral zasalutował Dobrzańskiemu.
– Panie majorze, pan powinien... z nami.
– Macie własnego dowódcę. – Dobrzański pokazał na przód kolumny.
– Pan porucznik. Un kutasem własnym nie umi dowodzić. Kobyły od ogiera nie odróżni. Albo to kiedy widział kunia? Wóz? Nigdy! To warsiawiak.
– Jedźcie do diabła.
10 IX 1939, na trakcie pod Białymstokiem, świt
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © by Jacek Komuda Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-135-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta
Grafika oraz projekt okładki Dark Crayon
Zdjęcia na początkach rozdziałów © Narodowe Archiwum Cyfrowe
Redakcja Dorota Pacyńska
Korekta Magdalena Byrska
Skład oraz opracowanie okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka