Czarna szabla - Jacek Komuda - ebook + audiobook + książka

Czarna szabla ebook

Jacek Komuda

4,6
29,93 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czarna szabla to biała broń do mokrej roboty. Dobywana z pochwy przez szlacheckich awanturników, rębajłów i zawodowych żołnierzy – wyjaśnia Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III”.

W tym świecie kocha się na zabój, walczy na śmierć i życie. W głowach buzuje spieniona sarmacka łacina, w uszach – o ile nie podgolono ich na sejmiku – słychać świst szabli, a w ustach czuć smak wina i świeżo przelanej krwi.

Dostałem tą książką przez łeb, jakbym dostał szablą – czarną szablą.

Doskonały pretekst, żeby porzucić ten łzawy padół i spędzić kilka wspaniałych wieczorów wśród stepów, honorowych ludzi i prostych reguł. To brutalny, ale piękny świat, który odszedł, a mimo to – dzięki Komudzie – pojawia się znowu na wyciagnięcie ręki.

Ech…wynająć by pana Dydyńskiego…

                            Jarosław Grzędowicz, autor „Pana Lodowego Ogrodu”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 292

Oceny
4,6 (44 oceny)
29
14
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Regara30

Nie oderwiesz się od lektury

Jacek nad Jackami jak zwykle nie zawodzi :)
00
SzymonMaSz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
MariuszBednarz

Nie oderwiesz się od lektury

czyta sie jak dobry kryminal
00
Krzysztgrab

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle rekomenduje kolejną powieść pana Jacka komody. świetnie napisana świetnie przeczytana najbardziej prawdopodobna historia wykresu Rzeczpospolitej Pozdrawiam przy sobie
00

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Epigraf
Wilczyca (fragment)
Jeruzalem
Pod Wesołym Wisielcem
Nobile verbum
Biesy polskie
Książki Jacka Komudy wydane nakładem naszego wydawnictwa
Jacek L. Komuda
Karta redakcyjna

Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy.

Świat ucisku i przemocy.

Świat bez władzy, bez rządu, bez ładu i miłosierdzia.

Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia...

Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad...

Władysław Łoziński „Prawem i Lewem”

Wilczyca

1. Infamis w opałach

Chędoży ją już?

– Jankiel nie dał znaku!

– Cicho, chłopy! – syknął Kołtun, rozpychając się w tłumie. Smarknął na ziemię z prawej dziurki, otarł nos dłonią, a dłoń o poszarzałą watowaną siermięgę. Potem popluł w ręce i złapał stylisko siekiery. – Zaraz wylizie, mówię wam. Jak wychynie, to go w łeb. W łeb, chłopy! Walić ile wlezie!

Przytulili się do nieheblowanych bali, skulili w podsieniach żydowskiej karczmy przy głównym rynku w Lutowiskach.

– Oj, strach – wyszeptał nabożnie Iwaszko i przeżegnał się po prawosławnemu, z prawa na lewo. – Ślachcic to przecie, panocek jasny. A kto na pana rękę podniesie, tego w Przemyślu konikami rozrywają, a mistrz małodobry skórę drze i członki ćwiartuje...

– Jaki on tam ślachcic – żachnął się Kołtun i z niepokojem stwierdził, że tłumek chłopów wyraźnie się zmniejszył. – Wywołaniec, psi syn! Samem słyszał, jak go obwoływali na rynku w Przemyślu. Takiego zabić nie grzech!

– Straszny on! – mruknął Janko, muzykant z karczmy Jankiela. – Charakterny chłop. A jak hycnie, jak szablą wywinie, zaraz głowy spadną. Spadną głowy, oj, mówię!

– Bacz, cobyś się w gacie nie posrał. A co on – diabeł?

Znów ktoś odłączył się od gromady. Kołtun zaklął z cicha.

– Nagroda za niego jest, słyszeliśta? Dwa tysiące czerwonych daje pan starosta Krasicki. Widzieliście tyle złota naraz, psiejuchy?

– Dwa tysiące? Boże miłościw. To ile to by za to rzepy było! – rzekł przygłupi Chochoł, który służył w stajni u Jankiela za miskę strawy i znoszony przyodziewek. Pochylił drewniane widły i nasunął mocniej na oczy futrzaną czapę.

– Rzepy? Do końca życia słoninę żreć będziesz, kpie!

– A ja wam mówię, czart to prawdziwy. Oczy jak u leszego płonące, pazury jak u brukołaka...

– Bacz ty pod nogi, czyś se łapci nie ojszczał – zadrwił Kołtun. – Sprawdź, czy ci do chałupy nie hycnął i twojej Jewki nie swadźbi! W łeb walić, powiadam, ile wlezie. A jak na ziemię padnie, to sprawdzić, czy dycha, i zaraz go w łyka wiązać! A ty, Janko, ode drzwi odstąp, bo tchórzy nam nie trza. Sami się nagrodą podzielim.

– Cisza! – syknął Iwaszko. – Baczcie, czy Jankiel znak daje.

Z tyłu załomotały końskie kopyta. Kołtun poczuł, jak chłopi skuleni za nim zaczynają przyciskać go do drewnianej ściany karczmy. Ktoś jęknął, ktoś inny uciekł; Kołtun usłyszał oddalające się kroki. Odwrócił się i zamarł.

Przed karczmę zajechało trzech jeźdźców. Powoli zsiadali z wierzchowców, wiązali rumaki do koniowiązów. Ruszyli w stronę budowli, nie zważając na kupy końskiego i krowiego nawozu, idąc na wprost przez wielką kałużę gnojówki. Szli na Kołtuna, a na ich widok chłopi rozsuwali się na boki, umykali chyłkiem za karczmę albo za sągi z drewnem. Kołtun od razu zrozumiał, z kim ma do czynienia. To byli lepsi goście, a nie zwykłe chłopy z Lutowisk czy Hoczwi... Bryganci z gościńca albo szlachetnie urodzeni grasanci. A może nawet wolontarze z jakiejś chorągwi kwarcianej...

Pierwszy z nowo przybyłych był niski, zgarbiony, z przetrąconym, krzywym nosem. Jego ślepia, przypominające oczy drapieżnego ptaka, spoglądały chytrze spod zbyt dużej, opuszczonej na czoło zardzewiałej misiurki. Było w nich tyle pogardy, dumy i zuchwałości, że pod Kołtunem ugięły się nogi. Przy boku szlachetki wisiała ogromna szabla w czarnej, inkrustowanej srebrem pochwie, puginał i pistolet. Żupan miał obdarty, brudny i wręcz utytłany w gnoju i błocie. Jednak słońce odbijało złote blaski od wypolerowanego ryngrafu z Matką Boską na szyi swawolnika. Drugi z brygantów był wysoki, chudy jak chmielowa tyka, odziany w krótki rajtrok i rajtarskie buty sięgające powyżej kolan. Długie, natłuszczone wąsy opadały mu aż do ramion. Pierś przecinał pas od zarzuconego na plecy bandoletu, a przy boku kołysał się ciężki pałasz zakończony ozdobnym, aczkolwiek zardzewiałym koszem. Trzeci był młodszy, wysoko podgolony i odziany w żupanik z samodziału. Jego twarz szpeciły blizny i krosty od francuskiej choroby.

– Co tu robicie, chamy?! – zagadał ten w misiurce, zionąc złością i piwem. – Czekacie na kogo? A może na czatach warujecie?

Tłumek chłopów przerzedził się już mocno. Kołtun stwierdził z niepokojem, że pozostało przy nim jedynie kilku najodważniejszych, a i ci odsuwali się wolno na bezpieczną odległość.

– Ty! – rzucił wściekle brygant w stronę Kołtuna. – Ty nam powiesz. Jestli w karczmie możny szlachcic?

– A ty dokąd, chłopie?! – krzyknął wysoki w stronę Janka muzykanta, który chciał umknąć bokiem. – Siedź na rzyci, kiedy pan pyta!

– Darujcie zdrowiem, panockowie jaśni! – zawył Janko i padł na kolana. – Powiem, powiem, wszytko powiem!

– Jestli w karczmie pan Białoskórski? – głos konusa był nawykły do rozkazywania. Kołtun zrozumiał w lot, że naprawdę nie warto było mu się sprzeciwiać. – Gadaj, bo oćwiczę! A wcześniej sam nam w zębach knuta przyniesiesz.

– Jako żywo! Jako żywo! – zakwilił Janko. – Wszytko powiem, jeno nie bijcie! Pan Białoskórski jest w alkierzu. Nynie Jadźkę chędoży. Albo już przechędożył... – dodał ciszej muzykant.

Szlachcice spojrzeli po sobie i zarechotali głośno. Wysoki podkręcił wąsa.

– Do domów, chamy! – warknął niski. – A jak mi który z chałupy wylezie, pasy będę drzeć!

Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopi rozpierzchli się jak stado kurcząt. Chochoł pośliznął się, łapcie rozjechały się pod nim w błocie i rymnął jak długi, waląc łbem w koniowiąz. Iwaszko złapał go za ramię, poderwał na nogi.

– No, mości panowie! – rzekł francowaty. – Szable poluźnijmy i do roboty!

– Ot i pogawędzimy z Białoskórskim.

Wysoki popluł w ogromne dłonie i chwycił pałasz. Ten w misiurce złapał za szablę. Ruszyli do drzwi. Francowaty otworzył odrzwia kopniakiem, a potem wszyscy wpadli do środka.

Kołtun wyjrzał zza węgła. Przycupnął i wytężył słuch.

– Bij! Zabij! – ryknął jakiś głos w karczmie. Kołtun usłyszał łomot, od którego włosy stanęły mu dęba, świst szabel, brzęk zderzających się ostrzy, łoskot przewracanych stołów, ław, tłuczonych mis i Bóg wie czego jeszcze.

– Z lewej, Ruksza! Z lewej! Bij. A równo!

Ktoś zacharczał głośno, zwalił się z łoskotem na ziemię, a dźwięk zderzających się ostrzy zabrzmiał ciszej.

– Psi synuuuu! – zawył jakiś głos. Kołtun zadrżał, gdy rozpoznał, że krzyczał najmniejszy ze zbójeckiej kompanii.

Głos przeszedł w jęk, potem w charczenie i wszystko ucichło. Kołtun poczuł, że zimny pot zrosił mu czoło. Ramiona zadygotały.

We wnętrzu karczmy odezwały się kroki. Nagle drzwi otwarły się ze skrzypieniem. Chłop zamarł...

W wejściu stał mały szlachetka ze złamanym nosem. Był bez szabli, obiema rękami trzymał się za brzuch. Z okropnej rany tryskała krew, spływała na żupan, na błoto, na safianowe buty...

Szlachcic zrobił sztywny krok, potem drugi, jeszcze jeden... Kołtun dojrzał w jego oczach śmiertelną bladość. Brygant zachwiał się, padł na kolana w kałużę gnojówki, a potem zwalił twarzą w błoto, zadygotał, zacharczał i znieruchomiał.

Kołtun przeżegnał się. Dygotał tak, że zęby dzwoniły mu jak kastaniety. Jednak przemógł się i przestąpił próg. Szedł skulony, zgarbiony, z siekierą w dłoniach. Obszerna sień była pusta. Drzwi do izby gościnnej stały otworem.

Kołtun szedł niemal na palcach. Ostrożnie wychynął zza framugi. Zobaczył dużą komorę zaścieloną kobiercami i makatami. Stół był przewrócony, krzesła i ławy porąbane ciosami szabel i pałaszy, dywany zerwane ze ścian. Potłuczone dzbany i srebrna zastawa walały się na podłodze.

Dwóch swawolników leżało na posadzce. Ten najwyższy spoczywał na wznak, cięty przez skroń, pierś i szyję, dygotał w powiększającej się kałuży krwi. Francowaty opierał się o ścianę, a z jego piersi sterczała zakrwawiona rękojeść rajtarskiego pałasza. Kołtun rozpoznał z niepokojem, że był to oręż, który należał do najwyższego z hultajów.

W komnacie przebywał też trzeci mężczyzna. Wysoki, z długimi siwymi włosami, ubrany w żółty jedwabny żupan zdobiony diamentowymi guzami. Leżał oparty o skraj łoża, prawą ręką trzymał się za zakrwawiony bok, a lewą podpierał, chcąc wstać. Jęknął, gdy mu się to nie udało. Kołtun poznał go od razu. To był jaśnie wielmożny pan Maciej Białoskórski, wywołaniec, hultaj i warchoł, który od lat wymykał się starostom i burgrabiom z Ziemi Sanockiej.

Wiedząc, z kim ma do czynienia, Kołtun zadrżał, ale nie uciekł. Stał, dzierżąc w obu rękach siekierę.

Białoskórski dostrzegł go – skinął nań ręką.

– Chłopie – wysyczał – chodź tu!

Kołtun postąpił krok do przodu. A wówczas w jego łbie zabłysła zdradliwa myśl.

Jednym skokiem rzucił się do pana Białoskórskiego. Zamarł, gdy szlachcic spojrzał mu prosto w oczy.

– Przynieś szarpie! – jęknął Białoskórski. – Cyrulika wezwij zaraz...

– Tak, panie! – rzucił Kołtun. A potem jednym szybkim ruchem opuścił obuch siekiery na łeb szlachetnie urodzonego pana brata.

2. Trwoga w Lutowiskach

– Ajajaj! – lamentował Jankiel, trzymając się upierścienionymi rękoma za czarną, postrzępioną myckę na siwiejących włosach. – Ajajaj! Co wy najlepsiego zhobiły!

– Sameś to wymyślił, Żydu! – charknął Kołtun. – Sameś przysłał po nas, Judaszu zatracony! Pomnij, co żeś gadał! Że u ciebie w karczmie pan stoi, co na niego są kondamety...

– Kondemnaty – poprawił Jankiel i złapał się za pejsy.

– Jak żeś gadał! – syknął Kołtun. – Jakeś breszył. Chodźwa, chłopy. Wy, Dolinianie, wy się diabła nie boita. Weźmie szlachcic w łeb obuchem, dobro jego podzielim, a jeszcze nagroda będzie. A teraz co – dudy w miech?!

– Ja dobzie wsiśtko zapamiętałem. Ale tehaz ja się boję. Ja się bahdzo boję, bo ten ślachcic ziw i on nie zapomni, w jaka to kahczma po łbu wzion.

Stali przed podsieniami zajazdu, otoczeni tłumem mieszczan i chłopów. Byli tu niscy, krępi, długo- i czarnowłosi Hyrniacy, przydziani w ciemne siraki, którzy zjechali do Lutowisk na koński jarmark z sąsiednich wiosek – Procisnego i Smolnika. Byli rośli i dumni Lachowie z Doliny w siermięgach, o długich wąsiskach i włosach przystrzyżonych na donicę. Byli Koroliwcy, to jest Rusnacy, którzy przybyli hen, hen zza Osławy. Byli Żydzi w ozdobnych, wyszywanych jarmułkach, w chałatach oraz narzuconych na nie futrzanych giermakach lub kopieniakach. Byli kupcy z Hoczwi, Cisnej i Baligrodu, baby handlujące serem i jajcami, byli bakuniarze zwożący tytoń zza węgierskiej granicy, Liptacy, Cyganie, grajkowie, sabaci, Wołosi i zapewne nie brakowało złodziei. Wśród długich włosów i płowych czupryn, wśród czapek, kołpaków i słomianych kapeluszy widniały wygolone łby Kozaków, kapuzy i bekiesze sabatów, a nawet nieliczne szlacheckie kołpaczki ozdobione piórami i trzęsieniami.

Wszyscy ci ludzie przyszli tu w jednym celu – aby popatrzeć na sławnego infamisa, człeka z piekła rodem, mąciciela, banitę, paliwodę, swawolnika i rębacza. Czyli na pana Białoskórskiego, którego zła sława zajezdnika i okrutnika ścigała cierpliwie przez ostatnie tygodnie po całej Ziemi Sanockiej województwa ruskiego, aż wreszcie ułapiła za posiwiały łeb. Pan Maciej na wpół leżał ze zwieszoną głową, przywiązany do słupa podtrzymującego podsienia. Nie odzyskał jeszcze świadomości i nie słyszał, jak kłócono się o jego osobę.

– Powiadałeś, Żydu, że nagroda jest za jego głowę! – tokował Kołtun. – Mówiłeś, że dwa tysiące dukatów daje za niego pan starosta Krasicki. To płać nam teraz! A nagrodę sobie w Przemyślu odbierzesz!

– Aj waj! To dla mnie ziaden intehes. Ziadna zysk! Sama sthata – biadał Jankiel.

– Bieri szlachtycza, parchu – mruknął Iwaszko po rusku i zasadził palce za pas. – Łem hroszi nam za neho dawaj.

Żyd rozejrzał się stropiony, szukając sprzymierzeńców.

– Wyśta się ślachcica nie bali – wyszeptał. – Tyś sam, Kołtun, gadał, że go za łeb weźmiesz, a jak sobie gorzałki popijesz, to ci i diabeł, i bhukołaki niesthaszne. To wy go sobie tehaz zabiehajcie! Ot, mądhe się znaleźli. Ślachcicowi w łeb dali, a jak co, to wsiśtko na Zida! Bo Zidy wsiśtkiemu winne. A my prziecie ziadne Tuhki. Ziadne Tatahy, ale wasi stahsi bhacia w wiezie.

– Powoli, powoli. Nie spiehajcie się, ludzie. Jest i na to hada – zagadał Moszko z Tyczyna, Żyd z pejsami zaplecionymi w warkoczyki, zwany Tyczyńskim lub Umnym, gdyż pisywał regestra celne w Cisnej. – Tzieba odstawić Białoskóhskiego do Psiemyśla, do pana stahosty.

– A kto pojedzie? – zagadał Jankiel do Kołtuna i Iwaszki. – Ho, ho, ja tu coś mało widzę ochotników. A mozie ja, Zid, mam to ucinić? Bo kunieć kunciów wsiśtko zawsie na Zidów spada!

– Hejże, Kołtun! – rzekł Moszko z Tyczyna. – Ty żeś to gadał, aj waj, żeś hezun i zbytnik. Ty zieś piehwsi za siekiehę złapał. To bierz ślachcica. Twój on i w phawie.

– Bierz, bierz – dorzucił Chochoł, spoglądający chytrze spod baraniej czapy nasuniętej na oczy. – On twój i nagroda twoja. A ja zostanę i koniem się panicza zajmiem. A takoż i ochędóstwo, i sakiewkę wezmę. Żal dać przepadać dobru.

– Weźmiesz, ale kopa w rzyć! – warknął Kołtun. – Wy kurwe syny! Wy chamy łajnem w srakę chlastani! Dobro brać toście pierwsi, ale łba nadstawić to nie lza! Weźmiecie dobytek pana, a mnie wyprawicie do grodu i do cerkwi pójdziecie tropariony odmówić, żeby mi Białoskórski na gościńcu łeb urwał! Żebym nie wrócił i o udział w łupach was nie turbował! Wara, powiadam! Wara ode mnie. A jak wam źle, to wychodźcie, po kawalersku, na kłonice.

Zapadła cisza. Kołtun nie przesadzał. Wszyscy pamiętali, że nie dalej jak na Trzech Króli pociął i poharatał strasznie węgierskiego Cygana, który chciał ukraść jego wołu.

– Parol, chamy!

Na dźwięk tego bezlitosnego głosu wszyscy zadrżeli. Kołtun obejrzał się zdjęty trwogą. Nogi ugięły się pod nim.

Białoskórski spoglądał wprost na niego. Chłop drżał przeszywany spojrzeniem wyblakłych niebieskawych oczu szlachcica. Infamis dźwignął się z ziemi, jęknął, gdy odezwała się świeża rana na boku. Szarpnął rękoma przywiązanymi do słupa podtrzymującego podsienie karczmy. Wyprostował się, stanął na nogach. Splunął.

– Chamy! – powiedział spokojnie, niegłośno. Na placu zrobiło się cicho. Chochoł i kilku strachliwych chłopów przeżegnało się.

– Ty! – Białoskórski spojrzał na Janka muzykanta. – Rozwiąż mnie!

Janko aż przysiadł.

– Ani się waż! – jęknął Kołtun. – Ani go tknij, psi synu!

– Nnnie, panie. Nniiee – wyjąkał Janko. – My cię do starosty zawieziem. Do Przemyśla.

– Wy chamy, kozojebce, sucze łajna! – wycedził Białoskórski jakby zdziwiony. – Co to ma znaczyć? Jak śmieliście podnieść swoje chamskie łapy na szlachetnie urodzonego pana brata!

– Ty, panie, nie krzycz – rzekł Kołtun. – Tak i my się nie boimy. My w prawie, a ty nie. Tyś nynie nie żaden ślachcic, ino wor i szelma, a my chłopki uczciwe a pracowite.

– Constitutio anno tysiąc pięćset dziewięćdziesiąt jeden stanowi – dorzucił obeznany z prawem Moszko – że wywołańca zabić bez kahy moźna.

– Moszko praw! – rzekł Iwaszko. – Kto by infamisa zabił, nagroda w złocie będzie.

– Nagroda... Racja. Jeno że najpierw mnie do starosty odwieźć musicie. Do Przemyśla. A do tego dużo czasu upłynie. Bardzo dużo...

Zapadła cisza.

– A do tego czasu – gadał Białoskórski, a głos jego był bezlitosny – do tego czasu i popiołów z Lutowisk nie zobaczysz.

Tłum ochnął i cofnął się. Tylko Kołtun i Iwaszko zostali na miejscu.

– Pół dnia drogi stąd bawi moja kompanija – ciągnął Białoskórski beznamiętnym głosem. – Jak się zwiedzą o tym, coście uczynili, zjadą tu w gościnę. I popasają długo. A was, chamy, za koniem włóczyć będą i na progach chałup wywieszą.

– Słowa to jeno, panie, słowa...

– A dla ciebie, chamie – bezwzględny wzrok Białoskórskiego spoczął na Kołtunie – specjalną ceremonię odprawimy. Wygodzimy ci lepiej niż mistrz Jakub zbójowi Sałacie we Lwowie, a śmierci będziesz wypatrywał jak nadobnej dziewki...

Kołtun zbladł, skulił się, zmalał.

– Ale nie musi się tak skończyć ta compactia. Rozwiążcie mi więzy i wypuśćcie, a daruję was zdrowiem.

– Nie wierzcie, chłopy! – syknął Kołtun. – On, psia mać, i tak tu wróci. Ziemię a niebo ostawi!

– Nagroda za niego jest – syknął Chochoł. – Do starosty z psim synem!

Chłopi zaszumieli, zawahali się.

Białoskórski roześmiał się zimnym, lodowatym śmiechem. Coś zarzęziło mu w płucach. Zacharczał i splunął krwią pod nogi.

– Kto? – rzucił drwiąco. – Kto z was, chamy, gównoroby, odwiezie mnie do Przemyśla? Kto ośmieli się rękę na mnie podnieść? Jest ktoś taki? Niechaj wystąpi i pamięta, że jeśli potem wpadnie w moje ręce – będę go za koniem włóczył. I jak węgorza obedrę ze skóry.

– Możemy przecież tylko po stahostę posłać – pisnął Moszko. – A sami zaczekamy na pachołków.

– Poślijcie – zaśmiał się Białoskórski. – Do Przemyśla trzy dni drogi. A jak wieczorem do mej kompanii nie wrócę, zaraz zaniepokoi się pan Ramułt o życie towarzysza. A jak się zaniepokoi, to skrzyknie pana Krzesza i pana Taranowskiego, i pana Zbroję i ciepło wam się zrobi. Tak ciepło, że wody w Sanie nie starczy, coby się ochłodzić.

– Przecie możemy go ubić – rzucił Iwaszko. – Martwego łatwiej dowieziem...

– Chybaś z uma zszedł! – warknął Kołtun. – Nie godzi się związanego zabijać. Ja kmieć, ale honor i fantazję mam!

– Za ziwego więksia naghoda – wtrącił Moszko.

– Na co khęcić, na co chodzić! Nie ma co tu hobić – rzekł Jankiel. – Tzieba zawieźć pana Białoskóhskiego do stahosta. Do Psiemyśla. Ja sam konie dam tym, co zawiodą. I spyzię na dhogę. Kto odwaźny?

Jakoś nikt się nie zgłosił.

– No, co wy jeście chcieć od biednego Zida? Ja jestem phosty Zid. U mnie nie ma ziadna odwaga. U mnie handele, handele. U mnie kahczma. I dzieciska... I ani jednego talaha.

– Kto zawiezie pana Białoskórskiego do Przemyśla? – zapytał Kołtun. Powiódł spojrzeniem po twarzach swoich kompanów. Spuścili głowy. Chochoł skulił się i wycofał tyłem. Iwaszko patrzył w ziemię, a Janko muzykant spocił się ze strachu.

Białoskórski parsknął krótkim, urywanym śmiechem. Rozkaszlał się, zacharczał, splunął krwią.

– Coś nie ma ochotników, Kołtun – wydyszał szlachcic. – No, rozwiążcie mnie i będzie po sprawie...

Znów zapadła cisza.

– Jak mnie nie puścicie, będę was, chłopy, za koniem włóczył. A z ciebie, Kołtun, chamie zatracony... Z ciebie skórę zedrę... Wiesz, jak to się robi po moskiewsku? Ot, polewa wrzątkiem i lodowatą wodą na przemian, aż skóra odejdzie.

Zapadła cisza. Chłopi i mieszczanie odsuwali się w tył, spuszczali głowy. Tłum się przerzedził.

– Nikt się nie zgłasza?! – syknął Kołtun. – Jak to? Tacyście mądrzy? Zaraza was! Toż to zbój i swawolnik. Jak go wypuścicie, będzie na kupców napadał, wioski i dwory palił. Chłopów wieszał i piekł na ogniu. Ręce i nogi piłą odrzynał... Puścicie go wolno? Darujecie mu, charakternikowi? On i tak tu wróci i wnet was wyreże!

Nikomu nie było w głowie nadstawiać karku.

– Wam nie karmazyny i żółć, nie indygo czy błękit, ale gówno na kapotach nosić! I to wam powiem – rozdarł się Kołtun – że Dydyńskiego na was trzeba!

– Ja pojadę!

Z tłumu wystąpił młody szlachetka. Zupełny gołowąs, który tak na kaprawe oko Kołtuna liczył może szesnaście, może siedemnaście wiosen. Odziany był w czerwonawy, spłowiały żupanik z taniego falendyszu, przepasany czarnym, wyświechtanym pasem, na którym wisiał chudy trzos i batorówka, będąca w użyciu chyba jeszcze za króla Stefana. Broń miała długi jelec, szeroki, migdałowy kapturek i rękojeść oplecioną poszczerbioną taśmą. Szabla nie była jednak zardzewiała, ale czysta i błyszcząca. Wydawało się, że to jedyny majątek młodego, biednego szlachetki, którego rodzice siedzieli zapewne gdzieś pod Sanokiem, Sandomierzem czy Lwowem na spłachetku ziemi lub którejś tam części kolokacyjnej wioszczyny, gdzie na pięciu szlachetków przypadało po pół chłopa. Młodzieniec miał miłą, rumianą twarz, której nie zdążyły jeszcze zeszpecić blizny, ślady pijaństwa i rozpusty. Gdyby miał warkocze, wyglądałby całkiem jak nadobna dzieweczka.

– Sławetni mieszczanie Lutowisk – rzekł z namaszczeniem – jestem Janusz Gintowt, herbu Leliwa. Ja odwiozę pana Białoskórskiego do Przemyśla.

– Młodzi jesteście, panie – rzekł Moszko. – Nie podołacie...

– Ech, co mi tam! Nie mogę patrzeć, jak krzywda się dzieje. Skoro nikogo w tym siole nie ma, kto by się nie lękał wywołańca, tedy ja pójdę! Kiedym z domu wyjeżdżał, dziaduś rzekł mi, cobym krzywdzicieli i łotrów karał, jako prawy szlachcic i rycerz, bo ze znamienitego rodu pochodzę.

– Szlachetniście, panie, ale sami jesteście. A jak wam Białoskóhski ucieknie?

– Gdzieżby uciekł!

– Kto jeście odwaźny, kto się zgłasia?!

Moszko powiódł wzrokiem po zgromadzonych na rynku ludziach. Nikt nie wystąpił z tłumu, nikt się nie poruszył.

– Nie trzeba. – Gintowt podciągnął wyżej opadający pas. – Nie trzeba, sławetny człecze. Sam pójdę. Wy, zacni ludzie, już dosyć zrobiliście jak na swój stan ubogi.

– Jjjjjja-a-a-a-a-a się zgła-a-a-asza-a-a-m – wystękał jakiś głos. Z tłumu wystąpił bosy starowina z przechyloną na bok głową. Jego ręce trzęsły się, podobnie jak broda. Z trudem bełkotał słowa, a dokoła rozchodziła się mocna woń gorzałki.

– Ty? – Kołtun, obaj Żydzi i pozostali chłopi wytrzeszczyli oczy. – Ty, Hrehory, chcesz jechać?

W tłumie odezwały się śmiechy. Hrehory zwany był częściej Horyłką z prostego powodu: rzadko widywano go trzeźwym. Żył w Lutowiskach, odkąd pamiętali najstarsi ludzie. I odkąd sięgali pamięcią, zawsze pociągał gorzałkę, spał w błocie i gnoju na mniejszym lub na większym rynku. Nie wiadomo tylko, skąd brał grosze i szelągi na coraz nowe kwaterki wódki osuszane pod płotami lub w podsieniach obu żydowskich szynków w Lutowiskach.

– Ja czekał i cze-e-e-ekał. J-a-a-a-a... Wydeł. Nikt nie wy-y-y-ystąpił... My-y-y-y-yślałem, ty, Kołtun, pójdziesz... A-a-a-ale nie chce-e-e-esz... No to ja... Mnie ni-i-i-i-ic nie zro-o-o-o-obi Bia-a-a-ałoskórski.

– Nie wstyd wam, chłopy? – zakpił Moszko z Tyczyna. – Ziaden z was jajec nie ma! Do gorziałki toście piehwsi, a gdy infamisa trzeba katu wydać, to stahy gorziałecznik więcej ma ikhy!

Iwaszko splunął zamaszyście na ziemię. Roztarł ślinę na proch.

– Idu! Trastia tebe mordowała, Żydu!

Jankiel otarł pot z czoła. Iwaszko spojrzał na Janka.

– A ty co, grajku, zostajesz? Przecie twoją mać szlachcic chędożył, to i fantazję powinieneś mieć pańską!

– Ty muzykanta zostaw! – zakrzyknął Jankiel przestraszony, że straci najlepszego grajka w Lutowiskach. – Aj waj! To talent! Talent samohodny. Zial, co by na thakcie po dhodze skapiał. Was, chamy, nie szkoda, boście diabła wahci, ale muzykajłę mojego dajcie spokój!

– A ty? – Iwaszko spojrzał na Kołtuna.

– Idę, idę. Inaczej nagrody i na świętego Marcina nie zobaczę.

– Jak mamy ruszać, to szybko – powiedział pan Gintowt. – Zaraz zrobi się ciemno. Dziaduś mój mawiał, że co się do wieczora odwlecze, to do jutra uciecze.

Gintowt mówił prawdę. Słońce już się przechyliło ku zachodowi, zniżyło ku wierzchołkom Otrytu porośniętym wiekowymi borami. Cienie wydłużyły się.

– Chochoł, konie kulbacz! – pisnął Jankiel. – Suchahów dawajcie, dhyjakwi, wędzonki i gorzałki!

Gintowt podszedł do Białoskórskiego, sprawdził więzy na rękach więźnia. Położył dłoń na rękojeści szabli.

– Panie Gintowt – odezwał się Białoskórski – po kiego diabła chcesz być bohaterem tej wioszczyny? Jutro łyki i chamy zapomną, kim byłeś... A pojutrze, gdy ranny pomocy będziesz szukał, sakiewkę oderżną i kłonicami zatłuką!

– Trudno to waszmości zrozumieć, ale ktoś musi bronić sprawiedliwości...

Białoskórski obrzucił uważnym spojrzeniem chudopacholski żupan młodego szlachetki, jego starą szablę odziedziczoną bodaj po pradziadach, znoszone buty, z których lada moment mogła wyjść słoma.

– Śmiałyś, szaraku. Poniechaj mnie, a żyć będziesz!

– Jakem z domu wyjeżdżał, coby służby szukać – Gintowt uśmiechnął się tajemniczo – przyrzekłem rodzicielom słabszych bronić. No i proszę, ledwiem w pierwszej wiosce stanął, zaraz krzywdziciela zdybałem. To się ucieszy dziadunio i rodziciele. A ty odpuść mnie, panie, po chrześcijańsku. Ja do ciebie nic nie mam, jeno powinność wykonuję. Odpuścisz?

Białoskórski zacharczał, a potem zaczął pluć krwią.

– Zapłacę. Dobrze zapłacę!

– Nic z tego.

– Do piekła pójdziesz ze mną. Zabiorę cię na sam dół, tam gdzie ósmy krąg diabłów.

Gintowt zbladł. Splunął, przeżegnał się, a potem odwrócił i odszedł do koni. A Białoskórski nagle pomyślał, że chyba skądś zna oblicze młodzika.

3. Na Ostrym

Zmrok zapadł szybciej, niż się spodziewali. Ledwie wyjechali z Lutowisk i poczęli wspinać się na porośnięte lasem zbocza Ostrego, czerwone słońce przechyliło się ku połoninom, zniżyło ku stokom Bieszczadu. Za sobą mieli dolinę, wioskę, a za nią mroczny wał gór, wyraźnie odcinający się od płonącego szkarłatem nieba. To był Otryt zarośnięty bukowym i świerkowym lasem, a w dolinach między jego zboczami zalegały mgły. Znacznie dalej, za doliną Sanu, w której rzeka pieniła się na skalnych głazach i kamienistych progach, wznosiły się posępne, tonące w lekkiej mgiełce Dwernik i Smerek, szczyty werchowiny Wetlińskiej i Caryńskiej. Teraz, wczesną wiosną, jeszcze okrywał je śnieg, topniejący z dnia na dzień pod coraz cieplejszymi promieniami słońca. Lasy poniżej posępnych grani były szare i zielone, łąki i zagajniki odznaczały się plamami żółci, czerni i szarości, a strumienie zasilane topniejącym śniegiem spływały w dół jak srebrzyste wstążki. Wiosna roku Pańskiego 1608 nadeszła wcześnie. Już pod koniec lutego stopniały śniegi na polach, wysoko w górze nawoływały się jastrzębie, ptaki wracały z dalekich stron, a dzikie gęsi ciągnęły na północ kluczami.

Zatrzymali się na kunak na Ostrym. Gintowt wyszukał na noc miejsce pod osłoną trzech zrośniętych, powykrzywianych buków. Dokoła rosły wysokie, suche trawy; pierwiosnki, lilie i pełniki tuliły płatki do snu. Z dolin potoków – Czarnego i Głuchego, dochodził tajemniczy szmer wody. Chłopi rozpalili szybko niewielkie ognisko, Horyłka rozkulbaczył konie, a Gintowt obszedł okolicę z szablą w ręku. Miejsce było dobrze osłonięte i oddalone od drogi. Nikt nie powinien zobaczyć ich z traktu ani poczuć swądu z ogniska. Pomimo to jednak Gintowt postanowił być ostrożny. Wszak w każdej chwili kompania Białoskórskiego mogła upomnieć się o swojego herszta.

– Hej, szaraczku, każ mnie rozwiązać – rzucił hardo infamis, kiedy zsadzono go z konia i położono przy ognisku. – Czas na wieczerzę, a ja nie będę jadł z ziemi jak pies.

– A kto waszej mości powiedział, że jadło dostaniesz?

– To nie wiesz, że więźnia trzeba po chrześcijańsku wspomagać? Policzą ci za to w niebie dobry uczynek, panie bracie. A gdy uciułasz ich więcej, to żywcem do raju pójdziesz.

– Jak ja waszmości rozwiążę – zatroskał się Gintowt – to wasza miłość uciekniesz.

– Dam słowo.

Horyłka, Kołtun i Iwaszko wyciągnęli już z sakwy suchary, wędzonkę, suszoną kiełbasę i bukłak z gorzałką. Zajadali je przy ogniu, krztusząc się i bekając.

Gintowt przeżegnał się.

– Dziaduś mówił, coby nad krzywdzicielami litości nie okazywać. Zwłaszcza nad takimi, co Najświętszej Panienki nie mają w poważaniu. Myślę jednak, że waszmości w Przemyślu ugoszczą godnie... ale na pewno nie tym, co by waści w smak pójść mogło. A więc... dobrze. Posil się z nami.

Gintowt wyciągnął pistolet Białoskórskiego, podkręcił zamek i podsypał prochu na panewkę.

– Kołtun! Przetnij więzy na rękach.

– Wasza mość, to dyjabeł – zaprotestował chłop. – Wydusi nas wszystkich, gardła poprzegryza!

– Powiedziałem!

Głos młodego szlachetki zmienił się. Teraz był groźny i bezlitosny. Kołtun rad nierad posłuchał – przeciął nożem więzy na rękach infamisa. Białoskórski zaśmiał się, usiadł, roztarł zdrętwiałe przeguby rąk, a potem porwał pęto suszonej kiełbasy i zaczął zajadać ze smakiem. Gintowt usiadł na wprost niego. Mierzył z pistoletu w wywołańca.

– Za co ty mnie, szaraczku, tak nie lubisz? – zapytał Białoskórski z pełnymi ustami. – Nie wychędożyłem ci dziewki, nie czyniłem takoż sodomii z twoim dziaduniem.

Gintowt nic nie odpowiedział.

– Pytałem – warknął swawolnik. – A jak kto pyta, grzeczność nakazuje odpowiedzieć, panie hetko z pętelką!

– My się już znamy, panie.

– Tak? A to skąd?

– No, jakże to, nie poznajesz mnie, wasza wielmożność? – zapytał Gintowt odmienionym głosem. – Wszak widywaliśmy się kiedyś.

– To chyba w zamtuzie i po ciemku, bo oblicza przypomnieć nie mogę.

– Nie, wasza miłość – wyszeptał Gintowt. – Znasz mnie dobrze, choć pamięć ci szwankuje. Ale przypomnisz sobie jeszcze. Na wszystko przyjdzie czas.

Białoskórski drgnął. Zdało mu się, że w głosie tamtego zabrzmiała groźba. Uśmiechnął się szyderczo do Gintowta. Podciągnął nogi i chciał wstać.

– Leż!!!

Głos młodzika był zimny i nieprzyjemny. Białoskórski zamarł. Gintowt celował z pistoletu prosto w jego serce. Stary brygant miał bystry wzrok; dostrzegł, że spust ugiął się pod palcem młodego. Wystarczył jeszcze drobny ruch i...

Opadł na plecy i westchnął. Do diaska. Taki młodziak, a gadał jak stary warchoł.

– Ręce do tyłu i bez szutków! Kołtun, Iwaszko! Związać ichmości.

Chłopi bez słów wykręcili Białoskórskiemu ręce za plecy, a potem okręcili mocnymi konopnymi sznurami.

– I po co się szarpiesz, panie Białoskórski? – wysyczał Gintowt. – Czyżbyś nie chciał dojechać żywy do Przemyśla? Zawsze to jeszcze przez parę dni popatrzysz sobie na ptaszki i na drzewa. I podumasz o wolności.

Białoskórski splunął. Zacharczał i zakasłał, a potem zaczął pluć krwią.

– Panie Gintowt – rzekł trochę uleglejszym tonem – po kiego diabła chcesz mnie wlec po górach i lasach? Za moją głowę wyznaczono cenę, dwa tysiące czerwonych. Dostaniesz je, jeśli odstawisz mnie cało do starosty, a przecie po drodze siła się może zdarzyć. Tedy po co ci się trudzić?! Ot, mam tutaj niedaleko zakopaną skrzynię z czerwońcami. Dam ci dokładnie tyle, na ile wycenia mój czerep pan Krasicki – dwa tysiące dukatów. Myślę, że to godziwa zapłata.

– Pomyśl lepiej o modlitwie, a nie o dukatach, panie Białoskórski – wyszeptał Gintowt. – Ja nie ufam waszmości ani trochę. I dlatego – uśmiechnął się zimno – czas, panie bracie, abyś zaczął się wreszcie modlić, bo coraz bliżej nam do Przemyśla, a tam... Doprawdy daję głowę, że kiedy obaczysz zamek starościński i basztę szlachecką, padniesz na kolana i będziesz wyznawał grzechy.

Białoskórski zaklął. Opadł na plecy i wpatrzył się w niebo. Rozprawa z Gintowtem i chłopami okazywała się znacznie trudniejsza, niż myślał.

4. Śmiertelny kunak

Horyłka otworzył oczy. Dym z dogasającego ogniska unosił się prosto w niebo rozjaśniane na wschodzie przez daleki poblask przedświtu. Powoli, ociężale zbliżał się zamglony poranek. Daleko nad górami błyszczały świetliste smugi blasku. Jednak lasy spowijał mrok, a doliny gęsta mgła. Nie było wiatru, nie śpiewały ptaki. Wielki, biały księżyc stał w pełni. Drzewa, konie i śpiący opodal ogniska ludzie – wszystko skąpane było w jego trupim blasku.

Horyłka nie obudził się jednak po to, aby podziwiać dzikie krajobrazy Bieszczadu. Przez chwilę nasłuchiwał oddechów kompanów, sprawdził, czy Gintowt nie czuwa, a potem drapieżnie chwycił sakwę. Szybko rozsupłał sznury i złapał bukłak z gorzałką.

Spojrzał na śpiących. Nikt nie poruszył się nawet. Wszyscy spali z niewinnymi obliczami. Wszak w czasie snu każdy, nawet największy łotr, wyglądał jak anioł... Każdy? O nie... O Białoskórskim nie można było tego powiedzieć. Szlachcic nawet przez sen uśmiechał się drwiąco, szydząc ze wszystkich – z Gintowta, Horyłki, ze starosty Krasickiego, a pewnie też z czekającego go w Przemyślu kata z długim, ostrym mieczem.

Gintowt westchnął przez sen. Horyłka zamarł. Przez chwilę bał się oddychać. A potem wycofał się w stronę drzew. Przy ognisku nie było bezpiecznie. Tamci mogli się zbudzić i z pewnością nie spodobałoby im się to, co robił. Musiał opróżnić flaszę w samotności. Tak jak zwykle. Odkorkował bukłak i pociągnął spory łyk gorzałki. Ufff. Od razu świat stał się weselszy. Nie łupało go już w kościach, nie bolał łeb. Ruszył w dół, do strumienia. Zrazu wymijał strzeliste, gładkie pnie ogromnych drzew, a potem, kiedy zszedł nisko nad wodę, znalazł się pod poskręcanymi gałęziami zrośniętych, splątanych buków. Martwe światło księżyca wydobywało z mroku wygięte, rozczapierzone kikuty starych drzew, a nad powierzchnią strumienia unosiła się delikatna mgiełka.

Coś zaszeleściło w ciemności. Horyłka odwrócił się błyskawicznie, przytulając do piersi swój największy skarb – bezcenny bukłak z przepalanką. Coś poruszało się wśród drzew... Pewnie puszczyk albo sowa. A może lis?

Horyłka pociągnął solidnie z bukłaka. Pił, pił i pił, aż wreszcie wszystkie kolory wokół niego wyostrzyły się, a nocne szmery stały się głośniejsze.

Przeszedł do miejsca, w którym strumyk szumiał cicho wśród kamieni.

Plusk wzburzył powierzchnię wody. Coś zaszumiało z tyłu. Gałęzie buków, złych buków szeleściły, choć nie było wiatru. Horyłka zaniepokoił się, rozejrzał po splątanym, nieprzyjemnym lesie.

Coś było tam, pod drzewami. Przemykało się w mroku niewidzialne jak upiór, przebiegłe jak wilk i bezlitosne jak wołoski brukołak... To coś było w bukach albo pomiędzy nimi... Tkwiło w bezlistnych gałęziach wiekowych, starych drzew, czaiło się w mroku między potężnymi pniami głodne i spragnione. Wszystkie włosy na głowie Horyłki stanęły dęba. Cofał się tyłem przerażony. Wiedział, że zrobił źle, że nie powinien oddalać się od obozu, ale teraz było już za późno. Zza pleców usłyszał brzęk stali. A wówczas zgarbił się, skulił, obiema rękami tuląc do piersi bukłak, i odwrócił wolno...

– Pani! – zaszlochał, gdy wstrząsnął nim dreszcz. – P-p-p-p-p-p-a-n-n-n-n-i. Ja nie... Ja nic... To horyłka... To ona...

Posępna postać nie poruszyła się.

– Ja nie... Nie... – zaszlochał Horyłka.

Tumany mgły wzniosły się na chwilę nad potokiem, przesłoniły księżyc. W ciemności rozległ się krótki, urywany świst stali, a potem doliną wstrząsnął przerażający, piskliwy okrzyk Horyłki...

Czerwona, parująca krew trysnęła na kamienie, zmieszała się z wodą potoku...

5. O świcie

Zerwali się wszyscy jak na komendę. Pierwszy Białoskórski, po nim Iwaszko, a potem Kołtun. Spojrzeli w noc zalęknieni. Iwaszko wstał.

– Horyłka!

– Spił się, gorzałecznik! – syknął Kołtun. – Dam ja didowi...

– Ciiii! – szepnął Iwaszko. – Pilnuj więźnia.

Porwał czekan leżący obok ogniska i skoczył w stronę drzew. Wpadł pod pierwszy z buków i... zderzył się z czymś miękkim, ale mocnym. Siła uderzenia odrzuciła go w bok, aż przyklęknął na żółtych liściach. Nawet nie zdążył się przerazić...

To Gintowt stał w cieniu drzew z obnażoną szablą w prawej i pistoletem w lewej ręce. Młody szlachcic patrzył w mrok, nasłuchiwał.

– Co się dzieje?

– Cicho – szepnął Gintowt. – Horyłka gorzałkę zabrał. Poszedł pić. Ja już wiedziałem, co się święci.

– Chryste pomyłuj! – Iwaszko przeżegnał się nabożnie. – Dytko go dopadł i zadusił... Hore nam! Hore!

– Gdzie Kołtun?

– Ślachcica strzeże.

– Bierz czekan, chamie – syknął Gintowt. – Tyły mi osłaniaj. Idziemy!

Ruszyli w mrok. Na niebie rozwidniało się. Powoli wstawał dzień, blask księżyca zbladł, skurczył się... Zeszli w dolinę, pod gałęzie wiekowych buków, a Iwaszko przeżegnał się znowu, widząc przerażające, mroczne sylwetki drzew.

Gintowt szedł śmiało. Wstąpił w mgłę, ominął kamienie sterczące na brzegu strumienia. Przed nimi otwarła się duża polanka skąpana w księżycowym świetle... Od razu spostrzegli ciemny kształt w chłopskiej świtce. Gintowt skoczył ku niemu, pochylił się i zadrżał.

Horyłka leżał na ziemi, pocięty, posiekany niemal na kawałki. Odcięta prawa ręka ściskała ciągle bukłak z gorzałką. Wytrzeszczone oczy patrzyły prosto w niebo, a na wargach zastygła rubinowa krew... Ciało było pokryte czerwoną, gęstniejącą posoką.

Iwaszko załkał, wypuścił czekan, padł na kolana. Gintowt rozwarł usta z przerażenia, zadrżał. Rozejrzał się dokoła, bezmyślnie wodził szablą w powietrzu.

– Uchodźmy! – wyszeptał. – Iwaszko! – jęknął i wypchnął chłopka z polanki. – Do koni. Uchodźmy!

Rzucili się w stronę obozowiska. Mieli wrażenie, że za chwilę coś wynurzy się z mgły i skoczy im na plecy... Gałęzie chlastały ich po twarzach, potykali się na korzeniach i kamieniach. Dysząc, wyskoczyli z lasu, dopadli do ogniska. Gintowt odetchnął z ulgą, widząc bladego jak ściana Kołtuna i rozciągniętego na ziemi Białoskórskiego, który zdawał się wcale nie przejmować tym wszystkim.

– Konie siodłać! – jęknął. – Szybciej.

Chłopi rzucili się ku wierzchowcom. Gintowt otarł pot z czoła. A Białoskórski? Białoskórski zaniósł się długim kaszlem, splunął krwią i uśmiechnął złośliwie.

– Ojojoj – rzekł. – Zdaje się, że zmniejszyła się nasza kompanija. Pan Horyłka exitus. Co za strata! A któż będzie następny?

6. Panowie Rytarowscy

Był już dzień, gdy dojechali do Czarnej, leżącej na zbiegu dróg z Hoczwi i Przemyśla. Wieś lokowana przed stu laty na prawie magdeburskim była ludna i gwarna. Wzdłuż traktu jak okiem sięgnąć ciągnęły się wielkie chłopskie chyże z ciosanych na zrąb bali, struganych na krańcach w jaskółcze ogony. Były to wielkie i zadbane chałupy, nakryte strzelistymi żółtymi strzechami, pobielane albo malowane w brązowo- lub czarno-białe pasy. Pobudowano tam zagrody ze słonecznikami przy płotach, z podsieniami, a niektóre nawet z ganeczkami upodobniającymi je do szlacheckich dworków. Tu i ówdzie sterczały wysokie drągi z kołami, na których wznosiły się bocianie gniazda. Cztery drewniane, czteroskrzydłe wiatraki i jeden niderlandzki, dający mąkę czystą i białą jak śnieg, mieliły zboże na łące przed osadą. W dwóch kuźniach kuto stal i żelazo, w foluszu gręplowano wełnę, a w karczmach szynkowano od rana miody i piwo. We wsi były też liczne żydowskie kramy. Nad strzechami chałup wznosiły się wieże i dzwonnice dwóch cerkwi, kościoła, a także zdobiony zawijasami dach żydowskiej bożnicy. Cerkiew Świętego Dymitra była zwyczajna, drewniana, nakryta prostym, dwuspadowym dachem – wyglądała niemal jak trzy zestawione szopy. Za to od tej drugiej – Świętego Cyryla – wprost nie można było oderwać oczu. Cerkiew była obła i okrąglutka, z trzema dzwonnicami krytymi gontem i złotą blachą na sygnaturkach, z przytulnymi podsieniami, gankiem i płotkiem, z malutkimi okienkami, w których błyszczały witraże.

Po drugiej stronie wsi ciemniał omszały dach kościoła, a jeszcze dalej stała żydowska świątynia. W Czarnej wszystko było urządzone tak, jak Pan Bóg przykazał. Chłopi spotykali się na targu. Szlachta w karczmie, a Żydzi na ganku w bożnicy.

W osadzie było rojno i gwarno. Chłopi jechali na targowisko, prowadzili wielkie, tłuste krowy porośnięte skołtunioną brązową sierścią. Przekupnie rozkładali stragany. Gintowt i chłopi musieli przebijać się przez rozwrzeszczany tłum, kląć, odpychać kmieci i parobków.

Zatrzymali się na rynku, w ormiańskiej karczmie Ondraszkiewicza. Zostawili konie na podwórzu, a potem siedli w alkierzu. Gintowt kazał zaraz dać mocnego węgrzyna, a wcześniej siwuchy. To poprawiło nastroje chłopków z Lutowisk. Kołtun przestał się trząść, Iwaszko nie był już blady; jedynie Białoskórski uśmiechał się zimno.

– Kto to... zrobił? – wykrztusił w końcu Kołtun.

– Dytko – warknął Iwaszko.

– Prędzej zwierz jaki – mruknął Gintowt. – Jedyna pociecha, że chyba nie ludzie Białoskórskiego. Ci by zaraz swego pana uwolnili.

– Co nam wypada czynić?

Gintowt nie odpowiedział. Siedział z głową opartą na rękach, zapatrzony w ścianę.

Nie zwracał na nic uwagi. Nawet się nie poruszył, gdy na podwórzu załomotały końskie kopyta, srogi głos okrzyknął pachołków, a potem kopnięte drzwi otwarły się gwałtownie.

Chłopi drgnęli, gdy zobaczyli, kto wkroczył do karczmy. Kiedy Iwaszko przyjrzał się uważniej niespodziewanym gościom, pożałował od razu, że tak beztrosko zgodził się jechać z panem Gintowtem do Przemyśla. Kołtun nic nie pomyślał. Policzył tylko w duchu odległość, jaka dzieliła go od najbliższego okna. Okno jednak było wąskie, a framugi zabite gwoździami. Właśnie po to, aby nie wywalano ich w czasie każdej kolejnej karczemnej zwady. Kołtun zatem zerknął pod stół – sprawdził, czy dałoby się znaleźć tam schronienie. Rezonu nie stracił jedynie Białoskórski – szturchnął łokciem w bok Gintowta i ruchem głowy ukazał mu niespodziewanych gości.

Ludzie, którzy szli ku nim, od razu zwracali uwagę postronnych. Na czele kroczył wysoki, chudy mąż w kabacie, kryzie zapiętej pod szyją i szockim birecie na głowie. Kabat ongiś był piękny, bogato zdobiony i obszywany srebrnymi nićmi. Widać było, że jego właściciel bawił się w niejednej karczmie, a przede wszystkim – iż z niejednego zamtuza wyrzucano go do rynsztoka. Strój zdobiły czerwonawe plamy po winie albo krwi, brzydkie smugi wosku ze świec, odbarwienia po błocie, wodzie i – strach pomyśleć po czym jeszcze. Niegdyś biała kryza, zapięta szczelnie pod szyją mężczyzny, była postrzępiona i szara z brudu. Nie lepiej prezentowało się oblicze męża. Niegdyś dumne, arystokratyczne i pełne wigoru, dziś nieco sfatygowane. Mężczyzna miał długi, garbaty nos, kaprawe oczka, a postrzępione, rzadkie wąsiki zwisały smętnie nad wargami, pod którymi brakowało co najmniej kilku zębów.

Za owym mężem kroczyli dwaj podobni szlachcice w dostatnich, choć postrzępionych i powyciąganych karmazynowych żupanach. Jeden z nich miał na łbie szyszak turbanowy z długą kitą, drugi wilczy kołpak ozdobiony trzęsieniem i pękiem czaplich piór. Przy boku nosili czarne szable, a ich oblicza były poznaczone bliznami, srogie i wąsate. Nietrudno było ich rozpoznać. To bracia Fabian i Achacy Rytarowscy spod Lwowa – znani wichrzyciele i swawolnicy. Dłonie trzymali na rękojeściach szabel. Z tyłu szedł ich pachołek z dwoma pistoletami.

– Ot, peregrynowalim, peregrynowalim i znaleźlim! – ucieszył się mężczyzna w cudzoziemskim stroju, widząc rozpartego na ławie Białoskórskiego. – Mówiłem, że na Przemyśl pojadą. Tymże właśnie traktem.

Obrzucił uważnym spojrzeniem Gintowta i dwóch chłopów.

– No, niech się zabierają! – syknął, a młody szlachcic poczuł od niego woń gorzałki. – Niech się wynoszą. My mieć sprawy do pana Białoskórskiego. Ważne sprawy, co nie mogą czekać. Allez vous!

– A kto ty waszmość jesteś? – zapytał Gintowt przez zaciśnięte zęby. – Wypadałoby się przedstawić.

– Jak to? – zdziwił się chudy. – Phoszę tak nie mówić do mnie i nie tytułować brzydko. Jakże to, nie zna mnie? Ja jestem Zenobi Fabian Eysymont-Ronikier, grabia na Ronisławicach. A wyście chociaż szlachcic? Ja w to wątpię. Ja w to bahdzo wątpię. Jakże masz czelność nazywać się szlachetnym, skoro o czynach twych szlachetnych nie słyszałem. Ja nie wierzę, abyś był szlachcicem, musiałbym wcześniej twe nadanie szlachectwa zobaczyć. A skoro nadania nie masz, tedy musisz przed szlachetniejszym ustąpić. Tedy wiedz, chłopcze, że ja – hrabia Ronikier i urodzeni panowie Rytarowscy mamy sprawę do ichmości Białoskórskiego. Więc zniknij. Odjedź, by nam nie przeszkadzać!

– Te, hrabie, co masz w dupie grabie – zagadał bezceremonialnie starszy Rytarowski, niemający widać żadnego poszanowania dla jaśnie oświeconego Zenobiego Fabiana Eysymonta-Ronikiera, hrabiego na Ronisławicach, ani dla jego tytułów. – Kończ, waść, mowę, wstydu oszczędź. Do pałasza, co tam będziem z chacharami gadać! Mus infamisa odbić i nagrodę zagarnąć.

– Milcz, prostaku! – żachnął się hrabia. – Przecież negotionibus.

– Posłuchaj – zwrócił się do Gintowta, który wstał i wyszedł zza stołu. – Schwytałeś Białoskórskiego, to się chwali, ale ustąp godniejszym, coby nikt nie rzekł, żeś parweniusz! My sami zajmiemy się wywołańcem i odprowadzimy do Przemyśla. Pro fide, lege et rege.

– Pan Zenobi pro fide to uczyni. A my pro pecunia, bo my nie żadne grabie ani pludraki, ale wywołańcy i rokoszanie, a przy tym rycerze godni – zarechotał młodszy Rytarowski.

– Ot, co gadać! – Starszy z braci charknął i splunął. – Ja ci to, kawalerze, wszystko zwykłymi słowami objaśnię. Oddawaj ty nam Białoskórskiego, a jak nie oddasz, to po łbu weźmiesz szablą i kopniaka w rzyć ci takiego dołożę, że z tej karczmy przez komin wyfruniesz. My się już panem Białoskórskim zajmiemy i zadbamy, coby nam po drodze nie skapiał.

– Oto prawe i słuszne słowa – potwierdził Zenobi Fabian Eysymont-Ronikier, hrabia na Ronisławicach. – Nie szukaj z nami burdy, kawalerze, bo zdrowie stracisz. Przy tym zachowaj się, jak przystało na twój mizerny stan.

– Obawiam się, że wielce zmartwię jaśnie oświeconego pana hrabiego – rzekł spokojnie Gintowt. – Współczuję panu grabiemu niezmiernie, gdyż, niestety, nie jesteśmy tu we Francyjej czy w habsburskich pałacach we Wiedniu. Jesteśmy w Rzeczypospolitej, gdzie mieszkają szlachetkowie tacy jak ja, którzy nie znają dobrych ni pięknych manier. Gdzież im do salonów, gdzież im do Europy! Powiem więcej – prostacy owi nie dość, że nie uznają hrabiowskich tytułów, to w dodatku mają brzydki i szkaradny zwyczaj, zupełnie niegodny i niespotykany we Francyjej czy w Italiej. Mianowicie okrutnie bijają po karczmach wszelakich pludraków, hrabiów, grabiów, kawalerów i inakszych galantów tudzież sodomitów.

– Co ja słyszę?!

– Okrutnie mi żal pana hrabiego. Bo za chwilę pan hrabia zostanie obity, obrażony i sponiewierany przez takiego parweniusza i prostaka jak ja. Wasza hrabiowska mość straci zęby, palce i łeb będzie miała rozbity, że nie wspomnę o obitej francowatej gębie waszmości!

Małe oczka Zenobiego Fabiana Eysymonta-Ronikiera stały się jeszcze mniejsze i bardzo, bardzo złe. Pan hrabia porwał swą kościstą ręką za rękojeść hrabiowskiego rapiera, chcąc w słusznym gniewie ukarać szelmę i parweniusza. Niestety, nie zdążył. Zanim wyciągnął z pochwy długie ostrze, Gintowt ciął go z zamachu przez łeb, czoło, nos i pół hrabiowskiej gęby.

– Sacrebleu! – pisnął cienko Zenobi Fabian Eysymont--Ronikier i po hrabiowsku zwalił się w tył, na wznak. Potem poszło już szybko.

– Bij! Zabij! – huknął starszy Rytarowski. Bracia porwali za szable, skoczyli na młodzieńca, ich pachołek zniżył pistolety i wypalił z obu luf, ale Gintowt znowu był szybszy. Zanurkował pod krzywym ostrzem, przeskoczył nad przewracającą się ławą. Kule minęły go, świsnęły tuż obok Białoskórskiego. Jedna trafiła w ikonę Mikołaja Cudotwórcy wiszącą na ścianie za wywołańcem i zapaskudzoną przez muchy, a druga... Iwaszko miał mniej szczęścia. Zaciekawiony przedłużającą się ciszą wystawił łeb spod stołu i dostał prosto w bark; nawet nie jęknął, osunął się na posadzkę zalany krwią. W karczmie podniósł się tumult, zabrzmiały krzyki, wrzaski. Chłopi rzucili się do drzwi, a Ondraszkiewicz, przywykły do zwad i tumultów, przezornie schował się pod szynkwas.

Gintowt roztrącił Rytarowskich, skoczył ku pachołkowi, który ciągle trzymał dymiące pistolety. Czeladnik rzucił je, porwał za szablę, lecz młody szlachcic przemknął tuż obok niego, w przelocie chlasnął go końcem batorówki w brzuch i po boku. Pachołek wrzasnął i zwalił się na podłogę, wył i krzyczał, przytrzymując wypływające trzewia, a jego krew pociekła na białe, wyszorowane deski podłogi.

Rytarowscy skoczyli na Gintowta z dwóch stron. Starszy ciął płasko, z półobrotu w kiść, młodszy z zamachu, wręcz, prosto w łeb i szyję!

Gintowt sparował z brzękiem ostrze młodszego z braci, zawinął się w miejscu i cudem, niemal czartowską sztuczką, umknął spod szabli starszego. Unikając ostrza, schylił głowę, jego kołpak przechylił się i spod podwiniętego otoka na ramię młodzieńca wypadł długi, ciężki czarny warkocz...

Wyskakując przed siebie, Gintowt chlasnął w bok batorówką, rozwalił młodszemu Rytarowskiemu prawe ramię. Szlachcic nawet się nie skrzywił. Wrzasnął tylko i rzucił się w pogoń za młodzieńcem.

Starszy z braci – cięższy i hodowany na piwie – nie zdążył wstrzymać szabli. Chybiając Gintowta, przerąbał łańcuch drewnianego świecznika zwieszającego się nisko z sufitu. Drewniana decha z ogarkami świec spadła z łoskotem na posadzkę, zadudniła na deskach. Bracia puścili się w pogoń za uciekającym. Młodzieniec jak błyskawica wskoczył na ławę, na stół, strącił z niego kufle i miski, A potem, padając na kolana, aby ujść przed ciosem młodszego Rytarowskiego, uderzył szybko jak żmija. Ostrze batorówki ominęło zwodem błyszczącą, poszczerbioną klingę i rozchlastało bok Fabiana. Szlachcic potknął się, wpadł na ławę, zwalił jak ścięty dąb, jęknął z bólu, powstrzymując obficie wypływającą krew.

Achacy skoczył ku Gintowtowi, rycząc z wściekłości przez zaciśnięte zęby. Starli się na środku karczmy, wśród poprzewracanych ław. Rąbali szerokimi zamachami szabel. Rytarowski ciął na odlew, Gintowt zripostował w pierś, Achacy w kiść, a młody szlachcic odskoczył i wyprowadził podstępne cięcie krzyżem, od prawej w górę. Szable zadrżały, zabrzęczały. Karczmarz zza szynkwasu i kilku śmiałych chłopów wyglądających zza okien spoglądało na potyczkę panów.

Tnąc, uskakując i zastawiając się przed cięciami, Gintowt wywiódł Rytarowskiego na środek izby, a potem przestał zadawać ciosy i zaczął się bronić. Achacy podwoił wysiłki, walił jakoby młotem w kowadło, naparł na młodzieńca, a wówczas...

Jednym szybkim ruchem Gintowt kopnął leżącą na ziemi ławę i podsunął ją pod nogi Rytarowskiemu. Szlachcic potknął się, zamachnął w powietrzu rękoma, a potem, gdy wróg naparł na niego z boku, padł na kolana, przeszorował po deskach do stołu... Chciał się jeszcze zerwać, ale było już za późno. Gintowt ciął go z tyłu, rozcinając kołpak, pióro, trzęsień i podgolony łeb... Rytarowski wrzasnął tylko i padł bez ducha na deski.

Gintowt zatrzymał się na środku izby, dysząc ciężko, mokry od potu. Kołpaczek zsunął się z jego głowy, odsłaniając kruczoczarne włosy związane w ciężki, długi warkocz, opadający poniżej pasa. W czasie walki rozplątały się i pękły guzy żupana, odkrywając łabędzią szyję i dwa gładkie, wznoszące się stromo pagórki, wcześniej skrępowane i ściśnięte pod warstwami materii. To właśnie one sprawiły, że pan Białoskórski nie uszedł z karczmy, nie próbował przebić się do drzwi ani rozplątać więzów, a tylko siedział na ławie, wpatrując się w parę drażniąt, z których jedynie drobna część wyjrzała na światło dzienne. Ale nawet ten mały kawałek krągłości pozwalał się domyślać, jak wyglądają, gdy nie są skrępowane ciasno wykrojonym żupanem.

Dziewczyna dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Białoskórski patrzy na nią drapieżnym wzrokiem. Szybko zakryła wdzięki i skoczyła w stronę stołu, przy którym wcześniej siedzieli razem z chłopami. Szlachcic pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Waćpanna – rzekł głosem, w którym przebijał czysty zachwyt – azaliż to jesteś demonem, diabelską sukkubą zesłaną, aby kusić do grzechu prawych rycerzy?

– Jestem diablicą – roześmiała się panna Gintowt. – Wszelako obawiam się, że nie dane ci będzie posmakować moich wdzięków. Jedyna miłośnica, panie Białoskórski, która na ciebie czeka, jest chuda i koścista. Ale za to sprawnie rąbie kosą. Lubisz waszmość takie?

– Foremny z waćpanny hajduczek, tfu, co mówię, czeladniczek z najprzedniejszej chorągwi! Nie myślisz waćpanna nadłożyć trochę drogi? Wielce rad powitałbym cię w mej kompanii.

Spojrzała na Białoskórskiego spod zmrużonych powiek i zważyła w ręku zakrwawioną szablę.

– Dziaduś mawiał, że co koń, to Turek, co chłop, to Mazurek, co czapka, to magierka, a najlepsza szabla zawsze węgierka – powiedziała, ocierając batorówkę o połę żupana młodszego Rytarowskiego. – Więc waszmość nie zbaczaj z tematu, jeno godzinki odmawiaj, bo Przemyśl już blisko.

– A jak waćpannie na imię?

– Dla waści niechaj będę Eufrozyną.

– Piękne imię.

– Za ładne dla ciebie, panie Białoskórski.

– A więc, panno Eufrozyno, trzy tysiące.

– Co takiego?

– Trzy tysiące czerwonych za puszczenie mnie żywego. Płatne w gotowiźnie. To więcej, niż daje za mój łeb starosta Krasicki.

– O nie, panie Białoskórski – wyszeptała Eufrozyna. – To za mało, o wiele za mało.

– Cztery?

– My, panie Białoskórski, mamy niewyrównane porachunki. O czym chyba waść zapomniałeś?

– Co takiego? O czym waćpanna mówisz?

– Jeszcze mnie sobie przypomnisz, panie Białoskórski. Mamy czas. A teraz siedź i milcz!

Ondraszkiewicz, dla którego pańska zwada w karczmie nie była niczym niezwykłym, skoczył do komory, aby zebrać pajęczyn, a potem przedsięwziął środki zwyczajne w takiej krotochwili. Białoskórski zobaczył przez otwarte okno, że do karczmy zmierzał już Żyd cyrulik z wielką torbą, pachołkowie poczęli wynosić pobitych Rytarowskich, hrabiego i pachołka, a dziewki służebne przytargały cebry z wodą i poczęły szorować deski szmatami, aby zmyć krew. W izbie zapachniało mydlinami i ługiem. Panna Gintowt trąciła podkutym butem Kołtuna, który schylił się, aby zgarnąć sakiewki Rytarowskich.

– Ejże, chłopie! – rzekła. – Zapomnieliście się chyba! Toż nie godzi się takiego dobra rabować. Srogo skarałby was za to dziadunio. Konie siodłaj!

Kołtun pokiwał głową, a potem popędził do stajni. W zwykłych okolicznościach nie byłby taki prędki, zwłaszcza że równie jak Białoskórski zdziwiony był zgoła diabelską przemianą Janusza Gintowta w Eufrozynę. Jednak kiedy przypomniał sobie, jak chwacko dziewczyna rozprawiła się z Rytarowskimi, zgiął się w pas i popędził do stajni.

– Dziadunio mawiał, że komu w drogę, temu czas. – Eufrozyna zbliżyła się do Białoskórskiego. – A że wasz czas, panie Białoskórski, się zbliża, to rzecz pewna. Już tam kat na was czeka, a i mieszczanie radzi by nowe igrzysko zobaczyć.

Białoskórski splunął siarczyście. Ale to w zasadzie było jedyne, co jeszcze mógł uczynić. Wciąż miał przed oczyma rozprawę z Rytarowskimi i tak naprawdę nie mógł uwierzyć, że ta mała szlachcianeczka tak szybko dała sobie radę z czterema rosłymi swawolnikami. Doprawdy zapowiadała się ciekawa krotochwila.

7. Jacek nad Jackami

Janko muzykant wpadł do karczmy Jankiela, potknął się o próg, ledwie nie wyrżnął głową w szynkwas, a potem chwycił za krawędź grubej deski i wydyszał wprost w twarz Jankielowi:

– Pan Dydyński przyjechał!

Żyd kolejny raz przeklął chwilę, w której Białoskórski przekroczył próg jego karczmy. Przeklinał ją regularnie od czasu, gdy wieść o tym, iż w Lutowiskach pochwycono jednego z największych warchołów Ziemi Sanockiej obiegła wszystkie okoliczne wioski i dwory. Od rana jego karczma przeżywała prawdziwe oblężenie. Gdyby jeszcze zawitali do niego w gościnę chłopkowie, chcący posłuchać opowieści Janka muzykanta, który nadymał się i pysznił, jakby to właśnie on sam jeden schwytał groźnego swawolnika, Żyd zacierałby ręce z uciechy, spodziewając się dużego zarobku. Niestety, do karczmy wpadali sami zawalidrogi z gościńca, którzy wiedzieli o nagrodzie, jaką wyznaczył za Białoskórskiego starosta Jerzy Krasicki, i liczyli, że odbiją hultaja, a potem sami dostarczą go do Krasiczyna lub do Przemyśla. Każdy z nich pokrzykiwał na biednego Żyda, pobrzękiwał szabelką, a gdy Jankiel wymigiwał się od odpowiedzi, spadały na niego połajanki i groźby, targano go za pejsy i brodę, grożono biciem, wylewano wino, nie płacono za trunki, przewracano stoły i ławy. Gdyby Jankiel wiedział, że taki obrót przybierze sprawa, nigdy nie wymyśliłby planu, aby pojmać Białoskórskiego, ani nie powiedziałby o tym Kołtunowi. A tak miał teraz wielki kram. I prawie żadnego geszeftu!

Bladym świtem, jeszcze w nocy, wpadli do karczmy bracia Rytarowscy ze swym kompanem Ronikierem, mieniącym się samozwańczym hrabią z Ronisławic, leżących gdzieś między Psimi Kiszkami a Berdyczowem. Przycisnąwszy Żyda i Janka, pognali na złamanie karku do Czarnej, choć Jankiel łgał sprytnie, iż Białoskórskiego porwali nieznani szlachcice i wywieźli wprost do Baligrodu. Po Rytarowskich przyjechał stary Kozak Dytko i jego trzej synowie – wszyscy szelmy i hultaje najmujący się szlachcie do zajazdów i egzekucji. W czasie ich odwiedzin Żyd stracił zęba i pół brody, a Janko miał podbite oko i naderwane uszy. Potem wpadł z krótką, lecz bynajmniej nie przyjacielską wizytą pan Policki ze swoimi ludźmi. Później byli jeszcze jacyś obszarpańcy, powiadający się towarzystwem z chorągwi kwarcianej starosty Jana Potockiego, choć w oczach Jankiela nie wyglądali nawet na obozowych ciurów. Gest i fantazję jednak mieli całkiem jak husarze – zażądali najlepszego jadła i napitków, palili z jedynego bandoletu, jaki mieli, omal nie spalili karczmy i, rzecz jasna, nie zapłacili za biesiadę. Potem, po południu, przyjechał wielki i gruby szlachcic z jednym okiem i drewnianą nogą, na szczęście nie rozbijał się i nie wybierał nigdzie, ale pił tęgo wraz z kompanami, krzyczał, zaczepiał chłopów i dziewki, a od pieśni wywrzaskiwanych zapitymi, ochrypłymi głosami przez jego ludzi spuchły Jankielowi uszy.

Nic dziwnego zatem, że gdy Janko muzykant wykrzyczał nowinę o tym, kto przybył, Jankiel poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Żyd złapał się za brodę i pejsy i stał jako obraz nędzy i rozpaczy, dopóki drzwi do izby gościnnej nie otwarły się szeroko i nie stanął w nich gość zapowiadany przez muzykanta.

Jacek Dydyński z pozoru nie wyglądał groźnie. Był średniego wzrostu, śniady, szczupły, zwinny jak kot. Po wysokich, usztywnionych czerwonych cholewach safianowych butów znać było po nim zamożnego pana. Dydyński odziany był w zielonkawy, szamerowany żupan szyty z przedniego adamaszku, zapinany na skrzące się guzy z pętlicami. Na żupan zarzucił ferezję podbitą lamparcim futrem, z wielkim kołnierzem spływającym aż do połowy ramion. Na podgolony wysoko łeb wcisnął rysi kołpak ozdobiony czaplim piórem i trzęsieniem. Na prawym przedramieniu nosił lśniący karwasz szmelcowany na czarno, zdobiony w liście i gwiazdki. Szlachcic przepasany był szerokim, ciężkim pasem kolczym, przy którym wisiały: pistolet, prochownica i szabla. Nie była to jednak zwykła, ciężka batorówka ani zygmuntówka o krótkim, prostym jelcu, ale czarna szabla husarska, która dopiero wchodziła w modę i uzbrojenie. Jej jelec zakrzywiał się u jednego z końców w kabłąk, który osłaniał wierzch dłoni i dochodził prawie do kapturka, a kształtne wąsy opuszczały się na krzywą klingę. Oprawiona w czarną skórę i srebro szabla miała jeszcze paluch, to jest mały kabłąk przy jelcu na kciuk. Dzięki temu w rękach doświadczonego szermierza chodziła jak błyskawica – gdy pan Dydyński chciał podgolić zawalidrogę, uderzała z wielką siłą, a jeśli wyłuskiwał szablę z rąk hajduka czy pachołka, dzięki paluchowi błyskawicznie przechodził od zastawy do cięć z łokcia i nadgarstka.

Jacka Dydyńskiego, stolnikowica sanockiego, zwano w Ziemi Sanockiej Jackiem nad Jackami, nie znano bowiem lepszego odeń mistrza w szabli. Dydyński trudnił się zaś zawodem tyleż zacnym, co pożytecznym. Był bowiem zajezdnikiem, a profesja ta sprawiała, że szanowano go w całym powiecie.

Jacek nad Jackami był mistrzem w urządzaniu zajazdów. Jeśli któryś z panów braci zamierzał wyegzekwować zbrojnie wyrok sądowy, obronić się przed napaścią sąsiada lub zagarnąć cudze włości, wystarczyło, iż dał znać Dydyńskiemu, a pan Jacek szybko stawał na wezwanie ze zbrojną asystą. Dydyński był honorowy i nigdy nie łamał danego słowa, nigdy nie zdradził pracodawcy. Polegaj na Dydyńskim jak na Zawiszy – powiadano w karczmach w Sanoku. Dydyńskiego na was trzeba! – krzyczał w złości pieniacz, drąc w strzępy pozew, który właśnie przysłał mu krewny lub sąsiad zawalidroga. Jeszcze was Dydyński nauczy! – zapowiadał zagonowy szlachetka rugowany z dóbr przez możnego magnata.

Nic więc dziwnego, że Jankiel zadrżał na widok tak znamienitej persony. Tymczasem Jacek nad Jackami podszedł do szynkwasu, po czym zaczął wpatrywać się w Żyda zielonkawymi oczyma. Żyd co tchu napełnił najlepszy kufel biłgorajskim piwem. Dydyński ujął go, upił trochę, a potem odstawił.

– A czegóż to jaśnie wielmoźny pan uważa? – zaczął Jankiel. – Czymzie to ja, phosty Zid, mogę usłużyć wasiej wielmoźności?

– Chciałbym z tobą pogadać, Jankiel – uśmiechnął się Dydyński. – A jak myślisz, o czym mogą gawędzić Żyd i szlachcic? O arendzie? O pieniądzach? O pożyczce i lichwiarskich procentach? O gładkości dziewek w Lutowiskach? Przyznaję, już sprawdziłem – są gładkie. Wybacz tedy, ale wybiorę inny temat. Dla przykładu, zacny Jankielu, czy był w twej karczmie ostatnio jakiś możny szlachcic? I czy zwał się może Białoskórski?

Żyd rozejrzał się dokoła, szukając wsparcia.

– Zieby ja wsiśtko wiedział, to ja ho, ho, habinem by został. Nu, ja powiem, wsiśtko powiem. Był tu jaśnie pan Białoskóhski. I on z innym ślachcicem odjechał. A ja nie wiem, kto to był. Bo ja nie wściubiam nosa między dźwi. Bo mnie nić do sphaw wielikich panów. Bo ja tylko aby pieniądz bhać. Dobhy pieniądz. Talah, złoty czehwony, holendehski talah, shebhny ghosz. A juź tehnahów i sielągów obehźniętych nie biohę. Bo widzi pan ślachcić, jeden dobhy pieniądz hobi dhugi dobhy pieniądz. A jak są hazem dwa pieniądza, to się z nich hobi tzieci.

– Toteż mnie właśnie o pieniądze idzie. – Dydyński położył na szynkwasie sakwę wielką jak snopek pszenicy. – Ta kaleta ledwie na kwałki nie pęknie. Czas jej ulżyć i do innej kabzy złoto przesypać.

– Ho, ho, ja to widzę – rzekł Jankiel ze smutkiem i aż łezka zakręciła mu się w oku. – Ale ja nic pohadzić nie mogę. Ja nic nie wiem. I – powiem więcej – ja nie chcę nic wiedzieć.

– Trudno. – Dydyński nie wyglądał na zawiedzionego. – A może pamiętasz, kim był ów szlachcic, co odjechał z Białoskórskim?

– Młody panicz, ubogo odziany. Ja go nigdy nie widziałem.

Dydyński przymknął oczy. A potem uśmiechnął się wesoło, odstawił niedopite piwo i rzucił na szynkwas srebrnego grosza.

– Bywaj, Jankiel.

Szlachcic szybko ruszył do drzwi. Szedł, brzęcząc ostrogami, postukując żelaznymi podkówkami butów o drewniane, nieheblowane deski podłogi.

– Panie Dydyński!

Jacek zatrzymał się. Dobrze wiedział, kto go okrzyknął. Ledwie wszedł do karczmy, od razu wśród gości zauważył znajomą gębę.

Z ławy pod ścianą wstał ogromny szlachcic w karmazynowym żupanie. Nieznajomy nie miał lewego oka – zasłaniał oczodół skórzaną opaską. Gdy szedł ku Dydyńskiemu, deski dudniły głucho pod jego ciężarem. Szlachcic nie miał prawej nogi – pod kolanem kończyła się drewnianym kulasem. Dla równowagi mężczyzna wspierał się na długim nadziaku. Gdy szedł, biesiadnicy w karczmie ustępowali mu z drogi. Wystarczyło spojrzeć na jego paskudną gębę ozdobioną szramami, na wąsiska i krótką czarną brodę, aby przekonać się, że nie był to pierwszy lepszy szlachetka z zaścianka. Jego kompani – wąsaci rębajłowie o podgolonych wysoko czuprynach, patrzyli spode łbów na Dydyńskiego.

Ogromny szlachcic położył wielkie łapsko na ramieniu pana Jacka. Odwrócił go ku sobie powoli, ale stanowczo. Dydyński nie sięgnął jednak do szabli.

– Turcy mi oko wyłupili – rzekł beznogi szlachcic – więc mało co widzę. Ale ty, panie Dydyński, nie jesteś ślepy! Czy mnie tak łatwo można przegapić, panie kochanku? Czy ja w ogóle nie zwracam uwagi?

– Witajcie, panie Kulas.

– A dokąd to drogi prowadzą? Do zamtuza? Do karczmy? – pytał Jakub Hulewicz, zwany w całej Ziemi Sanockiej Kulasem.

– Nieważne. Ale zapewniam waści, że nam nie po drodze.

– Szkoda, panie kochanku, bo w tej służbie, w której przebywam, wysoko można zajść.

– Mniemam, że nawet zbyt wysoko.

– Mój pan, starosta zygwulski, zły jest na ciebie, panie Jacku – rzekł Kulas. – Żal go bierze i melankolia, żeś służby mu odmówił i do Korniaktów przystał, do jego wrogów zaciętych.

– Eques polonus sum. Wolny jestem i temu służę, komu mi się podoba!

– I żeś naszą kompanią wzgardził – ciągnął Kulas nieco głośniej. – A co my, śmierdzimy ci, panie Dydyński? A może nie smakuje ci nasz miód i piwo?

– Jak nie smakuje, to gardło rozerżniemy – zarechotał Pamiętowski, jeden z kompanów Kulasa, znany w całym województwie ruskim paliwoda, skazany na banicję za zajazd, zabójstwo dwóch szlachty i udział w rokoszu wojewody Zebrzydowskiego.

– Pan Dydyński już do pałaców przywykł – rzekł. – I do chędożenia dziewek w bielutkiej pościeli. I jego obyczaje już pańskie, a nie nasze, proste, szlacheckie.

– Już mu franca na lica bije – zapiszczał cienko mały i chudy Pisarski, świdrując Dydyńskiego kaprawymi oczkami. – To od sodomijej z pludrakami.

Kulas uciszył i tego kompana jednym skinieniem ręki.

– Mam ja ci dwie sprawy do przekazania, panie bracie. Primo, pan starosta zygwulski prosił ci donieść, panie Dydyński, żebyś mu się na zamku w Łańcucie ani na włości nie pokazywał. Bo jak cię zobaczy, to go znowu melankolija tknie. Melankolija straszna to jest przypadłość. A melankolijej starosty nic lepiej nie uleczy niż wieść o tym, iż pewien młody panek zwany Jackiem nad Jackami wziął szablą po łbie od pana Kulasa. A pan Kulas nie miał innego wyjścia, gdyż staroście zygwulskiemu służy, a co pan każe – sługa musi!

– To już wszystko?

– Czekajże, jeszcze nie skończyłem. Secundo, panie Dydyński, radzę ci poniechać Białoskórskiego i owego młodzieniaszka, który się przy nim wiesza.

– Tego szaraczka, co z nim razem wyjechał z Lutowisk? A po cóż ci on, panie bracie?

– To już nie waści interes. Ja jeno dobrze radzę i po przyjacielsku napominam, cobyś wasza mość ostawił ich w spokoju.

– Obaczymy. Ale dzięki za dobrą radę.

– Zatem z Bogiem, panie bracie.

Kulas odwrócił się i podszedł do swoich. Z zamachu palnął w ucho Pisarskiego, który bezczelnie zajął jego miejsce na ławie. Szlachetka padł na podłogę, przewrócił kufle i zarobił jeszcze kilka szturchańców.