52,43 zł
Wojska polskie na Kremlu. Fantastyka? Nie, prawda historyczna!
To nie jest politycznie poprawne dzieło, w którym bijemy się w piersi za grzechy przodków, ani pobożna, antymoskiewska agitka. To opowieść o największej awanturniczej wyprawie Polaków, porównywalnej z podbojami hiszpańskich konkwistadorów. Opowieść o wstrząsającym okrucieństwie wojen polsko-moskiewskich i o czasach, gdy szabla i fantazja znaczyły więcej niż słowa na papierze.
Jacek Komuda w swoich książkach stosuje prostą i sprawdzoną zasadę – historia jest sama w sobie tak barwna, że jest doskonałą podstawą do pisania książek. I udowadnia, że w realiach historycznych można umiejscowić naprawdę porywającą fabułę, którą czyta się jak najlepszy kryminał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 936
Samozwaniec – tom 1 i 2
Samozwaniec – tom 3 i 4
Czyż nie ta sama kreatura Ciebie, o Rusi, opętała?! Bies wziął ci rozum i swobodę I w ogień wrzuca cię, i w wodę Wytrząsa na kamiennych skałach Przeto wznosimy swe błaganie Wybraniec stroni zaś od bitwy Kując postami miecz modlitwy Aż rzeknie: „Wynijdź z niej szatanie”
Maksymilian Kirijenko-Wołoszyn
Zakuwana szlachta • W niewoli u Moskali • Nieszczęsna gorzałka • Schwytanie agitatora • Nie chcemy obcej wiary • Podróż za armatą • Przerażające wieści z Polski • Bezumny Iwaszko • Wąsowicz zawalidroga • Pękają lody • Powrót Przecława • Jacek nie żyje
Die 3 albo i 4 februarii nowego stylu, 24 lub 25 januarii starego stylu Anno Domini 1605 Roku 7113 od stworzenia świata W stepach za Trubczewskiem, poranek
Bezkresna biała równina kurząca się drobnym puchem. Lodowe piekło bez drzew, chałup, gór. I tylko wyjeżdżona wstążka traktu przecinająca bezmiary. Wąska, ledwie widoczna spod śniegu, który sypał od rana.
Małe czarne figurki zagubione w nieskończonej bieli. Zgięte wpół, brnące w zaspach, mrużące oczy od kurzawy. Cierpliwie, niby żuki wlokące dwie armaty na drewnianych łożach i okutych kołach, po których pozostawały szerokie koleiny. Grupa skazańców zagubiona na drodze bez początku i końca.
Wcześniej młot bił z dźwięcznym głosem. Uderzał w kowadło, rozpłaszczał nit wetknięty w otwór obręczy obejmującej nadgarstek Jacka Dydyńskiego. Najpierw lewy, potem prawy. Długie łańcuchy biegnące do żelaznego okucia na łożu moskiewskiej armaty. Tak samo przykuwano pół wieku temu stryja Michała po wzięciu Połocka?
Wszystko było jak sen. Brodaci strzelcy okutani w szuby, patrzący na jeńców ni to ze wzgardą, ni to pobłażliwie. Dwie stare armaty – na oko każda po dwadzieścia funtów – po polsku jaszczurki. Śnieg, blady świt, para oddechów, ponury kowal w skórzanym fartuchu. I dziesiętnik strzelecki na podjezdku kryjący uśmiech w gęstwinie brody.
Gromada oberwańców – szarych moskiewskich niewolników parchatych od odłażących strzępami łachmanów, przykutych do dział jak do własnych śmiertelnych grzechów. Nie patrzył w ich twarze. Tego lodowatego, śnieżnego poranka dostrzegał tylko, jak byli okaleczeni. Bez palców, bez rąk. Z drobinkami prochu zapieczonymi pod skórą na gębach. Czerwonawe blizny po oparzeniach – wszystko od ognia wystrzałów, rozgrzanych luf i iskier. Oblicza czarne od dymu, dygocące ręce pokryte szarym nalotem. Czy tak wygląda po roku człowiek przykuty do działa?
Na tle śmierdzących świt i kaftanów niewolników żupany, giermaki i ferezje polskich jeńców wyglądały jak pawie pióra w błocie. Dydyński jednak widział już, jak z każdym kolejnym dniem czerwone, żółte i zielone barwy zaczynają ustępować miejsca szarości, czerni. Jak pętlice, materie, kołnierze i podszewki zmieniają się w bezbarwne szmaty, łachmany przeżarte siarką i saletrą, przenicowane kwaśnym prochowym smrodem.
– Dawaj, dawaj! – Chudy strzelec popchnął go ku armacie.
Świsnęły baty, a szlachcic nie wiedział, co robić. Niewolnicy zakotłowali się wokół lawety, łańcuchy napięły się, posłuszne karki pochyliły – działo potoczyło się z chrzęstem po śniegu.
Dydyński poczuł, że jego łańcuch napiął się, pociągnął za armatą. Uczynił krok i wkrótce szedł, bezmyślnie zagapiony w przestrzeń, tuż obok wytężających siły towarzyszy.
Źle zrobił – nie uszło to uwagi dziesiętnika. Podjechał kłusem. Nahaj świsnął, chlasnął szlachcica po plecach – uderzył przez kaftan i przeszywanicę, ale Dydyński odczuł to jak ukąszenie żmii. Krzyknął, jednak szedł wyprostowany, bynajmniej nie po to, by wszczynać zwadę – po prostu nie domyślał się jeszcze, że powinien pchać armatę. Dziesiętnik podniósł nahaj...
Jacka uratował jeden z niewolników. Szary jak wszyscy – o poczerniałej od prochu gębie, rudej brodzie, świecący wyblakłymi oczyma. Pochwycił go za ramię, pociągnął ku łożu. Dydyński wpadł między pozostałych, zatoczył się, jeden z jeńców – chłopisko wielkie jak tur, w postrzępionym giermaku – odepchnął go ze swej drogi. Jacek omal nie upadł, łańcuch plątał się pod nogami drągala, który zgryzł w ustach przekleństwo twarde jak orzech.
I znowu rudobrody więzień wyciągnął pomocną lewą dłoń. W prawej brakowało trzech palców, czwarty był zgięty i urwany w połowie.
– Tu, panie Polak – wycharczał. – Chodźcie do mnie.
Dydyński przypadł do łoża tuż obok spiżowej lufy moskiewskiej jaszczurki. Pchał działo wspólnie z innymi, niewiele rozglądał się na boki. Brnęli przez śnieg; łańcuch plątał mu się między nogami. Dopiero po kilku chwilach odgadł, że powinien owinąć go sobie wokół rąk. Inni tak właśnie robili. To była pierwsza nauka w moskiewskiej niewoli, kolejna zaś, której nie zdążyli wbić mu do głowy ojciec i preceptorzy z Akademii Rakowskiej. Pierwszy krok do poznania doli moskiewskiego jeńca.
Ruszyli.
Krok za krokiem, śladami stryja. Michał Dydyński też tak szedł? Zapadając się w śnieg, zerkając czujnie, czy nie spadnie na niego bat dziesiętnika.
Stolnikowic przymknął oczy. To było piekło, a jeszcze dzień wcześniej moskiewska niewola zapowiadała się inaczej.
Die 2 februarii/23 januarii Dobrynicze, obóz wojsk kniazia Mścisławskiego, wieczór
Z krwawego pola nad mokradłami rzeki Wul zawlekli go wprost do Dobrynicz, do obozu Mścisławskiego i Szujskiego. Czterech Moskali na jednego rozbrojonego Polaka – to była liczba wystarczająca, aby powstrzymać najgorętsze marzenia o złotej wolności. Wsadzili go na zwykłą chłopską szkapę, bez kulbaki. Chabeta była tak koścista, że szlachcic czuł się na niej równie wygodnie co piechur posadzony za karę na drewnianym koźle.
Rzecz dziwna, ale wysoki Moskal w szłomie przywodzącym na myśl czasy założenia Kijowa narzucił mu na ramiona czugę – krótki i wąski kaftan z rękawami do łokci. Jego kompan w pikowanym kaftanie zamienił się z Jackiem na nakrycia głowy, zamieniając futrzany szłyk na husarski szyszak. Ze swoją capią bródką wyglądał w nim niczym Tatar z sanockich jasełek.
Dobrynicze – uboga, chruściana wioszczyna pełna kleci i kurnych chat – pękały w szwach. Gdzie tylko był kawałek miejsca, tam stali strzelcy, dworianie, bielały porządne namioty rajtarów. W każdej chałupie gnieździło się po dwudziestu ludzi, na skrawkach jeszcze niezajętej przestrzeni poupychano konie, woły i sanie. Dzicy, okryci kożuchami Tatarzy gnali w stronę rzeki stada włochatych bachmatów. Od strony kosza dochodził brzęk piszczałek, z moskiewskiego obozu łoskot nabatów – wielkich bębnów wożonych na wozach albo między końmi.
– Ty, szlachticz, trzymaj się między nami – mruknął najstarszy z Moskali, o krzaczastych brwiach, zwany przez pozostałych Fiodorem Maksymowiczem.
Otoczyli Jacka na koniach tak ściśle, że niemal czuł na karku oddech trzeciego jeźdźca.
Zaprowadzili go do spokojnego kąta, w śniegu przy chałupie na skraju wsi. Stało tam kilka koni, małe sanki, przy płocie wzniesiono duży szałas o jednej pochyłej ścianie ze skór i gałęzi. Płonęło przed nim ognisko, a siwy jak gołąb pachołek dorzucał świeżych sosnowych gałęzi.
Dydyński szykował się na najgorsze: bicie, tortury, wyzwiska. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zsiedli z koni, po czym ów Fiodor Maksymowicz powiódł go do ogniska. Dziwne, lecz nie domagali się oddania kaftana.
– Siadajcie i nie trwóżcie się, panie Litwin – mruknął. – Nie będzie bolało. W każdym razie nie wydamy was jeho miłosti kniaziowi Mścisławskiemu.
– Kto w ogóle jesteś? – zapytał drągal w szłomie.
– Jacek Dydyński, szlachcic.
– A jak wasze otczestwo?
– Aleksander. Znaczy Aleksandrowicz.
– To pięknie – wyszczerzył zęby stary dworianin. – Aleksander – zamruczał. – Słuszne i ładne otczestwo. Wasz batiuszka zwał się całkiem jak nasz Aleksander Newski, co pobił jeretikow na Jeziorze Czudzkim.
Dydyński wolał nie informować, że gotów był w tej właśnie chwili przekląć ojcowskie imię, bo prawdę mówiąc, to właśnie ono zawlokło go aż tutaj, do kompanii moskiewskich drapichrustów.
– Ubogi jestem, ale da Pan Bóg, wykupię się.
– O tym będą jeszcze rozhowory – mruknął stary. – Boh dał ruki po to, aby nimi brać. – Błysnął w uśmiechu zębami. – Ja jestem Fiodor Maksymowicz Gonczarow. A to mój syn Fiedia. Siadaj u ognia, bo po co masz stać?
Dydyński usiadł, a raczej zwalił się na posłanie z gałęzi i wojłokowej derki. Był pobity, obolały, bez snu, bez nadziei.
Stary Gonczarow z pomocą sługi pozbywał się bechtera, pozostali zrzucali szłomy i twarde pikowane kaftany szyte na tatarską modłę. Nie wyglądało na to, aby jeniec zajmował ich bardziej niż wróble na płocie.
Jacek opadł na derkę, nakrył się kaftanem. I sam nie wiedział, kiedy zmorzył go sen. Ostatnim, co zobaczył, był Gonczarow przeliczający wraz ze sługą u ognia pieniądze wytrzaśnięte z sakiewki szlachcica. To była najlepsza gwarancja życia i zdrowia pana stolnikowica. Nic widać nie rozjaśniało lepiej ruskich sumień jak blask polskiego złota.
Kiedy się ocknął, był już prawie wieczór. Obudził go armatni salut. Znów raz po raz grały działa, ich głuche, suche grzmoty odzywały się tuż za chałupami.
Nikt się nim nie zajmował. Fiedia siedział przy ogniu, zajadając coś z drewnianej miski. Brodaty sługa natłuszczał bechter sadłem, ten z capią bródką doglądał kotła, Fiodor Maksymowicz popijał coś z kubka – raczej prostuchę niż wodę.
Jacek wstał, choć z bólem. Rozglądał się po ludziach, koniach i sam nie wiedział, co zrobić. Moskale na sąsiednich stancjach pili gorzałkę i zataczali się jak ślepcy na niderlandzkich obrazach. Kilku leżało w błocie i gnoju. A kiedy szlachcic podszedł do płotu, przeszło za nim dwóch brodaczy ciągnących bezwładnego dworianina w wysokim szłyku i sobolowej szubie. Dydyński patrzył, jak próbowali wsadzić go na konia – bez większego powodzenia, bo byli pijani jak susły.
– Jegomość! Hej, jegomość!
Rozejrzał się jak spłoszony ptak. Głos wołał po polsku.
– Nie rozglądajcie się, pst! Cicho!
– Kto wy?
– Żeleński. Czeladnik pana Aniołowicza. Z waszej chorągwi, pamiętacie?
Młodzieniec z poczerniałą gębą, okryty opończą przycupnął przy płocie.
– Ciebie też wzięli. W bitwie?
– Razem z panem towarzyszem. Ale ja niedługo na tym miejscu popasam.
– Jak to?
– Mój pan traktuje o okup. Wysyła mnie z listem. Do Glinian.
– Moskale cię puszczą?
– Jegomość, nie ściągaj na nas uwagi. Tu wielu naszych ukrywają dworianie po chatach. Chcą okup albo boją się odmiany fortuny. Znaczy że Dymitr wróci...
– Poczekaj. – Dydyński chwycił pacholika za ramię. – Jak będziesz w Polsce, pojedziesz dalej, w Sanockie?
– Jegomość, jedno list oddam, a chętnie pomogę.
– Jedź do Dydni pod Sanokiem. Do mojego brata, Przecława Dydyńskiego. Powiedz mu... Nie, daj pierścień, masz – zsunął z palca sygnet z Gozdawą – i przekaż, że jego brat Jacek żyje, jest w niewoli. Czeka na wykup.
– Jegomość, co mogę, to uczynię.
– Ten pierścień, słuchaj, będzie nagroda. Mój brat wykupi go od ciebie za... trzysta złotych.
– Rety, jegomość, ja senatorem zostanę!
– Spraw się dobrze. Ratuj mnie, a nie poskąpię pieniędzy. Jak wrócę żywy.
– Cichajcie, Moskale patrzą.
– Idź. I pamiętaj. Zaklinam na Matkę Boską z Leżajska...
Dydyński odwrócił się. Moskale ślepili na niego uważnie. Nie było bezpiecznie tutaj sterczeć, zatem wrócił do ognia.
Znowu rozległy się grzmoty dział. I wiwaty.
– Mścisławski ucztuje! – rzekł Fiedia, popatrując uważnie na szlachcica. – Pobity wasz Łżedymitrij, wor, rostryga! On już u kniazia Szujskiego w łańcuchach.
– Dymitr schwytany?! Nie może to być!
Moskal popatrzył w lewo, w prawo.
– Ty, Litwin, nie krzycz. Sprowadzisz strzelców. Był prikaz, żeby wszystkich jeńców oddawać Szujskiemu. Wezmą cię i kęsim! – Przeciągnął dłonią po gardle.
– Ja nie żaden Litwin, ale Polak. Czy ja wyglądam na Litwina? Czy na boćwinie tak wyrosłem? I na winie z brzozy? A może kosmaty jestem jak niedźwiedź ze Żmudzi?!
– Jeść chcecie, panie Polak? – zapytał sługa Fiodora Maksymowicza. – A może wam nasza uboga strawa nie przejdzie przez harde gardło?
– Tylko jeśli zaprosicie na biłłużyne koleno i na lebedyje huczno. Bo to niepolitycznie podawać komuś do ucałowania kolano bieługi i łabędzią dupę.
Moskale aż drgnęli. Stary sługa podał szlachcicowi drewnianą miskę.
– A w łyżki nie obrodziło tego roku w Moskowii?
Któryś prychnął, inni odwrócili się.
– Dajcie mu łyżkę – zarządził Fiodor Maksymowicz z takim namaszczeniem, jakby szlachcic prosił o gwiazdkę z nieba.
Dydyński do tej pory jadał zwykle na cynie, a najchętniej na srebrze, pozostawiając drewniane miski chłopom i dworskim psom. Cóż jednak – nawet polski orzeł musi krakać, kiedy dostanie się między stado moskiewskich wron.
Kasza twarda, o omastę strach było pytać. Cóż z tego – jednak i na szczęście – była to kasza.
– Wyście szlachetny Lach – rzekł Fiedia. – Pewnie wam nie smakuje winko hosudarskie?
– Najbardziej podchodzi mi węgrzyn i małmazja, bo alikant włoski zanadto zalatuje starym jajkiem. Ale co zrobić, czasem człowiek musi, inaczej się udusi. Dawajcie!
Przechylił bukłak do ust i pił moskiewską gorzałczynę. O dziwo – nawet nie taką marną.
– Naszego zdrowia nie wypijecie? – uśmiechnął się krzywo Fiodor Maksymowicz. – Mogliśmy cię tam, na brodzie, po szyi. – Uczynił prosty katowski gest.
– Wypiję, jak do Moskwy wejdziemy. Z Dymitrem Iwanowiczem na przedzie.
– Ty Lach, ty Boha nie boiszsia! – jęknął stary dworianin. – Łżedmitrija już nie ma, to koniec. Tak ty myśl lepiej, Jacku Andriejewiczu, o zbawieniu duszy.
– Nie uwierzę, że przegrał, dopóki nie ujrzę go tu żywego na postronku. Albo ciała, które poznam, bo go często widziałem.
– Nie gadajcie tak głośno o Dymitrze – przestrzegł Fiedia. – Bo za to knut i szubienica.
– A co mnie jeszcze może spotkać gorszego? Wszak jestem jeńcem.
– Bojarzy Szujskiego mogą cię sprzedać Tatarom!
– To po coście mnie uratowali?
– Nie gadajcie, Lasze. Różnie może być. Raz ten car, raz tamten. Lepiej, żebyś był żywy, bo w razie czego...
Dydyński sięgnął po bukłak, bo już rozumiał, czemu zawdzięcza taki, a nie inny los w rękach wroga. Moskale niepewni, kto zwycięży, woleli grać na dwie strony i w razie wiktorii Dymitra mieć kogoś na podorędziu, kto wstawiłby się za nimi do carewicza.
– Milczcie, szszszsz!
W obozie grzmiały strzały, bębny. Pijani strzelcy wiwatowali, rzucając czapki w górę – pewnie by uczcić tryumf kniazia Szujskiego.
– Ten Dymitr – zapytał cicho Fiedia – jaki on jest? Bo u nas... różnie powiadają.
– W przeciwieństwie do waszych carów, z których jeden był groźny, drugi ślepy, a trzeci srogi, Dymitr jest łaskawy. Gdyby było inaczej, to czy ja, szlachcic, wolny człowiek, służyłbym pod rozkazami tyrana? Ofiarowałbym usługi gosudarom, którzy wedle własnej woli ucinają ludziom łby, topią, dławią i powiadają: my monarchowie jesteśmy, klucznicy boży. Co nam Hospod do serca poda, tak się dziać ma, chociaż kto nie winien? Diabła tam z taką monarchią. Dymitr... O nie, on jest inny.
– Jaki tam inny?! – zagrzmiał Fiodor Maksymowicz. – Był mużykiem u kniazia Michała Romanowa i będąc u niego, zaczął kraść, a Michał za złodziejstwo rozkazał wyrzucić go z dworu. Potem go za łotrostwo chcieli powiesić, ale on uciekł, postrzygł się w zakonie na mnicha zwanego Grzegorzem.
– Dymitr niesie wam wolność.
– A co to takiego?
– O, masz, tańcuj w koło Macieju! – jęknął szlachcic, bo już miał przed oczyma poprzednie rozmowy z Borysem i innymi Moskalami, toczone do ostatniej pustej flaszy, świtu i pierwszej blizny na gębie. A przy tym wszystkim równie owocne co ruta zimą. – Jeśli zasiądzie na carskim prestole, nie będzie wtrącał was do więzienia, nakładał podatków ani zabierał włości bez zgody sądu. Rozumiecie?
Nowi moskiewscy przyjaciele pana stolnikowica kiwali głowami jak kozły nad żłobem pełnym siana.
– Choroszo to tak u was – chrząknął wreszcie Fiodor Maksymowicz – ale to u nas się nie przyjmie. Bo my, naród prawosławny, za naszą powolność gosudarom tym większą zasługę mamy w niebie!
– Dajcie lepiej gorzałki – jęknął szlachcic. Przechylił bukłak porządnie, czując, jak z każdym łykiem wznosi się na wyżyny retoryki. Nie przestał pić, póki nie poczuł się bardziej wzniosły od samego Katona.
– Dymitr zwyciężyć musi! – zagrzmiał, niepomny na Fiodora Maksymowicza, który próbował uciszyć go dyskretnym gestem. – Bo kiedy weźmie Moskwę, nastanie unia Rzeczypospolitej i Wielkiego Księstwa! Razem pobijemy – zatoczył się, bo gorzałka była mocna – cesarza tureckiego, chana ze wszystkimi ordami, a przy okazji odbierzemy sumy neapolitańskie. Z Neapolu.
– Jak będzie unia, przecież wy papieżnicy – zafrasował się Fiodor Maksymowicz. – Będziecie szanować naszą świętą ruską wiarę? Popi gadają, że Dymitr cerkwie obróci w katolickie chramy!
– Przecież Moskale i Lachy prawie że bracia! – zagrzmiał Dydyński. – Imć pan Stanisław Sarnicki pisze jak wół w swoich Annales sive de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum‹1›, że język słowiański był jednym z pomieszanych języków wieży Babel. Moskale, to jest Moschini lub Moschi, wywodzili się zaś od samego Mosecha i najpierw zamieszkiwali ziemie Kapadocji, a potem przenieśli się in intima Septentrionis‹2›. Znaczy tam, gdzie Scytowie!
Bracia... – pomyślał w głębi duszy pan stolnikowic. Bracia – wszakże nie z jednej matki. Prał ja bym was, kozojeby, korbaczem i nahajem po gębach, gdybym nie był w niewoli, na waszej śmierdzącej moskiewskiej łasce.
– Jego mość Wojciech Dembołęcki – perorował stolnikowic głośno, sięgając po nowy bukłak z gorzałką – dzieli Scytów na dwa odłamy: mieszkających nad Wołgą Scythas Wulgares od Wołgi, a nie od wulgarności. A także Scytów osiadłych nad Odrą, Nysą i Donem, których zowie Królewskimi, zwanymi Carmatami, czyli mającymi carstwa. Z nich się wywodzi Polska z Rusią. Tedyśmy bracia!
– Ciszej! – jęknął Fiedko i rzucił się w stronę Dydyńskiego, aby zatkać mu gębę. – Ciszej, strielcy! Oni nas...
Za późno. Nagle przy płocie wszczął się jakiś rozruch i gwar. Jacek dojrzał gromadę brodaczy w krasnych żupanach i kaftanach, w podbitych futrem kapuzach, z wielkimi okrągłymi berdyszami na ramionach.
Strzelcy! Już pokazywali go sobie rękoma. Na wpół pijany, rozgrzany gorzałką widział, jak wpadają na stancję Fiodora Maksymowicza, jak odpychają starego dworianina, biją Fiedkę, depczą starego sługę.
Trzy pary rąk poderwały Jacka z ziemi. A potem stało się kilka rzeczy naraz. Krzyk strzeleckiego dziesiętnika: Lacha zatailiście! Lękliwe odpowiedzi jego niedawnych pogromców.
Wywlekli go na wiejską uliczkę, za chałupę. Dwóch strzelców stanęło po bokach, trzeci wykręcił w tył ręce szlachcica. Czwarty omotał je rzemieniem, ścisnął mocno, aż stolnikowic jęknął.
A potem wśród wrzasków powlekli go poza obóz, za namioty i chaty. Raz tylko zdołał odwrócić głowę – chciał sprawdzić, co z Fiodorem Maksymowiczem i jego ludźmi, ale zobaczył tylko zbiegowisko Moskali, Tatarów i czeladzi, usłyszał krzyki i słowa, od których zwiędłyby uszy jaśnie oświeconej panny cnoty.
A potem zawisł w żylastych ramionach strzelców; pozwolił, by zawiedli go tam, gdzie czekało przeznaczenie...
Die 5 februarii/26 januarii Gdzieś koło Briańska, południe
...do armaty, którą pchał, a czasem ciągnął przez śnieg pospołu z mrukliwymi i mało dobrymi kompanami.
Nielekko jest ciągnąć dwudziestofuntową Jaszczurkę przez moskiewskie śniegi i mrozy. W Koronie używa się do tego czterech par koni, a i tak zwykle zdejmuje się lufę z łoża i klinuje na potężnym, okutym wozie. Tu trzeba nie tylko ją pchać, ale i pochylać – bo łoże nie ma przodka z kołami. Nie wiadomo przy tym, czy lepiej popychać lufą do przodu, czy raczej ciągnąć – opuściwszy ją w dół i obróciwszy całą armatę w drugą stronę.
I jeszcze przeklęte po trzykroć łańcuchy. Nie można ich rzucić, bo plączą się między nogami albo wpadają pod koła, co może się skończyć jak najgorzej. Najlepiej owinąć je wokół rąk. I mieć czujne oko, aby nie zawadzały innym więźniom.
Dydyński był świadkiem, jak łańcuch zwieszający się z rąk niejakiego Narymunta zaplątał się między nogi Wąsowicza – ponurego, rosłego, nalanego na gębie draba z mazowieckiego zaścianka.
– Zwazaj, zwazaj, boćwino! – ryknął ze złością, a potem przyłożył wielkim jak bochen kułakiem w grzbiet Litwina. Raz, drugi, trzeci. Narymunt zwalił się w śnieg, łańcuch zaplątał się w koło, podniósł się krzyk, potem wrzaski.
Dydyński skoczył do Mazura, chciał go odtrącić barkiem, lecz z równym powodzeniem mógłby poprosić dzwonnicę, aby się przesunęła.
– Pohamuj się, waść, bo nie wytrzymam! Co robisz, do diabła rogatego!
Wąsowicz obrócił się w jego stronę, podniósł skute ręce jakby do ciosu, ale nie zdołał wszcząć zwady. Strzelcy rzucili się między nich, tłukąc korbaczami i styliskami berdyszy tak mocno, że więźniowie w mig rozplątali łańcuchy, podnieśli Narymunta i popchnęli armatę. Jacek czuł na sobie ponury wzrok Mazura, ale na złość i waśnie nie było czasu.
Jeść nie dawali. Do picia był śnieg. W nocy lodowate łańcuchy ziębiły ich mocniej niż mróz, choć okrywali je strzępami szat. Zbili się w kupę jak owce na pastwisku, strzelcy rzucili im z litości dwie baranice, ale nie dali rozpalić ognia.
Dopiero następnego dnia, kiedy dotarli do jakiejś wioszczyny, gdzie spośród śniegu i zarośli sterczało kilka kleci, kazali im stanąć, a potem wręczyli po dwie czarki gorzałki i po kubku piwa. Przynieśli też kilka bochnów, które rozdawali jak leci.
Dydyński przełamał chleb, próbował jeść, ale nie szło. Bochenek był ze słabej mąki, pół na pół z plewami, najgorsze jednak, że szelma piekarz dosypał zwykłego piasku, którego drobinki trzeszczały między zębami.
Jacek zjadł kawałek. Resztę chciał schować, lecz więzień, który pierwszego dnia podał mu pomocną dłoń, spoglądał na chleb niczym lis na sperkę.
– Masz, bracie. – Stolnikowic wręczył tamtemu resztę chleba. – Znaj polskiego pana!
Moskwicin rzucił się, wybierał dygocącymi, pokaleczonymi dłońmi sam miękisz ze środka. Skórę schował na później.
Przy drugiej armacie wszczął się rwetes. Któryś z Moskali – dzikooki, w łachmanach odsłaniających nagą pierś – krzyczał i darł się w łańcuchach.
– Ja carewicz Iwan Iwanowicz, wy bladiugi! Mnie się należy więcej!
– Ty, Iwaszko, przestań szczełkat jebalnikom! – zagrzmiał pleczysty strzelec z kapuzą nasuniętą na oczy. – Dostaniesz, ale w gębę!
Obdartus chyba miał zatkane uszy, bo oberwał. Dwa razy styliskiem berdysza po łbie, raz nahajem od dziesiętnika. To wystarczyło.
– Iwaszko heretyk – mruknął bezpalcy Moskal z gębą pełną chleba. – Z uma zszedł, bawi się w szuta, choć jeszcze nie Maslenica. Łżedymitr mu we łbie namieszał, bo podaje się, he, he, za syna cara Iwana Groźnego.
– Wy długo tak przykuci, batiuszka?
– Ja nie Moskal. Patrick Lockhard, Szkot, poddany miłościwego i najjaśniejszego pana Jakuba...
– Teraz już pewnie były poddany. Co za wiatry przywiały cię do tej barbarii?
– Sam przyjechałem – Szkot wsuwał ostatnie resztki, jakby obawiał się, że Dydyński się rozmyśli – za chlebem.
– To masz swój chleb. Moskiewski!
– Kiedy wasz król Stefanus wziął Inflanty, najjaśniejszy, przesławny i wsieja Rusi samodzierżca batiuszka Iwan Groźny szukał na wyspach puszkarzy, mistrzów i pomocników. Tak i przybyłem wojować z Litwą.
– Wyjechać było trudniej.
– Wolien Boh...
– Przymknij gębę! Dosyć mam waszych hosudarów i bogów.
Nieszczęsny Lockhard, który zamienił skalistą Szkocję na lodowatą Moskowię, zamilkł i cierpliwie żuł chleb. Nie stracił jednak ochoty do rozmowy.
– Ja poznałem waszych ludzi, Litwę i Lachów – rzekł. – Dużo ich jest za Wołgą, prawie przy Kamieniu.
– Znasz może Michała Dydyńskiego? Albo innych o tym nazwisku?
Szkot wolno pokręcił głową.
– A skąd tam Polacy? Z niewoli?
– Zaraz po wojnie pskowskiej, za króla Stefana, Moskale, tfu! naród prawosławny, prawowierny, namówili wielu waszych na wojnę przeciwko Tatarom, obiecując dobry żołd i wolny powrót do domu, kiedy by chcieli. Wasi im uwierzyli, ale kiedy przyszło do bitwy, Polacy nie tańcowali po pohańsku, tak jak Moskwa, i ruszyli prosto do boju! Uderzyli na Tatarów, których było jakieś osiemdziesiąt tysięcy, aż znikli między czambułami. Kiedy to zobaczyła Moskwa, myśleli, że Litwa zdradziła. Zaczęli ustępować. Na szczęście Tatarzy za nimi nie poszli, obawiając się, że wpadną na działa.
– A nasi?
– Zostało z Litwy i Lachów jakieś tysiąc człowieka. Uszli z powrotem do Moskwy, a kiedy wymawiali bojarom, że ich nie wsparli, Moskale wymawiali im głupotę: a kto widział taki nierozum, aby biec do nieprzyjaciela, jakoby mu głaza z głowy wyjął, jakoście wy uczynili? Nacierać na kogo, a on do ciebie z piszczela wypala?
– I za to naszych ukarali?
– Prosili po tej bitwie, aby im pozwolono odejść. Carskie słowo nie dym, jednak... Rozesłali ich na różne miejsca, a najwięcej za Wołgę.
– A nas dokąd wiodą?
Szkot rozłożył ręce.
Dydyński wziął się na odwagę. Odwrócił się i podszedł, na ile pozwalały mu łańcuchy, do dziesiętnika strzeleckiego, który wraz z ospowatym strzelcem wpatrywał się w dymy na widnokręgu.
Jacek zdjął czapkę, skłonił się pokornie, bo wiedział, że za szlachecką fantazję zarobi tylko cięgi. A potem zapytał:
– Batiuszko ukochany, u Hospodyna prosim, powiedzże, z łaski, dokąd nas prowadzicie? Do Moskwy? Do Tuły? Do Kaługi?
– To wie tylko sam Boh i wieliki kniaź wsieja Rusi – odparł zapytany i dziwna rzecz, ale nie smagnął przy tym więźnia batem. – A jeśli taki ukaz będzie od gosudara, powiedziemy was nawet za Kamień, w Sybir, do pogan Ościaków i Permiaków, gdzie słońce nie zachodzi, a noc trwa pół roku.
Dydyński miął czapkę w dłoniach.
– Biedni wy jesteście, panowie Litwa – dziesiętnik, postawny i brzuchaty, w ferezji strzelczej po kostki, brnął poprzez śnieg – dlatego widzę dla was tylko jeden ratunek. Przyjmijcie – klepnął w ramię Wąsowicza – naszą wiarę. Każcie się ochrzcić w imię carskie, a zaraz sam wyślę gramotę do cara, prosząc zmiłowania. Bo car jako Boh: karaje i żałuje.
– Kto chce przyjąć naszą wiarę i poddaństwo? – zapytał ochryple pleczysty strzelec, który do tej pory rozgrzewał się, obijając pięściami boki. – Jest ktoś taki?
Więźniowie milczeli. Dydyński czekał, aż Wąsowicz wystąpi spomiędzy jeńców, ale Mazur z pogardą splunął na śnieg.
– Nie chcecie, Lachy sobaki, naszej wiary. Jołki wam połki, pizdy bisurmanskije! To pójdziemy – a dokąd, to Boh i chuj znajet! Jeszcze się odmienicie. Nu nic na szybko, powoli trzeba.
– Zbierać się! – krzyczeli strzelcy.
Dydyński wrócił do armaty. Ujął napuchniętymi, odmrożonymi dłońmi łoże przeklętej jaszczurki. Świsnęły baty. Ruszyli.
– Wy zdechniecie, ale ja bede zył – seplenił z chłopska przez zaciśnięte zęby Wąsowicz. – Tańcować bede, jak wyzdychacie! Wy jus nie jasnie wielmozni, nie posesjonaty. Teraz jus ja bede panocek! Nie bedziem karku zginać. O nie!
– Było się ochrzcić w imię batiuszki gosudara – wymruczał Patrick do Jacka. – To jest jedyna szansa, zbawienie dla was, ludzie...
– A ty się chrzciłeś na schizmatyka?
– Ja... Dawno przyjąłem bizantyjski krzyż.
– I co masz z tego? Pchasz armatę jak my! – zakończył rozmowę zdyszany Dydyński. – To módl się teraz do świętego Sergiusza albo do samego diabła!
Die 7 februarii/28 januarii Na drodze do Orła, chyba południe
Potem było piekło, a oni stali się potępieńcami pchającymi przez ogień i krew lawetę pełną strachu. Car Borys tryumfował po zwycięskiej bitwie. Godunow był gniewny na swój lud. Więc Szujski i Mścisławski drżeli ze strachu przed jego obliczem i folgowali nienawiści do tych, którzy popierali Samozwańca.
Od dwóch dni mijali spalone wioski, wyrżnięte osady, płonące, dogasające klecie i dwory. Wojska carskie srożyły się nad pokonaną Siewierszczyzną. Topili w przeręblach stronników carewicza, wbijali ich na pale, włóczyli końmi. Kobiety i dzieci sprzedawano za kwartę gorzałki Tatarom, mężczyzn rąbano bez litości szablami, berdyszami, przebijano rapierami, bo pośród strzelców i dworian najbardziej srożyli się zaciężni Niemcy, Anglicy i Inflantczycy.
Sotnie Kozaków wiernych carowi, Tatarów i strzelców rozsypały się po włościach i posadach. Gdzie tylko padł cień podejrzenia, że wioska sprzyjała Dymitrowi, tam zaraz puszczano czerwonego kura, bito, gwałcono i zabijano zgodnie z okrutnym prawem wojny.
Męczarnie były równie proste jak carskie sumienie. Mużyków i ich żony wieszano na drzewach, a potem strzelano do nich z łuków i rusznic. Niemowlęta wbijano na włócznie bądź rozbijano im głowy o mur. Niewiasty sadzano na rozpalonych gwoździach, mężczyzn wieszano za nogi i podpalano, a czasem w scenerii żywych pochodni kobiety i dzieci topiono w przeręblach, wciskając pod lód spisami i osękami.
A potem były obrazy jak dekoracje upiornego theatrum. Spalona wieś i plony Mścisławskiego – drzewa uginające się pod ciężarem powieszonych, naszpikowanych tatarskimi strzałami. Szkielety chałup jak poczerniałe żebra smoka, a na głównej ulicy gromady obdartych dziatek płaczących nad ciałami ojców, matek i braci, których zgubił wiek lub wzrost. Moskiewscy strzelcy bowiem oszczędzili tylko tych, co mogli przejść poniżej dyszla u kolasy.
Płonąca wieś rozrywana krzykiem rozpaczy. Uciekająca mużycka żona tuląca w ramionach dziecko i ścigający ją pijani Kozacy na spienionych bachmatach. Miała tyle szans co zając opadnięty w borze. Zabrali dziecko – pojechali oddać za kwartę gorzałki albo garść dienieg ordyńcom.
– Widzisz, panie Dydyński – szeptał rozgorączkowany Patrick – im gorzej. Nam tu... całkiem dobrze. Nie najgorzej...
Stolnikowic jeszcze mocniej pchał armatę.
Potem były ptaki. Stada wron i kawek lecące ku północy. Wszyscy dziwili się im, słuchali krakania, widzieli dorodne kruki szybujące w powietrzu, czasem przysiadające na śniegu, przypatrujące się skazańcom.
Leciały do Briańska – otoczonego lasem ciał. Wijących się na palach lub kołyszących na stryczkach. Ginęły wśród nich skośne krzyże Pokrowskiego soboru, a wieże dwóch cerkwi Swieńskiego monasteru wzniesionego w imię Bogomatierii pochylały się i błogosławiły konających.
Przed miastem, na pokrytej lodem Deśnie, rozgrywały się zwyczajne sceny grubiaństwa, okrucieństwa i zdrady. Topiono kogoś w przeręblu, nieszczęśnik zaś tak uporczywie trzymał się lodu mimo zachęty strzelców i posadzkich, że dowodzący ceremonią setnik zniecierpliwiony kazał przynieść topory. Gdzie indziej chłostano przywiązanych do drzew jeńców, pijani kumysem oraz gorzałką Tatarzy i Kozacy kłócili się o łupy zagarnięte z nieszczęsnych popleczników carewicza.
I wtedy buchnął krzyk i skwierk. Jakiś zakrwawiony chłop podstrzyżony na donicę, w koszuli i lipowych łyczakach biegł z wrzaskiem przez pole ścigany przez gromadę tałatajstwa.
Pędził wprost na niewolników przykutych do armaty. Nie widząc wyjścia, skoczył między nich, roztrącił, wcisnął się pod łoże obok Dydyńskiego.
W strzelców jakby diabeł wstąpił. Rzucili się z wrzaskiem ku jeńcom, bijąc batami, tłukąc styliskami berdyszy. Łańcuchy poplątały się w okamgnieniu, ludzie potrącali się i walili z nóg, a przestrzeń wokół działa zmieniła się w kłębowisko rozszalałych ogarów.
Dydyński wrzasnął, gdy nahaj przeorał mu plecy. Drugi cios spadł na głowę, strącając moskiewską czapę, obalając szlachcica na kolana.
– Bladin syn! Jebu twoju matʹ! – ryczeli strzelcy. – Dawaj go! Bierz, trzymaj!
Więźniowie krzyczeli, kulili się od razów, chłop ryczał ze strachu pod lawetą. Dydyński dostał jeszcze raz i jeszcze. Poczuł ból, rwący, straszny. Zabiją go, zatłuką, jeszcze chwila!
Jednym ruchem rzucił się pod łoże armaty, chwycił za kark uciekiniera, oplótł mu szyję ramieniem, ścisnął z rozpaczliwą siłą. A potem wywlókł z kryjówki. Chłop wierzgał, jęczał, pluł, kopał, gryzł. Jacek, krzyczący z bólu, z żalu, ze zmęczenia, wstał z kolan, popchnął go dziesiętnikowi pod nogi.
Szybko schwytano zbiega, powleczono go za nogi i ręce w stronę rzeki. Stolnikowic usłyszał głos toporów rąbiących drzewo, zobaczył świeżo rychtowany pal, na który zaraz miano sadzać chłopa.
– Maładiec! – mruknął tymczasem dziesiętnik. – Masz! – Rzucił w śnieg kawał chleba i niedojedzony ochłap suszonego mięsa.
Dydyński nawet się nie schylił. Uczynił to Patrick. Podniósł, przełamał, połowę chleba wepchnął szlachcicowi do ręki.
– Bierz, bierz. Bo jeszcze strzelców rozsierdzisz. Brać trzeba, co dają z błogosławieństwem bożym, w imię batiuszki naszego kochanego, cara Borysa, welikeho...
Minęli Briańsk bokiem. Parli na wschód, przez śniegi, mrozy, zamarznięte błota. Strzelcy nie popędzali ich, gwarzyli cicho, przekazując sobie najnowsze wieści. Car Borys świętował dobrynickie zwycięstwo. Kazał śpiewać z radości i bić we wszystkie dzwony w Moskwie. Sam udał się – niesiony przez dworzan – do Troicko-Siergiejewskiej ławry. Michałowi Borysowiczowi Szeinowi dał urząd okolniczego. Wojewodom złote medale z flamandzkich dukatów. Samemu wojsku dał wypłacić osiemdziesiąt tysięcy rubli, Niemcom aż dziesięć. Dowódcy zaciężnych rot Walter Rosen i Jakub Margeret wzięli w nagrodę soroki soboli, futra i carskie kubki skrzące się od dukatów.
A chyba w zamian za to jeńcom na drodze do Orła odmawiano nawet chleba, wydając go co drugi dzień. Setnik obiecał jednak, że wszystkie niewygody nagrodzi im, jeśli szybko i sprawnie dojdą do posadu.
Die 10 februarii/31 januarii Orzeł, plac przed Małym Ostrogiem, poranek
Ciągnęli armaty do Orła, weszli do miasta od wschodu, przez wrota Karaczewskie. Szli wycieńczeni jak potępieńcy wielką ulicą, przez brudny, szary śnieg, prosto ku Małemu Ostrogowi. I właśnie tutaj, na placu między dworami celnym i kabacznym, z widokiem na Wielką basznię i wieże soboru Bożego Narodzenia, czekały na nich widoki i nowiny, od których Dydyńskiemu zrobiło się tak zimno, że prawie przestał zważać na moskiewski mróz i chłód.
Z Małego Ostroga wypędzano długie kolumny jeńców wziętych pod Dobryniczami i później – w czasie odwrotu Dymitra. Razem z nimi gnano i tabuny koni, wśród których z żalem wypatrzyć można było wierzchowce pobrane z pól bitewnych i obozów – ciemnookie polskie rumaki i wielkookie, śmigłe turki.
Drogi jeńców przecinały się – powstało zamieszanie. Poza tym na placu pokazywano właśnie pozłacaną i ozdobioną białymi piórami paradną kopię Dymitra Iwanowicza, którą Mścisławski polecił odesłać do Moskwy. Dziesiętnik kazał zatrzymać marsz. A wówczas jeńcy między targowymi ławami dostrzegli kilkunastu Polaków, schwytanych już po Dobryniczach i prowadzonych w kraje, o których Pan Bóg zapomniał, a diabeł nie chciał. Dydyński i Narymunt przysunęli się ku nim i wkrótce dowiedzieli się, jaki los spotkał moskiewską ekspedycję carewicza. Los, jak łatwo się domyślać, zgoła niewesoły.
Dymitr, opuszczony przez część wojsk, uciekł do Rylska. Dowiedziawszy się, że idzie na niego cała armia carska, wycofał się do Putywla, pozostawiając mieszczanom na jedyną pociechę resztę polskich chorągwi, obraz Madonny z Sambora, a także figurę Chrystusa Spasitiela.
Był on zaprawdę potrzebny rylszczanom, bowiem po ucieczce carewicza Polacy i Litwini nie przepuścili okazji do uczciwej żołnierskiej grabieży. Kiedy już jednak złupili kreml i posad, okazało się, że od zachodu nadciągnęły oddziały Fiodora Szeremietiewa i nie ma dokąd uciekać. Schwytane tym sposobem w pułapkę, chorągwie miały tylko jedno wyjście – bronić się do ostatniej kropli krwi, bowiem pomocy mogli oczekiwać chyba tylko z nieba.
Die 6 februarii/27 januarii Wały Rylska, poranek
Dworycki przytknął lont do zapału armaty. Syk był tak głośny, że zagłuszał wrzawę i moskiewskie bębny. Narastał przez chwilę krótką jak zdmuchnięcie świecy, aż przeszedł w suchy, niski grzmot. Działo rąbnęło Moskalom prosto w ślepia, położyło pokotem strzelców pędzących na drewnianą ścianę posadu, zwiększając znacznie liczbę sierot babrzących się w błocie w Strzeleckiej Słobodzie w Moskwie.
Drabiny z łoskotem opadały na wały, piesi cisnęli się blisko, pod osłonę parkanów.
– Ognia! – ryknął Dworycki, wspierając się na ramieniu sługi, który wraz z pocztowym prawie trzymał go na rękach.
Trzask wystrzałów, kłęby prochowego dymu, kule przeszywające kłębowisko ciał na dole.
Strzelcy pięli się w górę po drabinach, Kozacy przystawiali do murów osęki, włazili jedni po drugich, z pistoletami w garści, z szablami w zębach. Inni zaciekle rąbali siekierami drewniane bale i tarcice.
– Bij zabij! Na szable, bracia!
Starli się na zakrwawionych parapetach, rąbali jak równy z równym. Z mroków prochowego dymu wynurzały się kolejne brodate moskiewskie twarze. Towarzysze husarscy i petyhorcy, garść piechoty – ścinali się na wałach, bili szablami, pałaszami, dźgali wrogów koncerzami. Strzelali z przystawionych pistoletów...
Dworycki przygryzł wargi. Podtrzymywany przez czeladź mógł tylko przysłuchiwać się walce, być o krok, niepotrzebny, niesiony jak zwykły łachman, niczym proszalny dziad. Dydyński miał rację – Adam nie nadawał się na wojnę. Co zatem miał uczynić? Strzelić sobie w łeb? Gdyby miał konia, śmigałby nad polem bitwy jak ptak. Lecz jego dzielny Wrony nie wszedłby na wąskie wały.
Przeklęty los. Dworycki wiedział, że pod Dobryniczami to on powinien zginąć zamiast Dydyńskiego.
Die 10 februarii/31 januarii Orzeł, plac przed Małym Ostrogiem, dochodzi południe
– Ataman Koreła – szeptał Dydyńskiemu i Narymuntowi pan Brzuchański – zamknął się z Kozakami w Kromach. – Tam za murami struga sobie szutki z Mścisławskiego, mołojcy pokazują gołe zadki bojarom, którzy, da Bóg, połamią sobie zęby na wałach.
Die 10 februarii/31 januarii Moskwa, Granowita Pałata na Kremlu, południe
Bojar Andriej Miasnikow bił czołem, jakby chciał wstrząsnąć posadami Granowitej Pałaty. Naprzeciwko niego Borys Godunow objawiał światu spod Czapki Monomacha opuchnięte i czerwone oblicze. Tak samo jak Dworycki na wałach Rylska, nie mógł chodzić, spać, myśleć ani modlić się. Wszystko z powodu Dymitra.
– Hosudarze nasz najjaśniejszy, wsieja Rusi samodzierżco, batiuszko umiłowany, nie wzięliśmy Krom. Ale staramy się, my, chołopiszki twoi, razem z kniaziem Mścisławskim, z bojarami. Koreła jak pies oblężony, jak wilk osaczony, niby lis w norze nie wymknie się. I jak bies będzie wam wydany.
– Nie ma czasu – wycharczał car. – Miasnikow... Nie łżyj! Kniaziowie obiecali mi zwycięstwo zaraz po święcie Spotkania Pańskiego! A tymczasem... Nie ma... Nie ma głowy Dymitra. A przecież kazałem ojcu Hiobowi przekląć go jako rostrygę – heretyka, zdrajcę, zmiennika. I co... Dlaczego, o Panie Boże, wspierasz syna zatracenia, antychrysta i bestię? Dlaczego rozdzierać każesz świętą Ruś?
Dworacy przeżegnali się.
– Ataman Koreła – wyszeptał trwożliwie Miasnikow – to prawdziwy bies, czart na usługach Samozwańca. Czarami wałów broni, podkopy sypie, kontrminy i wały takie, że do nieba zdają się.
Car wyciągnął rękę, a okolniczy natychmiast wcisnął mu w dłoń wielki żelazny posoch. Borys wziął zamach i jednym ruchem, włożywszy w to całą swoją wściekłość, zdzielił bojara po łbie, dysząc przy tym i charcząc.
– Wy bliaduny! – zaryczał z trudem. – Wory, pizdiuki! Żopy gorbatyje! Wy byście tylko na piecu leżeli, do góry kałdunem! Ja wam dam czary i biesy. Jak was...
Za czwartym ciosem jego dłoń osłabła. Posoch potoczył się po kobiercach ze stłumionym łoskotem. I po kamiennej posadzce – z ponurym brzękiem.
– Płocho, płocho bije! – wyszeptał dumny diak Szczełkałow do ucha postielniczego Prochora. – Nie jak ojczulek Groźny, co jednym zamachem żebra i czaszki łamał. Nie ma car siły w ręku, nie będzie mu Najwyższy sprzyjał.
– Miasnikow! – wycharczał Borys. – Podajże mi posoch.
Blady, dygocący, zakrwawiony bojar popełzł w stronę żelaznej laski. Podniósł ją zakrwawioną dłonią i ruszył na kolanach do carskiego tronu.
– Caru, Hospodaru! – zaskomlał. – Wieliki kniaziu, żałuj ruczek twoich, które zmordujesz, bijąc mnie, chołopa swego, miej wzgląd sam na się, boś chory.
Borys wziął posoch, chciał zerwać się, aby dokończyć kaźni, lecz opuchnięte nogi odmówiły posłuszeństwa. Opadł bezsilnie na tron, na którym mógł już tylko siedzieć, zacharczał, dusił się, szarpiąc zapięcie sobolowej szuby.
– Kromy macie zdobyć do Zwiastowania Maryi. Chcę mieć tu Dymitra żywego, rozumiesz, bladin syn! Macie nie spać, nie jeść, nie pić. A złamać rostrygę. On jest pobity... Nie ma wojska. A mnie... pomazańca, chronią anioły i...
Nagle zadygotał.
– Powietrza! Dajcie... Boże, Ojcze Niebiesny!
Posoch toczył się po posadzce.
Bojarzy i kniaziowie kiwali w zadumie głowami.
Die 10 februarii/31 januarii Orzeł, plac przed Małym Ostrogiem, dochodzi południe
– Co w Rzeczypospolitej? – dopytywał się Dydyński. – Są jakieś wieści? Co powie król? Sejm? Senat? Wypowiedzą wojnę Moskwie? Przyjdą nam z pomocą? Wykupią?!
Brzuchański zbladł i spuścił wzrok.
– Nie miejcie złudzeń. Gorze się nam stało! Przeklęci jesteśmy, mości panowie bracia.
Die 20/10 januarii Warszawa, Zamek Królewski, izba poselska
Izba poselska szumiała jak rój rozzłoszczonych pszczół. I równie daleka była od uspokojenia.
– Co się dotyczy samej osoby tego Dymitra – perorował z wysokości swego majestatu Jan Zamoyski, hetman wielki i kanclerz – przebóg! czy to Plauta, czy Terencjuszowa komedia?!
– Ja Pana Boga proszę – rzucał gromy kasztelan poznański Jan Ostroróg – aby żołnierze zaciągnięci przez Dymitra zostali w Moskwie. I żeby nie wracali, bo ten, kto z nim pojechał, był cięższy ruskim i ukrainnym ziemiom niźli nieprzyjaciel!
Przymknął oczy i uśmiechnął się w duszy. Tak, dobrze powiedział! Sam Cezar nie ująłby tego mocniej.
– Zły i nikczemny jest postępek pana wojewody sandomierskiego i Dymitriaszki – mówił Krzysztof Drohostajski, marszałek wielki litewski – kiedy wyrzucą ich z Moskwy, dokąd pójdą z tym wojskiem? Wasza Królewska Mość przysięgałeś pokój za nas, za senatorów, za cały rycerski stan! Czy Dymitr nie pogwałcił tej przysięgi?
Die 20/10 januarii Warszawa, Zamek Królewski Pokoje królewskie
Postnik Ogariew, carski poseł, wił się jak piskorz, stojąc przed obliczem pięciu polskich panów. Panów przez wielkie P, karmazynowych niczym szlachecka krew podlana węgierskim winem, bowiem w komnacie przebywali Lew Sapieha, Janusz Ostrogski, Jan Karol Chodkiewicz, Benedykt Woyna i Jan Zamoyski. To była krótka, acz treściwa rozprawa między kanclerzem, kasztelanem, hetmanem, biskupem i... Moskalem.
Ogariew wypluwał złe, nienawistne słowa, za którymi stał wszakże urok soroków soboli i blask złotych łańcuchów przywiezionych dla króla i senatorów.
– Dymitriaszko wor i samozwaniec – dyszał wprost w oblicza karmazynów – wor, szelma, bękart, Otriepiejowy syn, mnich z klasztoru Czudzkiego. Szlachetni panowie, w gramocie od cara są ostateczne dowody jego zaprzaństwa i zdrady. Bo gdyby nawet ów łotr Dymitr był zmartwychwstałym kniaziem Dymitrijem Uglickim, to pamiętajcie, że jest zrodzony z szóstej żony batiuszki Iwana Groźnego. Nie z prawowitej małżonki, ale z bluźnierczej nałożnicy, Cerkiew święta jej nie uznała, bowiem prawosławnemu chrześcijaninowi wolno się żenić tylko cztery razy!
– Nie strasz nas wojną, mości pośle – rzekł wolno i dobitnie Jan Zamoyski – hamuj się, bo nie stoisz tutaj przed dworianami ani sługami carskimi, ale przed senatorami. Chcesz odpowiedzi, dam ci ją: król jegomość nie naruszył pokoju, bo Dymitr poszedł na Moskwę z prywatnymi zaciągami dokonanymi wbrew woli najjaśniejszego pana. A że Otriepiew jest poddanym cara, zatem niechaj wasz batiuszka Borys Godunow czyni wszystko, co w swojej mocy, aby go poskromić.
– Rzeczpospolita – rzekł Woyna – nie będzie upominać się o carzyka.
– Ani o jego stronników – uzupełnił pan hetman Chodkiewicz.
Die 10 februarii/31 januarii Orzeł, plac przed Małym Ostrogiem, południe
Nahaje świsnęły im koło uszu, krzyk strzelców poderwał na nogi Polaków i Litwina. W mig zostali rozdzieleni, zapędzeni – Brzuchański do kolumny jeńców, Dydyński i Narymunt – do armat. W powietrzu krzyżowały się komendy. Ruszyli.
Rzeczpospolita milczała.
Die 13/3 februarii Droga do Tuły, południe
– Aści buty ciągną wodę jak Mazur podpiwek! – rzekł Narymunt, ostatni chyba wesoły człowiek w promieniu dziesięciu mil.
Wąsowicz zerknął na nogi. Istotnie – u lewego buta podeszwa kłapała jak gęba smoka wawelskiego. W prawym ziały dziury, przez które wyzierała brudna bosa stopa w resztkach słomianego wiechcia.
– Małpa mać narożnica! Ty, acan, idź swoją drogą. Copkę na łeb wciśnij i nie poglądaj, bo mogę rychtyk łeb naprostować!
– Ruszać! – popędzał ich pleczysty strzelec. – Skoriejeee!
– Litwin – rzekł przeciągle Wąsowicz – tak i dej mi buty.
– Daj, aść, spokój.
– Ty bacys, co mówię, bocwino chędozona! Zzuwaj buty, bo moje przechodzone, ze jechał je brdyk!
– A czepże się, rzepie, psiego ogona!
Wąsowicz chwycił wychudzonego, małego Narymunta za ramię, przyciągnął do siebie jak psiaka.
– Zzuwajze, pókim dobry!
– Puść! – Litwin szamotał się w uścisku. – Idź precz, zawalidrogo, mazurski ryju!
– Cas, pan bocwina, cas boso chodzić!
– Do kroćset! – Narymunt wymachiwał bezradnie rękoma. – Odejdź, aść, wreszcie!
W jednej krótkiej chwili Mazur zbił wielką jak bochen chleba grabę w pięść. Rąbnął Litwina w łeb, poprawił w żywot, dał z lewej w kark, po chamsku, jak pijany woźnica na targu, a nie szlachcic.
Narymunt zwalił się w śnieg. Wąsowicz przycisnął go kolanem, szarpnął za nogę, chwycił oburącz but i pociągnął, wykręcił w bok, aż biedny Narymunt zawył w śniegu. Wąsowicz wyłamałby mu nogę ze stawów, gdyby w tejże samej chwili nie trafił go czubek buta Dydyńskiego.
Jeśli jednak Jacek myślał, że strąci wielkoluda z Litwina, to grubo się mylił.
– Co za diabeł cię opętał, przeklęty Mazurze? Puść go, do jasnej murwy anielskiej!
Wąsowicz, którego niełatwo było przestawić, rzeczywiście puścił Narymunta, ale kiedy się podniósł, stanął twarzą w twarz z Dydyńskim.
– A wy co znowu, panicyku ruski?! Guza sukocie?! To u mnie musowo znajdziecie!
I skoczył na Jacka, a stolnikowic złapał za szablę. To znaczy chciał złapać, wszak starą, dobrą szerpentynę odebrali mu Moskale jeszcze pod Dobryniczami.
Wąsowicz śmignął go krótkim prawym hakiem, ale Dydyński uchylił się. Poczuł, że mimo mrozu jest mu ciepłej, coś ściska go za gardło, a serce wali jak oszalałe.
Wąsowicz zażył go z mańki; to jeszcze szlachcic wytrzymał, zasłonił się łokciem. Drugi cios przegiął go w tył, trzeci rzucił w śnieg, tak daleko, na ile pozwalały łańcuchy.
Śmierdzący, zdyszany Mazur stanął nad nim z poczerwieniałą gębą i zuchwałymi oczyma.
– Co się rzucocie, panicyku! Tu piekło, tera silniejsy psetrwo. Ja! – Huknął się w pierś, aż zadudniło. – Mnie zyć i tańcować, a wam gorze! Na co było skakać? Dyć na koniu z sabelką to z was pan, a bez zelaza ino gnój!
Dydyński milczał.
Wąsowicz odwrócił się do obitego, jęczącego Narymunta, po czym grzmotnąwszy go w kark i w łeb, obalił na śnieg i zaczął ściągać mu buty.
– A mużyka pod Briańskiem sam ześ wydał Moskalom, baranie – rzekł, jakby sobie o czymś przypomniawszy, i wbił wzrok w gramolącego się na nogi stolnikowica.
Nikt nie zaoponował.
Jacek spoglądał nań rozdygotany, wściekły. Mazur miał rację, bez szabli przy boku znaczył tyle, co jedna wielka kupa dygocącego nawozu.
Die 15/5 februarii Nad rzeką Zuszą, po południu
Odpoczywali na brzegu Zuszy. Dydyński stał po kolana w mokrym śniegu, otępiały, chudy, wymizerowany, z rękoma i gębą czarnymi od roboty niewiele różnił się od Patricka i reszty Moskali.
Dziesiętnik i strzelcy leniwie chodzili po lodzie, podskakiwali, uderzali styliskami berdyszy, próbując, czy utrzyma ludzi i armaty.
I wtedy miało miejsce zdarzenie, które wytrąciło pana stolnikowica ze stanu boleści.
Nagle bezumny Iwaszko, który przykuty był do sąsiedniej armaty, padł w śnieg, a potem począł łazić na czworakach, wyć, krzyczeć, łkać, budząc niepokój pozostałych Moskali. Nie uszło to uwagi strzelców. Najgrubszy z nich podsunął się bliżej, krzyczał, darł się, wreszcie wyłechtał Iwaszkę nahajem.
Idyota natychmiast skulił się, zwinął w kłębek, wystawiając na ciosy cierpliwe plecy, które u moskiewskiego narodu są nadzwyczaj odporne na razy. A potem począł szlochać, prosić, jęczeć.
– Nie bijcie, batiuszka ukochany. Nie bijcie! Sobie zaszkodzicie! Stariec przyśle po mnie... Jaickiego! Będziecie się żywcem smażyć w piekle! W piekleeee!
Iwaszko wył, strzelec bił, aż się zmęczył. Zwyczajny obraz na moskiewskim stepie.
Ale kiedy idyota umilkł, a strzelec potoczył się ku ognisku, gdzie wraz z innymi popijał gorzałkę, Dydyński podszedł do dygocącego na śniegu głupka na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy, a potem zawołał cicho:
– Iwaszko, a skąd ty znasz batiuszkę Jaickiego? Waarłama?
Bezumny milczał. Dydyński nawet nie wiedział, czy żyje.
– Iwaszko, ja jestem z Dworu. Znasz ty Słowo? Az jesm’ s wami i niktoże na wy. Mów, mów wszystko, co wiesz o Jaickim.
Moskalik poruszył się w śniegu, gramolił na kolana, zwracając durne oczy w stronę szlachcica.
– Batiuszka Jaicki, ojczulek najsłodszy... – bełkotał przez krew. – Gdzie on, co z nim?
– Waarłam przyjdzie po ciebie. Ale najpierw... Wysłał mnie, abym dowiedział się, jak ci tu jest.
– Płocho, batiuszka – wycharczał Iwaszko. – Ojczulek najsłodszy mówił: Iwaszko, będziesz kniaziem... Ty syn cara Iwana, co bił posochem Godunowa. Wolien Boh, to i na Kremlu zasiądziesz. A teraz... I tak mi... Tak mi kazał... Kazał wołać: Otcze nasz, iże jesi na niebiesiech, da swiatitsia imia Twoje: ja Iwan Iwanowicz. Da priidiet carstwije Twoje: ja syn cara Iwana Groźnego! Da budiet wola Twoja, jako na niebiesi i na ziemli: ja rodyłsia z carycy Marii Kołtowskoj. Chleb nasz nasuszcznyj dażdʹ nam dnieś: rodyłsa ja w monastyre Wozniesieńskim. I ostawi nam dołhi nasza, jakoże i my ostawlajem dołżnikom naszym. Jaickij mój pan. I nie wwiedi nas wo iskuszenije, no izbawi nas ot łukawaho! Stariec moj Boh!
Ostatnie słowa niemal wykrzyczał. Powtarzał tę modlitwę coraz szybciej, mamrocząc ją nieprzytomnie, gubiąc słowa i zwroty.
– Posłuchaj, Iwaszko, będziesz carem, jak tylko powiesz mi, gdzie jest Stariec!
– Stariec, Stariec... Stariec... Otcze nasz, iże jesi na niebiesiech! Ja nie znaju... Da swiatitsia imia Twoje...
– Stariec, idyoto! Gdzie on jest? Gdzie?
– Chleb nasz nasuszcznyj dażdʹ nam dnieś... Oni biorą... biorą potercza. Do klasztoru. Do siebie...
– Poterczuki?
– Poterczuki... Dzieci zwierza, bez słów, bez duszy... I Stariec każe im... każe w imia swiate...
Nagle buchnął na kolana, zaczął wyć i chodzić na łokciach. Wyć długo i przeciągle!
– Ech, wy skatiny! – ryknął ktoś z tyłu.
Dydyński umknął, bo nadciągali strzelcy. Ospowaty znów obił nieszczęsnego Iwaszkę. A zaraz potem pognali ich na przeprawę.
Ruszyli, pchając ciężkie armaty na lód. Ktoś wywrócił się, pośliznął, inny klął. Wąsowicz jak zwykle przepchał się, aby stać z boku. Pewnie tylko udawał, a nie pracował.
Pchać armatę po lodzie było łatwiej niż po zaśnieżonym trakcie, w dodatku okute koła ślizgały się na zmarzlinie. Strzelcy rozsypali się wokół nich jak tatarski zagon, maszerowali wolno, klnąc ślizgawicę i mróz.
I wtedy nagle, zupełnie niespodziewanie, nadszedł trzask. Krótki, głośny, dochodzący spod nóg. W okamgnieniu pod kołami armaty zarysowała się szczelina.
– Jebu twoju matʹ! – rozdarł się najbliższy strzelec. – Dawaj, dawaaaaaj!
I zdzielił kolbą najbliższego niewolnika.
Wszyscy rzucili się, aby pchać jaszczurkę. Potoczyła się z cichym łoskotem. Parli na nią jak szaleńcy, lecz lód nie wytrzymywał... Pękał, uginał się pod ciężarem.
Kolejny trzask, druga rysa, odchodząca w bok!
Wrzask strzelców, jęk więźniów. Zawodzenie Patricka.
– Szybciej! Szybcieeeeeej!
Lód pękał, kruszył się pod kołami. Narymunt wrzasnął, kiedy pod jego nogą rozwarła się szczelina pełna czarnej, wzburzonej wody. Popędził, jakby dostał skrzydeł, naparł na łoże z całych sił.
Za późno!
Trzask był niczym głos trąby zwołującej na Sąd Ostateczny. Wydawał się tak ostateczny jak odgłos ziemi sypanej na trumnę.
Dydyński widział, że nagle, bez ostrzeżenia, lód ustępuje pod ciężkim kołem moskiewskiego działa. Otwiera się pod nim otchłań pełna ciemnozielonej śmierci.
Armata wpadła w przepaść, zanurzyła się w wodzie, przechyliła na bok, zsunęła w głębinę, zanurzyła cała i błyskawicznie poszła na dno.
Podniósł się wrzask, ochrypły ryk grozy dziesięciu straceńców. Niewolników przykutych do działa łańcuchami, związanych z jaszczurką na śmierć i życie.
Nie odpuściła.
Padali na lód, usiłując utrzymać łańcuchy, zapierali się, ślizgali na śniegu. Albo tylko krzyczeli.
Łańcuchy porywały ich w tany, ciągnęły po kolei do wyrwy; szorowali po lodzie, żłobiąc głębokie bruzdy w śniegu. Na próżno czepiali się pazurami krawędzi. Zanurzali się szybko; zimna woda dławiła krzyki i błagania. W jednej chwili ogromny przerębel pełny był miotających się postaci, wyciągniętych błagalnie rąk, bladych twarzy i otwartych do krzyku ust. Iwaszko wpadł w gardziel Lewiatana ostatni. Nie bronił się nawet, Jacek zapamiętał jego otwarte szeroko oczy szukające Jaickiego, który był jego ojcem, podobnie jak Stariec – Bogiem.
Do kroćset, jakież to miało teraz znaczenie?
W chwilę później wszyscy zniknęli pod lodem, poszli w odmęty, że tylko czapki i strzępy łachmanów na lśniących odłamach zmarzliny dawały świadectwo nieszczęściu.
Dydyński zadygotał z przerażenia. On, Patrick, Wąsowicz, Narymunt i pięciu Moskali zostali sami na oblodzonej, złej rzece...
– Daleeeej!
Pędzili ku zbawczemu brzegowi, pchając armatę co sił. Lód trzeszczał im pod nogami – Jacek widział kolejne rysy, szczeliny pojawiające się tuż obok, dosłownie o krok.
– Kruszy się! – ryczał Patrick. – Na mękę wiekuistą, ratujcie!
Z gruchotem i trzaskiem kawał lodu zapadł się pod ostatnim z Moskali. Więzień wrzasnął, potknął się i tyle... W następnej chwili siedział do połowy uwięziony w lodzie, między popękanymi odłamami zmarzliny.
Łańcuch naprężył się. Armata stanęła w miejscu. Parli ile sił, ale nie ustępowała – trzymana w miejscu przez zaklinowanego niewolnika. Im mocniej pchali, tym bardziej wył i skamlał, bo ręce wyrywano mu ze stawów, kruszono kości. Urodzony pod złą gwiazdą – sam nie mógł wyrwać się z pułapki, a jednocześnie zatrzymywał ich w miejscu.
Uratował ich ospowaty strzelec – ten sam, który bił Iwaszkę. Pomknął po pękającym lodzie tak zwinnie, jakby Mikołaj Cudotwórca ujął mu ze trzydzieści funtów wagi. A potem ciął w łańcuch berdyszem!
Nic to nie dało. Nie przeciął ani ogniwa. A wówczas w jednej krótkiej chwili dopadł do krawędzi lodowego pobojowiska, a potem rąbnął toporem w wyciągnięte ręce niewolnika.
Odrąbał je od jednego razu...
Żelazo puściło. Armata ruszyła po popękanej powierzchni, nabrała pędu, wlokąc za sobą łańcuch z zakrwawionymi odrąbanymi rękoma.
Strzelec dał nogę za nimi. Nie zdążył. Nagle złom lodu pod jego butami stanął dęba, wrzeszczący Moskal ześliznął się wprost do wody. Nadaremnie czepiał się brzegów przerębla. Woda pokryła go i porwała – nurt wciągnął pod lód – kata i ofiarę...
Byli tuż-tuż od brzegu. Strzelcy poganiali ich razami nahajów. Tak blisko. Wreszcie u celu.
A potem lód rozstąpił się pod nogami Jacka. Szlachcic opadł w głębinę jak stufuntowy głaz. Zniknął, zanurzył się w czarnej, bulgocącej głębi. A zaraz potem łańcuch od armaty powlókł go w górę, ku krawędzi przerębla.
Odrąbią mi ręce... Jak tamtemu, pomyślał. Jego umysł pogrążył się w lodowatym zimnie i cierpieniu. I to był koniec.
Die 20/10 februarii Rzeczpospolita, Dydnia koło Sanoka, o zmierzchu
Z lasów nadsańskich, z pagórów i uroczysk Przecław wracał najkrótszą drogą do Dydni, wprost w objęcia ojcowskiego dworu. Nie sam, lecz razem z Halszką, w kawalkadzie, ze zbrojną czeladzią przy boku. Rozparty jak basza w białych, łabędzich saniach, obijanych aksamitem, wykładanych skórami. Ciągnęła je kwarta, a więc czwórka koni – tak sprzęgłych i maścistych, jakby wszystkie porodziły się z jednej matki. Gdzie zaś nie były wystarczająco maściste, tam wady ich ukrywała palona glinka i farba sprowadzona do Sanoka przez Żyda Berka, która najczarniejszego ogiera zmieniała w kilka chwil w kasztanowego bieguna.
Konie szły rysią, brzęczały dzwonki aksamitnych szorów. Para buchała z pobielonych pysków, trzeszczały kafarki wiezione przez czeladników i starego gajowego. Wracali po całodziennym polowaniu, wioząc w drugich saniach dwie smycze ujadających chartów i trzy sfory ogarów. W ostatnich zaś sarny, kozły i jelenie upolowane w lasach Temeszowa z okazji nadchodzących mięsopustów. Z tych ostatnich trzech dni karnawału diabeł miał w Polsce więcej pożytku niż Pan Bóg z czterdziestu dni Wielkiego Postu. Jeszcze więcej zaś korzyści ze wszystkich grzeszników, moczygębów, opilców i hultajów przynosił mu Przecław, który w swym zadufaniu i fantazji powziął mniemanie, że złapał czarta za rogi.
Dwór w Dydni rozwierał na powitanie ramiona starych wrót, rozświetlony od świec, latarń i pochodni. Zajechali przed ganek, foryś zakręcił z fantazją, aż świeży śnieg zatrzeszczał pod płozami. Czeladnik schylił się z kafarkiem, przyświecił panu i metresie. Przecław odrzucił z kolan niedźwiedzią skórę, wyskoczył, podał ręce Halszce.
– A o gąsiorku nie zapomnijcie!
Miał w saniach gąsior złocistego lipca, w którym pracowity bartnik i pszczoły pospołu zaklęły złoty gorąc letniego słońca. Napitek w sam raz na mroźny dzień i polowanie.
Weszli po schodach do sieni, gdzie rzędem witała ich czeladź, pachołkowie, a zwłaszcza starszy sługa Tobołka. Zgięty pod ciężarem łaskawej przyjaźni jaśnie wielmożnego pana, po wypędzeniu stąd Damazego Stockiego prawdziwy wielkorządca Dydyńskich.
Jednak nie chwytał za delię pana, nie zapraszał na lewą stronę sieni. Pochylił się do ucha Przecława, szepnął coś i wskazał wejście do izby.
– Gość? Uciekinier? – zdumiał się Przecław. – Co za Dobrynicze? Prowadź!
Skinął głową Halszce i nie zdejmując delii, pośpieszył do komnaty. Tobołka otworzył przed nim drzwi i sam przemknął przez próg, niemal następując na pięty patrona.
W czerwonej izbie, pod portretem Mikołaja Dydyńskiego młodszego, czekał zarośnięty, wychudzony szlachcic w burce i kołpaku postrzępionym jak stara sieć.
– Mosci pan Ksystof Jakuboski – seplenił jak zwykle Tobołka. – O goscine prosił... Z Moskwy, wiesci psywiós.
– Wieści, jakie wieści? – Przecław wyciągnął rękę, choć kondycja tamtego warta była na oko tyle, co szlachcic miał na grzbiecie. – Od cara Dymitra? Od mojego brata?
– Wolałbym, waszmość panie, nie być krukiem. I doręczycielem złej wieści – rzekł ponuro nieznajomy. – Bodaj mi język skołowaciał, że wchodzę z taką nowiną pod spokojny dach. Wasz brat, Jacek Dydyński, stolnikowic...
Przecław już wiedział.
– Zginął w bitwie pod Dobryniczami. Trzydziestego pierwszego januariusa, dwie niedziele temu, od Moskali. W odwrocie, po klęsce.
Młodszy Dydyński przełknął ślinę.
– Byłem przy tym i widziałem. Siedział na wronym wałachu ze strzałką na czole.
Kaper, pomyślał Przecław. Cudny koń...
– Pod lód się zapadł. Nie było wyjścia. Utonął, rzecz pewna.
– Widziałeś to waszmość i słyszałeś?
– Jako waszmości widzę i słyszę. Ścigali nas, nie było czasu na prośby o łaskę. Ani też żadnej próby jej udzielenia.
Przecław nawet nie drgnął. Pozostał zimny, ponury, zacięty. Co teraz? – zapytał sam siebie. Boże, Królu Polski, Zbawco nasz wiekuisty, powinienem płakać. Czuć żal po bracie. Okazać łzy i skruchę. A ja nie mogę. Czy jestem... potępiony?
– Stało się – mruknął wreszcie, bo Jakubowski wyglądał na cokolwiek zaskoczonego. – Starosta trembowelski posłał Jacka na śmierć. I starosta będzie musiał za to zapłacić. A światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Zapadła przykra cisza.
– Dziękuję dozgonnie za wieści. Proszę, racz, waszmość, do stołu, bądź gościem. Drogim i zawsze mile widzianym w tym domu. Tobołka, odprowadź mości pana na wieczerzę. A potem przyjdź tu. Sam jeden.
– Szuszba!
– Mości Jakubowski, ja... Mam do ciebie tylko jedną prośbę. Czy... powtórzysz to samo w grodzie, przed starostą? Będziesz świadczył, co widziały twoje oczy?
– Jak przed Bogiem Ojcem.
– Uważaj zatem ten dom za własny. Jedz, pij i odpoczywaj.
Przecław opadł na zydel i myślał. Gębę miał zaciętą, jakby naprawdę przejmowała go śmierć brata. To prawda, czuł smutek, ale i trochę strachu. Tak oto spełniło się proroctwo pańskie. Kain zabił Abla. Dydyński ubił Dydyńskiego.
Co teraz, ha?
Tobołka przywarował przy nim niby wierny pies.
– Wincenty, co się stało, to się nie odstanie.
– Ja fsystko fiem.
– Pojedziemy do Sanoka spotkać się ze starostą trembowelskim. Wpiszemy protestację, zanim wygubi cały ród Dydyńskich. Musimy działać szybko, zanim Piotrowi z Ossy wpadnie do głowy pomysł, aby teraz mnie wysłać na poszukiwanie upiorów z przeszłości. Sprocesujemy go. Ale, Tobołka, ja będę potrzebować zbrojnej pomocy. A dobra pomoc, bezinteresowna, może być tylko za dobre pieniądze.
– Wezwijcie stryja, podcasego haliskiego Jesego Dydyńskiego. Był tu onegdaj s workiem długófff, grosą mu intromisją, banicją z włosci. Ma parę ładnych niedziel pokuty w losy obywatelskiej we Lwowie.
– Jerzy? To niebezpieczny człowiek. Banita...
– Takiego bęsie się bał starosta...
– Racja, dobrze, wezwij go. I dbaj o tego... Jakubowskiego.
– Topse, panie.
Wzrok Przecława spoczął na ozdobnym pałaszu pod portretem Mikołaja Dydyńskiego. Poznał go, zakłuło w sercu. Ten pałasz... dar Jacka z inflanckiej wojny! Pamiątka.
Poderwał się, chwycił Tobołkę za kołnierz, wypchnął z izby, pomagając sobie kopniakiem. Zatrzasnął drzwi, zaryglował z hukiem.
A wszystko po to, aby nie dać nikomu znać, że łzy spływały mu po policzkach jak szklane kule.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
‹1› łac. – Kroniki o początkach i dziejach Polaków i Litwinów
‹2› łac. – głęboko na północ
JACEK KOMUDA – zawodowy pisarz i historyk. Specjalizuje się w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Autor powieści historycznych, marynistycznych oraz zbiorów opowiadań. Znawca kultury sarmackiej. Jako jeden z nielicznych ludzi pióra uczestniczy w rekonstrukcjach historycznych jako XVII-wieczny polski husarz, pancerny i lisowczyk. Na własnym koniu przejechał pół Polski, spory kawałek Ukrainy i jeszcze większy Karpat Wschodnich. Mieszka w zrekonstruowanym dworze.
Jego dzieła, bez przerwy wznawiane, cieszą się ogromną popularnością wśród polskich czytelników.
Wierny prawdzie, nie stroni od brutalnych, mocnych kart historii. Inaczej niż Sienkiewicz, woli pisać ku przestrodze niż ku pokrzepieniu serc. Wskrzesza dawne obyczaje, postaci, zapomniane miejsca. Bohaterowie to ludzie miotani namiętnościami, a nie papierowe ideały. Świat polskiej szlachty ukazuje jako pole brutalnych rozgrywek, interesów oraz suto zakrapianych biesiad, kończących się często rozlewem krwi.
Najważniejszym celem, jaki stawia sobie autor, jest przybliżenie i spopularyzowanie wśród czytelników historii Polski.
Komuda swobodnie łączy różne gatunki literackie – powieść historyczną, przygodową, gawędę szlachecką, baśń, wykorzystuje legendy i podania, wplata w język współczesny archaizmy, scalając w ten sposób oparte na dokumentach historycznych fakty z pisarską wyobraźnią.
Debiutował w 1991 roku na łamach „Nowej Fantastyki” opowiadaniem Czarna cytadela. W 1999 roku natomiast została wydana pierwsza jego książka, zbiór opowiadań Opowieści z Dzikich Pól. W 2009 roku otrzymał Nagrodę im. Leonida Teligi za powieść Galeony wojny oraz był nominowany do Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego za książkę Diabeł Łańcucki.
Razem z Fabryką Słów wydał 25 książek.
Wznawiany Samozwaniec to powieść, która w pełni charakteryzuje twórczość Jacka Komudy. Oniryczne zabarwienie historii Polski, honor szlachecki, ale przede wszystkim awanturniczy klimat czasów sarmackich z ich dumnymi, nad życie ceniącymi wolność bohaterami, to wszystko czyni cykl Orły na Kremlu wartym poznania.
COPYRIGHT © BY Jacek Komuda COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2011–2013
WYDANIE II
ISBN 978-83-7964-965-5
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKI I OPRACOWANIE MAPY Szymon Wójciak
WYKREŚLENIE MAPY Jolanta Dybowska
ILUSTRACJE Hubert Czajkowski
REDAKCJA Dorota Pacyńska
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow