Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsze polskie wydanie legendarnego eseju, jednego ze zrębów ruchu antykolonialnego, który stał się później ważnym punktem odniesienia dla studiów postkolonialnych na całym świecie. Głównym tematem książki jest analiza dziedzictwa kolonializmu z perspektywy psychologicznej. Fanon skupia się w niej na języku oraz na relacji między czarnym i białym. Odwołując się do świadectw historycznych, literackich, do myśli filozoficznej i do własnego doświadczenia, stawia tezę, że piętno kolonializmu nosi wszelkie znamiona zbiorowej neurozy i że trzeba się zastanowić nad tym, jak uleczyć ten stan. Pokazuje, jak stworzony przez kolonialną represję mechanizm poczucia wyższości i niższości reprodukuje się w świadomych i nieświadomych zachowaniach, postawach i lękach. Zastanawia się też nad tym, jak wyjść z bezustannie nakręcającej się spirali stereotypów i uprzedzeń. Opublikowany w 1952 roku esej nie stracił swej profetycznej mocy i wciąż pozostaje jednym z najważniejszych tekstów poświęconych rasizmowi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Frantz Fanon
Czarna skóra, białe maski
przełożyła Urszula Kropiwiec
Karakter
Kraków 2020
Spis treści
Wstęp
1. Czarny a język
2. Kolorowa kobieta a Biały
3. Kolorowy mężczyzna a Biała
4. O rzekomym kompleksie zależności skolonizowanego
5. Doświadczenie życia Czarnego
6. Murzyn a psychopatologia
7. Murzyn a uznanie
Murzyn a Adler
Murzyn a Hegel
Zamiast konkluzji
Przypisy
Wstęp
Mówię o milionach ludzi, którym z rozmysłem zaszczepiono strach, kompleks niższości, rozpacz i służalczość, kazano drżeć i padać na kolana.
(Aimé Césaire, Discours sur le colonialisme)
Wybuch nie nastąpi dzisiaj. Jest na to za wcześnie… lub za późno.
Nie przychodzę uzbrojony w prawdy absolutne.
Mojej świadomości nie przecinają fundamentalne olśnienia.
Myślę jednak, całkiem obiektywnie, że byłoby dobrze, gdyby pewne rzeczy zostały powiedziane.
Powiem je, nie wykrzyczę. Krzyk dawno odszedł z mojego życia.
Tak dawno temu…
Po co piszę tę książkę? Nikt mnie o to nie prosił.
Na pewno nie ci, do których jest skierowana.
Więc? Więc spokojnie odpowiadam, że na tym świecie jest zbyt wielu głupców. A skoro tak mówię, powinienem to udowodnić.
Ku nowemu humanizmowi…
Zrozumieć ludzi…
Nasi kolorowi bracia…
Wierzę w ciebie, Człowieku…
Uprzedzenie rasowe…
Zrozumieć i kochać…
Zewsząd atakują mnie i usiłują się narzucić dziesiątki, setki stron. A wystarczyłaby jedna linijka. Jedna udzielona odpowiedź i czarny problem straciłby całą swoją wagę.
Czego chce człowiek?
Czego chce czarny człowiek?
Choćbym miał narazić się na oburzenie moich kolorowych braci, powiem, że Czarny nie jest człowiekiem.
Jest taki obszar niebytu, okolica nadzwyczaj jałowa i nieurodzajna, pochyłość ogołocona w swej istocie, skąd może wytrysnąć prawdziwe źródło. W większości przypadków Czarnemu nie jest dany przywilej zstąpienia do tych istnych Piekieł.
Człowiek to nie tylko możliwość wznowienia, negacji. Jeśli to prawda, że świadomość jest aktywnością transcendencji, powinniśmy także wiedzieć, iż tę transcendencję dręczy problem miłości i zrozumienia. Człowiek jest TAK wibrującym z kosmiczną harmonią. Wyrwany, rozproszony, zmieszany, skazany na patrzenie, jak jedna po drugiej rozwiewają się wykute przez niego prawdy, musi przestać projektować na świat współistniejącą z nim antynomię.
Czarny to czarny człowiek; to znaczy, że na skutek wielu zaburzeń afektywnych osiedlił się w świecie, z którego trzeba go będzie wydostać.
Problem jest ważki. Zamierzamy ni mniej, ni więcej uwolnić kolorowego człowieka od niego samego. Będziemy posuwać się bardzo powoli, ponieważ są dwa obozy: biały i czarny.
Wytrwale zgłębimy obie metafizyki i zobaczymy, że nierzadko są niszczycielskie.
Będziemy bezlitośni dla dawnych gubernatorów, dawnych misjonarzy. Dla nas, ten, kto wielbi Murzynów1, jest tak samo „chory” jak ten, kto ich nienawidzi.
A Czarny, który chce wybielić swą rasę, jest tak samo nieszczęsny jak ten, który głosi nienawiść do Białego.
Czarny nie jest z natury milszy od Czecha i naprawdę chodzi o to, by puścić wolno człowieka.
Ta książka powinna była powstać trzy lata temu… Ale wtedy prawdy rozpalały nas do czerwoności. Dzisiaj mogą być wypowiedziane na chłodno. Nie ma potrzeby rzucać ich ludziom w twarz. Nie chcą wzbudzać zapału. Zapał wydaje nam się podejrzany.
Zawsze, gdy gdzieś wybuchał, zapowiadał ogień, głód, nędzę… A także pogardę dla człowieka.
Zapał jest par excellence orężem bezsilnych.
Tych, którzy rozgrzewają żelazo, by je natychmiast kuć. My chcielibyśmy rozgrzać powłokę człowieka i odejść. Być może osiągnęlibyśmy taki efekt: Człowiek podtrzymywałby ten ogień przez samospalenie.
Człowiek, pozbawiony odskoczni, jaką stanowi opór innego, drąży w swoim ciele, by znaleźć dla siebie sens.
Tylko niektórzy z naszych czytelników domyślą się, jak trudno było nam napisać tę książkę.
W czasach, gdy sceptyczne zwątpienie zagnieździło się w świecie, gdy, jak twierdzi zgraja łajdaków, nie sposób już odróżnić sensu od nonsensu, coraz trudniej zejść na poziom, gdzie kategorie sensu i nonsensu nie są jeszcze w użyciu.
Czarny chce być Białym. Biały usilnie dąży do osiągnięcia kondycji człowieka.
W miarę czytania zobaczymy, że ta książka jest próbą zrozumienia relacji Czarny–Biały.
Biały jest zamknięty w swojej bieli.
Czarny w swojej czerni.
Spróbujemy określić skłonności tego podwójnego narcyzmu i motywacje, jakie za nim stoją.
Wydało nam się niewłaściwe wyłuszczanie na początku rozważań wniosków, o których będzie mowa później.
Jedynym motorem naszych wysiłków było pragnienie przerwania błędnego koła.
Faktem jest, że niektórzy Biali stawiają siebie wyżej niż Czarni.
Faktem jest też to, że niektórzy Czarni za wszelką cenę chcą pokazać Białym, jak bogata jest ich własna myśl, a umysł równie potężny.
Jak z tego wybrnąć?
Przed chwilą posłużyliśmy się terminem narcyzmu. Rzeczywiście, jesteśmy zdania, że jedynie psychoanalityczna interpretacja czarnego problemu może ujawnić zaburzenia afektywne odpowiedzialne za powstanie tego zespołu kompleksów. Pracujemy nad całkowitym rozbiciem tego chorobliwego uniwersum. Uważamy, że jednostka powinna dążyć do przyjęcia uniwersalizmu właściwego kondycji ludzkiej. Stwierdzając to, mamy na myśli zarówno mężczyzn takich jak Arthur de Gobineau, jak i kobiety takie jak Mayotte Capécia. Lecz by osiągnąć to podejście, trzeba pilnie pozbyć się zespołu wad, skutków okresu dziecięcego.
Nieszczęściem człowieka, mówił Friedrich Nietzsche, jest to, że kiedyś był dzieckiem. Jednakże nie wolno nam zapominać, jak sugeruje Charles Odier, że los neurotyka leży w jego rękach.
Jakkolwiek bolesna byłaby dla nas ta konstatacja, musimy ją wypowiedzieć: Czarny ma tylko jeden los. I jest on biały.
Zanim zaczniemy, chcielibyśmy powiedzieć kilka rzeczy. Analiza, którą podejmujemy, jest analizą psychologiczną. Jednak pozostaje dla nas oczywiste, że prawdziwa dezalienacja Czarnego wymaga od niego brutalnego uświadomienia sobie realiów ekonomicznych i społecznych. Kompleks niższości jest zawsze wynikiem podwójnego procesu:
• najpierw ekonomicznego;
• następnie uwewnętrznienia lub, lepiej, epidermizacji tej niższości.
Sprzeciwiając się dziewiętnastowiecznemu konstytucjonalizmowi, Freud, poprzez psychoanalizę upomniał się o uwzględnienie czynnika indywidualnego. Zastąpił tezę filogenetyczną perspektywą ontogenetyczną. Zobaczymy, że alienacja Czarnego nie jest kwestią indywidualną. Obok filogenezy i ontogenezy jest jeszcze socjogeneza. Aby odpowiedzieć na postulat Leconte’a i Dameya2, powiedzmy, że w pewnym sensie chodzi tu o socjodiagnozę.
Jaka jest prognoza?
Społeczeństwo, w przeciwieństwie do procesów biochemicznych, podlega wpływowi człowieka. To przez człowieka społeczeństwo staje się tym, czym jest. Prognoza jest więc w rękach tych, którzy zechcą wstrząsnąć zwietrzałymi podwalinami budowli.
Czarny musi prowadzić walkę na dwóch polach: ponieważ historycznie są wzajemnie uwarunkowane, każde jednostronne wyzwolenie będzie niedoskonałe, a już największym błędem byłoby wierzyć w ich automatyczną zależność. Zresztą fakty przeczą takiemu powiązaniu. Pokażemy to.
Tym razem rzeczywistość wymaga całościowego zrozumienia. Należy znaleźć rozwiązanie zarówno w wymiarze obiektywnym, jak i subiektywnym.
I nie ma co bić się w piersi i głosić, że trzeba ratować duszę.
Rzeczywista dezalienacja będzie możliwa dopiero wtedy, gdy rzeczy, w najbardziej materialistycznym sensie, powrócą na swoje miejsce.
Do dobrego tonu należy, by na wstępie studium psychologicznego przedstawić przyjętą metodologię. Nie uczynimy zadość temu zwyczajowi. Metody zostawiamy botanikom i matematykom. Jest taki punkt, w którym metody się wchłaniają.
Chcielibyśmy się w nim znaleźć. Podejmiemy próbę odkrycia różnych postaw, jakie przyjmuje Murzyn wobec białej cywilizacji.
Nie zajmujemy się tutaj „dzikim z buszu”. To dlatego, że w jego przypadku niektóre sprawy nie mają jeszcze znaczenia.
Uważamy, że w wyniku zetknięcia się rasy białej i czarnej powstał masywny kompleks psychoegzystencjalny. Analizując go, dążymy do jego unicestwienia.
Wielu Murzynów nie odnajdzie się w tym, co jest napisane na dalszych stronach.
Podobnie jak wielu Białych.
Ale fakt, że świat schizofrenika czy impotenta seksualnego jest mi obcy, w niczym nie zmienia ich rzeczywistości.
Postawy, jakie zamierzam opisać, są prawdziwe. Spotkałem się z nimi niezliczoną ilość razy. U studentów, robotników, sutenerów z placu Pigalle i z Marsylii rozpoznałem ten sam składnik agresywności i bierności.
Ta książka jest studium klinicznym. Ci, którzy się w nim rozpoznają, zrobią, jak sądzę, krok naprzód. Naprawdę chcę skłonić mojego brata – czarnego czy białego – by energicznym ruchem zrzucił z siebie żałosny kostium stworzony przez wieki niezrozumienia.
Struktura tej książki jest umieszczona w czasowości. Każdy ludzki problem domaga się, by rozpatrywać go z perspektywy czasu. Ideałem jest, by teraźniejszość zawsze służyła budowaniu przyszłości.
A ta przyszłość nie jest przyszłością wszechświata, lecz mojego wieku, kraju, mojej egzystencji. W żadnym razie nie powinienem stawiać sobie za cel przygotowania świata, który przyjdzie po mnie. Bezwzględnie należę do mojej epoki.
To dla niej mam żyć. Przyszłość powinna być stale budowana przez istniejącego człowieka. To budowanie wiąże się z teraźniejszością o tyle, o ile postrzegam ją jako coś, co należy wyprzedzić.
W pierwszych trzech rozdziałach zajmuję się współczesnym Murzynem. Biorę dzisiejszego Czarnego i próbuję określić jego postawy w białym świecie. Dwa ostatnie są próbą psychopatologicznego i filozoficznego wyjaśnienia faktu istnienia Murzyna.
Analiza ta jest przede wszystkim regresywna.
Czwarty i piąty rozdział sytuują się w zasadniczo innej płaszczyźnie.
W rozdziale czwartym krytykuję pracę3 moim zdaniem niebezpieczną. Jej autor, pan Mannoni, jest zresztą świadomy dwuznaczności swojego stanowiska. Na tym, być może, polega wartość jego świadectwa. Podjął on próbę przedstawienia pewnej sytuacji. Mamy prawo czuć niedosyt. Mamy obowiązek pokazać autorowi, w czym się z nim nie zgadzamy.
Rozdział piąty, któremu nadałem tytuł Doświadczenie życia Czarnego, jest ważny z niejednego powodu. Pokazuje Murzyna twarzą w twarz ze swoją rasą. Zobaczymy, że Murzyn z tego rozdziału nie ma nic wspólnego z tym, który usiłuje przespać się z Białą. U ostatniego obserwowaliśmy pragnienie bycia Białym. W każdym razie – chęć zemsty. Tutaj wręcz przeciwnie, widzimy rozpaczliwe wysiłki Murzyna, który stara się odkryć sens czarnej tożsamości. Biała cywilizacja, kultura europejska narzuciły Czarnemu egzystencjalne skrzywienie. W innym miejscu pokażemy, że to, co zwykło się nazywać czarną duszą, jest konstruktem Białego.
Wykształcony Czarny, niewolnik mitu Murzyna spontanicznego, kosmicznego, czuje w pewnym momencie, że jego rasa przestała go rozumieć.
Albo on przestał rozumieć ją.
Wówczas czuje się szczęśliwy i pielęgnuje tę różnicę, to niezrozumienie, tę niezgodność i znajduje w niej sens swojego prawdziwego człowieczeństwa. Albo, rzadziej, chce być ze swoim ludem. Wtedy z wściekłością na ustach, z zamętem w sercu zapada się w czarną dziurę. Zobaczymy, że ta postawa, choć absolutnie piękna, przekreśla teraźniejszość i przyszłość w imię mistycznej przeszłości.
Jako że pochodzimy z Antyli, mamy świadomość, że wszystkie nasze obserwacje i wnioski mogą być stosowane wyłącznie do Antylczyków – przynajmniej w odniesieniu do Czarnego u siebie. Warto byłoby poświęcić osobne studium naświetleniu różnic między Antylczykami i Afrykanami. Być może kiedyś je napiszemy. A może okaże się niepotrzebne, co bardzo by nas ucieszyło.
1. Czarny a język
Zjawisko języka ma dla nas fundamentalne znaczenie. Zbadanie go wydaje się konieczne, by uzyskać jeden z elementów pozwalających zrozumieć wymiar dla-innego człowieka kolorowego. Nie ulega bowiem wątpliwości, że mówić to istnieć absolutnie dla innego.
Czarny istnieje w dwóch wymiarach. W pierwszym – w relacji do swojego czarnego pobratymca, w drugim – do Białego. Czarny zachowuje się inaczej w stosunku do Białego, a inaczej wobec Czarnego. Nie ulega wątpliwości, że ten podział jest bezpośrednią konsekwencją przygody kolonialnej… Nikt też nie ośmieli się zaprzeczyć, że zasiliła ona główny nurt rozmaitych teorii, które próbowały uczynić z Czarnego pośrednie stadium w powolnej ewolucji od małpy do człowieka. To obiektywne fakty odzwierciedlające rzeczywistość.
Kiedy jednak zdaliśmy sobie sprawę z tej sytuacji, gdy ją pojęliśmy, uznajemy, że zadanie zostało wykonane… Jakże nie wsłuchać się więc ponownie w ten głos zbiegający po stopniach Historii: „Nie chodzi o to, by zrozumieć świat, lecz o to, by go zmienić”.
W naszym życiu ta kwestia jest niezwykle aktualna.
Mówić to umieć posługiwać się określoną składnią, opanować morfologię danego języka, lecz przede wszystkim przyswoić sobie jakąś kulturę, przyjąć ciężar jakiejś cywilizacji.
Ponieważ ta sytuacja nie jest jednokierunkowa, nasz wywód musi to uwzględnić. Proszę pozwolić nam na odwołanie się do pewnych kwestii, które jakkolwiek mogą wydać się nie do przyjęcia, to jednak znajdą potwierdzenie swojej słuszności w faktach.
Zagadnienie, jakim zajmujemy się w tym rozdziale, jest następujące: Czarny z Antyli staje się coraz bielszy, czyli upodabnia się do prawdziwego człowieka, w miarę jak przyswaja sobie język francuski. Mamy świadomość, że jest to jedna z postaw człowieka wobec Bytu. Człowiek, który posiadł jakiś język, posiadł pośrednio świat wyrażony i zawarty w tym języku. Nietrudno domyślić się, dokąd zmierzamy: władanie językiem daje nadzwyczajną moc. Wiedział o tym Paul Valéry, dla którego język to
Sam bóg w człowieka przedzierzgnięty1.
W przygotowywanej właśnie pracy2 zamierzamy przyjrzeć się temu zjawisku.
Tymczasem chcielibyśmy pokazać, dlaczego Czarny z Antyli, kimkolwiek by był, musi zawsze zająć stanowisko wobec języka. Ponadto, nie ograniczając się do Antyli, rozszerzymy zakres naszego opisu na każdego człowieka skolonizowanego.
Każdy skolonizowany lud – a więc taki, u którego na skutek pogrzebania oryginalności rdzennej kultury zrodził się kompleks niższości – konfrontuje się z językiem narodu cywilizującego, czyli z kulturą metropolii. Skolonizowany wyrwie się z buszu tylko wtedy, kiedy przyswoi sobie wartości kulturowe metropolii. Stanie się tym bielszy, im bardziej odrzuci swoją czerń, swój busz. W armii kolonialnej, a zwłaszcza w oddziałach strzelców senegalskich, tubylczy oficerowie pełnią funkcję tłumaczy. Ich zadanie polega na przekazywaniu rodakom rozkazów panów, więc sami cieszą się nieco wyższym statusem.
Jest miasto i jest wieś. Jest stolica i jest prowincja. Na pierwszy rzut oka problem wydaje się ten sam. Weźmy mieszkańca Lyonu w Paryżu; będzie wychwalał spokój swojego miasta, zniewalający urok bulwarów Rodanu, przepyszne platany i mnóstwo innych rzeczy, którymi zachwycają się ludzie, którzy nie mają nic do roboty. Jeśli jednak spotkacie go po powrocie z Paryża, a w dodatku sami nigdy nie byliście w stolicy, będzie się rozpływał w pochwałach: Paryż – miasto światła, Sekwana, kawiarnie, zobaczyć Paryż i umrzeć…
Ten sam proces obserwujemy w przypadku Martynikanina. Najpierw na wyspie: Basse-Pointe, Marigot, Gros Morne, a z drugiej strony imponujący Fort-de-France. Następnie, i tu docieramy do sedna, poza wyspą. Czarny, który poznał metropolię, stał się półbogiem. Przytaczam w tym miejscu fakt, który musiał uderzyć wielu moich rodaków. Antylczycy po dłuższym pobycie w metropolii wracają na wyspę w aurze świętości. W ich oczach tubylec, ten który-nigdy-nie-wystawił-nosa-ze-swej-dziury, wieśniak, jawi się jako ktoś w najwyższym stopniu dwuznaczny. Czarny, który przez jakiś czas mieszkał we Francji, wraca całkowicie odmieniony. By posłużyć się językiem genetyki, powiemy, że jego fenotyp uległ nieodwracalnej i absolutnej mutacji3. Już przed wyjazdem można wyczuć po niemal napowietrznym chodzie, że zaczęły nim kierować nowe siły. Kiedy spotyka przyjaciela czy kolegę, nasz „przyszły” nie wita go szerokim gestem ramion: skłania się dyskretnie. Chrapliwy dotąd głos ustępuje wydobywającemu się z wnętrza mruczeniu. Ponieważ Czarny wie, że wyobrażenie, jakie mają o nim tam, we Francji, ześle go niechybnie do Hawru czy Marsylii: „Jestem z Martyniki, pierwszy raz we Francji”; dobrze wie, że to, co poeci nazywają „boskim gruchaniem” (czyli kreolski), jest czymś pośrednim między łamaną francuszczyzną a francuskim. Burżuazja na Antylach nie posługuje się kreolskim, z wyjątkiem kontaktów ze służbą domową. W szkole dzieci z Martyniki uczą się pogardy dla miejscowej gwary. Muszą się wystrzegać kreolizmów. W niektórych rodzinach zabrania się dzieciom używania kreolskiego, a mamy karcą je za to i nazywają „ulicznikami”.
Moja matka chciała mieć syna najprzykładniejszego
o ile nie nauczysz się lekcji historii
to nie pójdziesz w niedzielę na mszę
w niedzielnym ubranku
ten chłopak wstyd przyniesie naszemu nazwisku
ten chłopak stanie się naszym przekleństwem
Zamilknij
czyż nie mówiłam że masz posługiwać się tylko francuskim
francuskim z Francji
francuskim Francuzów
francuskim z francuska4
Tak, muszę dbać o moją wymowę, gdyż na jej podstawie zostanę osądzony… Powiedzą o mnie, z dużą dozą pogardy: nawet nie mówi dobrze po francusku.
Wśród młodych Antylczyków nie darzy się zaufaniem tego, kto wysławia się poprawnie, kto dobrze opanował język; trzeba na takiego uważać – to prawie-Biały. We Francji powiadają: mówić jak z książki. Na Martynice: mówić jak Biały.
Czarnemu, który przybywa do Francji, przyjdzie się zmierzyć z mitem Martynikanina-Połykającego-R. Przeciwstawi mu się i wyda otwartą wojnę. Nie dość, że postara się wymawiać „R” przedniojęzykowe, będzie je cyzelował. Śledząc najdrobniejsze reakcje innych, wsłuchując się we własną wymowę, nie dowierzając językowi, który jest organem leniwym, zamknie się w pokoju, aby całymi godzinami czytać – zapamiętale wyrabiając sobie dykcję.
Ostatnio pewien znajomy opowiedział nam taką historię. Martynikanin, który przybył do Hawru, wchodzi do kawiarni. Z absolutną pewnością siebie rzuca: „Garrrçon! un vè de biè”5. Jesteśmy tu świadkami prawdziwego otumanienia. Aby nie wyjść na Murzyna-co-połyka-R, zgromadził ich pokaźny zapas, nie potrafił jednak właściwie z nich skorzystać.
Istnieje zjawisko psychologiczne polegające na tym, że wierzymy w otwarcie się świata, o ile ustąpią granice. Czarny, uwięziony na swojej wyspie, pogrążony w dusznej atmosferze, bez jakichkolwiek perspektyw, na myśl o Europie czuje powiew świeżego powietrza. Aimé Césaire, trzeba to powiedzieć, był wspaniałomyślny w swoim Powrocie do rodzinnego kraju. To miasto, Fort-de-France, jest naprawdę płaskie i beznadziejne. Wydane na pastwę słońca, jest „to miasto – rozwleczone, płaskie, bezwładne, obrane ze zdrowego sensu, dyszące pod geometrycznym krzyża pańskiego brzemieniem, co mu ciągle przypada na nowo, to miasto krnąbrne wobec swego losu, nieme, zbijane z tropu na wszelkie sposoby, niezdolne rosnąć zgodnie z sokami tej ziemi, sekowane, podgryzane, pomniejszane, bez więzi z fauną i z florą”6.
Opis, jaki daje Césaire, nie jest ani trochę poetycki. Rozumiemy więc, dlaczego Czarny, który ma wypłynąć do Francji (co jest równoznaczne z „wypłynięciem na szerokie wody”), odczuwa radość i postanawia się zmienić. Zresztą, wcale tego nie tematyzuje, zmiana struktury zachodzi zupełnie bezrefleksyjnie. W Stanach Zjednoczonych znajduje się centrum kierowane przez Innes Hope Pearse i George’a Scotta Williamsona; to centrum Peckham. Jego badacze dowiedli, że u małżonków zachodzą modyfikacje biochemiczne, a także, jak się wydaje, odkryli obecność u męża pewnych hormonów jego ciężarnej żony. Równie interesujące byłoby zbadanie, a zawsze znajdzie się chętny, zaburzeń humoralnych u Czarnych udających się do Francji. Lub po prostu prześledzenie za pomocą testów zmian w ich psychice przed wyjazdem i w miesiąc po zamieszkaniu we Francji.
W tym, co zwykło się określać mianem nauk humanistycznych, tkwi dylemat. Czy powinno się zakładać istnienie typów ludzkich i opisywać ich cechy psychiczne, zwracając uwagę jedynie na niedoskonałości, czy należałoby raczej wciąż od nowa podejmować próbę zrozumienia rzeczywistości każdego konkretnego człowieka?
Kiedy czytamy, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat człowiek traci zdolność kochania i że na powrót afektywności przyjdzie mu poczekać aż do czterdziestego dziewiątego roku życia, czujemy, że ziemia usuwa nam się spod nóg. Poradzimy sobie z tym, pod warunkiem że właściwie postawimy problem, pamiętając, że wszystkie te odkrycia, wszystkie badania zmierzają do jednego: przekonać człowieka, że jest niczym, absolutnie niczym – i że raz na zawsze musi skończyć z narcystycznym wyobrażeniem, jakoby różnił się od innych „zwierząt”.
Jest w tym ni mniej, ni więcej poddanie się człowieka.
Ja w każdym razie przyjmuję z otwartymi ramionami mój narcyzm i odrzucam wzgardę tych, którzy chcieliby zredukować człowieka do mechanizmu. Jeśli niemożliwe jest prowadzenie dyskusji na płaszczyźnie filozoficznej, czyli fundamentalnej potrzeby rzeczywistości ludzkiej, zgadzam się, by przenieść ją na teren psychoanalizy, a więc „usterek”, w takim znaczeniu, jak mówi się o „usterkach” w silniku.
Czarny, który przyjeżdża do Francji, ulega przemianie, gdyż Francja jest dla niego świętością; zmienia się nie tylko dlatego, że stąd przyszli do niego Monteskiusz, Rousseau i Voltaire, lecz także dlatego, że przychodzą stąd lekarze, kierownicy, niezliczeni drobni potentaci – od starszego sierżanta „piętnaście lat na służbie” po żandarma rodem z Panissières. Jest to coś w rodzaju oczarowania na odległość, a ten, kto za tydzień wyjeżdża do metropolii tworzy wokół siebie magiczny krąg, w którym słowa Paryż, Marsylia, Sorbona, Pigalle brzmią jak zaklęcia. Wyjeżdża, a ułomność jego bytu znika, w miarę jak wyłania się sylwetka liniowca. Swoją moc, swoją przemianę odczytuje w oczach tych, którzy go odprowadzają. „Adieu madras, adieu foulard…”
Skoro odprowadziliśmy go do portu, pozwólmy mu wypłynąć na pełne morze, spotkamy się z nim później. Tymczasem powitajmy jednego z tych, którzy właśnie wrócili. „Wyokrętowany” od pierwszego momentu jest pewny siebie; odpowiada wyłącznie po francusku, na ogół nie rozumie już kreolskiego. Ilustruje to następująca popularna anegdota. Po kilku miesiącach spędzonych we Francji wieśniak wraca w rodzinne strony. Widząc jakieś narzędzie rolnicze, pyta ojca, starego chłopa, który nie da sobie w kaszę dmuchać: „Jak się nazywa to urządzenie?”. W odpowiedzi ojciec upuszcza mu je na stopy i amnezja znika. Osobliwa terapia.
Oto więc nowo przybyły. Nie rozumie już miejscowej gwary, opowiada o operze, którą widział najpewniej jedynie z daleka, a przede wszystkim przyjmuje krytyczną postawę wobec rodaków. Na najdrobniejsze zdarzenia reaguje inaczej niż inni. Jest tym, który wie. Wyróżnia się sposobem mówienia. W parku la Savane, gdzie spotykają się młodzi ludzie z Fort-de-France, rozgrywa się szczególny spektakl: nowo przybyły ma głos. – Zaraz po wyjściu ze szkoły gromadzą się w la Savane. Zdaje się, że jest o niej jakiś wiersz. Wyobraźcie sobie teren długi na dwieście metrów i szeroki na czterdzieści, po bokach okolony rachitycznymi tamaryndowcami, w szczycie monumentalny pomnik poległych za ojczyznę, wdzięczną swoim synom, na dole Central-Hôtel; teren wybrukowany nierówną kostką, pełen kamieni, potyka się na nich trzystu lub czterystu młodych ludzi zamkniętych w tej przestrzeni, którą przemierzają tam i z powrotem, podchodzą do siebie, obejmują się, nie, nigdy się nie obejmują, idą dalej.
– Cześć. Co u ciebie?
– OK. A u ciebie?
– OK.
I tak przez pięćdziesiąt lat. Tak, to miasto jest rozpaczliwie beznadziejne. To życie również.
Spotykają się i rozmawiają. A jeśli nowo przybyły dostaje natychmiast głos, to dlatego, że już na niego czekają. Najpierw ocenią formę: wychwycą najmniejsze potknięcie, prześwietlą je i w niespełna czterdzieści osiem godzin całe Fort-de-France będzie o nim wiedzieć. Temu, kto się wywyższa, nie wybacza się uchybień. Jeśli, na przykład, powie: „Nie dane mi było zobaczyć we Francji żandarmów na koniach”, jest stracony. Nie ma innego wyjścia, jak zrezygnować ze swojej paryskości lub zapaść się pod ziemię ze wstydu. Bowiem nic nie zostanie mu zapomniane; kiedy się ożeni, jego żona będzie wiedziała, że związała się z pewną anegdotą, również jego dzieci będą musiały się z nią zmierzyć i ją przezwyciężyć.
Skąd bierze się to spaczenie osobowości? Skąd bierze się ten nowy sposób bycia? Każdy język jest sposobem myślenia, jak twierdzą Jacques Damourette i Édouard Pichon. Fakt, że nowo przybyły Czarny posługuje się innym językiem aniżeli wspólnota, w której przyszedł na świat, świadczy o rozdźwięku, pęknięciu. Profesor Diedrich Westermann pisze w The African Today and Tomorrow o poczuciu niższości odczuwanym zwłaszcza przez wykształconych Czarnych, którzy bezustannie usiłują nad nim zapanować. Sposoby, jakich się imają, dodaje, są zazwyczaj naiwne: „Noszenie europejskich ubrań czy najmodniejszych ciuchów, używanie tych samych przedmiotów co Europejczycy, naśladowanie ich form grzecznościowych, okraszanie ojczystego języka europejskimi wyrażeniami, posługiwanie się górnolotnym stylem, kiedy mówią lub piszą w języku europejskim, wszystko to ma pomóc w osiągnięciu poczucia równości wobec Europejczyków i ich sposobu życia”.
Spróbujemy pokazać, opierając się na innych opracowaniach i naszych osobistych obserwacjach, skąd bierze się charakterystyczna postawa Czarnego wobec języka europejskiego. Kolejny raz przypominamy, że wnioski, do których dojdziemy, odnoszą się do Antyli Francuskich; wiadomo jednak, że takie same zachowania występują u ludzi wszystkich skolonizowanych ras.
Spotkaliśmy i, niestety, nadal spotykamy osoby pochodzące z Dahomeju czy z Konga, które podają się za Antylczyków; spotkaliśmy i nadal spotykamy Antylczyków, którzy oburzają się, kiedy ktoś bierze ich za Senegalczyków. To dlatego, że Antylczyk jest bardziej „wyewoluowany” niż Czarny z Afryki: przez co należy rozumieć, że jest bliższy Białemu; co więcej, różnica ta istnieje nie tylko na ulicy czy bulwarze, lecz także w administracji i w wojsku. Każdemu Antylczykowi, który odbył służbę wojskową w oddziale strzelców, znana jest ta skandaliczna sytuacja: z jednej strony Europejczycy i Antyle Francuskie, z drugiej strzelcy. Przypomina nam to, jak pewnego dnia, w czasie akcji trzeba było zniszczyć gniazdo karabinów maszynowych. Trzykrotnie posłani Senegalczycy zostali za każdym razem odparci. Wówczas jeden z nich spytał, dlaczego nie pójdą tam tubabi7. W takich momentach człowiek traci pewność, kim jest, tubabem czy autochtonem. A jednak wielu Antylczykom ta sytuacja nie wydaje się skandaliczna, przeciwnie, uważają ją za całkiem normalną. Tylko tego brakowało, żeby brano nas za Murzynów! Europejczycy gardzą strzelcami i to Antylczyk jest niekwestionowanym panem, którzy zawiaduje całą tą murzyńską zgrają. Przytoczę tu skrajny przykład, zresztą dosyć zabawny; rozmawiałem ostatnio z pewnym Martynikaninem, który powiedział mi wzburzony, że niektórzy Gwadelupczycy podszywają się pod nas. Na szczęście, dodał, wychodzi to szybko na jaw, dlatego że są o wiele bardziej dzicy niż my; i znowu, należy to rozumieć: bardziej oddaleni od Białych. Mówi się, że Czarny lubi paplaninę (co do mnie, słowo „paplanina” kojarzy mi się z grupą rozbawionych dzieci, głośno wykrzykujących niezrozumiałe zdania); bawiące się dzieci, przy czym zabawę można rozumieć jako formę przygotowania do życia. Czarny lubi paplaninę, stąd prosta droga do stwierdzenia: Czarny jest dzieckiem. Psychoanalitycy mają tu pole do popisu, natychmiast też pojawia się pojęcie oralności.
Jednakże powinniśmy pójść jeszcze dalej. Zagadnienie języka jest zbyt zasadnicze, byśmy mogli je w tym miejscu wyczerpująco przedstawić. Znakomite badania Jeana Piageta nauczyły nas rozróżniać stadia pojawiania się języka, z drugiej strony Gelb i Goldstein pokazali nam, że jego funkcja rozkłada się na etapy, na stopnie. W tym miejscu interesuje nas stosunek czarnego człowieka do języka francuskiego. Chcemy zrozumieć, dlaczego Antylczycy tak chętnie mówią po francusku.
Jean-Paul Sartre w swoim wstępie do Anthologie de la poésie nègre et malgache powiada, że czarny poeta zwróci się przeciwko językowi francuskiemu, ale nie jest to prawdą w odniesieniu do poetów antylskich. Zgadzamy się w tym zresztą z panem Michelem Leirisem, który niedawno napisał na temat kreolskiego: „Obecnie kreolski, język wciąż jeszcze popularny i znany mniej więcej wszystkim, którym jednak tylko niepiśmienni posługują się zamiast francuskiego, wydaje się z góry skazany na przejście do kategorii reliktu z chwilą, gdy edukacja (jakkolwiek powolny jest jej postęp, utrudniany wszędzie niewystarczającą liczbą placówek szkolnych, ubóstwem bibliotek publicznych i niejednokrotnie zbyt niskim materialnym poziomem życia) rozpowszechni się dość szeroko wśród najuboższych warstw społeczeństwa”. Autor dodaje jeszcze: „Poetom, o których mówię, w żadnym razie nie zależy na tym, by stać się »antylskimi« – w sensie prowansalskiej malowniczości – przez posługiwanie się językiem zapożyczonym, co więcej, niezależnie od jego istotnych walorów pozbawionym zewnętrznego zasięgu, lecz by potwierdzić wobec Białych, przepełnionych najgorszymi uprzedzeniami rasowymi, a których buta z każdym dniem okazuje się coraz mniej uzasadniona, własną niezależność”8.
Trzeba przyznać, że ktoś taki, jak piszący po kreolsku Gilbert Gratiant trafia się niezwykle rzadko. Dodajmy, że wartość poetycka tych produkcji pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony istnieją wybitne dzieła przetłumaczone z języków wolof czy ful, a lingwistyczne badania Cheikh Anta Diopa budzą nasze żywe zainteresowanie.
Niczego podobnego nie znajdziemy na Antylach. Językiem oficjalnym jest tam francuski; nauczyciele pilnują, by dzieci nie używały kreolskiego. Przemilczymy powody, jakie bywają podawane. Na pozór problem byłby następujący: na Antylach tak jak w Bretanii, jest dialekt i jest język francuski. Ale to nieprawda, ponieważ Bretończycy nie uważają się za gorszych od Francuzów. Bretończycy nie zostali ucywilizowani przez Białych.
Nie chcąc mnożyć elementów, ryzykujemy, że nie uda nam się określić sedna sprawy; niemniej ważne jest, by powiedzieć Czarnemu, że postawa zerwania nigdy nikogo nie uratowała; to prawda, że muszę uwolnić się od tego, kto mnie dusi, bo faktycznie nie mogę oddychać, lecz niezdrowe jest przeszczepianie na płaszczyznę fizjologiczną (mechaniczna trudność w oddychaniu) elementu psychologicznego (niemożność rozwoju).
Co to znaczy? Po prostu to: kiedy Antylczyk z tytułem magistra filozofii oświadcza, że nie przystąpił do egzaminu na agrégation, podając jako powód swój kolor skóry, mówię, że filozofia nigdy nikogo nie uratowała. Kiedy inny za wszelką cenę chce mi udowodnić, że Czarni są równie inteligentni jak Biali, mówię: także inteligencja nigdy nikogo nie uratowała, co jest prawdą, bo jeśli w imię filozofii czy inteligencji głosi się równość wszystkich ludzi, tak samo w imię filozofii i inteligencji decyduje się ich unicestwić.
Zanim przejdziemy dalej, wydaje nam się konieczne, by powiedzieć pewne rzeczy. Mówię tutaj z jednej strony o wyalienowanych (mistyfikowanych) Czarnych, a z drugiej o nie mniej wyalienowanych (mistyfikatorzy i mistyfikowani) Białych. Chociaż tylko Sartre i kardynał Verdier twierdzą, że czas najwyższy skończyć ze skandalem czarnego problemu, musimy skonstatować, że to ich postawa jest normalna. My również moglibyśmy przytoczyć mnóstwo źródeł i cytatów na dowód, że „uprzedzenie z powodu koloru skóry” jest faktycznie idiotyzmem, podłością, którą należy wyrwać z korzeniami.
Sartre tak zaczyna Czarnego Orfeusza: „Czegóż to spodziewaliście się, zdejmując knebel, który zamykał te czarne usta? Że zaczną one śpiewać wam pochwały? Myśleliście, że gdy podniosą się głowy, które nasi ojcowie siłą pochylili aż do ziemi, wyczytacie w ich oczach adorację?”9. Nie wiem, ale zapewniam, że ten, kto będzie szukał w moich oczach czegokolwiek poza nieustannym dociekaniem, straci wzrok; nie ma w nich ani wdzięczności, ani nienawiści. A jeśli zacznę krzyczeć, mój krzyk wcale nie będzie czarny. Nie, z perspektywy, którą tutaj przyjęliśmy, nie ma czarnego problemu. A gdyby nawet był, Białych obchodziłby jedynie przez przypadek. Ta historia rozgrywa się w ciemności, więc światło, które przynoszę, będzie musiało dotrzeć do jej najdalszych zakątków.
Doktor H.-L. Gordon, lekarz w szpitalu psychiatrycznym Mathare w Nairobi, w artykule dla „Presse médicale” pisze o wschodnich Afrykanach: „Wysoko zaawansowane technicznie obserwacje przeprowadzone na próbie stu mózgów normalnych autochtonów – gołym okiem i przy użyciu mikroskopu – potwierdzają, że nie występuje u nich mózg nowego typu, charakteryzujący się, jak wiadomo, komórkami w ostatnim stadium rozwoju”. I dodaje: „Ilościowo różnica ta wynosi 14,8 procent” (cytat zapożyczony u sir Alana Burnsa10).
Mówiliśmy, że Murzyn jest brakującym ogniwem między małpą a człowiekiem, białym człowiekiem, rzecz jasna; i dopiero na sto dwudziestej stronie sir Alan Burns konkluduje: „Nie możemy zatem uważać za naukowo udowodnioną teorię, według której czarny człowiek stoi niżej w rozwoju aniżeli biały lub pochodzi od innego przodka”. Dorzućmy, że z łatwością moglibyśmy wykazać absurdalność twierdzeń takich jak to: „Według Pisma rozdział ras białych i czarnych będzie trwał w niebie, jako i na ziemi, a tubylcy, którzy wejdą do Królestwa Niebieskiego, zostaną oddzieleni i skierowani do specjalnych mieszkań Ojca, o których wspomina Nowy Testament”. Albo: „Jesteśmy narodem wybranym, popatrz na odcień naszej skóry, inni są czarni lub żółci z powodu ich grzechów”.
Jak widać, powołując się na człowieczeństwo, poczucie godności, miłość, miłosierdzie, łatwo moglibyśmy udowodnić czy skłonić do przyznania, że Czarny jest równy Białemu. Nasz cel jest jednak zupełnie inny: chcemy pomóc Czarnemu wyzwolić się z całego arsenału kompleksów wyrosłych na gruncie sytuacji kolonialnej. Pan Achille, profesor w Lycée du Parc w Lyonie, w swoim wykładzie podzielił się osobistą historią. Jest to powszechnie znana historia. Niewielu Czarnych, którzy mieszkają we Francji, jej nie przeżyło. Jako katolik wybrał się na studencką pielgrzymkę. Ksiądz, widząc brązowego w swojej grupie, zwrócił się do niego: „Ty dlaczego opuścić wielka sawanna i przyjechać do nas?”. Tak zagadnięty, uciekinier z wielkiej sawanny udzielił bardzo grzecznej odpowiedzi i to nie on poczuł się zażenowany. Nieporozumienie wywołało śmiech, po czym pielgrzymka ruszyła w dalszą drogę. Lecz jeśli zastanowimy się przez chwilę, zobaczymy, że fakt, iż ksiądz mówił łamaną francuszczyzną, prowadzi do różnych spostrzeżeń:
1. „Znam Czarnych; trzeba zwracać się do nich łagodnie, mówić o ich kraju; trzeba umieć z nimi rozmawiać, o to chodzi. Niech pan zobaczy…”. Wcale nie przesadzamy: Biały mówiący do Murzyna zachowuje się dokładnie tak jak dorosły wobec dziecka, a więc mizdrzy się, mruczy, przymila, spieszcza. Zaobserwowaliśmy to nie raz, lecz setki razy, a nasze obserwacje nie dotyczyły Białych tej czy innej kategorii; dbając o podstawowy obiektywizm, postanowiliśmy przebadać to zjawisko u lekarzy, funkcjonariuszy policji, właścicieli firm w miejscu pracy. Ktoś mógłby powiedzieć, zapominając o naszym celu, że powinniśmy skierować uwagę gdzie indziej, że są Biali, którzy nie mieszczą się w tym opisie.
Odpowiemy na to, że przedmiotem naszej krytyki są mistyfikowani i mistyfikatorzy, wyalienowani, i że nawet jeśli zdarzają się Biali o zdrowym stosunku do Czarnych, to właśnie takie przypadki pominiemy. Przecież jeśli wątroba mojego pacjenta funkcjonuje jak należy, nie znaczy to, że nerki są zdrowe. Uznawszy, że wątroba jest w normie, zostawię ją, co jest normalne, i zajmę się nerkami; w tym przypadku to nerki są chore. Co oznacza, że obok ludzi normalnych, którzy według ludzkiej psychologii zachowują się zdrowo, są też ludzie zachowujący się – według psychologii nieludzkiej – patologicznie. Tak się składa, że istnienie ludzi tego gatunku doprowadziło do wielu zjawisk, do których zaniku chcemy przyczynić się tą pracą.
Takie zwracanie się do Murzynów to wychodzenie im naprzeciw, ośmielanie ich, to ułatwianie im zrozumienia nas, dodawanie odwagi…
Wiedzą o tym lekarze w przychodniach. Do dwudziestu europejskich chorych powiedzą: „Proszę usiąść… Z czym Pan przychodzi?… Co Panu dolega?…”. Zjawia się Murzyn czy Arab: „Siadaj, chłopie… Co się dzieje?… Gdzie cię boli?”. A czasami nawet: „Ty, co ci jest?”.
2. Zwracanie się w łamanym języku do Murzyna obraża go, bo oznacza, że to on mówi łamanym językiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie ma w tym intencji, zamiaru obrażenia. Zgoda, ale właśnie brak intencji, bezceremonialność, nonszalancja, ta łatwość, z jaką się go klasyfikuje, zamyka, prymitywizuje, od-cywilizowuje, jest obraźliwa.
Ten, kto zwraca się w łamanym języku do kolorowego czy Araba i nie widzi w tym nic niestosownego, uchybiającego, zapewne nigdy się nad tym nie zastanawiał. Osobiście, niejednokrotnie czuliśmy, w którym momencie rozmowy z pacjentem posuwamy się za daleko…
W obecności starej, siedemdziesięciotrzyletniej wieśniaczki, upośledzonej umysłowo i z postępującą demencją, czuję nagle, że tracę wrażliwość. Fakt, że dostosowuję mój język do demencji, do upośledzenia umysłowego, że „pochylam się” nad tą nieszczęsną staruszką, że zniżam się do jej poziomu, by postawić diagnozę, jest widomym znakiem poddania się w moich relacjach z ludźmi.
Ktoś powie, że jestem idealistą. Ależ nie, to inni zachowują się podle. Osobiście zawsze zwracam się do Arabów w poprawnej francuszczyźnie i jak dotąd zawsze byłem zrozumiany. Odpowiadają mi, jak potrafią, ale ja odrzucam jakąkolwiek formę paternalizmu.
– Witaj, przyjacielu! Co boli? No, zobaczmy. Brzuch? Serce?
…Z lekkim akcentem, który chorzy w szpitalach znają aż za dobrze.
Jeśli odpowiadają mniej więcej w ten sam sposób, mamy czyste sumienie. „Widzi pan, miałem rację. Oni już tacy są”.
W przeciwnym wypadku trzeba schować swoje nibynóżki i zachować się jak mężczyzna. Cała konstrukcja się wali. Czarny, który mówi: „Nie jestem pańskim przyjacielem, panie doktorze…”. Kubeł zimnej wody.
Ale musimy zejść jeszcze niżej. Jesteś w kawiarni, w Rouen lub w Strasburgu, zauważył cię, niestety, stary pijaczyna. Natychmiast dosiada się do twojego stolika: „Ty Afryka, tak? Dakar, Rufisque, burdele, kobiety, knajpy, mango, banany…”. Wstajesz i odchodzisz; na pożegnanie obrzuca cię gradem obelg: „Ty brudasie, w buszu nie rżnąłeś takiego ważniaka, czarnuchu jeden!”.
Pan Mannoni opisał zjawisko, które nazwał kompleksem Prospera. Wrócimy do jego odkryć, gdyż pozwolą nam zrozumieć psychologię kolonializmu. Jednak już teraz możemy stwierdzić:
Mówienie łamanym językiem wyraża ideę: „Masz zostać tam, gdzie jesteś”.
Spotykam Niemca czy Rosjanina mówiącego słabo po francusku. Za pomocą gestów staram się udzielić mu informacji, o którą prosił, ale robiąc to, nie zapominam, że posiada własny język, kulturę i że w swoim kraju jest, być może, adwokatem lub inżynierem. W każdym razie jest obcy w mojej społeczności i jego normy muszą różnić się od naszych.
Z Czarnym jest zupełnie inaczej. On nie posiada kultury, cywilizacji ani „długiej przeszłości historycznej”.