Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rozliczenie z ostatnim 30-leciem naszej historii. Janusz Anderman powraca!
Dzień po katastrofie smoleńskiej przed Pałacem Prezydenckim zbierają się tłumy. Dziennikarz francuskiego tygodnika, z pochodzenia Polak, przyjeżdża do Warszawy, by opisać protesty, które ogarnęły miasto. W przeszłości był dziennikarzem radiowym. Za przynależność do antysocjalistycznej organizacji studenckiej został internowany i trafił na Białołękę. Teraz, po latach, z okna hotelu obserwuje wydarzenia i przeżywa déjà vu. Demony z przeszłości powróciły.
Nowa powieść Andermana to mieszanka wybuchowa, a jej najważniejsze składniki to świetny słuch i rytm, wyczulenie na wszelkie fałsze obecne w społecznym dyskursie i ostrze ironii. W Czarnym sercuceniony prozaik bezwzględnie i szczerze opowiada o swoim pokoleniu, uwikłanym w traumatyczną , zagmatwaną historię i jak zwykle nie pozwala zapomnieć o czarnej stronie naszej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Źwirki i Wigurki ― odezwał się nagle taksówkarz, ale on nie zareagował; jak miał zareagować? I po co?
Obserwował w lusterku wstecznym twarz taksówkarza, bo od początku mu się wydawało, że skądś go zna. Że musi go znać. Usiłował tę nalaną twarz złożyć w całość, ale to się nie udawało; lusterko nie obejmowało jej naraz, tylko bawiło się fragmentami, rozsypywało ją w cząstki; raz widział czoło, a nad nim pasek siwych włosów, raz nos i kawałek policzka, raz wykrzywione usta; nie wiadomo, czy w złości, czy w uśmiechu, bo taksówkarz układał wargi tak, jakby wysysał spomiędzy zębów włókno kiełbasy; raz wąsy, opadające; gdzieś tę mordę widziałem, skupiał się na ruchliwych elementach w lusterku, tylko gdzie? I kiedy?
― Mówię bardziej żartobliwie, do rymu, że Źwirki i że Wigurki się ona nazywa, ta ulica, aleja bardziej nawet. Lotnicy oni byli i też się równo zjebali samolotem, tylko że dawno, jeszcze przed wojną gdzieś; pierdolnęli i pa, koteczku, nie było co zbierać, bo gdzie, jak… A prawidłowo będzie Żwirki i Wigury, jakby się ktoś pytał, znaczy chciał poznać, ten.
On nie odezwał się; co miał powiedzieć? Odwrócił głowę; Warszawa, widziana przez boczną szybę taksówki, miała trudno uchwytne kontury, była mało konkretna, rozmazana jak jego wspomnienia o tym mieście.
― I długo potrzeba było czekać? ― mówił taksówkarz. ― Prawo serii zadziałało i masz pan, samolot z prezydentem się rozpierdzielił. Ale u Ruskich to miało miejsce. Może jemu, pilotowi, paliwka zabrakło? Albo coś odpadło od silnika? Mogło i tak być. Ruska maszyna, rzecz niepewna. Marki tu on, samolot. Tu od Tuły, takie miasto tam, u nich, gdzieś. Dawniej samowary wyrabiali, w tej Tule, z blachy miedziannej, a potem się na samoloty przerzucili, oni, tam. To gdzie oni porządnie samolot z blachy wyklepią. Temi młotkami. Ni chuja nie wyklepią porządnie, jak potrzeba. No to te ich stalowe ptaki, jak ja mówię, spadają raczej stadami. I teraz popadło na naszego prezydenta, na delegację całą, na załogę, na personel pokładowy… ― Zamyślił się; nie był pewny, czy kogoś nie pominął. ― Ale ty z tego coś możesz kumać, Angolu jebany jakiś?
Taksówkarz wziął go za Anglika, bo na lotnisku, w hali przylotów, rozmawiali po angielsku.
― Du ju łont taksi tu tałn? ― zapytał go wtedy taksówkarz i dla pewności ujął w dłonie uchwyty dwóch toreb podróżnych; on w tym czasie przekładał przez głowę pasek torby do laptopa, by nie zsunęła się z ramienia. Domyślił się, o co temu mężczyźnie w wyszmelcowanej kusej kurtce ze skóry chodzi, i potwierdził, że jes, że chce taksówkę. I taksówkarz ruszył szybkim krokiem, ciągnąc za sobą torby na kółkach; może się obawiał, że on się rozmyśli.
A potem wjechali na plac i on się zdziwił, gdy za szybą mignęła blaszana tabliczka z nazwą: plac Piłsudskiego; kątem oka zauważył jeszcze kilku żołnierzy, jak kanciastym krokiem maszerowali przez środek placu w kierunku tych, którzy tkwili pod Pomnikiem Nieznanego Żołnierza i kiwali się na zesztywniałych nogach, ulegając chaotycznym podmuchom wiatru; przez zakręcone szyby taksówki nie dochodził grzechot niosących ich podkutych butów, więc przesuwali się w ciszy przez mokrą połać placu jak po powierzchni jeziora.
― Hał macz? ― zapytał, gdy taksówkarz zatrzymał się przed wejściem do hotelu; spod zadaszenia wyskoczył czujny portier w generalskim uniformie i ustawił się przy bagażniku taksówki, i ukrył w dłoni żarzący się niedopałek tak sprytnie, że rękaw wchłaniał do wnętrza smużkę dymu; żal mu było papierosa i chciał się jeszcze raz przy sposobności sztachnąć.
― Dwie stówki ― powiedział taksówkarz. ― Tu tałzend, tu handzed znaczy, chciałem powiedzieć, złotichs ― poprawił się i czujnie spojrzał mu w oczy, wykorzystując lusterko wsteczne.
― Ile?! ― zawołał po polsku. ― Dwie stówki? Wie pan, ile to euro? Ocipiał pan?
― Dwie stówki ― potwierdził spokojnie taksówkarz, bez trudu przechodząc na język polski. ― Taka taryfa, co zrobisz, taksa taka, taryfa, odgórnie ustalona, w centrali. Ja się w to nie zagłąbiam…
― Nie zapłacę tyle ― powiedział bez przekonania.
― Aaaaaaa tam… ― odpowiedział pogodnie taksówkarz. ― Każdy jeden tak mówi, jak przyjdzie co do czego, płacić, znakiem tego. Jak te dzieci jakieś małe wszyscy. Nie zapłacą i nie zapłacą…
― Bo tyle nie zapłacę! Co to za cena, do kurwy nędzy? Skąd taka cena, z sufitu?
― Takie czasy nadeszły obecnie ― wytłumaczył taksówkarz. ― Wiadomo, co będzie? Jak już samoloty z prezydentami spadają? To wiadomo, do czego jeszcze może dojść? Człowiek nie jest pewny ani tego dnia, ani tej godziny przysłowiowej. Z tego wojna może być albo coś gorsze bardziej…
― Dwieście to za dużo. A na liczniku co? W ogóle pan licznika nie włączył.
― A na co mnie ten licznik, jak ja z Okęcia do miasta w kółko śmigam. Bez licznika się pamięta, co do grosza. Będzie dwieście, będzie bagaż. Nie będzie dwieście, nie wydam bagażu. Co tu daleko szukać. Japończyka miałem, ze dwie godziny temu będzie. Nie zapłacę, krzyczał po japońsku, nie zapłacę, i co? Jeszcze mnie dziękował potem i napiwek dał. Pewnie bagaż cenny, japoński.
On wyjął portfel, a z niego tu banknoty po dwadzieścia euro.
― Nie zdążyłem wymienić ― powiedział.
― Się wymieni, niech będę stratny na kursie ― odpowiedział taksówkarz i odchylił osłonę przeciwsłoneczną, i wsunął banknoty w plastikową kieszonkę. ― Noł problem. Tu jest Europa. ― Schylił się i pociągnął niewidzialną wajchę, i klapa bagażnika poszła w górę. Portier w mundurze rumuńskiego generała pstryknął petem w gąszcz płożącej się rośliny, która wylewała się z betonowej donicy, wystawił obie torby i wysunął z nich uchwyty.
On wysiadł, ale jeszcze nie zamykał drzwi.
― Ja pana skądś znam ― powiedział. ― Musieliśmy się gdzieś spotkać.
― Każdy się kiedyś z kimś spotkał. Przynajmniej raz w życiu. Taka jest prawidłowość naukowa. Wszyscy ludzie świata to jedna wielka rodzina ludzka ― odpowiedział taksówkarz. ― Wszyscy…
Potem on szedł w stronę recepcji; za kontuarem stała dziewczyna o przeźroczystej twarzy. Rumuński generał ciągnął za nim torby; kółka zostawiały za sobą na posadzce mokre ślady jak po dziecięcej kolejce wąskotorowej.
Tu, po prawej stronie, na końcu, był za peerelu sklep walutowy. Się miało dolary, się miało whisky, pomyślał.
― Bonżur ― odruchowo powiedział do recepcjonistki i zauważył na jej policzkach dwie czarne pręgi, biegnące od oczu do kącików ust. Podał jej paszport.
― Bonżur ― odpowiedziała. I otworzyła książeczkę, i pochyliła się, i nagle na jasną kartkę kapnęła czarna łza.
― Coś się stało? ― zapytał. ― Dlaczego pani płacze?
― Przepraszam ― powiedziała szybko po francusku i z czułością przyłożyła do czarnego punkcika papierową chusteczkę. Gdy ją odjęła, stygmatu już nie było. ― My tu płaczemy z powodu nieszczęścia. Rozbił się samolot rządowy i teraz nie wiemy, czego się trzymać… Wszyscy zginęli, jeden moment wystarczył. Niechby dziesięciu… Niechby piętnastu nawet, proszę pana… Ale wszyscy? Z prezydentem na samym czele?… No nie… W telewizji mówią, że to pierwszy przypadek w historii. A ludzie mówią, że to niemożliwe, żeby sam z siebie spadł. Że samoloty z prezydentami nie mają najmniejszego prawa spadać i dlatego nie spadają. A nasz wziął i spadł… ― Nagle drgnęły jej ramiona, jakby przeszył ją szloch. Wystukała coś na klawiaturze komputera i podała mu kartę magnetyczną.
― Pokój pięćset pięć ― powiedziała. ― Piąte piętro. Nie miał prawa spaść. A spadł. I żyj tu teraz, człowieku…
Generał pociągnął przed nim do windy torby podróżne. Jeszcze teraz z rękawa jego generalskiego munduru wysnuwała się ledwo widzialna wstążeczka dymu.
Stał przed szerokim oknem; wcześniej rozsunął firanki; i patrzył na rozłożysty plac w dole. Z głębi przedpokoju słychać było szum jak z rozregulowanego radia; to woda lała się do wanny.
Odwrócił się od nieznanego z tej perspektywy widoku i wszedł do łazienki. Spojrzał w lustro i przejechał dłonią po zmęczonej twarzy.
Miał pięćdziesiąt lat. Był francuskim dziennikarzem. Wszystko się zgadzało, ale nie do końca.
Miał pięćdziesiąt lat. Był francuskim dziennikarzem, ale jeszcze dwadzieścia lat temu był polskim dziennikarzem, który pracował w radiu. Bardzo dawno, a wtedy ten obcy plac u stóp hotelu wyglądał zupełnie inaczej, był rozpoznawalny i oswojony.
Francuski tygodnik kulturalny, z którym współpracował, wysłał go do Polski. Szefowie wiedzieli, że ma polskie pochodzenie i doskonale zna język. Chcieli mieć cykl reportaży; literackich reportaży, powiedzieli, poleć trochę tym waszym Kapuścińskim. Z Warszawy, gdzieś z Wajdą w tle. Z Gdańska, najlepiej coś z Wałęsą w tle. Z Krakowa, i żeby się tam zmieściła Szymborska w tle. Miał zarezerwowane hotele i bilet na samolot. Wylądował na Okęciu jedenastego kwietnia. Dzień wcześniej rozbił się we mgle samolot, po omacku podchodzący do lądowania na prymitywnym lotnisku pod Smoleńskiem. Zginęli prezydent i były, nie uznawany przez żadne państwo na świecie, emigracyjny prezydent z Londynu. Później ulica mówiła, że to pewnie jakiś symbol. Właściwie na bank symbol, znak. Ze Smoleńska, gdyby nie katastrofa, uczestnicy lotu odjechaliby do Katynia, by uczcić rocznicę wymordowania przez NKWD polskich oficerów, jeńców wojennych Stalina. Ulica mówiła, że to też bardzo wymowny symbol, znak, znakiem tego. Z biegiem godzin wszystko stawało się coraz bardziej symboliczne, boleśnie symboliczne, i mało kto zastanawiał się nad tym, że ten samolot próbował lądować, bo musiał wylądować. Innym samolotem, któremu cudem udało się usiąść wcześniej, przylecieli dziennikarze i ekipa filmowa. Wizyta w Katyniu miała zapoczątkować kampanię przed wyborami prezydenckimi, które planowane były na jesień. Gdyby prezydent rozpoczął ją nad dołami, do których wrzucono trupy polskich oficerów, także miałoby to rangę symbolu, znaku. Więc samolot musiał wylądować za wszelką cenę. Gdyby odleciał na lotnisko zapasowe, delegacja nie dojechałaby na czas do Katynia i prezydent znów by się ośmieszył. To się zdarzało wcześniej, ale tym razem nie mogło się zdarzyć, tym bardziej że na reelekcję miał nikłą szansę. Piloci zaryzykowali, choć w tych warunkach nie wolno im było nawet myśleć o lądowaniu. Dlaczego zaryzykowali? Z własnej woli? ― pytała ulica. ― No nie ― odpowiadała sama sobie. Musieli dostać taki rozkaz, wiadomo. Jak to we wojsku, nie podskoczysz.
Ale tak mówiła tylko część ulicy. Inna część mówiła co innego. I on miał się teraz tym zająć. Pierwotny plan był już nieaktualny. Wałęsa? ― usłyszał przez telefon z redakcji. A na cholerę nam teraz Wałęsa. Przecież Wałęsa żyje, to nam nie ucieknie. Katastrofą się zajmij, ładnie o tym napisz. Garść informacji o tej Warszawie dorzuć, żeby był koloryt lokalny, wiesz. Czytelnik musi się dowiedzieć, co tam w tej Warszawie jest. Jakieś zabytki; muszą być jakieś zabytki czy coś. Budowle może jakieś, te rzeczy.