Czarnoksiężnik z Thyholm - Marcin Rusnak - ebook + audiobook

Czarnoksiężnik z Thyholm ebook

Marcin Rusnak

4,4

Opis

Diabły z Saints powracają!

Alan i Zack to już nie para wystraszonych szczeniaków, lecz doświadczeni łowcy potworów. Problem w tym, że w ich przypadku to wcale nie oznacza łatwego i bezpiecznego zarobku, a tylko jeszcze większe kłopoty. Szczególnie, że Alan nie spocznie, póki nie pozna tajemnicy Żmii, ta zaś okazuje się pilnie strzeżonym sekretem.

W poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania bracia między innymi włamują się do domu najsławniejszego żyjącego czarnoksiężnika, wchodzą w drogę religijnej sekcie, a także pakują się w sam środek wojennej zawieruchy. Wszystko to wśród huku wystrzałów, gorączkowo szeptanych zaklęć i ryku potworów rodem z najgorszych koszmarów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (40 ocen)
24
9
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
slawko1740

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Shellmovsky

Dobrze spędzony czas

Ciekawe polaczenie postapo, weirdwest i horroru. Czekam na kolejny tom!
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

dobra kontynuacja. czekam na ciąg dalszy
00
Zawodnik

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie klimatyczne połączenie fantasy, westernu i horroru!
00
Zhang

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejny bardzo dobry tom. Mam nadzieję, że autor opublikuje kolejny tom. Jedna uwaga, ta książka zasługuje na lepszego lektora.
00

Popularność




Moim rodzicom

CZARNOKSIĘŻNIK Z THYHOLM

1

Heksameron pustych dróg, 40 rok po Upadku Republiki

W domu Nessów panował duszący zapach śmierci. Smród lepił się do języka, zatykał nos, wżerał się w każdą powierzchnię na podobieństwo grzyba. Powietrze stało nieruchomo – okna zasłonięto firanami ciężkimi od kurzu i pajęczyn, od zewnątrz zabitodeskami.

Zack otarł czoło wierzchem dłoni, w której ściskał rewolwer. Skierował światło latarki w głąb pokoju. Karbidówka rzeźbiła w mroku kontury sprzętów, budziła cienie do życia. Jak dotąd nie wydobyła z ciemności niczego szczególnego, ale chłopak dobrze wiedział, że puste domy same z siebie tak niecuchną.

Coś tubyło.

Wsunął się do pomieszczenia i oparł plecami o ścianę. Rozejrzał się czujnie. Duży stół, kilka krzeseł. Szklane odłamki skrzyły się wokół wywróconej witryny. Na ścianie wisiały dwa przekrzywione obrazy olejne, pociemniałe ze starości. W długim, miękkim włosiu dywanu gdzieniegdzie pobłyskiwały srebrne sztućce. Poskręcany czerwony obrus przypominał wnętrzności rozwleczone przez całą długość pomieszczenia i zmatowiałe odkurzu.

Pusto, pomyślał chłopak. Po raz kolejny otarł czoło. W domu nie było przesadnie ciepło, więc winny musiał być najnowszy wymysł Alana: kurta i spodnie z grubej skóry z gęsto naszytymi stalowymi płytkami. Zack pocił się w tym pancerzu jak słonina nasłońcu.

Wrócił na korytarz i poszedł dalej. Deski pod stopami poskrzypywały, światło karbidówki płynęło po ścianach, szarpiąc się z mrokiem o każdą wnękę, kąt, zakamarek. Z zewnątrz dom Nessów wydawał się niedużą elegancką posiadłością, w istocie jednak był labiryntem pokoi i pokoików, garderób, korytarzy zwyczajnych i serwisowych, jak również pojawiających się znienacka nisz, w których czaić się mogło dosłownie wszystko, od donicy z zasuszoną paprotką po szczerzącego kły żarłaka. Zack sprawdził już większość parteru i nie znalazł nic niepokojącego, ale wciąż czekały na niego piwnica, piętro orazstrych.

Zajrzał do ostatniego pomieszczenia na parterze – salonu, jak można było wnioskować na podstawie obecności połamanego stolika kawowego, rozprutej sofy i zdemolowanego pianina. Tam znalazł to, czego szukał: ludzkie szczątki. Upewnił się, że nigdzie w pokoju nie czai się wygłodniała bestia, i podszedł bliżej. Ogryzione do czysta kości walały się po podłodze. Kiedy Zack pochylił się nad nimi z latarką, dostrzegł wyraźne ślady ostrych, trójkątnychzębów.

– W porządku – mruknął. – Głupio by było pocić się w tym cholerstwie za marnądyszkę.

Dziesięć aurenów – tyle obiecał im Noel Ness za zbadanie owianej złą sławą posiadłości wujostwa i udowodnienie, że w każdej chwili można tam wkroczyć z ekipą remontową, by przywrócić rezydencji niegdysiejszy splendor. Dziesięć aurenów, jeśli dom okaże się pusty. W przypadku gdyby zgodnie z plotkami krążącymi po okolicy faktycznie żyło tam coś zagrażającego ludziom, zadanie Zacka miało się zmienić z eksploracji w eksterminację, a stawka skoczyłaby wówczas do stu aurenów. Wyglądało na to, że dom pusty nie był, a tajemnicze odgłosy, które czasem słyszano w sąsiedztwie, to coś więcej niż tylko trzask rozsychających siędesek.

Zack ruszył na piętro. Kolejne truchło znalazł na schodach. Prawdopodobnie to ono było źródłem odoru: gdzieniegdzie na kościach pozostały psujące się resztki mięsa, a spływający po stopniach dywanik znaczyły brunatne plamy. Chłopak omiótł światłem karbidówki przestrzeń wokół i dopiero potem przyjrzał się trupowi. Pęknięta czaszka. Przetrącone kręgi. Na kościach kolejne ślady trójkątnych zębów. Na żebrach dwie głębokie bruzdy, najpewniej po ostrychpazurach.

Nieco wyżej Zack dostrzegł na stopniach kilka smoliście czarnych, ślimakowatych kształtów. Dotknął jednego z nich, wziął go w palce, rozłamał, ostrożnie powąchał. Wysuszone odchody były pozbawione zapachu i przypominały gigantycznej wielkości nietoperze guano. To, do pary z trójkątnymi zębami, pazurami i siłą wystarczającą do złamania kręgosłupa, dawało…

– Pętlak – mruknął Zack, wycierając dłoń o spodnie. – Kurwa.

Podniósł się. Mocniej podkręcił płomień, palec wskazujący oparł na kabłąku spustowym. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Jeśli w domu Nessów kryła się tylko jedna bestia, miał z nią jakie takie szanse, szczególnie jeśli niedawno jadła i była teraz ospała i ociężała. Jeśli jednak czekało ich tu więcej… samotne starcie z parą pętlaków miało tyle samo sensu, ile próba zatrzymania pistoletowej kuli kawałkiem tektury. Gdyby był tu Alan, to co innego, ale rada miasta uparła się, że jeden z Cobsonów ma zostać na zewnątrz, na wypadek gdyby w posiadłości Nessów faktycznie żyło coś niebezpiecznego – jakiś stwór, którego niespodziewana wizyta młodych łowców tylko rozjuszy i wypłoszy na zewnątrz, między bezbronnych mieszkańców GreenRiver.

– Pieprzę to – mruknął Zack, ruszając w góręschodów.

Green River nie liczyło sobie nawet siedmiu tysięcy dusz, ale mogło się pochwalić radą miasta, radami poszczególnych osiedli, szeryfem z kilkunastoosobowym gronem zastępców, a nawet sporym oddziałem milicji obywatelskiej. Nie należało do miejsc, gdzie ludzie znikają bez śladu i nikt się nimi nie interesuje. Zack podejrzewał, że gdyby w domu Nessów urzędowała para pętlaków, bestie musiałyby regularnie polować na sporym obszarze i ktoś by cośzauważył.

Oczywiście mógł sięmylić.

Na pierwszą pętlę trafił w dawnym pokoju dziecięcym. Rozpięta nad przewróconą kołyską na sieci z niemal niewidocznej pajęczyny przypominała włochaty sznur upaćkany kleksami smoły. Miała ponad trzy stopyśrednicy.

Dorosły, pomyślał Zackniechętnie.

Schował rewolwer do kabury, zza pasa wyciągnął nóż. Zaczął ciąć pętlę. Z początku szło mu ciężko, ale ostrze w końcu przebiło wierzchnią warstwę i z rozcięcia popłynęła lepka żywiczna maź. Dalej było już łatwiej, kolejne włókna szybko się poddawały. W końcu sznur pękł, a na podłogę wyciekła śluzowata masa. Pętla zwisała z nici jak wylinka jakiegoś kosmategowęża.

Zack starł pot z oczu. Było mu cholernie gorąco, a ciało pod skórzanym pancerzem swędziało go coraz bardziej. Nóż wytarł i schował do pochwy, sięgnął porewolwer.

– Kurwa mać – zaklął, stanąwszy w progu następnegopokoju.

Duża sypialnia musiała szczególnie przypaść do gustu bestii, która rozgościła się w posiadłości Nessów. Ludzkie i zwierzęce kości walały się pośród pierza z rozszarpanej pościeli i zasuszonych odchodów. Wysoko nad połamanym łóżkiem wisiała włochata pętla, a kolejna kryła się w szerokiej szafietrzydrzwiowej.

Cały ten dom powinno się puścić z dymem, pomyślał chłopak. Tak byłoby najbezpieczniej. Pogrzebać pętlaka pod stertą płonącego drewna, a następnie postawić na cennej działce zupełnie nowydom.

Uśmiechnął się krzywo, gdy wyobraził sobie, jaką minę miałby Noel Ness, usłyszawszy podobnypomysł.

Przecinanie kolejnych pętli nie miało sensu, kosztowałoby za dużo czasu i sił. Zamiast tego Zack podsunął łóżko pod szafę, potem zamknął drzwi do pokoju. To musiałowystarczyć.

Dalej czekał kolejny pokój i jeszcze jeden trup. Tym razem był to pies, świeży, rozczłonkowany i potwornie cuchnący. Pod sufitem wisiała następna pętla – zbyt wysoko, by dało się jej dosięgnąć bez drabiny albo wyjątkowo wysokiego stołka. Drzwi do tego pokoju Zack również zamknął za sobą. Na piętrze zostały mu jeszcze dwa pomieszczenia, a oprócz nich strych ipiwnica.

To zawsze jest strych, pomyślał ponuro. Strych albo właśnie piwnica. Czemu te cholerne potwory nigdy nie zmajstrują sobie legowiska pod kuchennym stołem albo na środkusalonu?

Zamierzał zrobić kolejny krok, gdy gdzieś za jego plecami zatrzeszczała deska. Odwrócił się błyskawicznie, celując w mrok lufą Urizena. Światło karbidówki zamigotało, cienie zatańczyły na ścianach. Korytarz wydawał się pusty, cuchnące powietrze stało jak niewzruszona wodna tafla. Chłopak obserwował cienie, nasłuchiwał. Czekał. Pojedyncza kropla potu spłynęła mu po skroni, po policzku, wreszcie po brodzie. Nie odważył się jejotrzeć.

Żadnegoruchu.

To tylko trzeszcząca deska, pomyślał. To się przecież zdarza w takichdomach.

Wtedy zza zamkniętych drzwi do pokoju z psim truchłem dobiegł go odgłos przypominający trzask mokrego bicza. Zack zareagował natychmiast: przygarbił się nieznacznie, skręcił tułów i strzelił dwa razy z biodra. Celował na słuch, przez cienkie drewno. Za wolno – gdy otworzył drzwi kopnięciem, w blasku karbidówki dostrzegł tylko podrygującą pętlę, nicwięcej.

– Szlag – mruknął.

Wcześniej łudził się, że znajdzie pętlaka nażartego i zmożonego snem, otulonego kokonem skórzastych skrzydeł, zwisającego do góry nogami z jakiejś belki. Teraz nie było już o tym mowy. Zaczęły się łowy, a w ciemnym domu pełnym tych przeklętych pętli podział na myśliwego i zwierzynę stawał się kwestią niebezpiecznieumowną.

Zack przeszedł w kąt pokoju i przykucnął plecami do ściany. Karbidówkę położył na podłodze, tak żeby światło padało na możliwie duży fragment pomieszczenia. Rewolweru ani na moment nie zamierzał wypuszczać z dłoni. Załadował pociski w miejsce wystrzelonych, po czym sięgnął do pasa i namacał cztery metalowe ampułki. Wybrał dwie z nich i po kolei uniósł do ust. Zębami wyciągnął miniaturowe koreczki i przełknął zawartość obu pojemniczków. Znajdujący się w pierwszym granulat z bliźnicy miał nieprzyjemny, gorzki smak, ale już nieraz ratował Zackowi życie. Druga ampułka zawierała słodki jak ulepek ekstrakt z jagód cuerre. Specyfik zaczął działać zaraz po tym, jak chłopak wcisnął metalowe naczynka z powrotem w pętelki na pasie – uderzenie gorąca przyszło nagle, jak zwykle zaskakując swoją siłą, wypełniło żyły płynnym ogniem. To przykre doznanie ustąpiło w mgnieniu oka, a Zack poczuł się lepiej. Przestał się pocić, zniknął gdzieś spinający mięśnie niepokój. Źrenice naraz zaczęły wychwytywać dość światła, by sięgnąć o dobre cztery–pięć kroków głębiej w mrok niż wcześniej. Myśli nie tyle płynęły, ile szybowały, cudownie szybkie iprecyzyjne.

– Dobra. Chodź tu, skurwielu.

Poderwał się z miejsca i wyszedł na korytarz. Pewnym krokiem zbliżył się do następnego pokoju i otworzył drzwi kopnięciem. Podążył dalej, nawet nie zaglądając do środka: pracujący na pełnych obrotach umysł podpowiadał mu, że trzask towarzyszący wtargnięciu byłby inny, gdyby w pomieszczeniu znajdowała się żywaistota.

Zostały ostatnie drzwi, częściowo uchylone, a także otwarta klapa i opuszczona drabinka prowadząca na strych. Zackowi się to nie podobało, atak w tym miejscu mógł bowiem nadejść z dwóch albo – wliczając korytarz za jego plecami – nawet trzech stron równocześnie. Zwolnił, szedł możliwie cicho, zerkając to na uchylone drzwi, to znów na ziejącą czernią dziurę w suficie. Oblizał wargi. Niepokój, stłumiony przez syrop z jagód cuerre, powoli powracał, przypominał teraz dłoń trupa gładzącą go czule po ściankachżołądka.

Zack stanął przy drabince. Wsunął stopę pod jej najniższy szczebel, a potem szarpnął w górę. W innej sytuacji musiałby pewnie pomóc sobie ręką, ale jagody cuerre nie bez powodu kosztowały małą fortunę. Koła w nienaoliwionych prowadnicach zgrzytnęły i pisnęły, a drabinka wjechała na swoje miejsce nad klapą, ta zaś schowała się w stropie z łagodnym szczęknięciemzatrzasku.

Nie musiał się już obawiać ataku z góry, zwrócił się więc twarzą do wejścia do ostatniego pokoju. Uniósł wyżej karbidówkę i pchnąłdrzwi.

Kiedyś musiał się tutaj mieścić pokój muzyczny. Pod ścianą stało małe kanciaste pianinko w obudowie ze srebrzystego drewna księżycowego klonu, w rogu przycupnęła olbrzymia harpana o fantazyjnie powyginanej ramie i dziesiątkach strun oblepionych pajęczynami. W witrynie pyszniły się flety, piszczałki i dumbasy, a na pulpicie blakły wypełnione nutami karty grubego zeszytu. Jedyna pętla wisiała tuż przydrzwiach.

Zack stwierdził z zaskoczeniem, że wcale nie jestpusta.

Potężne, czarne łapsko wystrzeliło prosto w niego. Cios padł nagle, ale zmysły wyostrzone ekstraktem z jagód cuerre zadziałały prawidłowo: Zack uchylił się, a zakrzywione szpony zagarnęły powietrze sprzed jego twarzy. Chłopak instynktownie rzucił się w tył i równocześnie strzelił zbiodra.

Pętla była już pusta, a kula zrobiła dziurę wboazerii.

Zack przywarł plecami do ściany, snop światła karbidówki kierował to na pętlę, to nadrzwi.

Na strychu rozległy się tąpnięcia, jedno za drugim, ciężkie i niezdarne, jakby krokodyl próbował biegać na tylnych łapach. Urwały się nagle; stłumione, trzeszczące mlaśnięcie sugerowało, że stwór skorzystał z którejś ze swoich pętli. Zack czekał, zasłuchany w łomotanie własnego serca i szum krwi. Ciężkie tąpnięcia się powtórzyły, tym razem na piętrze, gdzieś niedaleko. Sypialniadziecięca?

Chłopak ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Bezszelestnie pokonał prawie cały korytarz, ale gdy miał pchnąć właściwe drzwi, stanął na zdradliwej desce. Ta skrzypnęła jękliwie, a za progiem raz jeszcze rozległ się odgłos przypominający chłostanie pejczem błota. Potwór nie przeniósł się daleko: w pokoju obok coś huknęło, zaszurały roztrącane meble. Zack zaraz doskoczył do kolejnych drzwi, znalazł się blisko schodów. Kopnął z całej siły i strzelił, gdy tylko dostrzegł ruch. Ciemna przygarbiona postać zawyła rozdzierająco. Położyła po sobie olbrzymie skrzydła i wybiła się z tylnych kończyn. Zack znowu nacisnął spust. Wystrzał rozdarł powietrze, rozdźwięczał się w uszach, ale pętlak zwinął się w locie w czarne wrzeciono i z obrzydliwym mlaśnięciem zniknął w kolejnejpętli.

Załomotało na strychu, jakby ktoś przetaczał tam beczkę. Strop zatrzeszczał, spomiędzy rozeschniętych desek posypał się kurz. Zack uniósł broń i strzelił w sufit, możliwie blisko miejsca, gdzie, jak sądził, wylądowała bestia. Odłamki drewna zawirowały w powietrzu, a na górze znów rozległy się pospieszne kroki, ciężkie i niezgrabne. Urizen plunął ogniem, i jeszcze raz, i jeszcze – rozrywał deski śladem uciekającego stwora. Zack wiedział, że walka z bestią pokroju pętlaka to więcej niż kwestia kul i szponów – zazwyczaj wygrywał ten, kto potrafił zachować zimną krew. W tej chwili pętlak przyjął rolę zwierzyny zdjętej strachem, ogłupionej rozpaczliwym pragnieniemprzetrwania.

Zack wystrzelił ostatni pocisk i oprócz trzasku przebijanego drewna usłyszał ryk, potem zawodzenie. Chaotyczny rytm ciężkich tąpnięć urwał się, załamał, cielsko runęło złoskotem.

Prosto naklapę.

Metalowy zatrzask się poddał, właz otworzył się niby wygłodniała paszcza, a drabina zjechała na dół z jękiem prowadnic, ciągnąc ze sobą pętlaka, którego kończyny zakleszczyły się między szczeblami. Stwór zleciał z hukiem na podłogę, aż całe piętro zadrżało. Ze spłaszczonego, nietoperzowego pyska uszło bolesnepopiskiwanie.

Zack stwierdził, że nie ma czasu przeładowywać Urizena. Schował broń i sięgnął do drugiej kabury. Trzymał tam rewolwer marki Lentham, seryjnie produkowany kawał stali, dobrze przestrzelany i załadowany sześcioma pociskami, na których Alan wyrył yueryckie glify. Odciągnął kurek, nie odrywając wzroku od pętlaka. Mógł strzelić, ale z jakiegoś powodu zwlekał. Patrzył, jak potwór nakrywa się skrzydłami, jakby chciał się nimi odgrodzić od świata; jak chowa pod sobą szponiaste łapy. Miał w sobie coś z psa przystępującego do lizania ran. Naraz Zack zdał sobie sprawę, że właściwie szkoda mu tej brzydkiej hybrydy wielkiego nietoperza imałpy.

Wtedy potwór uniósł łeb, wyszczerzył trójkątne zębiska i wygramolił się spod drabinki. Zack strzelił, dwukrotnie, ale bestia jakby prześlizgnęła się między kulami i zamiast w tors oberwała wskrzydła.

Potem skoczyła naZacka.

Chłopak był zwinny i szybki, a nalewka jeszcze przyspieszała jego naturalne reakcje. Instynktownie przechylił się do tyłu, na wysokości krzyża poczuł barierkę schodów. Pozwolił, by własny ciężar dokończył dzieła, pociągnął go w dół. Za wolno – obszyty stalowymi blaszkami skórzany pancerz ograniczał i spowalniał ruchy. Zack poczuł szarpnięcie, ukłucie gorąca, a zaraz potem rwący ból w boku. Zrobił niepełnego kozła w powietrzu, niezdarnie wylądował w połowie schodów. Pętlak był już nad nim, przechylał się przez balustradę, zamiatając powietrze szerokimi skrzydłami i skrzecząc opętańczo. Zack natychmiast skoczył w dół, pokonując jednym susem kilka stopni. W locie odbił się kopnięciem w bok i potwór nie wyhamował – wpadł z impetem prosto w ścianę. Dom zatrząsł się cały, a w ciele pętlaka coś chrupnęło i stwór zwalił się na ziemię. Na krótko – podniósł się zaraz, obnażył zakrzywione sierpy pazurów i zwinął się do skoku. Z jego paszczy uleciał dziki, świdrujący skowyt, a zielonkawe ślepia wpiły się wprzeciwnika.

I wtedy Zack strzelił pętlakowi w brzuch. Trysnęła czarna, oleista krew, wrzask ustąpił zdziwionemu ni to prychnięciu, ni stęknięciu. Kolejny pocisk uderzył w szeroką pierś bestii i pchnął ją z powrotem na ścianę. Trzecia kula zahaczyła o łeb, rozłupała potworowi czoło. Chlusnęła posoka, pętlak zwalił się na podłogę i zaczął konwulsyjnie walić łapskami w deski. Szpony żłobiły bruzdy w drewnie, skórzaste skrzydła szurały o balustradę, między ścianami powoli cichł kwik zarzynanegozwierzęcia.

Zack stanął nad pętlakiem i strzałem w głowę skrócił jego cierpienia. Potem, trzymając się za obficie krwawiący bok, dowlókł się do drzwiwejściowych.

Zemdlał w progu, oślepiony światłemdnia.

2

Zack był w teatrze trzykrotnie. Pierwsze dwie wizyty miały miejsce dwa lata wcześniej, gdy spędzali ciągnącą się w nieskończoność zimę we Flatfields. Przedstawienia nawet mu się wtedy podobały – wciąż pamiętał kostiumy, scenografię, światła i zabawne teksty, które sprawiały, że cała sala wybuchała śmiechem. Natomiast trzecie podejście okazało się katastrofą: tak zwany teatr eksperymentalny w Hullford wystawił trzygodzinną mękę, w której brało udział tylko dwóch aktorów, ci zaś w kompletnie nijakim wnętrzu wygłaszali okrutnie długie kwestie pełne niezrozumiałych słów. Na domiar złego ktoś chyba poprzestawiał porządek scen, tak że początek usadowił się gdzieś w środku, a wszystko zaczynało się od końca. Zack wyszedł z tego przedstawienia bardziej zmęczony niż po całodniowym polowaniu napełzacza.

Kilka pierwszych dni po zajściu w domu Nessów przypominało właśnie to nieszczęsne trzecie przedstawienie: serię poszatkowanych i chaotycznie zlepionych scen, które rwały się bez ostrzeżenia jak zetlałymateriał.

Przebudzenie. Cisza. Ból w boku. W gardle sucho jak diabli, język niby zeschnięty trup pod warstwą sypkiego piachu. Potem twarz Alana. Czyjś charczący jęk. Sen.

Przebudzenie. Lśniące szpile światła wpadającego przez okno. Pościel skotłowana, nieznośnie gorąca. Cichy brzęk szklanych słoiczków i fiolek, zapach medykamentów. Potem woda w ustach, zimny, mokry okład na czole. Ulga jak pocałunek matki, jak poskręcana sierść Falstaffa nawijana na palce. Sen.

Przebudzenie. Ostre, wyraźne zapachy, których nazwy pojawiają się w głowie nieproszone. Żyworośl. Stupierza. Czerwona grąkiel. Maści, kremy, napary, proszki. Nagły powrót samoświadomości. Jestem, myśli Zack. Żyję. Będę żył. A potem spojrzenie w bok, wzrok z trudem ogniskowany na znajomym słoiczku z dużymi żółtymi tabletkami. Merytronidol. Jeszcze żyję. Ale nie wiadomo, jak długo. Zmęczony znowu osuwa się wsen.

Przebudzenie. Twarz Alana – blada, ciemne półksiężyce pod oczami, jasne wargi ułożone w niewyraźny uśmiech.

– Będzie dobrze, Zack. Wychodzisz z tego. Poczytam ci coś, chcesz? Wolisz Kronikę hrabstwa Murry Merryweathera czy Rośliny bagien i rozliczne beneficja płynące z ich aplikacji MoiryNeckelwitz?

Jednak umarłem, myśli Zack, zamykając oczy i odwracając głowę. Umarłem i jestem wpiekle.

Przebudzenie. Światło dnia. Orzeźwiająco chłodne powietrze wpada przez uchylone okno.

– Zdrowiejesz – mówi Alan. – Za kilka dni będziesz mógłwstać.

Zack spogląda na szafkę, na papierowe koperty z proszkami, na słoiczki z maściami w barwach, od których traci się apetyt.

– Przy okazji wypróbowałem na tobie kilka nowych leków – dodajebrat.

– Dzięki, że zapytałeś mnie ozdanie.

– Przecież nie pytałem – odpowiada Alan, marszczącbrwi.

Zack uśmiecha się i zostawia to bez komentarza. Zamyka oczy, tak bardzo chce mu sięspać.

– Nawiasem mówiąc – słyszy głos Alana – nie dopracowałem jeszcze dawkowania, więc mogą wystąpić drobne skutki uboczne. Kołatanie serca. Zaburzenia wzroku i słuchu. Krwawienie z odbytu. Nic, czym musiałbyś sięprzejmować.

Sen.

Przebudzenie. Wieczór. Światło świec, zapach kolacji. Gęsty rosół na mięsie, tarte buraki, tłuczone ziemniaki ze śmietaną. Słodki, lekko musującycydr.

– Jak stoimy z finansami? – pyta Zack. Kojarzy, co się wokół niego dzieje. Pokój w pensjonacie kosztuje, dobre jedzenie też. Leki pożerają forsę tak, jak dzieci pochłaniają łakocie. Dni płyną, a kuracjatrwa.

– Nie jest źle. Ness próbował się targować, ale koniec końców wypłacił całą stówę. Oprócz tego dwadzieścia aurenów dostałem od szeryfa.

– Od szeryfa? Myślałem, że pętlaki nie znajdują się na miejskim indeksie.

Miasta, które miały jako tako funkcjonujący ośrodek władzy, co kilka lat wydawały bestiariusze: indeksy zagrażających ludności stworzeń, za których zabicie przysługuje nagroda. Sumy nie były wielkie, szczególnie wziąwszy pod uwagę ryzyko, ale lepsze takie niżżadne.

– Nie – przyznaje Alan. – Ale powiedziałem, że to byłlooperghast.

– Przecież pętlak to jest looperghast. To po prostu innanazwa.

– My o tym wiemy, szeryf nie. W tutejszym indeksie nie ma pętlaka, ale przy haśle „ghast” figuruje kwota dwudziestu aurenów. Proste, nie?

– Alan, jesteś łgarz i świnia, wiesz otym?

– Wiem. Dokończ kolację i idź spać. Chcę w spokoju poczytać, a ty nic tylkogadasz.

Sen. Kurtyna. Koniecprzedstawienia.

3

Heksameron długich dni, 40 rok po Upadku Republiki

Gdy od zajścia w rezydencji Nessów minęły blisko dwa obroty, Alan wyjechał do Astorii – liczącej blisko osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy dawnego hrabstwa Murry, leżącej o sześćdziesiąt mil na zachód od Green River. Musiał uzupełnić zapasy leków, ziół i innych substancji niedostępnych w miasteczku, poza tym chciał zajrzeć doSteckelenhelma.

Boderick Steckelenhelm był jednym z trzech antykwariuszy – pozostali dwaj mieszkali w Lion’s Head i w Fort Valens – którym Alan płacił za wyszukiwanie rzadkich, trudno dostępnych książek, manuskryptów, listów i dzienników. Interesowało go wszystko, co traktowało o spotykanych na kontynencie potworach, ale za pośrednictwem tych trzech handlarzy nabywał też często co ciekawsze przedwojenne pisma z zakresu magii, okultyzmu, demonologii, medycyny, farmacji czy historii naturalnej. Ponadto wszyscy trzej antykwariusze z racji swego zawodu regularnie wchodzili w kontakty z mieszkańcami najróżniejszych miast i miasteczek, należącymi do praktycznie wszystkich sfer i środowisk, poznawali więc przy okazji rozmaite plotki i informacje, z których Alan potrafił później zrobićużytek.

Nawiasem mówiąc, to właśnie Steckelenhelm skontaktował ich z NoelemNessem.

Zack pod nieobecność brata nie próżnował. Zależało mu, by jak najprędzej odzyskać sprawność i wrócić na szlak, szukać kolejnych zleceń. Dlatego sporą część dnia przeznaczał na ćwiczenia: biegał, robił pompki, brzuszki i przysiady, rozciągał się. Przez resztę czasu zajmował się innymi sprawami: czyścił broń, ostrzył noże, nabijał puste łuski, naprawiał ubrania. Dużo spał. Dobrze jadał, a wieczorami spacerował po Green River albo zamykał się w pokoju z butelką piwa lubdwiema.

Kiedy kilka dni po walce z pętlakiem odzyskał zdolność logicznego myślenia, uznał, że odpoczynek dobrze mu zrobi. Sądził, że z przyjemnością się poleni i odsapnie od ciągłych polowań i potyczek z żywotrupami, żarłakami, pełzaczami, looperghastami, cmentarnicami… ale szybko zaczęło mu czegoś brakować, a bezpieczna rutyna kolejnych dni drażniła go coraz bardziej. Prawdę mówiąc, nie mógł się doczekać, aż włoski znów zjeżą mu się na karku, a w dłoni poczuje ciężarUrizena.

Domyślał się jednak, że ta chwila nie nadejdzie zbyt szybko. Alan, choć na pozór traktował wszystko z obojętnością, przeżywał każdy uraz brata i upierał się, żeby ten miał dość czasu, by wrócić do pełni zdrowia i sił. Ile razy Zack zostawał ranny – nawet jeśli uraz okazywał się stosunkowo niegroźny – nastrój Alana przypominał dziecięcą huśtawkę: okresy matczynej troski mieszały się z napadami skrajnej drażliwości. Zack sądził, że wie, co jest tego przyczyną: Alan miał wyrzuty sumienia, że to nie on nadstawia karku. Oczywiście odwalał mnóstwo roboty: studiował księgi, szperał w archiwach, zasięgał języka, przygotowywał rozmaite mikstury i dekokty, rył w pociskach miniaturowe runy i glify. Często też razem polowali na potwory – Zack uzbrojony w rewolwery, a Alan z kuszą i rosnącym arsenałem osobliwych, coraz pewniej używanych magicznych sztuczek – jednak to pierwszy z nich przeważnie szedł przodem, to on najczęściej mierzył się z bestiami i on zbierał cięgi, gdy coś szło nietak.

Dlatego Zack był szczerze zdumiony, gdy Alan wrócił któregoś wieczora i bez słowa powitaniaoznajmił:

– Pakuj się. Jedziemy doThyholm.

Zack znieruchomiał z napoczętą butelką uniesioną doust.

– A gdzie to, do diabła, jest?

– Na półwyspieBlythe.

Zack nie znał się na wielu sprawach tak dobrze jak Alan, ale o geografii kontynentu miał jakie takie pojęcie. Półwysep Blythe. Dobrze ponad pięćset mil na północy wschód. Cholerniedaleko.

Gwizdnął przeciągle, po czym łyknął piwa izapytał:

– A co takiego jest w tym całym Thyholm, czego nie ma nigdzie bliżej?

Kiedy Alan mu odpowiadał, jego oczy się skrzyły, a na twarzy igrał uśmiech dziecka obdarowanego hojnym i niespodziewanym prezentem.

– Dom ZairaGhana.

4

Heksameron orła, 40 rok po Upadku Republiki

Zair Ghan był człowiekiem legendą. Nazywano go Magiem z Lebros, Czarnoksiężnikiem Północy, Tkaczem Runów. Znany na całym kontynencie, był bohaterem większej liczby opowieści niż ktokolwiek inny, może za wyjątkiem Achillesa Le Strange’a. Podobnie jak słynnemu łowcy, Ghanowi zdarzało się polować na potwory, ale jeśli wierzyć podaniom, zamiast broni palnej korzystał z magicznych mocy: powalał przeciwników podmuchami huraganu, ciskał w nich piorunami kulistymi, łamał im kości i przetrącał karki samą siłą woli. Otaczała go ponura sława człowieka bezlitosnego, podstępnego, wyzbytego skrupułów i zabójczo skutecznego. Starsze kobiety czasem straszyły nimdzieci.

Sprawdzonych informacji o Zairze Ghanie było tak naprawdę niewiele. Gwen Johnston łudziła się, że w ciągu kilku następnych dni zdoła to zmienić. Raz jeszcze spojrzała na listę pytań zapisanych na kartce wymiętego zeszytu. Na ile spośród nich uzyska odpowiedzi? Nie miała pojęcia. Liczyła natomiast, że cała ta podróż pozwoli jej przynajmniej napisać artykuł, który pokryje związane z niąwydatki.

No i że zdołaprzeżyć.

Zamknęła zeszyt i wrzuciła go do plecaka. Potem dopięła guzik pod brodą, podniosła wysoki kołnierz. Murowany budynek, pod którego ścianą siedziała, zapewniał jaką taką ochronę przed wiatrem od rana do nocy smagającym całe wybrzeże, ale i tak było nieznośnie chłodno. Większość oczekujących na przeprawę chowała się wewnątrz, ale Gwen miała dość zaduchu i zapachu potu, podłej wódki i jeszcze podlejszegotytoniu.

Zapatrzyła się na czterech mężczyzn siedzących wokół wozu załadowanego połyskującymi czarno-srebrzystymi bryłkami. Poławiacze węgla, jak ich nazywano w tych stronach, wydawali się nie zwracać uwagi na lodowaty, porywisty wiatr szarpiący ich ubraniami. Siedzieli w milczeniu, stopniowo opróżniając zataczającą powolne kręgi butelkę z ciemnego brązowego szkła. Wszyscy mieli krótkie nogi i szerokie barki, ramiona i karki spuchnięte od mięśni, cerę ogorzałą, ale też w szczególny sposób poszarzałą, podbarwioną czernią. Jakby węglowy brud wgryzł im się wskórę.

Wymieniali czasem zdawkowe uwagi, ale Gwen rozumiała piąte przez dziesiąte. Od trzech lat mieszkała w Hølmsbergen, największym mieście Półwyspu Blythe, i przyzwyczaiła się do ubogacania języka powszechnego – zwanego też mową Republiki – wyrażeniami charakterystycznymi dla tego regionu. Jednak tutaj, na wybrzeżu, choć od Hølmsbergen dzieliło ich ledwie czterdzieści mil, wszystko brzmiało inaczej, bardziej twardo i szorstko, a obce dla Gwen zwroty stanowiły nie kulturowy smaczek, lecz integralny elementkomunikacji.

Jeden z mężczyzn, chyba najmłodszy z nich, popatrzył w jej stronę. Robił to już wcześniej. Jego spojrzenie nie pozostawiało złudzeń co do intencji, więc dziewczyna na wszelki wypadek usiadła tak, aby lepiej było widać kaburę na jej lewym biodrze, w której drzemała krótko oberżnięta dwururka. Mężczyzna skrzywił się, splunął gęstą plwociną pod własne nogi i pociągnął zbutelki.

Gwen spojrzała na rzekę, a potem dalej, na widoczne w oddali zabudowania Thyholm. Miała dość czekania. Chciała jak najprędzej wejść na prom, a potem dotrzeć do hotelu i usiąść przed ogniem, wypić kubek grzanego wina albo kilka kieliszków czegoś mocniejszego. Nic jednak nie wskazywało na to, by miało to nastąpić w niedalekiej przyszłości: prom czekał przy brzegu, a jego właściciel wraz z pomocnikami wciąż marudził wewnątrz murowanego budyneczku. Żona przewoźnika zdzierała z podróżnych jak wszyscy diabli, każąc płacić krocie za każdą miskę zupy i każdy naparstek wykręcającego pysk samogonu, nie zależało jej więc, by prom kursował częściej niż to absolutnie konieczne. Wszak im dłużej ludzie czekali na przeprawę, tym więcej grosza zostawiali u niej, a nie w knajpachThyholm.

Dziewczyna popatrzyła w drugą stronę, na południowy wschód, a więc i na drogę, która przywiodła ją do przeprawy. W oddali dojrzała dwie postacie na koniach. Nie miała nic innego do roboty, więc obserwowała podróżnych, próbowała łowić wzrokiem kolejne szczegóły. Kapelusze naciśnięte głęboko na głowy, targane wiatrem wełniane opończe. Wypchane juki i zrolowane koce sugerowały ludzi przywykłych do życia w drodze. Gdy znaleźli się bliżej, u jadącego po lewej dostrzegła pas z dwoma rewolwerami. Jego towarzysz miał przy siodle kołczan z krótkimi strzałami oraz coś, w czym Gwen po namyśle rozpoznała kuszę ze zdjętą cięciwą. Potem stwierdziła, że to nie mężczyźni, ale jeszcze młodzieńcy, prawdopodobnie mniej więcej w jej wieku. Wiatr co rusz próbował im zerwać kapelusze z głów i dziewczyna z zaskoczeniem odkryła, że jeden z nich ma włosy rude, drugi zaś niemal zupełnie białe. Uderzająco podobne rysy twarzy nie pozostawiały wątpliwości, że sąbraćmi.

– Niech mnie – mruknęła.

Gdy znaleźli się bliżej i zsiedli z koni, usłyszała, o czymrozmawiają.

– Lepiej mnie zostaw kwestie finansowe – rzekłbiałowłosy.

– A to nibydlaczego?

– Bo mało kto korzysta tutaj z aurenów. Mają w obiegu inne pieniądze.

– Myślisz, że się nie połapię? – Rudy prychnął z niedowierzaniem. – Na litość Siedmiorga, może nie znam nazw wszystkich rzek w promieniu pięćdziesięciu mil, ale chyba poradzę sobie z kilkoma cholernymiblaszkami.

– Jak chcesz. – Białowłosy wzruszył ramionami. – Główną walutą Półwyspu Blythe jest køren. Køreny są trzech rodzajów: czerwone, srebrne i złote. Czerwonych i srebrnych używa się na północy, srebrnych i złotych na południu, wszystkich trzech natomiast w okolicach Thyholm. Różnią się zawartością złota i domieszkami. Na północy srebrny køren wart jest dwóch czerwonych, na południu złoty wart jest trzech srebrnych. Ale w Thyholm stosunek jest inny: złoty stanowi równowartość dwóch srebrnych, a srebrny dwóch i pół czerwonego. Poza tym na północy czerwony køren dzieli się na dwanaście skojców, a skojec na dwadzieścia fennów. Jednak na południu srebrny køren dzieli się na sto ørn. Sytuacja nieco komplikuje się w Thyholm, gdzie…

– Dość – uciął rudy. – Zrozumiałem. Ty zajmujesz sięfinansami.

Gwen ruszyła w ich stronę. Po drodze wyciągnęła papierosa z prostej metalowej papierośnicy i wsadziła go międzywargi.

– Uratujecie damę w opałach? – zapytała, przystając obok młodzieńców.

Ten rudy był lepiej zbudowany, do tego całkiem przystojny. Miał ładne oczy. Rzucił się zaraz do szukania czegoś po kieszeniach. Gwen nie wiedziała, czy to wrodzona uprzejmość, czy może chłopak po prostu dawno nie widział niczego, co ma biust i krągłebiodra.

Jego brat stał nieruchomo i tylko na nią patrzył. Nie w taki sposób, jak tamten na wozie z węglem, nie było bowiem w jego spojrzeniu za grosz apetytu – tylko ciekawość. Z bliska okazał się blady i chudy. Oczy miał bardzo jasne, szare, może odrobinę podbarwione zielenią. Hipnotyzujące. W ogóle na pierwszy rzut oka widać było, że jest w nim coś dziwacznego, może nawetnieludzkiego.

Rudy wyłowił z kieszeni metalową zapalniczkę i podał Gwen ogień, osłaniając płomień dłonią. Nachyliła się, zaciągnęła, wydmuchała dym, który zaraz rozwiał się nawietrze.

– Zawrzyjmy układ – powiedziała. – Jeśli zgadnę wasze imiona, do czasu przeprawy będziecie musieli zabawiać mnie rozmową. Jeśli mi się nie uda, postawię wam po misce tego, co ta kobieta w środku ma czelność nazywaćzupą.

Młodzieńcy wymienili zdziwione spojrzenia, po czym równocześnie wzruszyli ramionami, przystając na propozycję. Gwen uśmiechnęła się szeroko. Raz jeszcze zaciągnęła się papierosem i powiedziała, wskazując ich kolejnopalcem.

– Ty jesteś Alan. A ty nazywasz sięZack.

Malujące się na twarzach młodzieńców zdziwienie odrobinę zbiło ją z tropu. Chciała nawiązać rozmowę, a nie sprawić, że będą patrzeć na nią jak na ulicznegosztukmistrza.

– Skąd…? – zapytał tenrudy.

– Żartujecie, prawda? – Gwen zachichotała. – Przecież jesteście Alan i Zack Cobsonowie, łowcy potworów, Diabły z Dzielnicy Świętych. Co wy gazet nieczytacie?

5

W ciągu mniej więcej dwóch godzin, które minęły, nim rozpoczęto przygotowania do przeprawy, dziewczyna, która przedstawiła się jako Gwen Johnston, zdążyła opowiedzieć im sporą część historii swojego życia. Dowiedzieli się między innymi, że została sierotą, mając siedem lat, gdy jej rodzice zginęli podczas epidemii czarnopląsu. Pochodziła z Little Wharf w dawnym hrabstwie Huddleham, a od siódmego do piętnastego roku życia tułała się od jednych krewnych do drugich, bo wszyscy prędzej czy później mieli jej serdecznie dość. Przed trzema laty zawinęła do Hølmsbergen, gdzie mieszkał kuzyn matki, redaktor „Hølmsbergen Kronikær”, najpoczytniejszej gazety Półwyspu Blythe, który zdecydował się ją przygarnąć. Wtedy też zaczęła pracować dla dziennika jako goniec. Kilka obrotów temu opublikowała w nim pierwszyartykuł.

Do Zacka docierała może połowa słów Gwen. Musiał się pilnować, żeby co jakiś czas odwracać od niej wzrok, inaczej gapiłby się na nią bez przerwy. Do wizerunku wioskowego idioty brakowałoby mu tylko szeroko otwartych ust i śliny cieknącej pobrodzie.

Nie chodziło nawet o to, że była ładna – choć o to też. Podobały mu się jej pełne usta i tych kilka bladych piegów na nosie. Podobały mu się jej włosy barwy miodu: niesforna grzywka i króciutka kitka z tyłu. Podobała mu się jej dziewczęca uroda i to, jak prezentowała się w przydużej męskiej kurtce. Ważniejszy był jednak fakt, że Zack – choć miał absolutną pewność, że nigdy wcześniej jej nie spotkał – nie mógł się pozbyć wrażenia, że ją zna. Jeszcze zanim popatrzyła mu w oczy, wiedział, że dziewczyna ma zielone tęczówki. Zanim się uśmiechnęła, wiedział, że uśmiechowi towarzyszą dołeczki w policzkach. Zanim powiedziała choć słowo, wiedział, jak będzie brzmiał jejgłos.

Przerażało go to i fascynowałorównocześnie.

– Wciąż nie wyjaśniłaś – zauważył w pewnym momencie Alan – jak to możliwe, że znasz naszeimiona.

Gwen wyciągnęła z plecaka wymięty egzemplarz „Kronikæra”. Przez chwilę przerzucała kartki, po czym podsunęła im stronę wypełnioną drobnym maszynowym drukiem. Złożony masywną czcionką tytuł brzmiał Diabły z Dzielnicy Świętych: Bestia z El Fontano. Alan wyrwał go jej z dłoni i zacząłczytać.

– Co… co to jest? – zapytałZack.

– Historie o waszych przygodach. Ukazują się raz na heksameron. Nasi czytelnicy bardzo je lubią. Choć podejrzewam, że w pewnych szczegółach te opowieści mogą rozmijać się zprawdą…

– Jak na przykład to, że nigdy nie byliśmy w El Fontano – zauważył Zack. – Gdziekolwiek tojest.

– Naprzykład.

– Dodali nam ładnych parę lat – burknął Alan znad gazety. – Bohaterowie są przed trzydziestką. Do tego ja paraduję w jakimś habicie i ciągle się wymądrzam, a ty całujesz tak, że kobiety mdleją ci w ramionach. Same bzdury. Zgadza się chyba tylko kolor włosów i to, czym się zajmujemy. Chociaż nie wiem, po kiego diabła mielibyśmy zasadzać się z bronią palną na kolczosplot Hawkinsa. Każdy dureń wie, że te cholerstwa można poważnie zranić wyłącznieogniem.

Zack, który nie miał bladego pojęcia, czym jest kolczosplot Hawkinsa, postanowił przemilczeć tękwestię.

– O co chodzi z tą DzielnicąŚwiętych?

Gwen popatrzyła na niego, jakby właśnie zapytał, po czym odróżnić dzień odnocy.

– Eee… no bo… tam się wychowaliście, prawda?

– Tam? To znaczygdzie?

– W Saints. W Lion’s Head. W Dzielnicy Świętych. Wojowniczy kapłani Sahry Li zaopiekowali się wami i nauczyliwszystkiego.

– Wychowaliśmy się w Saints – przyznał Alan. – Tyle że Saints to nazwa małej osady niedaleko Lion’s Head. Już jej nie ma. I na pewno nie nauczyliśmy się niczego od kapłanów SahryLi.

– Hm – odparła Gwen. – Może i tak, ale wersja z Dzielnicą Świętych bardziej mi siępodobała.

Jakiś czas potem drzwi do budyneczku stanęły otworem i zaczęły się przygotowania do przeprawy. Przewoźnik i jego pomocnicy wyprowadzili cztery konie ze stajni i zaciągnęli je na prom, gdzie zwierzęta zajęły miejsca na specjalnych bieżniach połączonych z kołami łopatkowymi na obu burtach łodzi. Potem zaczęto wpuszczać na pokład podróżnych, którzy zawczasu uiścili opłatę. Ludzie wylewali się z murowanego budyneczku rumiani od alkoholu i panującego wewnątrzciepła.

– Lake! – krzyknęła dziewczyna, machając do kogoś. – Lake, tutaj!

Tuż przed wejściem na prom dołączył do nich mężczyzna wywołany przez Gwen. Nosił okulary i był odrobinę niższy od Zacka, z wydatnym brzuchem i policzkami pokrytymi szarą zmatowiałą szczeciną. Musiał mieć pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat. Ledwo trzymał się na nogach i czkał w regularnych odstępach, zionąc na wpół przetrawionągorzałą.

– Pozwólcie, że przedstawię – zaoferowała się Gwen. – Ten oto dżentelmen to nikt inny jak sam Gradham Lake, emerytowany włamywacz i niegdysiejszy członek słynnego gangu Pustynnych Węży. Panie Lake, oto Alan i Zack Cobsonowie, znani też jako Diabły z… Diabły z Saints. Na pewno się cieszą, widząc pana w tak znakomitejformie.

– Daj spokój z tym protekcjonalnym tonem, smarku – burknął mężczyzna – inaczej przełożę cię przez kolano i tak spiorę, że potem będziesz syczeć z bólu, jak ktoś bodaj zerknie na twój chudytyłek.

Na Cobsonów nawet nie spojrzał – wkroczył na prom, po czym uczepił się barierki na burcie jak dawno niewidzianegoprzyjaciela.

Chwilę później rozległ się stukot kopyt na deskach bieżni, rozskrzypiały się przekładnie i koła, łopaty zapluskały w wodzie. Prom odbił od brzegu i ruszył w poprzekrzeki.

Zack rozejrzał się dookoła. Rzeka miała w tym miejscu jakieś dwieście jardów szerokości. Z brzegu jawiła się gładką ołowianą wstęgą, ale nie minęła minuta, a prom zaczął się kołysać na falach, a podróżni chwytali się czego popadnie. Wiszący na barierce Lake wydał z siebie cichy, gardłowyjęk.

– Popatrzcie – powiedziałaGwen.

Wiatr rozerwał wreszcie grubą warstwę chmur i spomiędzy burych obłoków wyłoniło się intensywnie niebieskie niebo, a wraz z nim popołudniowe słońce liżące okolicę ciepłymi, złocistymi promieniami. Milę dalej rzeka uchodziła do morza, już nie ołowianoszara, ale zielononiebieska i rozmigotana. Zackowi wydawało się, że mimo odległości widzi spienione grzywy fal. Skały ciągnące się po obu stronach rzeki jakby powstydziły się swej dotychczasowej markotnej szarości i przyoblekły się w kolory: tu pojawiła się odrobina purpury, tam nuta żelazistej czerwieni, gdzie indziej ślad gołębiej mieszanki zieleni ifioletu.

– Piękne – stwierdziładziewczyna.

Przez poprzednie dni Zack był obojętny na urodę Półwyspu Blythe. Prawdę powiedziawszy, miał już dość tego monotonnego krajobrazu, pagórkowatego i skalistego, mającego za całą roślinność kępy szałwii i przedwcześnie pożółkłych traw, niskie cierniste krzewy i wegetujące w przykrym osamotnieniu rachityczne drzewa. Wiatr wiał tu bez przerwy, a na niebie wiecznie kotłowały się chmury barwy węglowego dymu. Półwysep Blythe był najdalej wysuniętym na północny zachód punktem kontynentu. Odcinał się swoim sierpowatym kształtem od usianego fiordami Wybrzeża Wiatrów i sterczał niby złośliwa drzazga pomiędzy Morzem Białym na zachodzie a Morzem Granicznym na północy. Bliżej wybrzeża słychać było zgiełk fal tłukących o kamienisty brzeg, jakby sam Inan Mar, Pan Wód, znudził się tym miejscem i postanowił wymazać je zmap.

Teraz jednak Zack musiał przyznać Gwen rację. Widok faktycznie byłpiękny.

Gdy tylko o tym pomyślał, prom uniósł się na większej fali i opadł gwałtownie. Gradham Lake, wciąż przyklejony do barierki, chrząknął, stęknął, a następnie wychylił się przez burtę izwymiotował.

Kilka minut później wylądowali na drugim brzegu. Pasażerowie zeszli z promu i większość z nich udała się prosto w stronęThyholm.

– Co powiecie na spacer? – Gwen zwróciła się do Cobsonów. – Stąd do Thyholm jest niecała mila drogą, ale możemy się przejść w dół rzeki, do morza, i dotrzeć do miasteczka na około, przez plażę. Lake wygląda, jakby mogło mu się przydać kilka chwil na powietrzu i odrobinaruchu.

Wiatr ani myślał ustać, ale chmury rozstąpiły się na dobre i słońce zapewniało dość ciepła, by pomysł nie wydawał się kompletnie chybiony. Lake wyglądał co prawda, jakby wolał zwinąć się w kłębek i zasnąć, jednak nieprotestował.

– Dobrze – zdecydowałAlan.

Gwen i jej znajomy mieli ze sobą solidnie wypchane plecaki, które Cobsonowie uwiązali do siodeł swych prowadzonych za uzdy wierzchowców. Ruszyli wzdłuż rzeki. Szum fal powoli stawał się coraz wyraźniejszy. Na tle chabrowego nieba białe sylwetki mew i większe, czarno-brązowe, należące do malibranów zmagały się z szaleńczymipodmuchami.

– Nie wierzę w przypadki – powiedziała w pewnym momencie dziewczyna. – Dlatego myślę, że jesteście tutaj z tego samego powodu, co my. Prawda?

– Do diabła, dziewczyno! – sapnął wściekleLake.

– A jaki to powód? – zapytałAlan.

– Wy pierwsi – rzuciła Gwen z rozbrajającymuśmiechem.

Alanmilczał.

– Dostaliśmy zlecenie – przyznałZack.

– To tak jak my. To znaczy tak jak Lake. Ja tu jestem nadoczepkę.

Włamywacz wymruczał krótką serię wulgaryzmów, ale dziewczyna nie zwracała na niegouwagi.

– Jakie zleceniedostaliście?

Zack zerknął na Alana. Białowłosy nie palił się do odpowiedzi, wydawał się jednak bardziej zainteresowany okolicą niż tym, co zostanieujawnione.

– Podejrzewam, że słyszałaś oZairze…

Nie zdążył dokończyć, a Gwen klasnęła, po czym wykonała w miejscu kilka ruchów, które miały chyba stanowić coś na kształt tańca zwy­cięstwa.

– Tak! Tak! – cieszyła się. – Zair Ghan i Diabły z Saints! Na smrodliwe gacie wszystkich świętych, ależ to będzie tekst! Pieprzona petarda!

Zack spojrzał na Lake’a. Pewne rzeczy zaczęły układać mu się w głowie. Wyglądało na to, że włamywacz został wynajęty w tym samym celu co oni – aby umożliwić bezpieczne wejście do rezydencji należącej do Zaira Ghana. Gwen natomiast – chłopak wciąż nie był w stanie rozgryźć relacji łączącej ją z Lakiem – zamierzała im towarzyszyć, żeby później opisać wszystko na łamachgazety.

– Zwariowałaś – stwierdziłAlan.

Dziewczynaprzystanęła.

– A to nibyczemu?

– Chcesz się włamać do domu największego czarnoksiężnika naszych czasów, a potem przyznać się do tego w prasie? I pewnie jeszcze podać nazwiska towarzyszących ciosób?

– Kiedy tak to przedstawiasz, faktycznie nie brzmi to najlepiej – przyznała Gwen, ale nie wyglądała na strapioną. – Nieważne. Coś wymyślę. Pozmieniam nazwiska, opublikuję to pod pseudonimem… Zresztą sama nie wiem. Zobaczy się. Ale takiej historii nieprzepuszczę.

Chwilę później znaleźli się nad brzegiem. Choć wydawało się to niemożliwe, wiatr był tutaj jeszcze silniejszy, aż trudno się oddychało. Rozfalowane ciemnogranatowe morze tłukło zapamiętale o skały, pokrywając kamieniste plaże lśniącąpianą.

Nawet w odległości dobrych trzydziestu kroków od linii wody ziemia usiana była rozmaitymi morskimi skarbami. Było tam sporo mniejszych i większych bryłek węgla o czerni przetrąconej sino-srebrzystą nutą, zdarzały się maleńkie zielone szkiełka przypominające nefrytowe paciorki, a także drobiny bursztynu oraz skorupy wszelkich rozmiarów, kształtów i barw: czarno-purpurowe muszle małżów, poskręcane pomarańczowe rożki krabów pustelników czy pancerze ich większych, tygrysich kuzynów, płaskie i twarde, pełne żłobień i rys. Ze skalnej jamy, do której nie docierała woda, wychyliła łeb nieduża popielata jaszczurka, w innej pospiesznie skrył się wąż, dotychczas wygrzewający się na słońcu w kamiennej niecce. W zalewanych wodą sadzawkach pławiły się skorupiaki ipłazińce.

Przeszli wzdłuż brzegu jakieś dwieście jardów, kiedy Zack dostrzegł na brzegu grupę osób. Nieopodal ogniska osłoniętego od wiatru półksiężycem usypanym z kamieni stał nieduży dwukołowy wózek. Kilkunastoletni chłopiec oraz siwy staruszek siedzieli przy ogniu, każdy miał pod ręką strzelbę. Para małych dzieci wędrowała po plaży i zbierała coś do plecionych koszyków. Pozostali – dwaj chłopcy odrobinę młodsi od Cobsonów oraz dwóch dorosłych mężczyzn – brodzili w wodzie po kolana. Raz po raz podnosili z dna jakieś przedmioty i umieszczali w niesionychtorbach.

– Co oni robią? – zainteresował sięZack.

– To poławiacze węgla – odparła Gwen. – W tej okolicy morze wyrzuca na brzeg sporo doskonałego węgla zwanego morskim. Tutejsi wyławiają go i suszą. Sprzedają go spółce węglowej, a ta wiezie go pociągami do Hølmsbergen i dalej, w głąbkontynentu.

Zack pomyślał, że nigdy w życiu nie chciałby wykonywać podobnego zajęcia. Jako dziecko lubił kąpiele w Morzu Białym, ale to było w Saints, prawie sześćset mil na południe. Masy wody niesionej ciepłymi prądami miały tam okazję dodatkowo nagrzać się w zaciszu zatoki. Tutaj lodowate fale z pewnością kąsały aż do kości, a wiatr w jednej chwili wysysał z ciała resztki ciepła, poławiacze zaś chodzili w morzu całymi godzinami, bo tylko w ten sposób, jak tłumaczyła Gwen, mieli szansę zarobić dość pieniędzy, by przeżyć. Zack zobaczył teraz, że skórę mają natartą jakąś żółtoszarą substancją, zapewne tłuszczem, podejrzewał jednak, że taka warstwa ochronna czyniła tę pracę nie tyle znośną, ile w ogólemożliwą.

Zastanawiał się, jak wiele osób trudni się tym fachem i z czego właściwie żyją inni mieszkańcy równie niegościnnych terenów, gdy Gwenoznajmiła:

– Thyholm było kiedyś bogatym miastem. Wśród pobliskich wzgórz wydobywano złoto, srebro, nikiel. Wybrukowano wtedy ulice, uruchomiono gazownię. Po zmroku oświetlały je dziesiątkilatarni.

– Potem złoto się skończyło, ale natrafiono na pokłady węgla – dodał Alan – wydobycie trwało więc w najlepsze. Dopiero kiedy większość zasobów się wyczerpała, miasto zaczęło podupadać. Trochę ludzi wciąż robi w kopalniach, ale to garstka tych, co dawniej. W szczytowym okresie w Thyholm i najbliższej okolicy mieszkały pewnie ze cztery tysiące ludzi. Teraz… w najlepszym razie trzecia część tego. Miasto jest w dużej mierze zrujnowane i opuszczone; latarnie przetopiono, aparaturę z gazowni rozmontowano i przewieziono do Hølmsbergen. Od czasów prosperity dużo się tutajzmieniło.

W spojrzeniu, którym obdarzyła go Gwen, zdumienie mieszało się zpodziwem.

– Skąd ty to wszystkowiesz?

– Słyszałaś kiedyś oksiążkach?

– Och, bardzo śmieszne. Cwaniak sięznalazł.

Kawałek dalej Zack ujrzał olbrzymiego kraba. Skorupiak miał smukłe, pajęczo długie nogi oraz głowotułów pokryty biało-czerwonym pancerzem. Niepokojący był już sam jego rozmiar – rozpiętość odnóży sięgała pewnie dobrych sześciu jardów – w dodatku zwierzę poruszało się bardzo szybko i zwinnie. Spacerowało w płytkiej wodzie, od czasu do czasu zanurzając w niej nieproporcjonalnie dużeszczypce.

– O kurwa – jęknąłLake.

Zack wyciągnął Urizena z kabury i odciągnął kurek. Od kraba dzieliło ich może ze stokroków.

– Spokojnie – powiedziała Gwen. – Zwykle nie atakują ludzi. Polują tylko na ryby i ptaki, żywią się też żyjącymi w morzu mięczakami. No i padliną. To raczej my na nie polujemy. Ponoć mają bardzo smacznemięso.

– Nie wiedziałem, że osiągają aż takie rozmiary – przyznałAlan.

Gwen wzruszyłaramionami.

– Efektmutacji.

Przez kilka kolejnych minut szli w milczeniu. Mogli już dostrzec zabudowania Thyholm, niskie domy o nielicznych okienkach i dachach poznaczonych łatami blachy. Później ujrzeli przystań. Zack był zaskoczony, widząc, jak wiele pracy włożono, by ten niegościnny fragment wybrzeża przystosować do funkcji portu. Brzeg zabezpieczała masywna betonowa opaska, z wody zaś sterczały dwa rzędy falochronów: dalej stary, miejscami poprzerywany i pełen ubytków kamienny nasyp, a bliżej przystani szeroka betonowa ściana. Na skraju portu stał pomnik przedstawiający jakiegoś człowieka. Zack zastanawiał się, kto totaki.

– Olhard Olgerdsson – powiedziałaGwen.

– Mogłabyś przestać czytać mi wmyślach?

– Przepraszam, to silniejsze ode mnie. Jak kogoś widzę, od razu próbuję zgadnąć, o czym ta osoba myśli. Zazwyczaj im ktoś jest mniej rozgarnięty, tymłatwiej.

– Dzięki. Kim był tenOlhardsson?

– Olgerdsson. Kupiec. Bardzo bogaty. W dużej mierze dzięki jego funduszom przystań w Thyholm wygląda, jak wygląda. Dorobił się na handlu węglem i do spółki z radą miejską sfinansował budowę portu. Sądzili, że uda im się przewozić węgiel statkami i w ten sposób trafić na nowe, atrakcyjne rynki zbytu. Przez kilka lat wszystko szło zgodnie z planem, ale potem okazało się, że okoliczne złoża są mniejsze, niż zakładano. Kiedy tutejszym zaczęło się gorzej powodzić, Olgerdsson robił już rozmaite interesy w głębi kontynentu i zachował, a nawet pomnożył majątek. Mieszkańcy Thyholm poznali go wtedy jako filantropa: udzielał im bardzo nisko oprocentowanych pożyczek. Wielu ludzi przetrwało ciężkie chwile właśnie dzięki jegopomocy.

– Od tamtej pory chyba nie minęło tak dużo czasu – stwierdził Zack. – Co się z nim stało? Żyjejeszcze?

– Zginął ładnych kilka lat temu, gdy podróżował w interesach. Zdaje się, że gdzieś w okolicy Tycho. Jeśli wierzyć plotkom, przez jakiś czas był zamieszany w handelefemerydem.

Zack drgnął. Słyszał o efemerydzie. Ta tajemnicza substancja przypominała wyglądem rdzawą rtęć i podobno na każdego wywierała nieco odmienny wpływ. Trucizna dla jednych, dla innych cudowne panaceum; egzotyczny składnik narkotyku znanego jako dygot albo stymulant umożliwiający jasnowidzom ujrzeć przyszłość z niedostępną w innych warunkach klarownością i precyzją. Rozmaici zabijacy chcieli widzieć w nim źródło sił witalnych, z kolei adepci okultyzmu wierzyli, że stanowi wzmacniacz aury i katalizator magicznych mocy. Byli i tacy, co mówili, że to właśnie efemeryd nadaje czerwonawy kolor legendarnym deszczom, które spadły na kontynent po zagładzie Port Covenant, i że to za jego sprawą na świecie pojawiali się odmieńcy, ofiary rdzy. Efemeryd był fascynującą niewiadomą i dlatego wielu eksperymentowało z nim, mimo realnej groźby fizycznego bądź umysłowego kalectwa, niespodziewanych mutacji, a nawetśmierci.

– Ciekawe – stwierdził Alan, przyglądając się dziewczynie. – Skąd o tymwiesz?

– Słyszałeś kiedyś ogazetach?

Alan tylko sięuśmiechnął.

– Zresztą – dodała po chwili – Olhard Olgerdsson dla nas też jest dość ważnąpostacią.

– Dlaczego?

Dziewczyna zerknęła na Lake’a, który ciężko westchnął, po czym udzieliłodpowiedzi:

– Bo to właśnie posiadłość Olgerdssona kupił i mieszkał w niej przez ponad cztery lata ZairGhan.

6

Hotel Północny Wiatr, podobnie jak całe Thyholm, lata świetności miał dawno za sobą. Pokoje utrzymywano we względnej czystości, ale fakt, że lokal ledwo zarabiał na swoje utrzymanie, manifestował się na każdym kroku: w wypłowiałych dywanach, rozchwierutanych balustradach schodów, popękanych albo nadkruszonych lustrach oraz wyblakłych tapetach. Zack jednak nie zamierzał narzekać. Karmili dobrze, w pokojach było ciepło i sucho, a nogi łóżek nie musiały stać w garnkach z wodą, żeby odstraszyć robactwo. Nie miałby nic przeciwko, żeby częściej sypiać w takichwarunkach.

To w Północnym Wietrze miał na nich czekać Jozzam Khadari, zleceniodawca. Nie zastali go, gdy zjawili się w hotelu pod wieczór, ale powiedziano im, że Khadari zarezerwował i opłacił im nie tylko pokój, ale też kolację. Podobnie postąpił wobec Lake’a.

Dwie godziny później Cobsonowie, umyci i w świeżych ubraniach, siedzieli w hotelowej restauracji i z zapałem napychali brzuchy. Alan poprzestał na grochówce i pieczeni z tłuczonymi ziemniakami, pił przegotowaną wodę. Zack natomiast, gdy dowiedział się, że nie musi płacić za posiłek, zamówił śledzie w dzwonkach, faszerowane jajka, diabelnie pikantną wędzoną kiełbasę, pulpety w sosie borówkowym, a na deser pierożki z jagodami i słodką śmietaną oraz jabłko zapieczone w cieście migdałowym. Popijał piwo, jasne i mocnogazowane.

– Widzę, chłopcy, że potraficie o siebie zadbać – oznajmiła Gwen, pojawiając się znienacka obok nich. Przystawiła sobie krzesło do stolika i bez pytania sięgnęła ku talerzowi Zacka. Urwała kawałek kiełbasy, zanurzyła go w sosie czosnkowym i włożyła do ust. Potem, znów bez śladu wahania, poczęstowała się kęsem mięsa z talerza Alana. Jadła rękami, jakby stołowała się w podrzędnej knajpie. Zack nie wiedział, jak to możliwe, ale ta arogancka swoboda tylko dodawała dziewczynie uroku. – Przyznaję, karmią tu nienajgorzej.

Jeśli Alan miał coś przeciwko jej zachowaniu, nie dał tego po sobiepoznać.

– A Lake? – zapytał.

– Spał, kiedy wychodziłam zpokoju.

Dziewczyna wpakowała sobie do ust jajko faszerowane pieczarkami i cebulą, po czym z pełnymi ustami podniosła się i ruszyła w stronę kontuaru, by wkrótce wrócić z kuflem piwa. Porwała z Zackowego talerza kawałek śledzia, ugryzła i zaraz popiła, za jednym zamachem opróżniając półkufla.

– Co? – zapytała, ocierając usta wierzchem dłoni, gdy zobaczyła, jak Zack się jejprzygląda.

Już to widziałem, pomyślał chłopak. To, jak pijesz. Szybko i zachłannie, jakby za minutę miał się skończyć świat. Widziałem, jak drobinki piany zostają ci w kącikach ust. Widziałem, jak się potem uśmiechasz – jakbyś właśnie przełknęła antidotum na truciznę krążącą w twoich żyłach. Już to wszystko widziałem… Ale jakim cudem? Kiedy?

Wiedział, że nie może się zdradzić z tymi myślami, bo wzięłaby go za wariata, więc rzucił pierwsze, co przyszło mu dogłowy:

– Nigdy nie widziałem dziewczyny, która tak pijepiwo.

Zaśmiałasię.

– W takim razie mało jeszcze widziałeś, misiaczku.

Kończyli już posiłek – Zack sam nie poradziłby sobie ze wszystkimi zamówionymi delikatesami, ale Gwen mu pomogła – kiedy przy stoliku zjawił się mężczyzna w znoszonym surducie z hotelowymi inicjałami wyhaftowanymi na piersi złotąnicią.

– Pan Khadari prosi państwa do salikominkowej.

Sala kominkowa okazała się pomieszczeniem dość ponurym. W palenisku płonęło kilka szczap; Zack rozpoznał jasne, wygładzone kształty typowe dla drewna wyrzuconego przez morze. Na nagich ścianach wisiały osobliwe trofea: łeb ryby piły, rozwarta paszcza rekina, zasuszony krab tygrysi. Kilka starych foteli ustawiono dookoła stolika, na którym czekały filiżanki, dzbanek z kawą, dzbanuszek z mlekiem, cukiernica.

– Znakomicie! – Jeden z dwóch znajdujących się w sali mężczyzn pospieszył Cobsonom na spotkanie z wyciągniętą dłonią. – Cieszę się, że panowie dotarli. Bardzo się cieszę. Jozzam Khadari. Witam, witam. Zapraszam.

Khadari okazał się mężczyzną koło trzydziestki. Miał smagłą cerę i czarne kędzierzawe włosy. Średniego wzrostu, ale smukły i z błyskiem w orzechowych oczach musiał podobać się kobietom. Nosił ubranie proste w kroju, lecz nowe, doskonałej jakości. Zack uścisnął dłoń zleceniodawcy i pomyślał, że ktoś o tak miękkich, wypielęgnowanych dłoniach raczej nie mógł zaznać w życiu ciężkiej fizycznejpracy.

– Proszę, proszę. Siadajcie – Khadari wskazał fotele i dopiero potem jego wzrok padł na dziewczynę, która weszła do pomieszczenia za Cobsonami. – A panito…

– GwenJohnston.

– Najmocniej proszę o wybaczenie, ale to prywatne spotkanie, na które, jak mi się wydaje, nie zostałapani…

– Ona jest ze mną – burknął Lake, stając wdrzwiach.

Khadari spojrzał z zaskoczeniem na włamywacza, potem uśmiechnął sięszeroko.

– Pan Lake, jak mniemam? Wybornie, wybornie. Zapraszam. Nazywam się JozzamKhadari.

Lake zignorował dłoń wyciągniętą w jego stronę. Minął zleceniodawcę i zwalił się na najbliższy fotel, a następnie nalał sobiekawy.

– Panie Lake, chciałbym, żeby pan zrozumiał, że moje zaproszenie skierowane było do panai…

– Ona zostaje. Albo niech pan sobie szuka innegowłamywacza.

Khadari zerknął na Gwen, przygryzł dolną wargę. Potem wrócił spojrzeniem do Lake’a.

– Czy mogęzapytać…

– To mojacórka.

Włamywacz nawet się nie starał, żeby zabrzmiało to wiarygodnie. Wsypał do filiżanki z kawą cztery łyżeczki cukru, dokładnie wymieszał, po czym upił łyk i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Czekał.

– No tak – mruknął Khadari. – Cóż, w takim razie zapraszam, paniJohnston.

– Panno – z uśmiechem poprawiła goGwen.

– Oczywiście.

Zack zajął jeden z wolnych foteli i zerknął na drugiego z mężczyzn. Wydawało się, że jest on w wieku Khadariego, może odrobinę młodszy. Jasna cera, króciutko przystrzyżone blond włosy, wąskie, blade usta. Drobne, jakby wiecznie zmrużone oczy. Mężczyzna był dobrze zbudowany i siedział w fotelu dziwnie sztywno, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do miękkich, wygodnych siedzeń. Krzywił się, jakby cały czas trzymał pod językiem plasterekcytryny.

– Dobrze – oznajmił Khadari, gdy wszyscy już znaleźli sobie miejsca. – Jeszcze raz witam was bardzo serdecznie. Dziękuję, że zechcieliście odpowiedzieć na moje zaproszenie. Zanim przejdę do rzeczy, sądzę, że dobrze by było, gdybyśmy dowiedzieli się nawzajem czegoś o sobie. W końcu mamy razempracować.

W ciągu kolejnych minut Khadari opowiedział w kilku słowach o obecnych w sali. Zaczął od siebie, pominął natomiast Gwen. Przedstawił się jako odnoszący sukcesy kupiec, który dysponuje flotą czterech relatywnie niedużych, ale szybkich statków i zajmuje się przede wszystkim handlem przyprawami. Jego parowce, jak wyjaśnił, kursowały między takimi miastami jak Lion’s Head czy Santa Felicia oraz odległymi lądami pokroju Królestwa Landaru, Półwyspu Xagan iHumerii.

Lake’a zaprezentował jako znakomitego włamywacza i speca od wszelkiej maści zabezpieczeń, natomiast Cobsonów jako niezwykle skutecznych łowców potworów oraz ekspertów do spraw istot magicznych. Sztywno siedzący mężczyzna okazał się Nikodemem Mrowcem, byłym żołnierzem, obecnienajemnikiem.

– Pan Mrowiec służył przez cztery lata w armii Jarvisville, gdzie dochrapał się stopnia podporucznika – wyjaśnił Khadari. – Wierzę, że jego doświadczenie i szeroka wiedza przełożą się bezpośrednio na bezpieczeństwo naszegoprzedsięwzięcia.

– To nie takie pewne – burknął Mrowiec, który od dłuższej chwili spoglądał niechętne w stronę Alana iZacka.

Khadari zaśmiał się, biorąc te słowa za ponury żart, zaraz jednak zrozumiał, że najemnik mówipoważnie.

– Coś nietak?

– Nikt mi nie powiedział, że oni tu będą – rzekł Mrowiec, patrząc nabraci.

Zaskoczony Khadari spojrzał naCobsonów.

– Panowie się znają? Jeśli chodzi o jakieś dawneanimozje…

– Nie – zaprzeczył Mrowiec. – Ale to, co chcemy zrobić, jest niebezpieczne i niezupełnie legalne. W takiej sytuacji trzeba mieć przy sobie kogoś, komu się ufa. A ja tym dwóm nieufam.

– Nie pierdol, chłopie – prychnął Lake. – Ja też nie mam powodów, żeby ci ufać. Nie znamy sięprzecież.

– Mam referencje, papiery – odparł Mrowiec, dumnie zadzierając głowę. – Nigdy nie uciekłem z pola walki. Nigdy nie oszukałem pracodawcy. Nigdy nie migałem się od roboty, choćby najbardziejniewdzięcznej.

– Brawo – sarknął Lake. – Powinni postawić cipomnik.

– Nigdy nie zastrzeliłem człowieka, jeśli nie otrzymałem takiego rozkazu – dodał najemnik, po czym spojrzał na Cobsonów. – Założę, że wy nie możecie tego o sobie powiedzieć, co? Awanturnicy, psia mać. Wędrowne zabijaki. Znam takich. Widziałem wam podobnych nie raz, nie dwa. Za grosz honoru, żadnych zasad. Łowcy potworów, dobre sobie. Raczej oszuści, szarlatani, naciągacze. Jak będzie? Spojrzycie mi w oczy i zapewnicie, że nigdy nikogo nie oszukaliście? Że nigdy nie zastrzeliliście człowieka inaczej niż wsamoobronie?

Zack popatrzył mu w oczy, owszem, ale nie powiedział ani słowa. Nagle powróciły obrazy, od których, jak miał nadzieję, już się uwolnił. Achilles Le Strange i jego ludzie w Gillmore. Mężczyzna z brzytwą w tej stodole wBrevick.

Alan równieżmilczał.

– No właśnie – rzekł Mrowiec. – Nie ufam im. Nie mam żadnej pewności, że na jakimś etapie nie strzelą mi w plecy albo nie wydadząwładzom.

– Panie Mrowiec – odezwał się Khadari. – Wiedział pan, jakie są zasady, gdy przyjmował pan moje zaproszenie. Ja ustalam skład grupy. Panu płacę konkretną sumę za wykonanie konkretnej pracy. Zgłaszanie podobnych pretensji pod adresem ludzi, których pan nie zna, prowadzi donikąd. Jeśli proponowane warunki panu nie odpowiadają, z przykrością stwierdzam, że będziemy się musielipożegnać.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Mrowiec sapnął, zacisnął szczęki i odwrócił głowę. Ale w fotelupozostał.

Naprawdę ma o nas takie zdanie?, zastanawiał się Zack. A może po prostu łudzi się, że przestraszy Khadariego i uda mu się w ten sposób wynegocjować wyższąstawkę?

– Jeśli nikt nie ma więcej uwag odnośnie do składu naszej drużyny – powiedział zleceniodawca – pozwolę sobie przejść dosedna.

Upił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę na spodek ipodjął:

– Zair Ghan. Czarnoksiężnik Północy. Jedyny człowiek, który w ciągu ostatniego półwiecza otwarcie przyznawał się do władania magicznymi mocami i nie został złapany, uwięziony, a następnie skazany. Jestem pewien, że wszyscy znaliście to nazwisko, zanim dotarła do was moja wiadomość. Zair Ghan. A teraz podam wam inne: Ubien Khadari. Słyszeliście jekiedyś?

Wszyscy milczeli, a Jozzam Khadari pokiwałgłową.

– Ubien Khadari była moją młodszą siostrą. A także uczennicą Zaira Ghana i jego kochanką. Zginęła tutaj, w Thyholm, przed trzema laty. Została oskarżona o praktykowanie czarnej magii, trafiła do więzienia. Spędziła tam siedem obrotów i nigdy… nigdy z niego niewyszła.

Urwał. Jego wzrok, tylko na wpół obecny, a także napięte mięśnie szczęki powiedziały Zackowi, że te trzy lata bynajmniej nie wystarczyły, by zleceniodawca pogodził się zprzeszłością.

Khadari odchrząknął i mówiłdalej:

– Kiedy Ubien spotkała Zaira Ghana, miała siedemnaście lat. Nasz ojciec zginął jakiś czas wcześniej podczas powrotnego rejsu z Humerii: poszedł na dno wraz ze statkiem pełnym drogich przypraw i delikatnych tkanin. Wtedy matka zamknęła się w sobie. Świat przestał mieć dla niej znaczenie, życie utraciło smak. Ja przejąłem spółkę ojca i natychmiast rzuciłem się w wir pracy. Chciałem ratować firmę, która po tragedii znalazła się na krawędzi bankructwa. Czułem się odpowiedzialny za los rodziny. Wyjechałem w interesach na półtora roku, a gdy wróciłem, dowiedziałem się, że Ubien zniknęła. Z początku nie dawałem wiary plotkom, jakoby została uczennicą słynnego Zaira Ghana, ale potem usłyszałem kilka niezależnych relacji od osób, które widziały ich razem. Musiałem zaakceptować fakt, że moja młodsza siostrzyczka dorosła i obrała własną drogę. Miałem zresztą inne zmartwienia na głowie: dzięki moim staraniom spółka ojca odbiła się od dna, ale to z kolei oznaczało, że musiałem jej stale doglądać. Pracowałem od świtu do później nocy, by osiągnąć pozycję, którą posiadamobecnie.

– A Ubien? – zapytała Gwen. – Nie próbował pan jej odnaleźć? Upewnić się, że jest cała izdrowa?

– To nie tak. Moja siostra nigdy nie zerwała kontaktu. Co kilka obrotów otrzymywałem od niej nowy list, często wysłany z miejsca odległego o setki mil od poprzedniego. Tęskniłem za nią, ale nie zamierzałem ingerować: z jej słów wynikało, że jest szczęśliwa i bezpieczna, że niczego jej nie brakuje. Znałem jej charakter pisma, wiedziałem więc, że listy zostały skreślone jej ręką. Ubien była bardzo inteligentna, dlatego nie wątpiłem, że gdyby nawet ktoś przymuszał ją do wysyłania tych uspokajających depesz, znalazłaby sposób, by przemycić w nich wiadomość do mnie i obudzić moją czujność. Tak się nie stało. Przynajmniej do czasu ich przybycia do Thyholm. Przyjechali tutaj przed sześciu laty. Ghan kupił posiadłość należącą wcześniej do kupca Olharda Olgerdssona i zamieszkał tam wraz z Ubien. Nie wiem, dlaczego, mając do dyspozycji cały kontynent, wybrał akurat to surowe, niegościnne miejsce, w każdym razie przez kolejne trzy lata czarnoksiężnik i moja siostra mieszkali w Thyholm. Jej listy z tego okresu były krótsze, bardziej zdawkowe. Wciąż wydawała się szczęśliwa, ale parada cudów, z którą miała do czynienia podczas nieustających podróży, dobiegła końca, ustępując miejsca codzienności wypełnionej studiami i badaniami. Wiem natomiast, że Ubien kochała Ghana i fascynowały ją pobierane nauki. Martwił mnie ten jej głód wiedzy powszechnie uważanej za szkodliwą i niebezpieczną, ale wiedziałem również, że towarzystwo Zaira Ghana to najlepszy immunitet: nikt nie odważyłby się tknąć mojej siostry, wiedząc, że tym samym zadrze ze słynnym Magiem zLebros.

Khadari przerwał, uniósł do ust filiżankę. Kontynuował dopiero pochwili:

– Wszystko się zmieniło czwartego roku pobytu Ubien w Thyholm. Nie wiem, co dokładnie zaszło, domyślam się jednak, że Ghan i moja siostra się pokłócili. W każdym razie mag wyjechał, a Ubien została zmuszona, by zostać tutaj. Pozbawiona jego towarzystwa czuła się bardzo nieszczęśliwa. Później pojawiły się oskarżenia pod jej adresem. Czarna magia. Szkodliwe uroki i klątwy. Ubien została aresztowana. Po części mam wrażenie, że tego chciała. Pragnęła zwrócić na siebie uwagę, bo wieści o jej uwięzieniu dotarłyby do Ghana. Spodziewała się zapewne, że ukochany przybędzie, by ją uratować. Czarnoksiężnik się jednak nie zjawił, a moja siostra po kilku obrotach pobytu w więzieniu zachorowała i zmarła. Nie miałem pojęcia o jej kłopotach, bo wyruszyłem właśnie wraz z mą flotą w rejs do Królestwa Landaru. Gdy wróciłem, Ubien nie żyła od trzech obrotów. Wieść o tym, co ją spotkało, była dla mnie szokiem i przysporzyła mi bólu, jednak ogrom spraw, za które byłem odpowiedzialny, sprawiał, że raz po raz przekładałem podróż do Thyholm. Co zresztą miałbym zyskać za jej sprawą? Cokolwiek bym uczynił, nie mogłem wrócić życia Ubien. Od tamtej pory upłynęły dwa lata. Mam obecnie stabilną pozycję, zgromadziłem pokaźny majątek. Rozważam założenie rodziny. Jednak ile razy pomyślę o związku z kobietą, przed oczyma staje mi moja młodszasiostrzyczka.

Umilkł. Coś jeszcze wyraźnie go męczyło, ale nie był przekonany, czy powinien to mówić. Wreszciedodał:

– Moja matka umarła cztery obroty temu. Choć od lat nie robiła nic poza opłakiwaniem męża… naszego ojca, na łożu śmierci jakby przejrzała na oczy. Zobaczyła mnie, po raz pierwszy od lat naprawdę na mnie spojrzała. A potem zapytała o Ubien. Nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. – Khadari raz jeszcze upił kawy i powoli przesunął wzrokiem po zebranych. – Właśnie dlatego wezwałem was tutaj. Chcę, żebyście mi pomogli dostać się do domu Zaira Ghana. Mam nadzieję, że znajdę tam coś, co pozwoli mi poznaćprawdę.

– Prawdę? – zapytałLake.

– Chcę wiedzieć, co było powodem rozstania Ghana i Ubien. Chcę wiedzieć, czy burmistrz słusznie ją oskarżył i uwięził. Chcę wiedzieć, czemu Ghan po nią nie wrócił. Czemu pozwolił jejumrzeć.

Zebrani milczeli. Filiżanki szczękały dźwięcznie, gdy odkładano je na spodeczki, poskrzypywała skórzana tapicerka nafotelach.

– Dom wciąż należy do Ghana? – zapytałAlan.

– Tak. Ale nie widziano go w mieście od czterech lat. Od jakiegoś czasu w ogóle niewiele o nim słychać. Nie wiadomo nawet, czyżyje.

– Ale z prawnego punktu widzenia tak naprawdę planujemy włamanie.

Mrowiec parsknął śmiechem. Najemnik najwyraźniej był przekonany, że Cobsonowie mają kręgosłup moralny niewarty złamanego skojca i uważał podobne słowa za wyraz obłudy ihipokryzji.

– Tak – odparł Khadari, ignorując Mrowca. – Czy to stanowi problem?

– To zależy – odparł Alan. – Co nam grozi w przypadkuzłapania?

– Opcje są dwie. Pierwsza to grzywna, którą oczywiście natychmiast opłacę. Druga to więzienie. Najprawdopodobniej kilka dni aresztu, może cały obrót. Raczej niewięcej.

– Raczej?

– Jestem kupcem, nieprawnikiem.

– A wewnątrz? – zainteresował się Mrowiec. – Co możemy zastać wśrodku?

Khadari przeniósł pytające spojrzenie na Alana, a tenodparł:

– Wszystko. Magiczne pułapki. Zaklęte przedmioty. Demonicznych służących albo tresowane bestie. Mówimy o