26,18 zł
Europa jest trupem. Niemcy, Dania, Francja nie istnieją.
My przetrwaliśmy
Ocalił nas wyszydzany relikt - tradycja.
Sens ukryty w słowach:
BÓG,HONOR, OJCYZNA
Odparliśmy atak i wytrzymaliśmy do nadejścia pomocy.
Oni są Złem, ale my nie jesteśmy jakoś szczególnie dobrze. Walczymy z nimi jako emisariusze normalności. Ludzie wolni pragnący po prostu żyć bezpiecznie i zwyczajne.
Jak nasi przodkowie, którzy stawali przeciwko Leninowi albo Hitlerowi. Nie byli aniołami, a ich Polska nie była rajem. Lecz to nie znaczy, że zasłużyli na piekło jakie im zgotowano.
Walczymy bo nie mamy innego wyboru.
I żeby Polska nie zginęła...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 259
Czerwone słońce kryło się już za górą, której karmazynowy cień padał na porastający podnóża las i ukrytą w nim wioskę.
Była to całkiem spora osada. Koślawe domy otaczały z trzech stron centralny plac. Ocalałe betonowe ściany wojennych ruin obudowano drewnem i kamieniem, niechlujnie i bez umiejętności. Większość nie miała okien, a nieliczne otwory w ścianach teraz zasłonięto drewnianymi okiennicami. Czwarty bok majdanu wychodził na pola, prowadziła do niego szeroka droga, szczątek asfaltowej szosy sprzed dziesięcioleci, wysypana leszem, czerniącym bose stopy wędrowców.
Tym właśnie traktem nadszedł konwój, szary robak cuchnący potem, kałem i krwią, złożony z kilkudziesięciu dorosłych i tyluż dzieci w wieku czterech, pięciu lat.
– Tu! – chrapliwy krzyk przeciął przestrzeń, sięgając wszystkich idących w dwuszeregu ludzi. Cięcie bólu przeszyło ich plecy, jakby otrzymali cios biczem. Niemal równocześnie padli na kolana, odwracając się w stronę jegra i odruchowo pochylając głowy. Dzieci płakały, próbując przysunąć się do rodziców, ale ci na to nie reagowali. Dziewczynka, drobna, chuda blondynka o skołtunionych włosach, zamiast uklęknąć, podbiegła do matki. Doczekała się jedynie uderzenia w twarz. Krew popłynęła z nosa, dziecko zatoczyło się, upadło, zaniosło płaczem. Kobieta nawet nie spojrzała na córkę, jeszcze bardziej tylko skuliła się, zgięła w pokłonie, wbijając palce w ziemię. Nie pomogło.
– Ty! – Wierzchowiec jegra nie drgnął nawet, ale wydawało się, że sługa barlogów na moment zbliżył się do kobiety, pochylił nad nią, urósł. Czarna nemezis wydała wyrok.
Kobieta zadygotała, padła na twarz, piana popłynęła z jej ust, krew z uszu. Wiła się na ziemi, ale nawet umierając, nie odważyła się powiedzieć słowa.
– Źle chowała. Za łagodnie.
Jegrzy rzadko mówili długimi zdaniami. Nie dawali też dobrych rad. Czasem, tak jak ten waffenritter, pouczali. Nie za często – najwyraźniej lubili, kiedy ludzie łamali reguły, bo wtedy można ich było karać.
Tak jak tę matkę, która nie nauczyła swej córki posłuszeństwa i pokory. Dalej na zachodzie dzieci odbierano rozpłodowym niewolnicom zaraz po urodzeniu, tu, w Marchii Wschodniej, system wciąż nie działał jak powinien.
Ale będzie. Ordnung muss sein.
Na razie jednak jegier musiał doprowadzić tych ludzi do wskazanego w rozkazie miejsca. Dzieci zostaną sprawdzone, a potem oddane. Rodzice zginą, a ich śmierć nasyci skórę transporterów odchodzących co dzień z tego miejsca do stolicy. Ból umierających da moc fagom ochronnym i zbuduje wokół pojazdów magiczne osłony, chroniące je przed szpiegowskim okiem Miraży, niech będą przeklęci.
Waffenritter już czuł moc tego miejsca, dziwną i obcą magię Góry. Chciał jak najszybciej wrócić na zachód, gdzie łożyska Władców będą sycić jego umysł rozkoszą. Żeby się uspokoić, kilka razy chlasnął harapem magii swoich więźniów. Pomogło.
Potem dał znać ręką. Miejscowi niewolnicy, dotąd czekający z boku, ruszyli między klęczących. Byli raczej nastolatkami niż dorosłymi, o zniekształconych twarzach ze śladami jakichś potwornych ran z przeszłości. Ich lewe oczy osłaniały brudne i postrzępione płócienne opaski. Podnosili dzieci, przyglądali się twarzom, czasem uderzali w policzek, badając reakcję. Przybliżali główki maluchów i wtedy jakiś błysk wyskakiwał spod przesłony oka, iskra jasnego promieniowania, na moment kondensująca się w powietrzu w cienką, żylastą wić dotykającą czół i oczu dzieci.
Wiedzieli, że każdy ich ruch jest śledzony przez jegra i jeśli popełnią błąd, sami dołączą do kolumny. Selekcja musiała dać Smokowi najlepszą karmę, by jak najmniej trafiało się potem takich jak oni – naznaczonych, ale odrzuconych.
Rodzice czekali w milczeniu, a waffenritter od czasu do czasu smagał ich bólem, by zagłuszyć świąd obcej mocy przenikającej jego czarną zbroję i by dać sobie przedsmak lukullusowej uczty, która rozpocznie się wraz z wieczornym zabijaniem.
Dróżka biegła równolegle do rzeki, zwykły ziemny wał wysypany żwirem i faszynowany po bokach wiązkami gałęzi. Szeroka na tyle, by pomiędzy pniami drzew zmieścił się koń z jeźdźcem, i mocno zarośnięta, służyła jedynie wojskowym patrolom przemierzającym te tereny i geomantom dbającym o ustawione na brzegu słupy graniczne. Za rzeką zaczynała się ziemia niczyja.
Noc była jasna, księżyc, niemal w pełni, złocistym blaskiem rozjaśniał niebo, gładkie niczym tafla czarnego szkła, w której zatopiono żółte okruchy gwiazd. Gdy Kajetan podnosił wzrok, widział nad sobą pas tego bezkresnego stropu, pokrywający się z torem leśnej ścieżki. Gałęzie drzew wyrastające ponad dróżkę wyglądały jak rysy i pęknięcia na czarnej powierzchni nieba.
Koniunkcje były dobre, czas Raka, zwanego też Bramą Ludzkości. Mars promieniował mocą, Jowisz doskonale widoczny. Dogodny moment na rozpoczynanie niebezpiecznych przedsięwzięć.
Koń stąpał powoli, jakby z pewną ostrożnością czy wręcz niechęcią. W pewnym momencie pokręcił łbem, parsknął, szarpnął szyją. Kajetan pochylił się w siodle, poklepał wierzchowca, cicho szepnął:
– Co, stary przyjacielu? Znowu zabieram cię w miejsce, gdzie nie będzie już dobrego owsa z wojskowych magazynów. Ha, to rzeczywiście nie będzie bezpieczna wyprawa. Ale nie zostawiaj mnie, proszę. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Tytus znów szarpnął głową, tym razem jednak spokojniej.
– No, koniku, damy radę. Zawsze dawaliśmy.
„Zawsze” oznaczało ostatnie dwa lata. Na szczęście nowe konie mają tę przewagę nad nowymi kochankami, że nie mogą zadawać pytań o to, co stało się z poprzednimi. A Kajetan nie miałby im nic wesołego do opowiedzenia. Bułat spalony żywcem. Ged z połamanymi nogami, dobity strzałem w głowę. Major zaginiony bez wieści. I Krak, i Gerylas, i wiele innych. Czternaście imion wytatuowanych na prawym ramieniu, czternaście składowych mocy, która pozwala prowadzić kolejne wierzchowce w ogień, mgłę magii, salwy pocisków, smród jegrów. Na śmierć.
– Wrócisz, Tytus, obiecuję ci, że wrócisz. Choćby beze mnie.
To zapewnienie najwyraźniej uspokoiło konia, bo choć parsknął ponownie, tym razem pobrzmiewały w tym dźwięku spokój i zaufanie. Kajetan nie kłamał. Wierzył, że się uda. Tak jak za każdym poprzednim razem.
Skręt ku rzece obsadzono drzewami porośniętymi świecącą w ciemności hubą. Blask był mdły, zielono-siny, wielu podróżnych mogłoby go wcale nie dostrzec pośród skłębionych gałęzi i gęstego listowia. Wkrótce ścieżka rozszerzyła się nieco, a drzewa zaczęły rzednąć. Do szumu lasu, zakłócanego czasem jedynie pohukiwaniem nocnych stworzeń, dołączył inny jednostajny dźwięk – melodia płynącej rzeki. Niektórym ludziom wydaje się, że szumią tylko górskie strumienie, że huczą jedynie spadające z wysokości wodospady. Że szerokie nizinne rzeki, uśpione swym własnym powolnym nurtem, bezgłośnie toczą wody ku przeznaczeniu, nirwanie słodkiej H2O rozpuszczonej w kosmosie oceanu. Być może tak było kiedyś, gdy świat wydawał się prosty i bezpieczny, opisany fizyką kwantową i teorią ewolucji, jasno wyłożony przez Einsteina, Banacha i Hawkinga. Nie teraz. Dziś rzeka tnie nie tylko skałę, ale i geomancyjne pola, przesypuje piasek i okruchy stopionej magii, daje dom szczupakowi i stworom znacznie odeń groźniejszym. Rzeka może płakać i spać, może opowiadać, o ile ktoś ma dość mocy, by jej wysłuchać. Nawet gdy płynie powoli, nizinnie senna, międzywierzbowo sentymentalna, czujne ucho wychwyci jej szum i odczyta dawane znaki.
Kajetan najpierw rzekę usłyszał, zobaczył ją, dopiero gdy wyjechał z lasu wprost na piaszczystą łachę. Ciemna woda była mętna, odbijała światło gwiazd, ale blado, rozmgliście, tak że tylko delikatna poświata przesuwała się po falach. Nawet okrągła tarcza księżyca zamieniła się w rozmazaną owalną plamę, podskakującą zgodnie z ruchem wody. Lecz to dzięki tym blaskom dawało się dostrzec, jak naprawdę przemienia się nurt. Nie był gładki, płaski, zwyczajny dla śródlądowych rzek. O nie! Raz po raz wzbierały w nim fale, czasem szerokie nawet od brzegu do brzegu. Nagły przybór podnosił nurt, fala rosła, przesuwała się, by po kilkunastu sekundach zaniknąć i dać miejsce nowej. Równocześnie po powierzchni szły poprzeczne prądy, nieregularne i groźne. Te rodziły się rzadziej, ale nagle; woda wzbierała niemal w pionową ścianę, chwilę trwała w bezruchu, a potem gwałtownie ruszała ku przeciwległemu brzegowi. Czasami takie fronty rodziły się jednocześnie po obu stronach rzeki, pędziły ku sobie niczym falangi dwóch armii, by zderzyć się, zmiażdżyć i rozproszyć w środku nurtu. Może zresztą tak było – może to napięcia magii geomancyjnej chroniącej polski brzeg odpierały ataki chaosu, niczym posterunki wojskowe chroniące ojczyznę przed rajzami barbarzyńców.
Kręciły się też w tej rzece nagle pojawiające się wiry zdolne wchłonąć konia wraz z jeźdźcem, rozlegały pluski świadczące, że coś ogromnego walnęło ogonem w wodę, rozcapierzone cienie wynurzały się i przemykały po powierzchni.
Wszystkie te wiry, fale, wodospady raz po raz mieniły się odbitym światłem, przesłaniały nawzajem, pogrążając w cieniu, łączyły i rozdzielały. Momentami blask powierzchni zdawał się tworzyć skomplikowane wzory, zmieniające się w rytm niezbadanych, ale istniejących reguł. Potem te matryce zlewały się w wielkie świetlne plamy, by po chwili ponownie rozdzielić się na tysiące drobin. Plamy światła i ciemności zdawały się budować i powielać swoje wzorce, mnożyć się i ginąć w starciu z rysunkami silniejszymi. Jakby były uczestnikami błyskawicznego procesu ewolucyjnego, zbyt szybkiego dla ludzkiego oka i narzędzi badawczych, a jednak tożsamego z milionletnią ewolucją istot żywych.
Kajetan obserwował rzekę w milczeniu. W końcu ruszył, kierując konia w prawo, ku rysującemu się w ciemności wysokiemu, obłemu kształtowi. Geomantyczny monolit stał zagłębiony w porośniętym rzadką trawą piasku, mniej więcej w połowie odległości między lasem a brzegiem. Otaczał go niski płotek z mosiężnych prętów pokrytych zaklęciami wzmacniającymi. Sam kamień, prostopadłościan wysoki na jakieś cztery metry, również wymalowany był w ochronne runy i napisy. Geomanci pozwolili sobie wręcz na kilka agresywnych klątw, mogących nawet – przy sprzyjających ascendentach – zaatakować intruzów na drugim brzegu. Na szczycie monolitu stał kamienny krzyż, a na każdej ze ścian wyrzeźbiono orła w koronie.
Kajetan zatrzymał się przed głazem. Nie zsiadł z konia, pochylił tylko głowę, by odmówić modlitwę przed tym ostatnim ojczystym larem. Już po chwili poczuł mrowienie skóry, jakby chodził po niej milion owadów. Ale nie było to nieprzyjemne, raczej łagodne, pieszczotliwe. Głaz oddawał mu nagromadzoną moc. Kajetan czuł, jak wokół niego i konia powietrze tężeje od nanokadabr. Skończył „Ojcze nasz” i płynnie przeszedł do mantr ochronnych, chcąc wzmocnić działanie monolitu.
Kiedy uznał, że jest gotów, lekkim uderzeniem pięt zmusił konia do obrotu. Skierował go nieco w bok, ku wyznaczającemu bród małemu kamiennemu słupkowi stojącemu tuż przy brzegu. Tytus nie protestował, widocznie też czuł, że jest bezpieczny. Dopiero kiedy woda zmoczyła mu kopyta, zarżał cicho. Coś plusnęło obok po prawej, nurt przed nimi zakotłował się, bąbel gazu cicho eksplodował niemal pod nogami. Ale koń stąpał spokojnie. Wydawało się, że woda odsuwa się od jeźdźca, tworzy zagłębienie, nieckę ciągnącą się od brzegu do brzegu. Wzburzona rzeka zaszumiała, wściekła, że została przymuszona do ruchu wbrew swej woli, ale nie odważyła się zaatakować pancerza nanokadabr chroniącego człowieka i jego wierzchowca.
Gdy dotarli niemal do środka nurtu, tam gdzie władza menhirów słabła gwałtownie, rzeka zakotłowała się, podniosła, chaotyczna magia spróbowała zalać intruzów. Poderwała wysoką falę niczym bryzg wodospadu bijącego od dołu, wbrew sile grawitacji. Potężniejąc z każdą chwilą, napływała na jeźdźca, już przewyższając go wzrostem.
Kajetan nie przyśpieszył konia. Podniósł się w siodle, puścił wodze, wyszeptał zaklęcie. Jego palce wykonywały skomplikowane znaki bojowych kata, poruszając się w bezdźwięcznym rytmie, jakby grały na niewidzialnej harfie. A potem człowiek gwałtownie przerwał tę grę, uniósł ramiona. Pomiędzy jego dłońmi pojawiła się świetlista lina, którą gwałtownie cisnął w stronę fali. Sznur blasku w locie uformował pętlę, która przecięła wodospad, a potem zacisnęła się na nim niczym na szyi gargantuicznego monstrum.
Na moment wszystko zamarło, a rzeka ucichła. Potem fala zapadła się z głośnym pluskiem i rozprysnęła, zalewając konia i jeźdźca strugami wody.
Na drugi brzeg wyjechali mokrzy, ale bezpieczni. Przynajmniej przez chwilę.
Za nimi została Rzeczpospolita, przed nimi otwierały się dzikie, niemal bezludne ziemie Zony.
Zostawił za sobą daleką Polskę, świat stabilnej geografii, utrzymywanej w bezruchu magią elfów, megalitami i kościołami – gwoździami przybijającymi krajobraz do osnowy świata. Teraz opuszczał też Zachodnie Kresy, blisko stukilometrowy ciągnący się wzdłuż granicy pas ziemi, na którym dopiero przywracano władanie ludzi. Tu stawiano fortece, tu geomanci stabilizowali geografię, tu niemal co dzień toczyły się walki z potworami i mocami nasyłanymi przez barlogi. A jednak to już była Polska, odzyskiwana z mozołem i w ciągłym zagrożeniu, ale Polska, ziemia ludzi i elfów. Wokół warownych twierdz wyrastały podgrodzia, powstawały fermy i przetwórnie żywności, małe biorafinerie, elektrownie wodne i wiatrowe młyny. Za wojskiem szli cywile, Polacy, uciekinierzy z Ukrainy i Węgier, Rosjanie i Finowie. Osadzali się tu też ci nieliczni zbiegowie z zachodu, którym udało się wydostać spod władzy Czarnych.
I tę na poły tylko bezpieczną, choć wciąż skażoną magią ziemię opuścił właśnie Kajetan. Nie pierwszy raz przekraczał graniczną rzekę, by odkrywać nową Europę, znajdującą się pod władzą barlogów. On, Kajetan Kłobudzki, królewski geograf.
Wjeżdżał w Zonę – teren dziki i bezludny, anekumenę penetrowaną przez zwiadowców i pelengowaną z kosmosu przez jesionowo-mithrilowe sputniki, ale w większości nieopisaną i niezbadaną. Mieszkańcy tych terenów, ci, którzy zdołali, przed laty uciekli na polską stronę, innych barlogi pognały na zachód, w niewolę. Teraz była to więc ziemia niczyja, przez którą czasem przechodziły tylko wojenne podjazdy – jegrów na wschód, ludzi i elfów na zachód. Jednak było jasne, że za jakiś czas to o te pustkowia rozpocznie się kolejna wojna, bo kto je zagarnie, zyska szmat ziemi i bazę do dalszej ekspansji. Dalej na zachód leżały zarządzane przez barlogi Marchie. A jeszcze dalej ich królestwo – Gehenna.
Czasami graniczną rzekę Zony przekraczali odważni kupcy i poszukiwacze przedwojennych skarbów. Bywało, że w głąb niezbadanego lądu ruszały ekspedycje klasztorne i humanitarne. Wywiad utrzymywał kontakty z nielicznymi żyjącymi tu ludźmi, miał tu też swoje kryjówki i schrony z zaopatrzeniem. W razie potrzeby można było dokonać rajzy helikopterów nawet i na dwieście kilometrów w głąb tej krainy.
Tak jak to zdarzyło się wcześniej, ponad dwadzieścia lat temu... Wtedy gdy stracił matkę i siostrę, a zyskał ojca. W tym przeklętym i błogosławionym dniu, który przyniósł mu wolność oraz utratę wszystkiego, co znał.
Wjeżdżał na ziemie o płynnej przestrzeni i geografii. Gdzie drogi zmieniały kierunki, a pagórki wypiętrzały się w miejscach, gdzie rok wcześniej były równiny. Rzeki znikały, a jeziora rozlewały na miejscu lasów. Mapy robione na podstawie rozmazanych rejestracji satelitarnych zmieniały się niemal każdego tygodnia, jakby ziemia i pokrywający ją kożuch roślinności, ludzkich osad, wód stanowiły płynną masę cały czas przetwarzającą się na skutek oddziaływania sił geomantycznych.
Badał te zmiany. Rejestrował. Czasami nawet wydawało mu się, że wie, jak wszystko działa. Zdarzało się, że próbował tłumaczyć to innym.
– Nie rozumiem – spytała go kiedyś Łucja – jak to jest możliwe? Jak geografia może się zmieniać. Jak jednego dnia miasto może być tu, a drugiego gdzie indziej.
Siedzieli w jej mieszkaniu, w kuchni, przy wieczornej herbacie. Zazwyczaj, gdy zdarzało mu się odwiedzać Warszawę, nocował właśnie u ciotki. Kiedyś bywał w stolicy częściej.
– To jeszcze nic – odpowiedział. – W marcu przez to miasto płynie rzeka, a w lipcu już nie.
– No właśnie.
– No właśnie – przytaknął, przyglądając jej się zmrużonymi oczami.
– Nie rób tak – powiedziała ostro.
– Jak znaczy?
– Nie gap się tak na mnie tym cielęcym spojrzeniem.
– Cielęta mrużą oczy? Pierwsze słyszę. Większość cieląt, jakie poznałem w życiu, miało wielkie, czarne, zawsze otwarte ślepia, oczywiście prócz tych, które poznawałem na talerzu, za pomocą noża i widelca.
– Ty się tu nie mądrz, chłopcze. Młode ludzkie cielęta tak się gapią, samce młode znaczy. Na stare krowy, takie jak ja, czyli samice. Jak tak zmrużą oczy, to twarze kobiet po czterdziestce pięknieją. Nie widać zmarszczek, rzadkie włosy zamieniają się w delikatną mgłę, a ponieważ oczy ci łzawią, to i oczy obserwowanych kobiet wydają się błyszczeć. Kobiety po czterdziestce tego nie znoszą. Takich obserwacji znaczy.
– Ale ty, ciociu, nie masz czterdziestu lat.
– Ale będę miała, niestety. No więc?
– No więc co?
– Ta geografia. Jak to jest? Nie rozumiem. – Wstała z krzesła, by przyciszyć radio.
– Ciociu, czy rozumiesz, jak działa komputer? Jak jest zbudowany i co to jest tranzystor? Korzystasz z komputera codziennie.
– Chciałabym codziennie. Ale w instytucie jest taka kolejka do sali z terminalami, że udaje mi się tam dopchać najwyżej dwa razy w tygodniu. – Ciotka miała zadziwiający dar przeskakiwania z tematu na temat, wchodziła w dygresje, wprowadzała nowe wątki, dotykała spraw osobistych. Jednak zazwyczaj udawało jej się odnaleźć powrotną ścieżkę do wątku głównego, jakby wypowiadając kolejne zdania wciąż rozciągała tezeuszową konwersacyjną nitkę. Czasem przeskoki bywały dość gwałtowne i Kajetan potrzebował chwili, by zorientować się, czego dotyczy dalsza część pogawędki. Tak jak właśnie teraz. – Ty się, młody człowieku, nie mądruj za bardzo. Jasne, że nie rozumiem na przykład, jak działa tranzystor, chociaż używam radia. Ale wiem, że ktoś wie, bo je zbudował przecież. A ty jesteś geografem, czyli specjalistą od geografii. Więc zakładam, że potrafisz mi objaśnić, jak to działa. To znaczy ruchy terenotwórcze, a nie komputery.
– To jest jak kisiel z owocami.
– Rozwiń metaforę, młody człowieku.
– Wyobraź sobie miskę z gęstym kisielem, w którym tkwią owoce. Struktura mięsista, ale spójna. Na razie w bezruchu, ale... łyżka tkwi w środku – Kajetan zawiesił dramatycznie głos.
– No i?
– Zaczynasz go mieszać. Bardzo powoli, delikatnie. Masa przesuwa się, kawałki owoców zmieniają wzajemne położenie, zbliżają się, oddalają, czasem zlepią, czasem twoja łyżka rozetrze któryś tak, że owoc zniknie albo pomiesza się z innym. Ale jeśli kręcisz z wyczuciem, to otrzymujesz ten sam kisiel, w tej samej misce, tylko poszczególne owoce są teraz w innych miejscach.
– A co z Niemcami i z Francją?
– Z grubsza biorąc, granicę tworzą Odra, Atlantyk, Alpy i Pireneje. Wododziały, uskoki tektoniczne, kulturosfery. Barlogi wsadziły w tę michę swoje magiczne paluchy i zaczęły mieszać. My też dołożyliśmy co nieco w Wielkiej Wojnie. Teraz jest już spokojniej, ale kisielowe kluchy i owoce wciąż powoli zmieniają położenie.
– A ty? – Teraz dla odmiany wstała, żeby nieco pogłośnić muzykę. Radio zatrzeszczało trochę, ale podjęło wyzwanie. Z głośnika popłynęła łagodna, stara melodia oraz chropawy głos wokalisty śpiewającego coś o spaniu w dolinie. Widocznie Łucja miała tego dnia nastrój na tematykę podróżniczą, nawet w tak oldskulowej wersji.
– A ja jestem geografem. Mam moc Klucza Przejścia. Odnajduję skróty. Opracowuję locje. Wiem, gdzie jestem, nawet gdy kisiel się przemieszcza. Umiem czytać teren. Prawdopodobnie, ale tego formalnie nie potwierdzono, lokalnie stabilizuję geografię. Jakby kisiel mnie nie oblepiał.
Wstał, podszedł do kuchennej szafki, wysunął szufladę.
– No dobrze, ale jak to jest możliwe, że rzeka raz przepływa przez miasto, a raz nie. Przecież jak już raz zniszczysz owoc w salaterce, to nie możesz go potem odtworzyć.
– Ciotka, nie wiem. Kisiel to tylko uproszczona analogia. Tak to z grubsza działa. No, a teraz... – mruknął, grzebiąc w upchanych ciasno do szuflady torebkach, pudełeczkach i zawiniątkach ze sreberek po czekoladzie.
– Tego też nie lubię.
– Eee... czyli czego? – Wyprostował się uśmiechnięty, trzymając w ręce papierowe opakowanie.
– Jak mi grzebiesz po szafkach w kuchni.
– No co ty, ciotka. Kisiel bym zjadł. Z owocami.
Z tego, co pamiętał, kisiel był pierwsza klasa. Malinowy.
Kajetan lubił wspominać. Jego wyprawy trwały tygodniami. Zdarzało się, że przez większość czasu nie spotykał ludzi. Dlatego gadał z końmi i odtwarzał w pamięci rozmowy z najbliższymi. Czasem gadał sam ze sobą. Zawsze jednak gdy wracał, te nawyki mijały. Jakby w mózgu przestawiała się jakaś wajcha, dostosowująca pracę umysłu, a w konsekwencji język i zachowania do nowych okoliczności. Te podświadome sterowniki inteligencji objawiały się już wcześniej. Uświadomił to sobie jeszcze jako nastolatek. Innym językiem rozmawiał z ojcem, innym z ciotką, przy której nie pozwalał sobie na żadne wulgaryzmy. Ale kiedy szedł na trening, wkraczał do szatni i spotykał kumpli, natychmiast zaczynał kląć jak szewc. Gdy tylko kończył ćwiczenia i opuszczał salę treningową, znów przeskakiwał w tryb „kulturalny nastolatek”.
Swoją drogą, to ciekawe określenie – kląć jak szewc. We wsi mieli szewca, jednonogiego, łysego Jana Walusiewicza, i z jego ust nie usłyszał Kajetan ani jednego ciężkiego wyrazu. Nawet gdy jegrzy spalili oborę, nie przeklinał ich. Ani potem, gdy zabili jego jedynego syna. Po prostu powiesił się w swoim domu, pachnącym zawsze ciężką, zmieszaną wonią potu, skóry i kleju. Grzeczny i cichy, jak za życia.
Teraz, po przekroczeniu granicznej rzeki, Kajetan wracał do świata szewca Jana Walusiewicza. I innych, których wciąż doskonale pamiętał, a którzy od dawna już nie żyli.
Zaklęcia fruwały w powietrzu niczym wielobarwne jesienne liście podniesione gwałtownym podmuchem wiatru. Utrapienie wszystkich dozorców, radość przedszkolaków, inspiracja sentymentalnych poetów. Szczęśliwie tym razem na ulicy nie było żadnego dziecka ani dozorcy, o poecie nawet nie wspominając. Czasy nie sprzyjały nastrojowym wierszom.
Pecha miał za to gołąb, którego huk eksplozji przeraził i ogłuszył na tyle, że ptak stracił swą zwykłą, rzadko zresztą temu gatunkowi przypisywaną lotniczą sprawność. Gołąb poderwał się z ulicy, poszybował w górę, ale nie zdołał ominąć jednego z zaklęć. Gdy musnął skrzydłem żółty kwadracik papieru, rozległ się głośny chrobot, jakby kawał blachy przeszorował po betonowej ścianie. Zaklęcie spłonęło, a ptak zamienił się w potwora. Jego skrzydła gwałtownie się wydłużyły, łepek rozdwoił, potem poczworzył, a pazurki błysnęły, przekształcając się w diamentowe szpony. Były gołąb uderzył nowymi skrzydłami, a potem zanurkował gwałtownie, mknąc wprost ku Robertowi. Wybrał już nawet cel ataku. Lewe oko człowieka.
Oko to Robert uważał za bardzo pożyteczne i kiedy w ułamku sekundy uświadomił sobie, że może stracić je bezpowrotnie przez głupiego przeczarowanego gołębia, zrobiło mu się bardzo smutno. Gołębi nie lubił, bo zanieczyszczały balkony i tak jak szczury roznosiły różne zsyłane przez barlogi zarazy. Ale dotąd traktował je jedynie jako uciążliwe, choć mało interesujące szkodniki. Do teraz. Sytuacja nie wyglądała za dobrze. Zamachowcy idealnie wybrali miejsce ataku.
Przelotówka przez Kawęczyn wiodła środkiem miasteczka, pomiędzy równymi liniami trzypiętrowych kamienic, których partery zajmowały sklepy i warsztaty rzemieślników. Ulica nie była szeroka, po jednym paśmie ruchu w każdym kierunku, po obu stronach wąskie chodniki. Eksplozja, która rozpruła wojskowy furgon, wytłukła też szyby we wszystkich okolicznych oknach, zasypując szewskie i krawieckie wystawy warstwą szkła, tynku i drewnianych szczap. Słupy latarń powyginały się ku ścianom domów tak, że z oddali wyglądały jak ramiona jakiegoś gigantycznego Sziwy. Ciężarówka stała w poprzek ulicy, nieco skosem, skutecznie jednak blokując możliwość przejazdu ariergardującemu ją motocyklowi. Żołnierze zatrzymali więc pojazd i teraz pruli z garłaczy do unoszących się w powietrzu zaklęć. Każda z lepkich karteczek, która opadłaby na budynek, ulicę albo – co gorsza – na człowieka, psa czy zwykłą muchę, mogłaby się zaktywizować i przemienić zaatakowany obiekt w coś groźnego. A w najlepszym przypadku – niegroźnego, ale wymagającego potem sporego wysiłku wojskowych czarodziejów, by przywrócić temu czemuś pierwotny kształt i funkcję.
Motocykl poprzedzający ciężarówkę wyleciał w powietrze razem z nią. Na szczęście obu żołnierzom nic się nie stało. Kryli się teraz za wrakiem swego pojazdu. Jeden wzywał przez radio pomoc, drugi ostrzeliwał kartki z zaklęciami.
Najgorzej wyglądał kierowca furgonu. Wytoczył się z szoferki zalany krwią, z bezwładną ręką, wyraźnie ogłuszony. Gdy zeskoczył na ulicę, zaklął, lewa noga ugięła się pod nim, przykląkł na asfalcie. To chyba go otrzeźwiło, bo widząc, że jeden z motocyklistów rusza mu na pomoc, machnął odpędzająco zdrową ręką. Ruch jego ramienia znaczyła w powietrzu – niczym kreska tuszu na komiksowym obrazku – smuga kropelek krwi. Pojękując z bólu, sięgnął do wiszącego na piersi płaskiego futerału, wyjął z niego okrągły metalowy amulet. Wymruczał formuły zaklęć, wrzucił krążek do szoferki i na tyle szybko, na ile pozwalała poharatana noga, odkuśtykał od furgonu.
Wszystko to Robert zobaczył swoim wspaniałym, absolutnie niezastąpionym okiem, nim przeczarowany gołąb uznał, że chce je koniecznie przedziurawić diamentowym pazurem.
W miejscu ataku znalazł się absolutnie nieprzypadkowo. Ściągnęło go ono tak, jak czarna dziura ściąga meteoryty, a pentagramy rysowane przez naiwnych studentów przyciągają chłopców z CBŚ-u. Robert znalazł się w Kawęczynie właśnie dlatego, że coś tu miało wybuchnąć, a stał konkretnie na ulicy Warszawskiej, bo kwadrans temu zorientował się, co i kiedy wyleci w powietrze. O ile on, Robert Gralewski, nie powstrzyma terrorystów. Niestety, nie dość, że nie zdołał wyłuskać napastników spośród spacerujących sobie kawęczyńskim deptakiem mieszkańców, to jeszcze się spóźnił. I dlatego teraz właśnie, zasapany i wściekły, patrzył na wirujące w powietrzu wielobarwne karteczki z bojowymi zaklęciami, które transportował zaatakowany konwój. I na ptaka, zmienionego przez jedno z zaklęć w bojowe monstrum.
Nie miał wiele czasu na reakcję. Nawet nie zdołałby wyszarpnąć ukrytego pod pachą walthera. Złożył więc dłonie, formując automiraż, i skoczył w bok. Gołąb uderzył w twarz fantoma, wbijając szpon w miejsce, gdzie powinno znajdować się oko ofiary. Wrzasnął wściekły, że zmylił cel, wykręcił gwałtownie, niemal szorując brzuchem o asfalt. Poderwał się nieco, zawrócił, nabrał rozpędu i znów zaatakował. Tym razem jednak Robert już czekał. Udało mu się chwycić jeden z opadających czarów, wydrukowane na brązowym papierze logo neutralizacyjne. Dołożył magiczny impuls od siebie, tak by uaktywnić i wzmocnić nanokadabrowy zadruk, i wystawił papier w stronę ptaka. Poczuł znajome mrowienie w palcach, karteczka zniknęła, czar rozpylił się w powietrzu. Ptak wpadł w jego strefę, znów zgrzytnął, a potem w jednej chwili na powrót zamienił się w gołębia. Oszołomiony, z miękkim plaśnięciem walnął o ziemię tuż obok nóg żołnierza.
Chwilę potem zadziałał wrzucony do furgonu amulet. Robert poczuł idący od samochodu bezgłośny impuls, który wytłukł resztki szyb w okolicznych oknach, ale przy okazji zneutralizował i spopielił wszystkie zaklęcia.
– Stój! Ręce do góry! – Robert usłyszał głośny rozkaz i zobaczył wymierzone w siebie lufy karabinów. Eskorta furgonu wreszcie mogła się zająć intruzem, czyli nim.
– Pułkownik Robert Gralewski – powiedział szybko, posłusznie jednak podnosząc ręce. – Sprawdźcie moje dokumenty, szybko! Wezwijcie pomoc i zajmijcie się rannym. Ja nie mogę tu zostać. Napastnik odpalił bombę z bliskiej odległości. On tu gdzieś jest. Spróbuję go namierzyć.
Podchodzili nieufnie. Profesjonalnie. Jeden cały czas stał z boku w bezpiecznej odległości, mierząc Robertowi w pierś, z palcem na spuście.
– Żadnych gwałtownych ruchów – ostrzegł spokojnie. Mógł mieć dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Jasnowłosy, niski, trochę za gruby. Nie sprawiał groźnego wrażenia. Ot, przeciętny poborowy. Ale ktoś wysłał go w obstawie transportu magicznej broni. Przez tereny teoretycznie bezpieczne, ale nawet wewnątrz kraju furgonów z czarami nie obstawiał byle kto. Jasnowłosy, pucołowaty sierżant musiał władać magią, tak jak wszyscy jego towarzysze.
Drugi żołnierz ostrożnie podszedł do Roberta.
– Pokaż blachę!
– Żadnych gwałtownych ruchów! – powtórzył blondyn, uznając najwyraźniej, że podejrzany mężczyzna ma kłopoty ze słuchem.
– Dobra, tylko spokojnie. – Robert rozchylił kurtkę, rozpiął górny guzik koszuli. Zalśnił srebrzyście prostokąt nieśmiertelnika, gruby kawałek metalu pokryty chroniącymi inskrypcjami. Impulsy przepłynęły do nieśmiertelników żołnierzy.
Opuścili broń, zasalutowali.
– Możemy pomóc?
– Nie, zajmijcie się wozem i rannymi. Sprawdźcie, czy cywile nie ucierpieli. Czekajcie na wsparcie.
– Panie pułkowniku...
– To nie wasza wina. Nie mogliście przewidzieć tego ataku. Tak napiszę w raporcie.
– Dziękuję. – Blondyn odetchnął z ulgą. – Panie pułkowniku...
– Co jeszcze?
– Jest pan bardzo szybki, widziałem, jak uciekł pan ptakowi.
– Chyba nie widzieliście jeszcze szybkich ludzi, sierżancie. Byłem zbyt wolny. Pamiętajcie: nie rozchodzicie się, zabezpieczacie miejsce.
– Znamy procedury. A pan?
– A ja spróbuję ich dorwać – powiedział Robert i ruszył biegiem wzdłuż Warszawskiej, wiedząc, że za chwilę zbiegnie się tu tłum, który może zaburzyć aurę i zablokować dalszy pościg.
– Powodzenia! – usłyszał jeszcze za plecami krzyk młodego żołnierza, ale koncentrował się już na zadaniu. Miał problem. Za atak odpowiadał jakiś sługa Czarnych, człowiek, bo ktoś inny nie przedostałby się tak głęboko na polskie terytorium. Musiał więc roztaczać aurę, rdzawą woń najeźdźców. A jednak Robert nie zdołał wyczuć tego zapachu i dlatego spóźnił się na miejsce zamachu. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo Czarni opracowali wreszcie skuteczne zaklęcia maskujące. Albo też na konwój napadli zwykli, nieprzeczarowani ludzie, członkowie jednej z sekt uprawiających kult barlogów, na której trop nie wpadł jeszcze kontrwywiad. Pierwsza możliwość oznaczałaby śmiertelne niebezpieczeństwo dla systemu obronnego Polski, druga realne zagrożenie dla cywilnego terytorium. Tylko po co – niezależnie od zaistniałego przypadku – zaatakowano niezbyt ważny konwój z zapasem drukowanych czarów, tym samym ujawniając swoje istnienie? Chyba że to jakaś próba. Test możliwości. Ostrzeżenie.
Robert szybkim krokiem szedł wzdłuż ulicy. Szukał śladu, tropu, zaburzenia rzeczywistości. Wokół ludzie zachowywali się tak jak zawsze w takich sytuacjach. Niektórzy, niezbyt mądrzy, biegli ku miejscu ataku, by sprawdzić, co się dzieje. Inni, przezorniejsi, pospiesznie chowali się w bramach domów czy wnętrzach sklepów. Matki uspokajały płaczące dzieci, mali chłopcy pędzili w górę ulicy, by zobaczyć, co się stało, ktoś za nimi wołał, ktoś próbował ich powstrzymać. Niektóre okna otwierały się szeroko i na leżących tam chyba od stuleci poduszkach układały się wygodnie kawęczyńskie matrony, by jak co dzień pogapić się na ulicę, na której wreszcie działo się coś naprawdę interesującego. Inne okna zatrzaskiwały się, a zza szyb wyglądały przestraszone, groteskowe twarze z rozpłaszczonymi na szkle nosami. Starszy mężczyzna, któremu rozpryśnięte okno wystawy pokaleczyło głowę i ramiona, głośno wołał o lekarską pomoc, z chodnika gramoliła się kobieta, najwyraźniej ogłuszona hukiem, bezradnie próbując pozbierać rozsypane wokół siebie jabłka. Z przecznicy wypadł młody policjant w biegu odpinający kaburę, kilkanaście metrów za nim toczył się drugi, w stopniu sierżanta, starszy i gruby. Miał niedopięty mundur, był bez czapki, czerwony i spocony, sapał i poświstywał, jednak dzielnie próbował dotrzymać kroku młodszemu koledze. Zawyły syreny, wzywające do ratusza wszystkich weteranów i członków miejskich służb ochotniczych. Kawęczyn sprawnie reagował na zagrożenie.
Ten miejski ruch, pozornie chaotyczny, a jednak wynikający ze statystycznie przewidywalnych ludzkich zachowań, miał swój poszarpany rytm, wewnętrzną logikę przepływu tłumu. Wyostrzone zmysły Roberta szukały zaburzeń tego strumienia. Wyczekiwały na reakcję odmienną od standardowej. I znalazły.
Zobaczył mężczyznę wchodzącego do małego sklepu spożywczego. Minął ten lokal, ale przez zaklejone reklamami okna nie mógł zajrzeć do środka. Był już kilkanaście metrów dalej, gdy usłyszał, że drzwi sklepu ponownie się otwierają. Przesunął się ku ścianie domu, zatrzymał lekko osłonięty rynną i obejrzał. Mężczyzna wysunął głowę na zewnątrz, nerwowym spojrzeniem zlustrował ulicę, po czym ruszył szybkim krokiem, trzymając obie ręce w kieszeniach dżinsowej kurtki. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat, spodnie i buty były mocno zniszczone. To o niczym nie świadczyło, trwająca od czterech dziesięcioleci wojna obronna nie przynosiła przecież krajowi i jego mieszkańcom bogactwa. W Polsce żyje wielu biednych ludzi, którzy po prostu noszą portki tak długo, aż się zedrą. Ten osobnik miał jednak buty nie tylko stare, ale i brudne, a dziur w spodniach i kurtce nie naprawiał. Biedni, porządni ludzie nie pozwalają sobie na luksus niedbałości, matki cerują dzieciom gacie i skarpety, dorastający chłopcy chodzą w spodniach z doszywanymi na dole kolejnymi paskami materiału, młodsi noszą ubrania po starszym rodzeństwie. Uprane i schludne.
Mężczyzna miał pecha, może gdyby ruszył w dół ulicy, Robertowi nie chciałoby się go gonić. Ale skierował się w przeciwną stronę.
Robert oderwał się od ściany.
– Stój! – krzyknął, wzmacniając polecenie za pomocą walthera mierzącego prosto w brzuch mężczyzny. Ten zatrzymał się zaskoczony, w pierwszym odruchu okręcił się na nodze, chcąc dać dyla, ale powstrzymał go drugi okrzyk, stanowczy tak tonem, jak i treścią:
– Stój, bo cię zastrzelę!
Mężczyzna odwrócił się powoli. Był przerażony.
– Ja... przecież... co... – zdołał wydukać, wyjął ręce z kieszeni, podniósł je do góry, w prawej dłoni wciąż ściskając kilka banknotów.
– Co tu się dzieje? – Z małego warsztatu szewskiego po przeciwnej stronie ulicy wybiegło dwóch mężczyzn. Teraz dopiero zobaczyli pistolet w rękach Roberta. Wyraźnie stracili animusz.
– Znacie go?
– No jasne, to Waldek Wedorczuk, ale...
– Przed chwilą obrobił sklep, ten spożywczy.
– A to ścierwo... Do pierdla znowu wrócisz! – ożywili się kawęczyńscy mieszczanie. – A pan to kto, za przeproszeniem?
– Wojsko Polskie. Nie mam czasu, zajmiecie się nim?
– Tak, panie Wojsko Polskie. – Animusz mieszczan rósł z każdą chwilą, tym bardziej że z sąsiedniego sklepu wyszło jeszcze kilka osób. – Patrzcie, i Kaśka idzie!
– Sklepu nie zamkłaś – wrzasnął ktoś do nadciągającej w niemal marszowym rytmie mocno zbudowanej kobiety. Miała może ze czterdziestkę i na pewno się w życiu sporo napracowała, ale w jej bujnych kształtach, zbyt ostro pomalowanych ustach i obciskającej biodra sukience było coś pociągającego.
Za długo jestem sam, pomyślał Robert. Kobieta, potrzebuję kobiety!
Tymczasem ludzie przekrzykiwali się, niczym uczniaki popisujące się niedawno zdobytą wiedzą przed nauczycielką:
– Waldek z kasy ci wyjął! Jeszcze forsę w łapach trzyma! Złodziej to jest, no!
− O ty ścierwo! – Pani Katarzyna szybko zorientowała się, o co chodzi, i ruszyła wprost ku złodziejowi. Robert poczuł nawet przez chwilę coś jakby wyrzut sumienia, bo spodziewał się, że konsekwencje dla nieszczęsnego Waldka Wedorczuka mogą być znaczniejsze niźli słuszna kara za wyciągnięcie ze sklepowej kasy tych kilkuset złotych. Ale jeszcze bardziej przeszkadzało mu, że stracił tu czas na robotę, którą powinien był wykonać posterunkowy.
– Zostawiam go! – Schował pistolet, przepchnął się przez tłumek i ruszył dalej.
– A ten to kto? – usłyszał jeszcze zza pleców dźwięczny głos pani Katarzyny i odpowiedź szewca:
– Jak to kto? Wojsko Polskie!
Ulica prowadziła do placu, rozdwajała się niczym język węża, otaczając mały kościół. Budynek miał ze dwieście lat i architekturę typową dla niemieckich protestanckich świątyń. Dobrzy katolicy, głównie repatrianci z Białorusi, którzy po drugiej wojnie światowej przejęli miasteczko, przerobili zbór na kościół i ochronili go przed ludową władzą. Ta jednak w ramach walki z zabobonem wyburzyła stare kamieniczki wokół placu i postawiła tu ohydne, szare, sześciopiętrowe bloki. Miały one zapewne swą szarą równą bryłą odciąć kościółek od ludzi i światła, żeby zmarniał jak roślina, której zabrano słońce. Nie udało się, parafia przetrzymała czerwonych, jakoś tam przetrwała trudny czas początku dwudziestego pierwszego wieku, gdy wielu młodych kawęczynian wyemigrowało za pracą, a inni uznali, że z katolickim klerem już im nie po drodze. Religijne odrodzenie, które przyszło wraz z najazdem barlogów, pozwoliło proboszczowi zebrać fundusze na odmalowanie świątyni i zadbanie o otaczający ją skwerek. Stały tu ładne ławeczki z kutej stali i ciemnego drewna, rosły przycięte krzaki, zbudowano nawet dwie huśtawki dla maluchów, które miały zachęcić je do przychodzenia z rodzicami na niedzielne msze.
Tu też trwał ruch, część ludzi biegła na miejsce ataku, część stamtąd właśnie wracała. Młodzież omawiała najświeższe wydarzenia na przykościelnym placu. Starsi, posłuszni nawykom z czasów swojej młodości i wciąż uzależnieni od sieci, siedzieli w domach i szukali wiadomości w miejskim intranecie.
Robert przepuścił grupę jadących ulicą rowerzystów i przeszedł na centralny plac, niemal pod same drzwi świątyni. Zatrzymał się. Rozejrzał. Powąchał. Potem wyjął z kieszeni kurtki dwie samoprzylepne karteczki, podobne do tych, jakie transportowano przez Kawęczyn. Wymruczał słowa zaklęć, poślinił kciuk i roztarł odrobinę wilgoci na pokrywających kartki symbolach.
Jedna z karteczek zaczęła się przekształcać, zagięły się jej rogi, zwinęła się wpół. Po chwili Robert trzymał w dłoniach papierowy samolocik zdecydowanie większy od kartki, z której został stworzony. Ponownie wypowiedział zaklęcie i puścił samolot, który pomknął przez powietrze, najwyraźniej nie reagując na podmuchy wiatru. Tropiciel, zwany fachowo widusłychem.
Drugą karteczkę Robert przykleił sobie na czole niczym plaster. Zmieniła kolor na cielisty, przez chwilę czuł ją jeszcze jako sztywną, uwierającą błonę, ale zaraz stopiła się ze skórą. Teraz odbierał samolocik, mógł obserwować i kontrolować jego lot.
Magiczne kartki wprowadzono na wyposażenie armii ledwie sześć lat temu. Były lekkie, można w nich było kodować różnorodne zaklęcia. Bardzo dobrze sprawdzały się w misjach, w których nie można było korzystać z pomocy elfich czarodziejów. Pozwalały zaoszczędzić bardzo przecież słabe magiczne potencjały ludzi i wzmocnić działanie czarów.
Robert usiadł na ławce, przymknął oczy. Widusłych obleciał kościół, zanurkował na kilkadziesiąt metrów w odchodzące od placu uliczki. Nic, żadnego śladu wrogiej magii, ale też nigdzie Robert nie dostrzegł podejrzanych ludzkich zachowań. Czyżby od początku wybrał zły kierunek? Nie, był pewien, że szedł w dobrą stronę, tę, z której zaatakowano konwój. Ufał swojemu instynktowi, bo wciąż żył. A znalazł się już w wielu sytuacjach, które przetrwał jedynie dzięki przeczuciom.
Otworzył oczy. Z uwagą spojrzał na kościół – pomalowane na błękitno ściany, witraże w niewielkich okrągłych oknach, dach pokryty czerwoną dachówką.
Sługa barlogów mógł wejść do świątyni, o ile nie został przeczarowany fagową magią. Jeśli był zwykłym człowiekiem – sekciarzem, głupim satanistą, wyznawcą jednej z setek schizm, które pojawiły się wraz ze zmianą świata. Tak, wtedy mógł ukryć się w kościele.
Robert powoli wstał z ławki. Bezgłośnie zaczął powtarzać bojowe mantry, zbrojąc ciało do nadchodzącego starcia. Ruszył ku świątyni, otworzył drzwi. Zanurzył palce w misie ze święconą wodą, czując przechodzący przez całe ciało ciepły, wzmacniający dreszcz.
Kilka rzędów ławek, nieduży ołtarz z drewnianymi figurami apostołów. Na ścianach droga krzyżowa, namalowana w tandetnej, pseudonowoczesnej manierze, odkształcającej ciała prezentowanych postaci i czyniącej z nich nie świadków okrutnego i cudownego misterium, a jakieś ludzkie karykatury. Księży wciąż nie uczono ładnie mówić, śpiewać ani znać się na sztuce, niestety.
Dwie starsze panie modliły się w ławkach tuż przy ołtarzu, trzecia drzemała w ostatnim rzędzie. Robert dostrzegł boczne drewniane drzwi z przylepioną plastrami kartką głoszącą ZAKRYSTIA-SKLEP.
Kiedy wyjął pistolet z kabury, staruszka w ostatnim rzędzie otworzyła oczy. Popełnił błąd, nie zauważył tego, kierując się prosto do przejścia. Nacisnął klamkę i w tym momencie za jego plecami rozległ się krzyk:
– Idzie! Uważajcie!
Jak na starszą panią miała naprawdę mocny głos.
Wyostrzonym wzrokiem dostrzegł ruch na końcu ciemnego korytarzyka. Przywarł do ściany. Huknął strzał, kula świsnęła tuż nad głową żołnierza. Odpowiedział ogniem. Zakotłowało się. Znów ktoś strzelił do niego, ale pocisk trafił w sufit, wzniecając cementową lawinę. To byli amatorzy.
Robert przypadł do podłogi, walił raz za razem w ciemność, w której rysowały się dwa niewyraźne kształty. Nagle usłyszał rozpaczliwy krzyk bólu i drugi głos:
– O Boże! Stój! Poddajemy się! Zraniłeś go!
– Rzućcie broń przed siebie i podejdźcie powoli z podniesionymi rękami.
Chwila ciszy.
– Piotruś nie może, krwawi.
– Odrzućcie broń. Bo wznowię ogień!
– Już! Nie strzelaj, nie strzelaj do Polaków!
Wiedział, kim są. Że też musiało na niego trafić, że też ci debile musieli zaatakować ten konwój! Gówniarze!
Babcia z kościoła darła się tak rozpaczliwie, że jej głos przenikał nawet przez drewniane drzwi. Robert wiedział, że musi to załatwić szybko, nie wiadomo, jak liczna jest lokalna organizacja i jak miejscowi zareagują na strzelaninę w swoim kościele. Papierowy samolocik krążył wokół świątyni, wreszcie znalazł otwarty lufcik, wleciał do środka i pomknął tam, gdzie znajdowali się przeciwnicy. Tylko dwóch. Jeden rzeczywiście ranny.
– Broń! – wrzasnął Robert. – Szybko!
Podłużny kształt łupnął o drewniany parkiet, prześlizgnął się kilka metrów, by zatrzymać się mniej więcej w połowie drogi między Robertem a tamtymi. Ciemna postać podniosła się z posadzki, ruszyła w stronę oficera. Druga wciąż leżała na ziemi.
– Ręce!
Ramiona poszły w górę, luźne rękawy sutanny opadły, odsłaniając przedramiona i całkiem porządny zegarek. Cichy szept modlitwy poniósł się przez korytarz.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Robert wstał. Opuścił broń, choć cały czas kontrolował sytuację na zakrystii poprzez papierowego szpiega. Widział więc leżącego na ziemi i krwawiącego z przestrzelonego ramienia młodego, może siedemnastoletniego chłopaka. Teraz dopiero, gdy widusłych był naprawdę blisko, mógł wyczuć płynącą od terrorysty woń, ślad charakterystyczny niczym odcisk na kciuku snajpera czy smród prochu wżarty w skórę artylerzysty. Chłopak niedawno otarł się o magię, choć sam nią nie władał. Ani tam, na ulicy, gdy strzelał do wojskowego furgonu ze zdobytego nie wiedzieć jakim sposobem granatnika, ani teraz, gdy wił się z bólu, przyciskając dłoń do rany. Chyba śpiewał jakiś psalm.
– Co ojciec narobił? – spytał Robert. – Co ojciec najlepszego narobił?
– Szatnie, splugawiłeś dom boży! – Ksiądz przerwał modlitwę, spojrzał na mężczyznę z nienawiścią. – Sługo diabłów, przeklinam cię, przeklinam!
Załomotały kroki, do korytarza wbiegło kilku ludzi, w tym policjant, ze dwóch strażaków, cywile.
– Księże proboszczu... – zaczął jeden z nich.
– Stać! – krzyknął Robert. – Stać! Proszę aresztować tego człowieka za udział w spisku terrorystycznym. Tam jest też ranny zamachowiec...
– Spisku terrorystycznym? – powtórzył jeden z przybyłych, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. – Ksiądz Marcin...
– To są ludzie – kontynuował Robert – którzy zaatakowali konwój.
– Niech żyje Polska! – krzyknął ksiądz. – Precz ze sługami elfów. Niech żyje prawdziwe Wojsko Polskie!
Tak, niech żyje, pomyślał Robert, niech żyje cholerne Wojsko Polskie.
A kiedy zmęczony wyszedł przed kościół, niespodziewanie tuż przed jego nosem pojawił się mały duszek esemesa 2.0, wstrzykując rozkaz wprost do umysłu. Mocny czar, z priorytetową, szyfrowaną komendą.
Miał natychmiast wracać do Warszawy i stawić się przed samym El-Galadem.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT© BYTomasz KołodziejczakCOPYRIGHT © BYFabryka Słów sp. z o.o.,LUBLIN 2010
WYDANIE II
ISBN978-83-7574-430-9
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCEPiotr Cieśliński
ILUSTRACJEDominik Broniek
REDAKCJADorota Pacyńska
KOREKTACelina Nikolska, Magdalena Byrska
SKŁAD„Grafficon” Konrad Kućmiński
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]