25,20 zł
Dominium Solarne. Poznaj najwspanialsze universum w historii polskiej science fiction.
Gladius. Eksterminowany przez bestialskich najeźdźców, brutalnie podporządkowywany przez Dominium Solarne pogrąża się w chaosie i upada.
Prawo. Jest już tylko wspomnieniem. Rządzi korupcja, służalczość i układy. System Multona penetrują solarni łowcy i agenci obcych ras. Ich celem jest jedna osoba:
Daniel Bondaree. Były tanator i rebeliant opuszcza więzienie. Ale jedyny ocalały uczestnik wyprawy do wnętrza korgardzkiej bazy nie zazna spokoju. Za dużo wie, za dużo widział, dane które nosi w sobie są zbyt cenne.
Informacja jest najstraszniejszą bronią. Nieważne, żywy czy martwy. I tak wydrą z niego to czego chcą i jak chcą. Znają się na tym.
Ale on wciąż jest wolny! I dopóki go nie dopadną - jest zwycięzcą...
Uciekaj!
Kontynuacja „Kolorów sztandarów”, powieści nagrodzonej Zajdlem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 338
Parks Ain’ta obserwowało gromady ludzi przepływających przez halę odlotów kosmoportu w Kalante. Czekało na jedną konkretną osobę.
Stało przy kawiarnianym stoliku, wolno sącząc wodę z kubka. Organizm nosiciela potrzebował pić tylko kilka razy dziennie, ale Ain’ta ciągle odczuwało dręczące pragnienie i bało się, że sucha skóra nosiciela zaraz popęka.
Wiedziało, że to atawistyczne zwierzęce odruchy, odziedziczone po przodkach. Nie chciało się im poddawać, jednak przegrywało walkę z własną psychiką. Było to tym dziwniejsze, że instalatorzy aplikujący jego umysł do ciała nosiciela twierdzili, iż przenoszą tylko partie osobowości i intelektu z górnego mózgu, pozostawiając w spokoju mózg dolny, odpowiedzialny za autonomiczny system nerwowy. Widocznie nawet oni nie wiedzieli wszystkiego.
Nosiciel prezentował się dobrze – był wysokim niebieskowłosym mężczyzną, o twarzy pokrytej żółtym fosforyzującym pigmentem. W jego czaszce tkwił rząd implantów, wzdłuż kręgosłupa wyrastały płaskie wszczepy sztucznego grzebienia, a bose stopy zakończone były tylko dwoma stwardniałymi palcami.
Ain’ta nie rozumiało, po co ludzie tak przekształcają swoje ciała. W jego społeczności przebudowa organizmu spełniała wyłącznie cele praktyczne – wspomagała zdolności bojowe lub płodność, oznaczała stan płciowy lub gotowość do starczego samobójstwa. Natomiast ludzie zmieniali swą organiczną konstrukcję dla rozrywki, dla oznaczenia przynależności stadnej i z wielu innych niepojętych powodów. Co gorsza – często wszczepy przeszkadzały w codziennym życiu. Rogowe płyty na kręgosłupie utrudniały zajmowanie większości ludzkich siedzisk. Ain’ta potrafiło zablokować uczucia niewygody czy bólu płynące od nosiciela, jednak wiedziało, że permanentna niewygoda wkrótce osłabi to ciało.
Przy stoliku obok siedziała człowiek-kobieta. Jedną ręką trzymała filiżankę z płynem, w drugiej ściskała pomalowany na różowo i oznaczony jasno świecącymi sygnalizatorami pojemnik. Człowiek-kobieta była w ciąży. Młode rosło w plastikowej kapsule wypełnionej organicznymi płynami. Kiedy zostanie wydobyte z inkubatora, będzie umiało nie tylko mówić, ale dzięki stałej prenatalnej stymulacji mięśni również poruszać się prawie jak osobnik dorosły. Jakże inny to proces od tego, co Ain’ta uważało za naturalne i w pewien sposób piękne. W jego świecie każdy osobnik nieustająco wydzielał miliony jednokomórkowych larw, które unosiły się w wodzie, łączyły, pożerały wzajemnie, powielały w mechanizmie naturalnej selekcji. Potem strzępki organicznej materii osiadały na ciele wydzielającego seksualne feromony dorosłego parksa i pobierały jego fluereny dziedziczności. Gdy ich stężenie było wystarczające, rozpoczynał się proces podziału dorosłego osobnika na dwa byty potomne.
Różnice biologii ludzi i parksów były tak wielkie, że nawet lata intensywnych treningów i pracy nie były w stanie zatrzeć atawistycznych lęków Ain’ta. Mimo że używało tego nosiciela od wielu miesięcy i zostało bardzo starannie zainstalowane, cały czas czuło chłód i suchość niepokrytej żyzną węglowodorową mazią skóry.
Wiedziało, że tak dziwnie przekształconego nosiciela nie wybrano bez przyczyny. W przeszłości, nim umysł tego człowieka został wymazany, a mózg przystosowany do przechowywania obcej inteligencji, należał on do jednej z wielu ludzkich ras kulturowych, niezbyt powszechnej w tym układzie. Gdyby więc na skutek pomyłek Ain’ta lub błędów w procesie implantacji ciało nosiciela zaczęło się dziwnie zachowywać, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Ludzie sądziliby tylko, że to efekt przestrzegania jakiegoś egzotycznego prawa klanowego, stosowania stymulatorów czy po prostu religijny rytuał.
Religia to było kolejne ludzkie pojęcie, które Ain’ta bezskutecznie próbowało poznać i zrozumieć...
Może uda mu się to później, gdy po skończonej misji powróci z nosicielem do stacji i tam zostanie na powrót przeładowany do swojego ciała. A może – poczuło, że dłonie nosiciela drżą z radosnego podniecenia – do dwóch ciał? Co prawda na czas służby oryginalny organizm wprowadzano w letarg i schładzano, spowalniając procesy metaboliczne, ale ta misja miała trwać bardzo długo. Ono, Ain’ta, było sprawnym parksem o pełnym sukcesów życiu. Jego organizm, nawet w stanie odłączenia osobowości i spowolnienia metabolicznego, na pewno wydzielał wiele feromonów przyciągających larwy. Zapłodnienie w anabiozie już się zdarzało niektórym agentom.
Jednak Ain’ta najpierw musi z sukcesem zakończyć misję i nie dać się złapać. Nie obawiało się śmierci. Jego prawdziwy umysł po prostu straciłby wspomnienia i emocje z tego okresu, a ciało nosiciela nie miało znaczenia. Poważna to strata, jednak nie tragedia. To tylko program, symulacja wykrojonych fragmentów prawdziwego rozumu, pogrążonego teraz w letargu na dalekim lodowym świecie.
Jednak jego śmierć oznaczałaby niepowodzenie misji, a stres związany z porażką mógłby zablokować działanie gruczołów rozrodczych i zlikwidować wydzielanie seksualnych feromonów.
Nagle Ain’ta poczuło słodką, jedyną w swoim rodzaju woń. To była zakodowana reakcja – odnalazło cel. Zdobycie zapachowego śladu poszukiwanego człowieka było najcenniejszym łupem poprzednich tygodni. Teraz nastrojone nań wyspecjalizowane komórki w nozdrzach nosiciela mogły wykryć ofiarę z odległości wielu kilometrów, pomiędzy tysiącami innych osób. Wystarczyło, że dotarło do nich choć kilka cząstek niosących charakterystyczną woń ofiary.
Po kilku minutach Ain’ta zobaczyło swój cel.
Mężczyzna wolno szedł przez halę odlotów. Był wysoki i mocno zbudowany, jednak w jego ruchach brakowało sprężystości i siły. Jakby nie był pewien, czy wysunięta do przodu stopa natrafi na posadzkę, jakby bał się, że noga zegnie się zaraz w dziwny sposób, a kości popękają. Skórę miał białą, nienaturalnie naciągniętą. Młodą jeszcze twarz opinała sieć zmarszczek, na skroniach rysowały się sinozielone żyły. Żuchwa mężczyzny wyraźnie drżała, podobnie jak prawa dłoń, to zwierająca się w pięść, to rozprostowująca gwałtownie.
Cały jego bagaż stanowiła mała walizka.
Ain’ta podniosło ciało nosiciela zza stolika i skierowało w stronę bufetu. Nie mogło dopuścić, by ktokolwiek zorientował się, że obserwuje tamtego człowieka. Nie obawiało się samego śledzonego. Jednak było pewne, że mężczyzna pozostawał pod ścisłą kontrolą solarnych służb specjalnych. Musiało więc być ostrożne i czekać sposobniejszej chwili do działania.
Daniel Bondaree, były żołnierz, były buntownik, były więzień, stał w hali odpraw największego na Gladiusie kosmoportu. Coś powiedział, splunął na posadzkę, skrzywił się. Szedł wolno, lekko powłócząc prawą nogą.
Kiedy zniknął w korytarzu oznaczonym wielkim symbolem stacji hiperprzestrzennej Dirac, Ain’ta wstało i ruszyło w tę samą stronę, wiedzione nieomylnie zapachem ściganego człowieka.
1.
Daniel Bondaree stał na pokładzie widokowym wewnątrzukładowego transportowca „Hans Heinz Ewers”. Patrzył na gigantyczną planetę zajmującą niemal pół ekranu, Spathę, gazowego olbrzyma, największy glob w systemie gwiazdy Multon. Nie tak dawno Daniel był tutaj, uciekając przed solarnym pościgiem i próbując skontaktować się z walczącymi jeszcze rebeliantami. Nie tak dawno... Kilka miesięcy – dla ludzi z miast zbudowanych na księżycach Spathy, dla mieszkańców sztucznych stacji satelitarnych i dla załóg kolonii rakietowych. On, Daniel, miał o piętnaście lat więcej – ponad pięć tysięcy dni spędzonych samotnie w celi wirtualnego więzienia. W półmroku, chłodzie i ciszy sączonych do umysłu przez serwery więzienne. W ogłuszającym świetle słońca, gdy wyrywano go ze sztucznego świata i poddawano badaniom. W hałasie niechcianych rozmów, gdy ktoś wchodził do jego umysłu, by namawiać Daniela do współpracy, wydobywać informacje, straszyć i grozić.
Statek „Hans Heinz Ewers” leciał z Gladiusa do stacji Bolzmann. Baza tkwiła nieruchomo na granicy układu, poza ostatnią planetą, w wewnętrznej części asteroidowego obłoku Fasganona, niemal dokładnie na linii łączącej bazę hiperprzestrzenną Dirac i gwiazdę Multon. Na Bolzmannie pasażerowie przesiądą się na specjalny prom podświetlny – niezwykły pojazd przystosowany do rozwijania gigantycznych przyśpieszeń i wyposażony w wyrafinowaną aparaturę podtrzymującą życie. Rakieta pokona odległość czterech miesięcy świetlnych dzielących Bolzmanna od bramy hiperprzestrzennej Dirac w ciągu pięciuset dni. Ten czas pasażerowie spędzą w stanie anabiozy, zanurzeni w antyprzeciążeniowych kapsułach, specjalnie odżywiani i poddawani wielu zabiegom fizjologicznym mającym ich przygotować do hiperskoku.
Na razie jednak Daniel stał w milczeniu na pokładzie promu i patrzył na planetę, z którą związanych było tak wiele jego wspomnień.
To tu, w pobliżu Spathy, trzykrotnie brał udział w operacjach tanatorskich, kiedy jeszcze służył w formacji sędziów. Walczył z terrorystami, psychopatami i zwykłymi rzezimieszkami. Sądził ich, a często także zabijał.
Widok planety nieodmiennie przywoływał w myślach jeszcze jedno wspomnienie. To z małej społeczności zamieszkującej Tanto, księżyc Spathy, pochodził ojciec Daniela, Dirk Bondaree. To w pobliżu tego księżyca zginął, walcząc z solarnym patrolowcem.
– Nie miałem czasu – szepnął cicho Daniel. – Naprawdę, nie miałem czasu tu przylecieć...
Czuł, że to dziwne. W czasie swej służby wojskowej odwiedził dziesiątki miejsc w systemie Multona. Potem gdy przyłączył się do buntowników walczących z solarną armią i podległym jej nowym rządem Gladiusa, również znalazł się w pobliżu Spathy. Teraz przelatywał obok planety, podróżując ku rubieżom układu. I ani razu nie zdołał spędzić na Tanto choćby chwili, spotkać swych dalekich krewnych, zobaczyć miejsca, dla którego Dirk Bondaree zostawił przed laty ukochaną żonę i syna.
Transportowiec miał pozostać na orbicie Spathy kilka godzin – tyle czasu zajmował przeładunek towarów i ludzi. Ponieważ Bolzmann zajmował stałą pozycję względem Multona i Diraca, a planety układu krążyły po swoich orbitach z odwieczną regularnością, nie istniała normalna siatka rejsów. Transportowce wykorzystywały więc korzystne koniunkcje i odwiedzały światy znajdujące się na trasie ich przelotu. Tak było i teraz.
Daniel odwrócił się od monitora i skierował ku barowi. Na pokładzie turystycznym panował spory tłok, niemal wszyscy pasażerowie opuścili swe ciasne kabiny. Najprawdopodobniej wielu z nich zakończy podróż w jakiejś odległej części układu – w obłoku Fasganona czy na Bolzmannie. Daniel sądził, że większość z podróżujących to urzędnicy państwowi i pracownicy prywatnych firm delegowani na nowe placówki. Ostatnie wydarzenia wywarły znaczny wpływ na tempo rotacji personalnych. Po przejęciu władzy ulegli obsadzali swoimi ludźmi kolejne urzędy – teraz nadszedł czas na zmiany w mniej istotnych, peryferyjnych placówkach. Z kolei gigantyczne inwestycje budowlane rozpoczęte w okolicach bazy hiperprzestrzennej i przy budowie transmiterów Sieci wpłynęły na rynek pracy i finansów w odleglejszych od centrum częściach układu.
Daniel zamówił szklankę soku, usiadł na stołku barowym i w milczeniu obserwował ludzi. Kim jest ten wysoki mężczyzna o twardych rysach twarzy, w kolorowym, opinającym całe ciało kombinezonie? Turystą chcącym zobaczyć wspaniałe lodowe światy obłoku Fasganona? Urzędnikiem kierowanym przez swych patronów do objęcia władzy nad którymś z asteroidowych strumieni? Bezpieczniakiem oddelegowanym do kontroli odległych kolonii? Przedsiębiorcą chcącym zdobyć atrakcyjne kontrakty budowlane? A może przeciwnie – urzędnikiem podejrzanym o niechęć do Dominium, na wszelki wypadek zesłanym do jakiejś zapadłej dziury? Albo dysydentem szukającym choć odrobiny wolności na dzikim, odległym świecie?
A tamten niski mężczyzna z wydepilowaną głową, pokrytą lśniącymi tatuażami i naroślami zmysłów elektrycznych? Czy to członek jakiejś sekty religijnej? A może nurek głębinowy o zmodyfikowanym ciele przystosowanym do życia w węglowodorowych oceanach?
Wiele osób na statku miało dziwaczne wszczepy, ozdoby, elementy stroju i wyposażenia. Peryferia układu, ku którym zmierzali, to miejsce dla takich właśnie oryginałów – fachowców wyhodowanych do pracy w trudnych warunkach, członków klanów hobbystycznych, wyznawców najdziwniejszych religii. Mógł więc Daniel obserwować całą galerię postaci, które na Gladiusie wzbudziłyby pewną ciekawość. Mężczyzna z dodatkową parą rąk zakończonych mechanicznymi manipulatorami. Kobieta, do której przywarły cztery bulwiaste kokony z ciałkami jej dzieci. Istota, której płci nie sposób określić, bo całe jej ciało pokrywały symbiotyczne organizmy, karmiące się promieniowaniem słonecznym. Dwaj solarni żołnierze w cywilu – Daniel wzdrygnął się na widok ich dużych głów z płaskimi tarczami oczu i potężnych ciał, poprzerastanych systemem biomięśni. Siedzieli obok siebie nieruchomo, jakby spali. Daniel nie przypuszczał, by to właśnie oni podążali jego śladem. Jeśli służba bezpieczeństwa wysłała swojego człowieka, ten na pewno będzie wyglądał jak zwykły turysta.
Tak naprawdę niewielu ludzi odbywało podróże hiperprzestrzenne. Główny czynnik ograniczający turystyczne zapędy mieszkańców skolonizowanych światów stanowiły koszty. Przeciętny obywatel Gladiusa musiałby pracować przez kilka lat, by pozwolić sobie na opłacenie skoku przez najbliższe bramy i powrotu.
Drugim czynnikiem zniechęcającym do korzystania z bram był czas. Lot na Diraca, bazę otaczającą hiperprzestrzenną osobliwość, trwał półtora roku. Po przybyciu na miejsce potencjalny podróżnik mógł dokonać serii skoków między kolejnymi bramami. Po dotarciu do stacji docelowej musiałby na powrót lecieć do towarzyszącego jej układu planetarnego, a to oznaczało kolejne miesiące w stanie anabiozy. Jeśli chciałby wrócić na Gladiusa – czekała go taka sama przeprawa, tylko w odwrotnej kolejności. A przecież układ Multona, w którym krążyła planeta Gladius, wcale nie znajdował się daleko od swojej bramy hiper. Przeciętna odległość w zamieszkanych przez ludzi systemach wynosiła osiem miesięcy świetlnych, co oznaczało dwuletnią podróż podświetlną.
Kolejną i być może najważniejszą przyczyną niechęci do międzygwiezdnej turystyki był brak potrzeby podróżowania. Rozwinięta cywilizacja potrafiła dostarczyć swym obywatelom wszystko, na co pozwala zaawansowanie technologiczne planety i zasobność jej mieszkańców. Dotyczyło to zarówno dóbr materialnych, rozrywek, jak i informacji.
Pragniesz ekscytujących przygód? Wejdź w sztuczny świat wirtualny, który ci je zapewni. Chcesz spróbować niezwykle smakowitego udka żyjącej na odległej planecie grzybokury? Odpowiedni program kulinarny zsyntetyzuje ci tkankę o smaku, aromacie i kształcie najbardziej rasowej grzybokury w tej galaktyce. A może nie chcesz wirtualki, tylko pragniesz połazić po prawdziwych górach? Czekają na ciebie stoki twojego świata i kilkudziesięciu innych planet i księżyców w całym układzie gwiezdnym! Chcesz zapolować na prawdziwego potwora? Idź do parku rozrywki! Pragniesz wydawać cały swój majątek na zwiedzanie niezwykłych miast i oglądanie dzieł sztuki Obcych? To może lepiej wydaj tę forsę na kupienie wirtualnych przewodników po tysiącach niezwykle interesujących miejsc ludzkiego i nieludzkiego kosmosu! Dalekie, kosztowne wycieczki po prostu nie miały sensu.
Wreszcie swobodę podróżowania ograniczała sama fizyka. Konkretnie – reguła ograniczoności Hanksa. Analogiczne do zakazu Pauliego prawo, określające pewne kwantowe parametry hiperprzestrzeni, w praktyce oznaczało, że liczba kanałów wychodzących z osobliwości jest ograniczona. Zazwyczaj były to cztery przejścia, a największa znana ludziom brama, leżąca najprawdopodobniej w galaktyce M87, miała aż osiem połączeń. Jednak większość z tych kanałów otwierała się w punktach zupełnie nienadających się do dalszej komunikacji. Najczęściej były to przestrzenie międzygalaktyczne. Znajdujące się w takim miejscu osobliwości hiperprzestrzenne od najbliższych gwiazd mogły dzielić i setki milionów lat świetlnych. Nader rzadko brama otwierała się we wnętrzu galaktyki, a jeszcze rzadziej w takiej odległości od układów gwiezdnych, by była możliwa ich eksploracja. Tak więc – z turystycznego punktu widzenia – większość bram prowadziła do mało interesujących miejsc.
Jednak wzdłuż nitek sieci rozpiętej w kosmosie przez ludzką cywilizację wciąż transportowana była materia i energia. Sondy naukowe penetrowały nowe odgałęzienia, badały fluktuacje hiperprzestrzeni i układy gwiezdne położone w pobliżu bram. Automatyczne systemy kolonizacyjne przygotowywały planety do zasiedlenia. Koloniści opanowywali odkryte terytoria. Armie strzegły ludzkich planet i toczyły wojny z Obcymi o kontrolę nad bramami. Naukowcy badali hiperprzestrzeń, napotkane światy, obce życie i nieziemskie cywilizacje lub ich ślady. Jednak przede wszystkim kanałami hiper wędrowały informacje. Przędza osobliwej fizyki stworzyła też osnowę, na której rozpięła się Sieć Mózgów, ogarniająca swą władzą trzy czwarte ludzkich kolonii.
Daniel kilkakrotnie usiłował przedrzeć się przez teorie dotyczące hiperprzestrzeni, skoków, osobliwości grawitacyjnych i kosmologii postkwantowej. Na studiach miał nawet cykle specjalnych prezentacji z hiperfizyki. Jednak za każdym razem program uczący wstrzymywał działanie po pierwszych sekundach projekcji. Informował, że nie jest w stanie prowadzić dalszego wykładu bez zrozumienia przez studenta pojęć elementarnych. Na tym etapie swą przygodę z tą osobliwą fizyką kończyło wedle statystyk blisko dziewięćdziesiąt siedem procent uczniów. Daniel, tak jak większość ludzi, został skazany na proste porównania. W podręcznikach było ich mnóstwo...
Skok hiper to ruch w piątym wymiarze, tak jak zgięcie płaskiej kartki w trójwymiarowej przestrzeni.
Osobliwość jest cyklotronem fal de Broglia, analogicznym do zwykłych cyklotronów elektromagnetycznych.
Moc skoku zależy od pożyczki energetycznej z oceanu ujemnej energii w obszarze Heisenbergowskiej nieoznaczoności.
Atomy przerzucanych obiektów przesuwają się w antymaterii niczym dziury elektronowe w półprzewodnikach.
Brama jest miejscem, w którym obiekty makroskopowe zaczynają podlegać prawom fizyki kwantowej, są obecne w wielu miejscach jednocześnie, a osobliwość jest jak obserwator mierzący położenie elektronu w doświadczeniu Comptona – kieruje obiekty do jednej ze szczelin-bram wylotowych.
Tak, hiperprzestrzeń prezentowano na dziesiątki sposobów. Tyle tylko, że wszystkie te analogie, uproszczenia i metafory tak naprawdę ani o włos nie przybliżyły Daniela do zrozumienia zjawisk zachodzących w czasie skoku. Kiedy studiował, bardzo go irytowała ta niemożność przyswojenia faktów, które przecież inni analizują, badają i wykorzystują w praktyce. Dopiero potem dowiedział się, że hiperprzestrzenią nie zajmuje się praktycznie żaden normalny człowiek. Wszystkie teorie i zastosowania były tworzone przez zespoły umysłów sprzężone w Sieci. Pracowały tam specjalnie do tego celu hodowane istoty z cechów naukowych, sztucznie stworzone IS-y – Inteligencje Sieciowe, oraz ASM-y – Autonomiczne Skany Mózgowe zdjęte z umysłów wszystkich najwybitniejszych fizyków ostatnich stuleci. Tak potworny wysiłek, oderwanie od ludzkiego, percepcyjnego poznawania świata, współpraca gigantycznych mocy skojarzeniowych i obliczeniowych pozwalały na poruszanie się w świecie ujemnych energii, cząstek nieprzestrzennych, swobodnych kwarków, dryfu barionowego i gigantycznych załamań równań kwantowych.
Ludzie korzystali z tej wiedzy, nie do końca rozumiejąc prawa fizyki, które leżały u podstaw zastosowań praktycznych. Tak jak jaskiniowcy, którzy rozpalali ogień, nic nie wiedząc o istocie procesu spalania; jak starożytni łucznicy, wypuszczający śmiertelne strzały, a niemający pojęcia o zasadach dynamiki Newtona; czy wreszcie jak dwudziestowieczni twórcy laserów, niepotrafiący do końca zinterpretować wykorzystywanych przez siebie zjawisk kwantowych.
Nie udało się wykryć żadnych związków pomiędzy pozycjami osobliwości w Einsteinowskiej przestrzeni a systemem ich połączeń. Hiperścieżki wychodzące z tych samych wrót mogły prowadzić do miejsc odległych o miliardy lat świetlnych.
Nie znaleziono skrótów pomiędzy bramami leżącymi na różnych gałęziach komunikacyjnego drzewka. Żeby dostać się na jakiś bardziej oddalony świat, trzeba było wykonać wiele skoków, przemieszczając się wzdłuż odnóg hiperprzestrzennego systemu.
Jeśli okazywało się, że w pobliżu bramy – „w pobliżu” oznaczało zazwyczaj nie dalej niż dwa lata świetlne – znajdowały się układy gwiezdne, rozpoczynano penetrację przestrzeni wokół osobliwości. Zmagając się z relatywistycznymi konsekwencjami dużych prędkości i wielkimi dystansami, wysyłano sondy badawcze i zwiadowców, budowano bazy wojskowe i naukowe. Jeśli odkrywano lokalne źródła surowców i energii, konstruowano gigantyczne stacje umożliwiające korzystanie z osobliwości jako kolejnej bramy hiper. Jeśli trafiono na nadający się do zamieszkania świat – kolonizowano go, często wcześniej terraformując.
Zdarzało się też czasem, że w przestrzeni otaczającej osobliwość napotykano przedstawicieli obcej cywilizacji. Wtedy bramę hiperprzestrzenną i wszystkie inne połączone z nią wrota zamieniano w twierdze. A potem, nie bacząc na koszty, relatywizmy czasowe i deficyty energetyczne, przesyłano w ich okolice wojenne floty.
Komunikat przyszedł nagle. W gwar ludzkich rozmów wdarł się głośny sygnał. Jednocześnie na środku sali pojawiła się holoprojekcja przedstawiająca miniaturowy model stacji Bolzmann. Pasażerowie ucichli, kierując swą uwagę na nowy obiekt.
– Uwaga! Uwaga! Linie pasażerskie GBD przed chwilą otrzymały komunikat z Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego! Z przykrością informujemy naszych pasażerów, że na stacji transportowej Dirac 235 doszło do poważnego zaburzenia osobliwości hiperprzestrzennej. W związku z tym aż do odwołania stacja Dirac pozostanie niedostępna dla obiektów cywilnych. W tej sytuacji jesteśmy zmuszeni wstrzymać lot transportowca „Hans Heinz Ewers” do czasu otrzymania od Departamentu Bezpieczeństwa dokładniejszych informacji. Postój na orbicie planety Spatha potrwa przynajmniej sto godzin. Informujemy, że zgodnie z szóstym punktem paragrafu dwunastego Kodeksu Przewoźników, dotyczącego niemożności zrealizowania zobowiązań względem pasażerów z przyczyn niezależnych, firma GBD poniesie koszty pobytu pasażerów na pokładzie transportowca „Hans Heinz Ewers” przez maksymalnie siedem dób. Po tym czasie pasażerowie będą zobowiązani do dokonania dopłaty do biletu. Przepraszamy za wszelkie wynikłe nie z naszej winy trudności. Jednocześnie informujemy, że za niewielką kwotę możecie państwo skorzystać z naszych promów pasażerskich i skrócić sobie czas oczekiwania poprzez zwiedzenie systemu Spathy. Pasażerów, którzy...
Daniel nie słuchał dalej. W oficjalnym komunikacie nie powiedzą zbyt wiele. Wstał ze stołka i zostawiając na wpół dopity sok, szybko skierował się do swojej kajuty. Wokół niego panowała wrzawa i zamieszanie – ludzie narzekali, krzyczeli, potrącali się nawzajem. Wielu, tak jak Daniel, ruszyło do wyjścia.
Czuł, że stało się coś ważnego, co może mieć wpływ na jego życie. Przecież on, Daniel Bondaree, nie był zwykłym pasażerem transportowca „Hans Heinz Ewers”.
2.
Pierwsza zasada dotycząca dużych przyjęć, pomyślała Dina Tivoli, patrząc na kłębiący się wokół niej tłum ludzi, nie przychodź na nie!
– Czy czegoś pani sobie życzy? – Obok dziewczyny pojawił się kelner, wysoki, muskularny mężczyzna o fioletowej skórze, ubrany w śnieżnobiały obcisły trykot. Tak wyglądali wszyscy pracownicy w rezydencji pana Morubashiego. Oczywiście, gdyby zagubionym, stojącym samotnie gościem był mężczyzna, obok niego pojawiłaby się fioletowa kobieta.
– Zasada druga... – powiedziała do niego Dina. – Jeśli już przyszedłeś na takie przyjęcie, pij to, na co w domu cię nie stać.
– Nie wiem, jakie pani ma dochody. – Zęby i język kelnera były jasnożółte. Pracownicy obsługi mieli wbudowane układy eksperckie, analizujące zachowania ludzi i nakazujące prowadzenie konwersacji na poziomie i w stylu narzucanym przez gościa. – Ale myślę, że znajdę coś akurat dla pani. Poncz tonkijski. Butelka kosztuje trzydzieści tysięcy kredytów. Absolutnie najdroższy alkohol na Gladiusie.
– Poproszę.
Jedna z przesuwających się pod sufitem sali zmiennokształtnych brył błyskawicznie podleciała nad głowę kelnera. Zatrzymała się, a po chwili obniżyła pułap i zawisła na wysokości brzucha Diny. Na spłaszczonym wierzchołku stał wysoki metalowy kubek, ledwie do połowy wypełniony żółtawą cieczą. Słodki, mocny aromat zaatakował nozdrza Diny. Nie wahając się, wzięła drinka i podniosła do ust.
– Twoje zdrowie, fioletowy człowieku.
– Dziękuję pani. – Kelner znów błysnął zębami, a ponieważ z tonu Diny odczytał, że nie jest już potrzebny, ukłonił się lekko i odszedł. Serwer napojów z powrotem wyprysnął pod sufit, by niczym drapieżny ptak oczekiwać kolejnego wezwania.
Alkohol miał dziwny smak i bez wątpienia zawierał jakieś stymulatory. Jednak nie wydawał się tak rewelacyjny, by płacić za niego mniej więcej tyle, ile wynosiły trzy miesięczne elektorskie pensje brata Diny. Dlaczego tyle kosztował? Czy sprowadzano go z odległego świata, czy w niezwykły sposób stymulował mózg, a może po prostu akurat teraz był modny? Rynkowa wartość alkoholi, dzieł sztuki czy cyborgów najczęściej nie ma nic wspólnego z ich jakością. Podobnie jest z ludźmi. Właśnie mogła obserwować wybrańców losu – bogatych, sławnych, wpływowych. Polityków, artystów, biznesmenów, wysokich urzędników, solarnych rezydentów, a także nie mniej liczne stado ich żon i mężów, kochanek i kochanków, braci w wierze i sióstr mentalnych, cyberpartnerów i protegowanych. Dobry obyczaj nakazywał przychodzić na takie rauty z osobą towarzyszącą. Ponieważ zaś Ramzes Tivoli, elektor planety Gladius, aktualnie nie miał żony, uznanej kochanki, legalnego wasala, nie należał też do żadnego ruchu religijnego ani klanu, na wszystkie przyjęcia zabierał ją, swoją siostrę. Młodszą, ukochaną siostrę.
– Już ja ci dam popalić, braciszku – mruknęła Dina, dotykając wargami brzegu szklanki. – Jak tylko wrócimy do domu.
„Przedstawię cię kilku sympatycznym osobom, które też nie muszą załatwiać tam żadnych interesów. I obiecuję ci, że sam postaram się szybko zrobić, co mam do zrobienia, i pobawimy się wspólnie. Dina, musisz tam ze mną iść, wiesz przecież”. Tak się zaklinał, podlec, a teraz zniknął gdzieś z paroma takimi samymi jak on spryciulami, którzy po to organizują rauty i po to na nie chodzą, żeby móc po godzinach pogadać jeszcze o tym, czym i tak zajmują się całymi dniami w pracy. Z drugiej strony nieobecność brata miała pewne zalety. Dina mogła stać sobie teraz z boku, incognito, spokojnie popijać dobry poncz i obserwować towarzystwo. Gdyby Ramzes tkwił obok, co chwila podchodziliby do nich nowi ludzie, których nie znała, albo tacy, których gdzieś w przelocie widziała na podobnych rautach lub oglądała w holo czy na wirtualkach. Nie uniknęłaby dziesiątków powitań, cmoknięć, wyciągniętych dłoni, wysłuchiwania dzieńdobry, świetniewyglądasz, nicsięniezmieniasz i odpowiadania na cosłychać? jakbankiet? jaktamsprawy? ludziom, którzy tak naprawdę gdzieś mieli, co się z nią dzieje i jak jej się podoba na przyjęciu. Ramzes jest ważnym człowiekiem, więc wielu chce się z nim zaprzyjaźnić. Jemu także zależy na poparciu biznesmenów i mediów, więc sam będzie chciał uścisnąć wiele rąk. No ale zobowiązanie zobowiązaniem! Mógł nie obiecywać...
– Zasada trzecia... – powiedziała do szklanki. – Jeśli facet deklaruje, że na przyjęciu nie będzie gadał o polityce, tylko zaopiekuje się tobą: weź to na piśmie!
– Podpis nie jest wystarczającym dowodem sądowym – usłyszała za sobą cichy głos.
Odwróciła się gwałtownie, spodziewając się widoku fioletowej twarzy jednego ze sług pana Morubashiego. Do ich obowiązków należało też zabawianie znudzonych gości. W każdy oczekiwany sposób.
– Dzień dobry. – Stojący przed nią człowiek nie miał fioletowej skóry. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o bladej twarzy, ostro zarysowanej brodzie, lekko garbatym nosie i dużych łukach brwiowych. Jego policzki pokrywał lekki zarost, a głowę zdobiła gęsta czupryna pozaplatana w różnokolorowe warkoczyki. Miał na sobie luźne wielobarwne poncho, białą koszulę i czarne, lekko pumpiaste spodnie. Stał boso, za to dłonie ukrywał w jaskrawozielonych, lśniących rękawiczkach. Uśmiechał się. Bardzo miło. Dina też się uśmiechnęła. – Nazywam się Tankred. Tankred Salerno.
– Dina Tivoli.
– Czuję, że pije pani poncz tonkijski. Dobry wybór.
– Smaczny, ale nie jest wart swojej ceny.
– Jest! Jest, zdecydowanie. Nie o smak tu idzie, a o rzadkość występowania. W znanym nam wszechświecie istnieje jeszcze około trzystu butelek oryginalnego ponczu tonkijskiego. Wszystkie pochodzą z jednej skrzyni, znalezionej na dnie morza Tonkii, w zatopionym statku. Statek zatopili sami Tonkijczycy na jakieś trzysta lat przed swoją wojną totalną, która sprawiła, że nie przetrwał nikt, kto wiedział, jak to cudo robić, ani nie przeżyły rośliny, z których je produkowano. Dodam jeszcze, że rzecz cała miała miejsce jakieś sto tysięcy lat temu, a myśmy odkryli Tonkię przed półwieczem.
– Zawsze próbuje pan poderwać dziewczynę, popisując się swoją erudycją, panie Salerno?
– Nie podrywam pani, choć szczerze mówiąc – cofnął się krok i popatrzył na Dinę z wyraźnie rysującym się na twarzy zachwytem – powinienem! Jestem o tym coraz bardziej przekonany. Jednak mój problem, droga Dino, polega na tym, że niespecjalnie potrafię uwodzić piękne kobiety. A na dodatek to właśnie erudycja jest moją najmocniejszą stroną. Proszę mi wierzyć.
Sprawił jej przyjemność. Wiedziała, że wygląda dobrze – w cielistym kostiumie ledwie okrywającym piersi i biodra, z nogami ozdobionymi jaskrawymi tatuażami i w butach na grubych koturnach. Krótkie, gęste włosy zafarbowała na granatowo, co doskonale harmonizowało z fotosiateczkami jej oczu. Tu, na bankiecie, wielokrotnie poczuła na sobie męskie spojrzenia – i te głodne u zdobywców, i te smętne u dawno pokonanych. Jednak pomimo to komplement Tankreda sprawił Dinie przyjemność. Może ten wieczór nie będzie taki fatalny? Siateczki jej oczu zalśniły zielono.
– Skoro ustaliliśmy ten fakt – powiedziała – to spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie: po co erudyta podchodzi na przyjęciu do nieznanej sobie kobiety? Powiedzmy, że atrakcyjnej.
– Erudyci w towarzystwie generalnie pragną rozmawiać – spokojnie objaśnił Tankred. – To znaczy obwieszczać światu swoją erudycję poprzez wygłaszanie monologów, sypanie dykteryjkami à propos i poruszanie tematów ogólnych. Innych słuchają rzadko, niechętnie i z wyraźnym uszczerbkiem dla zdrowia. Najgorzej znoszą sytuacje, gdy rozmowa schodzi na temat, na którym ci inni znają się lepiej od erudyty. Niestety, duże przyjęcia to nie jest najlepszy teren łowiecki dla tego gatunku ludzi. Tu bowiem o sukcesie polowania decyduje pozycja, prezencja, bezczelność i refleks. W tej właśnie kolejności. Erudycie brakuje czasu i przestrzeni na to, aby słuchacze skupili się wokół niego dostatecznie długo, by mógł rozwinąć skrzydła...
– Ha, widzę, że ją znalazłeś! – Przez tłum przeciskał się Ramzes Tivoli. Uśmiechał się szeroko i Dina nie była pewna, czy to do niej, czy do nowego znajomego. Nowego?
– Zapomniałem dodać... – Tankred kiwnął głową na przywitanie. – To pani brat powiedział, że może się pani trochę nudzić.
– A więc fortel! – chłodno zwróciła się do Ramzesa. – To tak, mój ty opiekunie? Zostawiasz mnie samą, a potem jeszcze napuszczasz na mnie podstępnych osobników swojej własnej płci, i to jeszcze, przepraszam za wyrażenie, intelektualistów!
Zamilkła, bo zobaczyła, że jej słowa nieco spłoszyły Ramzesa. Spojrzał na nią, potem na Tankreda, jakby czekając na jego reakcję. Ponieważ Salerno milczał, brat błyskawicznie się uspokoił. Zawahanie trwało moment, najpewniej ktoś słabiej niż ona znający Ramzesa w ogóle by tego nie zauważył. Jednak Dina była pewna. Mężczyzna, z którym od kilku minut spokojnie sobie żartowała, w jej bracie wzbudzał co najmniej niepewność. A może i strach.
– Moja siostra, Dina. Pan Tankred Salerno – powiedział Ramzes po chwili milczenia. Po czym dodał: – Rezydent solarny pierwszego stopnia. Włączony w system. Kompatybilny.
Umilkł. Słowa wypowiadał powoli, spokojnie. Teraz to Dina zbladła. Przeniosła wzrok z brata na Tankreda Salerno. Wpatrywała się w jego twarz uważnie, jakby chcąc dostrzec i zapamiętać wszystkie szczegóły. W końcu zobaczyła – błękitny wzgórek koło prawego ucha mężczyzny. Ukryte pod skórą łącze sprzęgu bezpośredniego.
Tankred Salerno był człowiekiem Dominium Solarnego, jego umysł pływał w przestrzeni utworzonej przez Sieć Mózgów. Dina miała przed sobą prawdziwego sieciowca.
– Niespodzianka! – powiedział Tankred Salerno i znów się uśmiechnął.
Wiedziała, że trzech takich ludzi żyło w układzie Multona – główny doradca ambasadora Dominium, koordynator działań naukowych w bramie hiperprzestrzennej oraz dowódca elitarnych jednostek bojowych armii solarnej. Jednak nigdy ich nie spotkała ani nie widziała w serwisie holo. Publiczne występy nie należały do zakresu ich obowiązków, choć tak naprawdę to oni stanowili najważniejsze ogniwo solarnej obecności w układzie Gladiusa, tak jak i w każdym z gwiezdnych światów kontrolowanych przez Dominium. Formalnie byli zwykłymi obywatelami imperium, oczywiście o wysokiej randze zawodowej. Tak naprawdę funkcjonowali jako elementy systemu władzy kontrolującego największe państwo w dziejach ludzkości. Oficjalna nazwa brzmiała: obywatele sieci. Publicznie pozwalano sobie na używanie słów: sieciowcy, wewnętrzni, węzły. Wiedziała, że przeciwnicy Dominium określają ich wieloma nazwami. Jedna nawet się Dinie podobała – bulwy.
Coraz więcej sieciowców przybędzie do układu Multona. Koordynować współpracę z gladiańskim rządem, obserwować korgardzkie forty, dowodzić działaniami wojennymi przeciw rebeliantom, prowadzić badania naukowe i kontrolować budowę terminali łączności. Robić interesy, doradzać, intrygować, zwiedzać. Realizować państwowe i prywatne cele, a im będzie ich więcej, tym mocniejsze staną się związki Gladiusa z Dominium. Ostatecznie to właśnie stanowiło cel wieloletniej polityki imperium i wystąpień politycznych partii Ramzesa. Dziewczyna wiedziała więc, że prędzej czy później spotka sieciowca. Oczekiwała jednak istoty o przetworzonym organizmie i umyśle, zachowującej się w dziwny sposób – może nieco tajemniczej, groźnej... nieludzkiej. Tymczasem miała przed sobą młodego mężczyznę bez widocznych wszczepów, raczej sympatycznego, trochę gadatliwego i – co najważniejsze – reagującego na nią w taki sam sposób jak większość mężczyzn, których spotkała w życiu.
Tankred Salerno podobał się Dinie i miała ochotę spędzić ten wieczór w jego towarzystwie. Jedyna rzecz, która mąciła spokój dziewczyny, to ów trwający ułamek sekundy strach w oczach brata.
– Nasz gość przybył na Gladiusa przedwczoraj – poinformował Dinę Ramzes. – Będzie koordynował prace inżynieryjne w naszym układzie.
– Chodzi o budowę terminali. Skoro Gladius znalazł się wreszcie w kręgu państw cywilizowanych, możemy rozpocząć tworzenie lokalnej Sieci Mózgów – wyjaśnił Tankred. – To się bardzo przyda do prowadzenia działań wojennych przeciw korgardom i rebeliantom.
– Ramzesie, to mamy jeszcze jakichś rebeliantów w naszym układzie? – Dina spojrzała na brata, a po siatce jej oczu przeskoczył krótki błysk. Ramzes zrozumiał.
– Obiecałem Dinie – wyjaśnił Tankredowi – że na tym przyjęciu nie będziemy rozmawiać o polityce, wojnie i bandytach. Nasz plan na wieczór obejmował plotki towarzyskie, krytykę kobiecych makijaży i strojów oraz degustację dziwnych trunków. Ale niestety... Złamałem przyrzeczenie i wpadłem w pułapkę zastawioną na mnie przez dziennikarzy...
– I dziennikarki, jak zdążyłam zauważyć, kochany braciszku...
– Może być. – Tankred kiwnął głową na znak, że się zgadza. – Zostawmy więc politykę i wojnę. Na tym przyjęciu jest około dwustu osób. Jaki klucz zastosował pan Morubashi przy rozsyłaniu zaproszeń?
Ramzes nie odpowiedział od razu. Przez chwilę wodził wzrokiem po wielkiej sali, oświetlonej zielonkawym, drżącym światłem. Ludzkie sylwetki to niknęły, to wyłaniały się z mroku, błyskały żółte języki i podniebienia kelnerów, pod sufitem cały czas trwał skomplikowany taniec zmiennokształtnych serwerów. Z podłogi raz po raz tryskały fontanny wielobarwnych projekcji, odcinające na chwilę kolejne fragmenty sali. Kolorowe kolaże zmiksowane zgodnie z ostatnią modą ze scen aktorskich i archiwalnych zapisów przyrodniczych z różnych światów. Goście oglądali więc dziwaczne monstra, sceny bitew i gwałtów, wspaniałe kwitnące rośliny, seks, zapisy sekcji naukowych, skomplikowane aranżacje taneczne – a wszystko to przebarwione, zniekształcone, płynnie zmontowane.
W tej tętniącej obrazami i dźwiękiem przestrzeni krążyli ludzie – eleganckie kobiety i wytworni mężczyźni. Ci, którzy się liczyli lub mogli się liczyć w przyszłości. Politycy, modni aktorzy, biznesmeni. Pan Morubashi prowadził rozległe interesy, obejmujące cały system. W przeszłości finansował kampanie wyborcze i propagandowe partii Ramzesa. Teraz nadszedł czas rewanżu – zamówień rządowych, koncesji budowlanych i pierwszeństwa w dostępie do solarnych inwestycji.
Ramzes powiódł wzrokiem po sali, jakby chciał wychwycić wszystkie znajome postaci i posegregować w pamięci gości na kategorie.
– Pan Morubashi ma cały pęk kluczy – odpowiedział w końcu. – Jedne otwierają kufry z pieniędzmi, inne pakiety z technologiami, a jeszcze inne pasy cnoty. Jeśli jutro włączysz holowizor i usiądziesz przed ekranem na kilka godzin, to będziesz nieustająco widział twarze z dzisiejszego przyjęcia. Piosenkarze, aktorzy, dziennikarze i my, politycy. Elita. Ci, którzy wsparli nas w zdobyciu władzy. Ci, którzy wsparli was. To proste...
– Niezwykle. – Tankred pokiwał głową.
Nad czym on się teraz tak naprawdę zastanawia? – nagła refleksja poraziła Dinę. Gdzie przebywa jego umysł? Co analizuje? Czy te pytania i rozmowa nie są tylko grą manekina ustawionego na odpowiedni program?
Wzdrygnęła się.
– Zimno pani? – Tankred zareagował od razu. – Może jeszcze jednego drinka. Pozwoli pani, że tym razem ja wybiorę...
Zawahał się. Nagle jego głos zamarł, z gardła wydobyło się dziwne charczenie. Powieki gwałtownie opadły, potem zaczęły mrugać z niesamowitą częstotliwością. Tankred zachwiał się i byłby upadł na ziemię, gdyby Ramzes go nie podtrzymał. Z drugiej strony sali dał się słyszeć przeciągły, przeraźliwy jęk przechodzący w skowyt. W tym samym momencie Tankred rzucił się do przodu. Z łatwością wyszarpnął się z rąk zaskoczonego Ramzesa i z wielką siłą uderzył o pokrytą lustrami ścianę. Lśniąca tafla zgrzytnęła, a potem pokryła się siecią pęknięć, szybko podchodzących czerwienią krwi.
Wszystko to trwało ledwie ułamek sekundy. Nagle do uszu oszołomionej Diny zaczęły dochodzić okrzyki przerażenia, głośne pytania, tupot nóg. Ucichła muzyka, zgasły projekcje, a całą salę wypełniło jasne, białe światło.
Tankred znów walnął głową w szkło, zaszlochał cicho, uderzając rękami o podłogę.
Dina obserwowała wszystko jak przez mgłę – oszołomiona, zaskoczona, niezdolna do jakiegokolwiek działania. Na drugim krańcu sali w epileptycznym ataku miotał się mężczyzna ubrany tak samo jak Tankred. Zapewne też sieciowiec.
Tymczasem Salerno osunął się na kolana, wygiął do tyłu i uderzył głową o podłogę. Miał zamknięte oczy, z jego ust ciekła czerwona ślina, silnie krwawił z ran na czole. Dłonie uderzały o posadzkę, jakby ktoś stymulował mięśnie ramion impulsami prądu – sztywne, bezwładne kikuty.
Bardzo szybko obok sieciowców pojawili się fioletowoskórzy mężczyźni uzbrojeni w zestawy medyczne. Ktoś odepchnął Dinę, plecy ratowników zasłoniły Tankreda. Obok stał Ramzes – minęło już pierwsze zaskoczenie. Trwał nieruchomo, z lekko przechyloną głową, z wyrazem skupienia na twarzy. Na pewno odbierał jakieś wiadomości i komentarze dotyczące całej sytuacji. Dina uwielbiała to jego opanowanie i zdolność do rozważnego działania nawet w wielkim stresie. Uważała, że właśnie ta cecha decydowała o politycznych sukcesach Ramzesa. Teraz brat uznał najwidoczniej, że nie jest w stanie pomóc Tankredowi lepiej niźli ratownicy. Słuchał wiadomości, docierających do jego mózgu przez wszczep tkwiący w uchu. Był skoncentrowany – znała tę minę, maskę nakładaną wtedy, gdy toczyła się najostrzejsza gra.
– Co się dzieje? – spytała cicho. – Co się z nimi dzieje?
– Była eksplozja! Wybuch w bazie hiper. Są trupy. Straszne zniszczenia. Terminal w bramie jest zdezintegrowany! Rozumiesz, Dina?! – Ramzes odpowiedział od razu, ale widziała, że wciąż słucha napływających informacji. Wskazał na ratowników kłębiących się wokół obu sieciowców. – Do węzłów nagle przestał docierać strumień danych z Sieci Mózgów! Zostali odłączeni. Wynurzyli się zbyt gwałtownie! To może ich zabić. To chyba zamach buntowników. Zarządzono ewakuację stacji... Do diabła, co się tam dzieje?!
3.
Daniel Bondaree stał na powierzchni Tanto, świata swoich przodków. Co za dziwne zrządzenie losu – gdyby nie niespodziewany dekret o wstrzymaniu lotów, już nigdy w życiu nie miałby szansy, by tu dotrzeć.
Nad sobą miał czarne, upstrzone gwiazdami niebo, po którym przesuwały się dwa inne duże księżyce i śmigały kolorowe punkty statków kosmicznych. Krawędź gazowego olbrzyma, wokół którego krążył Tanto, kryła się właśnie za horyzontem. Znad poszarpanej linii gór wznosiła się niemal pionowa, wąska, jasna linia – widziane z boku pierścienie Spathy.
Za plecami Daniel zostawił kosmodrom, na który doleciał małym promem pasażerskim. Kiedy okazało się, że w związku z wypadkami na Diracu wstrzymano wszelką cywilną komunikację z bramą hiper, armator skierował „Hansa Heinza Ewersa” ku Machairze, największemu księżycowi Spathy, a przy tym najludniejszej kolonii w układzie. Tu pasażerowie mogli w wygodnych warunkach oczekiwać na nowe wieści z Diraca i podjąć decyzję, czy chcą lecieć dalej, czy wolą zawrócić. Wciąż brakowało wiarygodnych informacji o katastrofie. Nie wiadomo było nawet, czy spowodowały ją naturalne fluktuacje osobliwości, błąd operatorów czy też zamach terrorystyczny. Wstrzymanie lotów mogło zostać zarządzone równie dobrze z powodu prowadzenia czynności śledczych lub operacji militarnej, naprawy aparatów przerzutowych czy też konieczności odbudowy całej stacji. Daniel ocenił więc, że przymusowa przerwa w podróży potrwa wystarczająco długo, by mógł zrobić coś, na co zawsze miał ochotę, a czego nigdy dotąd nie zdołał zrealizować – odwiedzić Tanto.
Wynajął skafander, kupił plecak transportowy i zestaw ratunkowy. Zrezygnował z podziemnej kolejki, która mogła go przewieźć z kopuły lotniska do Semmensa, stolicy Tanto. Postanowił dotrzeć do miasta naziemną autostradą transportową, biegnącą pomiędzy obiektami przemysłowymi, polami, stacjami kolektorów energetycznych i stanowiskami łączności. Chciał smakować ten świat w samotności.
Podszedł do stojących na parkingu pojazdów. Kroki stawiał powoli, ostrożnie. Odwykł od niskiej grawitacji, przecież nie tak dawno ponownie nauczył się chodzić. Nie miał już w głowie koprocesora, który wspomagał jego układ nerwowy w nietypowych warunkach. Poruszanie się przy ciążeniu tylko jednej trzeciej g stanowiło dla Daniela problem. Przez chwilę nawet wahał się, czy nie powinien wrócić do kopuły, kupić biletu na podziemną kolejkę i za kwadrans znaleźć się w mieście. W końcu jednak przelał na konto lotniska opłatę za wynajem pojazdu i w tym momencie jedna z parkujących maszyn drgnęła. Niski jednoosobowy łazik zakołysał się na baloniastych kołach i podjechał do Daniela. Właściwie wyglądał jak szkielet pojazdu, bo składał się wyłącznie z szarego rusztowania, w środku którego zawieszone było siedzisko, dwa owalne zestawy ratunkowe i mały korpus silnika. Daniel usiadł wygodnie w fotelu. Odpowiedział na kilka pytań, które pojawiły się na umieszczonym w poręczy wyświetlaczu, dotyczących preferowanej szybkości jazdy, planowanych postojów i ulubionego rodzaju muzyki.
Wysłuchał instrukcji awaryjnej, kilku reklam i życzeń miłej podróży. W końcu pojazd ruszył. Wyjechał z parkingu i skierował się ku jasnoszaremu pasowi autostrady, wytopionemu w powierzchni Tanto. Droga nie była oświetlona, tylko na poboczu co kilkaset metrów stały słupy kontrolne autopilota jarzące się złotą poświatą. Biegła od portu prosto jak strzelił, ku dziwnie bliskiej linii horyzontu. Promień Tanto był niemal trzy razy mniejszy od gladiańskiego, więc i widnokrąg, dodatkowo przycięty górskimi pasmami, znajdował się znacznie bliżej. Wzdłuż autostrady, po prawej stronie Daniela, znajdował się tor kolei magnetycznej, po którym co jakiś czas przemykały jaskrawożółte platformy transportowe. Po obu stronach drogi Daniel dostrzegł kilka dużych konstrukcji – budynków, kopuł, anten – najpewniej należących do portu kosmicznego. Potem budowle zniknęły, autostrada zaczęła wspinać się na stromy pagórek. Przez krótką chwilę miał przed sobą obraz dziewiczego, jakby nietkniętego ludzką ręką świata.
Tanto był dużym skalistym księżycem, posiadającym własną aktywność tektoniczną i rzadką azotową atmosferę. Jego powierzchnię pokrywała granitowa skorupa, a w kilku miejscach znajdowały się gigantyczne pola lodowcowe, zawierające wodę i amoniak. Nie był tak przyjaznym światem jak sąsiednia Machaira i dlatego nie tu skierowano główne siły ekoinżynierskie. Jednak Tanto należał do największych księżyców w układzie Multona, a własna atmosfera, choć zapewniała na powierzchni ciśnienie ledwie dziesięciu hektopaskali, to jednak utrzymywała średnią temperaturę na poziomie minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. To dawało szansę terraformerom. Na razie mieszkańcy planety prowadzili tu działania na niewielką skalę, ale kto wie co nastąpi w przyszłości... Aktualnie na księżycu gospodarzyła wspólnota sormanicka, z której pochodził ojciec Daniela, Dirk. Dysponowała pewnym zakresem autonomii wobec rządu Gladiusa, jednak formalnie stanowiła część gladiańskiego państwa. Tak przynajmniej miały się rzeczy do momentu pojawienia się korgardów i intensyfikacji działań służb solarnych w systemie.
Pojazd Daniela wspiął się wreszcie na pagórek i na moment zwolnił. Oczom mężczyzny ukazał się obraz zupełnie inny niż dotychczas widziane skaliste równiny i wzniesienia. Droga przecinała plantacje hodowlane.
Jak okiem sięgnąć powierzchnia Tanto lśniła delikatnym zielonym blaskiem. Pokrywała ją gruba na kilkadziesiąt centymetrów warstwa przezroczystego żelu, mięsista i płynna, pomimo panujących tu mrozów. W błocku pływały zielone nieforemne kształty upraw. Przezroczysta masa chroniła je przed zimnem i promieniowaniem, a w czasie pełni Spathy gromadziła i magazynowała energię świetlną, by potem oddawać ją roślinom w godzinach ciemności. Stanowiła też źródło wody i rozpuszczała podłoże, wyciągając zeń sole mineralne. Pod warstwą żelu powstawała protogleba, na której w przyszłości zostaną posiane rośliny drugiego pokolenia. To była gigantyczna, zajmująca dziesiątki tysięcy hektarów szklarnia. Hodowane rośliny stanowiące dla Tantyjczyków cenne uzupełnienie zasobów żywności jednocześnie produkowały tlen i inne gazowe składniki atmosfery, niezbędne dla kolejnych etapów ekoformowania.
Gdzieniegdzie z galaretowatej warstwy hodowlanej wynurzały się wieże automatycznych systemów kontrolnych plantacji. Największe z nich miały na dachach spore lądowiska, ale Daniel nie dostrzegł tam żadnego ruchu.
Pola roślin ustąpiły miejsca farmom energii – w żelowej masie unosiły się miliardy mikroskopijnych biologicznych fotokolektorów, zamieniających płynące z kosmosu światło i inne promieniowanie w elektryczność niezbędną do podtrzymywania biocenozy miasta Semmens. Tu również ze szklistej gładzi wyrastały obłe, wysokie konstrukcje stacji kondensatorowych i przesyłowych.
W pewnym momencie Daniel dostrzegł unoszący się nad polem energetycznym śmigacz, z którego opuszczały się na ziemię ciemne sylwetki. Może była to ekipa konserwatorska, może kontrolerzy jakości albo właściciele chcący oszacować przyszłe plony i zyski... Dostroił lunetę hełmu, by dokładniej przyjrzeć się ludziom. Dostrzegł dwie osoby w lekkich skafandrach spacerowych oraz kolejne cztery w dziwnych baniastych strojach. Znów zażądał powiększenia, a potem, zaintrygowany, kazał pojazdowi zatrzymać się.
Baniaści osobnicy po wylądowaniu ustawili się jak gdyby w rogach niewidzialnego kwadratu, zwracając twarze ku czterem stronom świata. Dwaj spacerowo ubrani ludzie podeszli do pierwszego z nich. Uklękli i na chwilę zamarli w bezruchu. Potem wstali i powtórzyli tę czynność przed kolejnym baniastym osobnikiem.
Zaintrygowany Daniel poprosił o kolejne zbliżenie. Pierwotne wrażenie „baniastości” skafandrów było złudzeniem. Wyglądały tak, jakby ścisnęła je prasa – poszerzone na boki, nieproporcjonalnie rozpłaszczone, znacznie utrudniające poruszanie. Ich powłoka była bardzo gładka, pozbawiona kieszeni, otwartych łączy, butli z tlenem i wypchanych elektroniką modułów, zazwyczaj zdobiących powierzchnie skafandrów próżniowych. Nie miały też żadnych symboli i numerów. Dopiero po dłuższej chwili Daniel dostrzegł malutkie zielone kółko umieszczone na ramieniu każdego z nich. Niemalże w tym samym momencie dziwny rytuał się zakończył. Dwaj ludzie w zwykłych skafandrach wsiedli do windy opuszczonej ze śmigacza, która po chwili została wciągnięta na pokład. Czterej dziwni osobnicy powoli, niezgrabnie, niczym dziwaczne kukiełki zaczęli oddalać się od pojazdu.
– Karmal el’Alawi, z pokładu śmigacza – Daniel usłyszał w słuchawkach męski głos. – Proszę zakończyć obserwację...
– Daniel Bondaree, turysta. Nie rozumiem polecenia – odpowiedział Daniel po chwili milczenia.
– Przed chwilą oglądał pan rytuał odprawy braci ze szkoły Zielonego Kręgu wyznania jingjang. Obserwacja nie jest zakazana, ale szkoła, którą tu reprezentuję, na podstawie Karty Przywilejów nadanej nam przez władze planety Gladius może zażądać zaprzestania inwigilacji w chwili rozpoczęcia obrządku. Świadome łamanie naszej Karty Przywilejów może pana narazić na konsekwencje prawne. Jeśli ma pan wątpliwości, proszę zapytać system ekspercki.
Śmigacz wciąż wisiał nieruchomo nad farmą energetyczną. Czterech ludzi oddalało się od niego dziwnym, nienaturalnym krokiem, żłobiąc lepkie bruzdy w sięgającej im do kolan warstwie żelu. Fosforyzująca maź szybko zalewała ślady za ich plecami.
Daniel zażądał od komputera pokładowego skrótowych danych. Przed jego oczami gwałtownie przebiegały informacje i obrazy dotyczące szkoły Zielonego Kręgu. Była to organizacja religijno-handlowa o charakterze kontemplacyjnym. Na planetach terraformowanych za pomocą farm energetycznych, takich jak Tanto, świadczyła dość specyficzne usługi religijne. Ubrani w specjalne pancerze ludzie zanurzali się w życiodajnych zawiesinach. Skafandry czerpały energię i środki odżywcze wprost z żelu, tworząc w swoich wnętrzach zamknięty system przemiany materii. Zawiesina czyniła przebywających w niej ludzi niewidocznymi dla obserwatorów z zewnątrz. Zanurzonego człowieka nikt nie mógł znaleźć ani wydobyć. Uczestnicy obrzędu tracili zaś możliwość komunikacji ze światem. Co więcej – funkcje motoryczne ich pancerzy były w odpowiednim momencie odłączane, co uniemożliwiało samodzielny powrót do domu. Nowicjusze spędzali w samotności najwyżej kilka dni. Mistrzowie zakonu lub wariaci pragnący dzięki kontemplacji poznać swoje prawdziwe „ja” – miesiące i lata. Zdarzali się też tacy, którzy nie podawali daty powrotnego uaktywnienia skafandra – skazując się na dożywocie wewnątrz jego skorupy. Raz określonego czasu trwania zanurzenia nie można było zmienić. Nic więc dziwnego, że historia Zielonego Kręgu pełna była opowieści o ludziach, którzy przeszacowali swą wytrzymałość, wolę i charakter – o szaleńcach wynurzających się z żelowych pól po latach samotności. Ich losy tworzyły świętą księgę szkoły, będąc przestrogą dla jednych adeptów, a irracjonalnie przyciągającą zachętą dla innych.
Tyle Daniel zdążył dowiedzieć się w czasie krótkiej prezentacji, jaką zafundował mu pokładowy system ekspercki.
– Panie Karmal el’Alawi, rozumiem, nie mam wątpliwości. – Daniel ponownie uruchomił łazik. Ruszył powoli, oddalając się od miejsca ceremonii. Gdy odjechał dostatecznie daleko, obejrzał się za siebie. Śmigacz wciąż trwał nieruchomo nad fosforyzującą powierzchnią farmy. Czterech wyznawców Zielonego Kręgu zniknęło. Na szklistej powierzchni żelu nie pozostał po nich żaden ślad.
Daniel jeszcze wtedy nie wiedział, jak ważne okaże się dla niego to przypadkowe spotkanie.
Pojazd jechał pomiędzy zielonokryształowymi polami z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Po kwadransie Daniel zaczął dostrzegać na linii horyzontu jaskrawy blask. Potem jasna plama zamieniła się w całe rojowisko światełek, a jeszcze później okazało się, że jest to światło bijące z wnętrza kopuły mieszkalnej. Dotarł do Semmensa, największego z tantyjskich miast, zamieszkanego przez kilka tysięcy ludzi. Miasta, w którym urodził się Dirk Bondaree.
Wszystko wokół wydawało się normalne, spokojne, takie, jak sobie wyobrażał na podstawie opowieści ojca. Jakby w układzie nie szalała wojna ze straszliwymi, niezrozumiałymi najeźdźcami, jakby wrogie, ludzkie imperium nie przejęło pełnej kontroli nad systemem, a w łączącej Gladiusa z resztą cywilizacji stacji Dirac nie doszło dzień wcześniej do strasznej katastrofy.
A może to jest miejsce, w którym powinienem spędzić resztę życia? – pomyślał Daniel, gdy jego pojazd zaczął się toczyć w stronę śluzy powietrznej Semmensa. Jednak ta refleksja nie mogła trwać długo. Wiedział o tym. W układzie Multona nie było już cichych, bezpiecznych miejsc. Zmiany docierały wszędzie. I dlatego Daniel nie zdziwił się, gdy w śluzie powietrznej miasta zobaczył dwóch żołnierzy uzbrojonych w paralizery i ubranych w szare zbroje wspomagające.
We wnętrzu kopuły było ciasno i tłoczno, a wszystko przenikał delikatny, dla mieszkańców zapewne niewyczuwalny zapach stęchlizny. Semmens miał blisko siedemdziesiąt lat – przez ten czas nieustająco go rozbudowywano i modernizowano, ale centrum stolicy wciąż nosiło charakter pierwotnej kolonii. Wąskie uliczki były wyznaczone przez rzędy kontenerów mieszkalnych, surowych, prostych, sprawiających nader solidne wrażenie. Każdy miał własny system śluz, dodatkowe zabezpieczenia antyradiacyjne, a w środku zapewne autonomiczny system cyrkulacji powietrza i wody. Kiedyś, w pionierskich czasach, w razie jakiejś awarii czy katastrofy każdy kontener mógł się stać niezależnym i pewnym schronieniem dla kilku osób. Dać szansę przeżycia paru tygodni, a może nawet miesięcy, do czasu przybycia pomocy.
Na ulicach miasta – wąskich, ciemnych korytarzach – Daniel dostrzegł wiele przestarzałych urządzeń, oznaczeń i kontrolek. Ów ledwie wyczuwalny zapach też zapewne był efektem niesprawności wyeksploatowanych systemów wymiany powietrza i regulacji biocenozy.
A może za rzadko przyjeżdżają tu obcy i nikt mieszkańcom nie mówi, że w ich mieście śmierdzi? – pomyślał. Bo i po co miałby tu ktoś przyjeżdżać? W Semmensie mieszkało siedem, osiem tysięcy osób. Ciężko pracujących, by przysposobić dla siebie ten świat. Raczej biednych, bo wciąż inwestujących w nowe maszyny i szczepy ekoformujących roślin. Pewnie nieco zaściankowych – większość mijających Daniela przechodniów nosiła stroje modne na Gladiusie trzy sezony wcześniej. Tantyjczycy byli ludźmi raczej niskimi, na pewno stymulowanymi embrionalnie. Ich organizmy, tak jak u większości mieszkańców enklaw na niegościnnych światach, miały podniesione parametry przyswajania i wykorzystania tlenu. Sztucznie wzmacniano ich kościec i mięśnie, by przeciwstawić się konsekwencjom mniejszego ciążenia. Podnoszono też poziom odporności na promieniowanie. To wszystko Daniel wiedział wcześniej, teraz jednak dostrzegł, że ludzie ci w jakiś sposób są do siebie podobni. Nie potrafił określić, w czym tkwi to podobieństwo – czy w rysach twarzy, czy w sposobie chodzenia, czy w proporcjach ciała. Nie było w tym groźnego zwyrodnienia – zamknięta społeczność na pewno wzbogacała pulę genową swych dzieci dzięki bankom DNA, zgodnie z obowiązującymi normami. Najprawdopodobniej warunki życia na stacji – klaustrofobiczne wnętrza, małe ciążenie, ograniczony zasób strojów – nadawały mieszkańcom Semmensa pewien ujednolicający rys. Nagle Daniel zorientował się, kogo jeszcze przypominają mu ci ludzie.
Dirk Bondaree, jego ojciec, był jednym z nich. Tu się urodził i wychował. Potem wyemigrował na Gladiusa, bo poznał kobietę, która nie chciała zamieszkać z nim na Tanto.
Wspomnienie ojca sprawiło, że Daniel uświadomił sobie nagle, co łączy spacerujących ludzi. Wszak obserwował to u Dirka przez wiele lat. Ojciec oddychał bardzo regularnie i nieco rzadziej niż przeciętny Gladianin. Chodził skulony i przygarbiony, jakby swoim ciałem wypełniał w przestrzeni mniej miejsca, niż powinien zajmować człowiek jego wzrostu. Skórę miał zawsze suchą, szorstką, jakąś taką grubą, nieco przebarwioną – wszystko to stanowiło efekt embrionalnych zabezpieczeń Tantyjczyków przed zwiększonym promieniowaniem.
Daniel wiedział, że on sam też nosi w sobie geny odpowiedzialne za te cechy. Jednak sztucznie je zdezaktywowano, gdy został poddany kuracji embrionalnej mającej przystosować go do życia na normalnej planecie.
„Jesteśmy jak delfiny – powiedział kiedyś ojciec do Daniela. – Delfiny to potomkowie ryb, które wyszły z morza na ląd, przeewoluowały w ssaki, a następnie znowu zanurzyły się w oceanie. Nasi przodkowie porzucili środowisko planetarne, przystosowali się do księżycowego świata, a ty jesteś pierwszym wielorybem na powrót przygotowanym do życia na normalnym globie”.
Daniel, pobudzony do działania nagłym wspomnieniem, znalazł końcówkę sieci wewnętrznej miasta i wpisał klucz: BONDAREE. Po chwili na ekranie pojawiła się lista kilkunastu aktualnych mieszkańców noszących to nazwisko, kilkudziesięciu już nieżyjących osób, a także nazwa placu, ulicy i świątyni sormanickiej. Daniel poprosił o rozszerzenie informacji i po chwili otrzymał odpowiednie komunikaty oraz plan Semmensa.
Ulica Bondaree była jedną z dłuższych w tym mieście, kończyła się przy ważnej śluzie wyjściowej, na małym placu, również oznaczonym nazwiskiem Dirka. Mniej więcej w połowie jej długości znajdowała się świątynia sormanickiego kultu – religii czerpiącej ze skrzyżowania starożytnego luteranizmu i manicheizmu, a odnowionej w XXII stuleciu przez proroka, którego prawdziwe imię nie jest znane, a który przyjął przydomek Sorman. Ojciec Daniela był człowiekiem głęboko wierzącym, a matka nie – to powodowało czasem konflikty między nimi. Na szczęście zdarzało się to bardzo rzadko. Daniel znał święte pisma swoich przodków, tak jak i podstawy kilkudziesięciu innych systemów religijnych popularnych w układzie Multona. Obserwował też rytuały, jakie odprawiał ojciec, w dzieciństwie brał udział we wspólnych modlitwach, oczywiście obchodził razem z ojcem święta religijne. Teraz, nie wahając się wiele, skierował się prosto do świątyni – jednej z trzech sormanickich kaplic w tym mieście, sześciu na całym Tanto, a ośmiu w systemie Multona.
Ruch panował niewielki. Być może dlatego, że Daniel trafił do Semmensa w porze nocnej, kiedy Tanto był odwrócony od Spathy. Zgasło naturalne światło dające kolonii energię, a więc i ludzie szli spać – oczywiście nie licząc pracowników służb całodobowych. W czasie wędrówki przez miasto Daniel nie napotkał ani jednego dziecka. Minął za to kilka patroli wojskowych i paru cywilów, przyglądających mu się równie nieufnie co żołnierze. Najwyraźniej jego nietantyjski wygląd od razu rzucał się w oczy – a przecież obcy, którzy tu ostatnio przybywali, reprezentowali wrogi świat zewnętrzny. Tyle Daniel wyczytał ze spojrzeń obywateli miasta.
Ulica Dirka Bondaree miała nie więcej niż dwa metry szerokości. Oświetlały ją rzadko rozstawione lampy elektryczne. Po obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi opatrzonych symbolami magazynów żywności i leków. Świątynia znajdowała się – czy mogło być inaczej? – wewnątrz niedużego kontenera. Nad owalnym, uzbrojonym w pancerne drzwi wejściem wymalowano symbol sormanicki – krzyż dźwigany przez dziecko. Obok umieszczono świecącą tablicę z komunikatami i ogłoszeniami. Daniel przeczytał kilka informacji – zaproszenie na ślub, na grupowe czytanie Biblii, na rozważania słów Sormana, do wspólnej pracy przy budowie parku rekreacyjnego dla dzieci. Toczące się wokół świątyni życie tej małej społeczności musiało być bardzo intensywne.
Daniel pchnął drzwi kaplicy. Zgrzytnęły, sapnęły i uchyliły się na szerokość dłoni. Z wnętrza wypłynął wątły, pełgający blask. Naparł na drzwi całym ciałem i zdołał je w końcu otworzyć na tyle, by wślizgnąć się do środka. Znalazł się w małej sali. Przed sobą miał ołtarz – płaskorzeźbę przedstawiającą dziecko z krzyżem oraz wizerunki dwóch naznaczonych cierpieniem twarzy. Ukrzyżowany Jezus. Obdarty ze skóry Mani. Portretów Sormana nigdy nie umieszczano w świątyniach, gdyż nie był Bogiem, a jedynie nauczycielem i odnowicielem. Obok wizerunków wisiała tabliczka z trzema świętymi liczbami – trzynaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści trzy. Daniel przyklęknął i cicho odmówił modlitewne powitanie. Nauczył się go w dzieciństwie od ojca i przez wiele lat wypowiadał w czasie religijnych ceremonii. Potem przestał praktykować, ale pamięć przechowała wspomnienie słów i gestów.
Świat został stworzony – mówiły księgi – przez dwie równorzędne siły, Dobro i Zło. Nie ma żadnej gwarancji, że w ostatecznym rozrachunku to Dobro zwycięży, a grzech zostanie ukarany. Nie będzie Sądu Ostatecznego, a jedynie Ostateczna Bitwa, w której słudzy światła staną przeciw mocom ciemności. Ich potęga zależeć będzie od liczby stronników, od liczby dusz, które popłynęły przez życie godnym lub plugawym strumieniem. A zatem każdy wyznawca musi swym istnieniem dawać świadectwo Dobru. Ciężką pracą, uczciwością, pokorą, miłosierdziem... Mniejszą wagę sormanici przywiązywali do działalności misyjnej i kontemplacyjnej, choć istniały wśród nich zakony, takie jak Zielony Krąg. Bogu Jahwe i jego dwóm synom służyli poprzez działanie. Każdy dobry uczynek to kropla energii wlana w mięśnie aniołów stających do Ostatecznej Bitwy, każde zło zasila pychę demonów. Daniel zdawał sobie sprawę, że jego interpretacja sormanizmu jest nazbyt prosta – taka, jaką zapamiętał z dzieciństwa. Jednak wiedział, że religia ojca, choć sam odrzucił jej sacrum, w znaczący sposób kształtowała jego osobowość. Doktryna sormanicka dobrze współgrała z gladiańską Kartą Praw. Sormanici byli niedużą, ale zdecydowaną i konsekwentną w swych działaniach sektą religijną. Miejsca do kolonizacji wybierali zawsze w systemach, w których prawa świeckie nie kolidowały z ich zapatrywaniami religijnymi. Gladiańskie kodeksy, surowe, ale jednoznaczne, zapisane w języku „tak – tak, nie – nie”, odpowiadały im. Zresztą, jako nacja pracowita i użyteczna, sormanici byli chętnie witani w wielu światach. Dostawali przywileje i nadania – w zamian zagospodarowując surowe globy, na które niewielu było chętnych.
Światło w świątyni zadrżało nagle, za plecami Daniela rozległo się skrzypnięcie. Odwrócił się błyskawicznie. W szparze drzwi mignął cień, rozległ się tupot oddalających się kroków. Daniel wstał z kolan, jeszcze raz spojrzał na twarze zamęczonych proroków, a potem wyszedł ze świątyni. Korytarz po obu stronach był pusty.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT© BYTomasz KołodziejczakCOPYRIGHT © BYFabryka Słów sp. z o.o.,LUBLIN 2011
WYDANIE I
ISBN978-83-7574-438-5
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCEPiotr Cieśliński
ILUSTRACJEDominik Broniek
REDAKCJADorota Pacyńska
KOREKTAMagdalena Grela-Tokarczyk, Bogusław Byrski
SKŁADDariusz Haponiuk
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]