Czarodziejska pielgrzymka - Clifford D. Simak - ebook

Czarodziejska pielgrzymka ebook

Clifford D. Simak

5,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Mark Cornwall - szlachetny młodzian owładnięty pasją badawczą - musi uciekać przed okrutnym agentem inkwizycji, Beckettem. Wyrusza wraz z dziewczyną o imieniu Mary oraz grupą niezwykłych istot do Utracji - niegościnnej i mrocznej krainy. Kim są legendarni Prastarzy? Czy podania o istnieniu tajemniczego Uniwersytetu oparte są na prawdzie? Co w rzeczywistości stało się ze światem w zamierzchłych czasach?

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Skiernierwicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZARODZIEJSKA PIELGRZYMKA

- Skrucha nic tu nie pomoże. Wybieraj: diabły wcielone albo miecz. Taka szuja jak ty nie ma prawa żyć.

— Skończcie tę gadkę o zabijaniu - zaskrzeczała wiedźma. — Roszczę sobie prawo do jego osoby. Szkoda by było takiego wspaniałego męskiego ciała. Potrzebny mi ktoś taki. Przez wiele, wiele zimowych nocy nie miałam w łóżku mężczyzny, który by mnie rozgrzewał.

Rzuciła się za Comwalla i nachyliła, by pomacać Becketta. Mfyciągnęła swą szponiastą rękę i pogłaskała go pod brodą. Na jej widok oczy Becketta rozszerzyły się z przerażenia.

- Hej, kochanie - wykrzyknęła uradowana. -Zrobię z ciebie dobry użytek Jak tylko będę cię miała pod pierzyną, nagnę ci ten twój piękny kark Dam ci taką lekcję miłości, jakiej w życiu nie dostałeś.

W serii FANTASY & SF

Wydawnictwo Phantom Press International proponuje między innymi:

Ursula K. Le Guin,

JESTEŚMY SNEM

cykl ZIEMIOMORZE

CZARNOKSIĘŻNIK Z ARCHIPELAGU

GROBOWCE ATUANU NAJDALSZY BRZEG TEHANU

Harry Harrison,

cykl PLANETA ŚMIERCI cykl KU GWIAZDOM trylogia EDEN

NA ZACHÓD OD EDENU ZIMA W EDENIE POWRÓT DO EDENU

Robert A. Heinlein,

WŁADCY MARIONETEK PIĘTASZEK

SZLAK CHWAŁY

Frank Herbert,

cykl DIUNA

DIUNA

MESJASZ DIUNY

DZIECI DIUNY

Roger Zelazny,

UMRZEĆ WITALBARZE IMIĘ MOJE LEGION

William Tenn,

WYZWOLENIE ZIEMI

LUDZKI PUNKT WIDZENIA

PIERWIASTEK KWADRATOWY Z CZŁOWIEKA

BERNIE FAUST

Philip K. Dick, Samuel R. Delany,

KLANY KSIĘŻYCA ALFY PUNKT EINSTEINA GWIAZDA IMPERIUM BABEL - 17

Philip Jose Farmer, Gene Wolfe,

JEZUS NA MARSIE ŻOŁNIERZ Z MGŁY ŻOŁNIERZ ARETE

Clifford D. Si mak,

DZIECI NASZYCH DZIECI CZARODZIEJSKA PIELGRZYMKA

Michał Błażejewski, Poul Anderson,

,   J. R. R. TOLKIEN - POWIERNIK PIEŚNI

STRAŻNICY CZASU

CLIFFORD D. SIMAK

CZARODZIEJSKA PIELGRZYMKA

Przełożyła

Janina Kurasińska

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

GDANSK 1993

Tytuł oryginału

Enchanted Pilgrimage

Redaktor

Leszek Walkiewicz

Ilustracja ©Marcin Konczakowski

Opracowanie graficzne PHANTOM PRESS INTERNATIONAL

Copyright © by Clifford D. Simak, 1975

©Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDANSK 1993

Printed and bound in Great Britain

Wydanie I

ISBN 83-7075-099-0

Siedzący na krokwi goblin obserwował z uwagą czającego się w ciemnościach mnicha, ten zaś ukradkiem śledził bakałarza. Goblin nie cierpiał duchownego z całego serca i była to nienawiść w pełni uzasadniona. Braciszek nie znał uczuć wyższych, nie istniały dla niego miłość czy współczucie, był za to zawistny i chorobliwie ambitny. Bakałarz kradł właśnie coś, co wyglądało na manuskrypt; znalazł go w oprawie księgi.

Pora była późna i w bibliotece panowała cisza. Słychać było chrobotanie myszy buszującej gdzieś w budynku. Świeca stojąca na stole, nad którym pochylał się bakałarz, niemal całkiem się wypaliła.

Bakałarz zabrał manuskrypt ze stołu i po chwili zastanowienia schował go za pazuchę. Zamknął księgę i odłożył na poprzednie miejsce na półce. Zdusił palcami ogień. Blade promienie księżyca, wpadające przez wysokie, sięgające prawie samego sklepienia okna, oświetlały wnętrze biblioteki upiornym blaskiem.

Bakałarz odszedł od stołu i skierował się ku westybulowi, torując sobie drogę między gęsto ustawionymi stołami. Przyczajony w ciemnościach mnich skulił się jeszcze bardziej i wycofawszy się głęboko w cień, pozwolił mu przejść. Nie wykonał najmniejszego gestu, by go zatrzymać. Drapiąc się w zakłopotaniu w głowę, goblin obserwował całą scenę spod wysokiego stropu. Jego nienawiść do mnicha rosła.

Mark Cornwall jadł właśnie posiłek, składający się z chleba i sera, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Komnata była mała i zimna; maleńki płomień, którym paliły się cienkie gałązki w kominku, nie mógł jej dostatecznie ogrzać.

Podniósł się i strąciwszy ręką okruchy sera z surduta, podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, ujrzał małe pomarszczone stworzenie, mierzące nie więcej niż metr wysokości, ubrane w wystrzępione skórzane spodnie. Istota miała bose owłosione nogi, koszulę ze znoszonego purpurowego aksamitu i spiczastą czapeczkę.

- Jestem goblin zza krokwi - przedstawiło się stworzenie.-Czy mogę wejść?

- Proszę. - Cornwall odsunął się od drzwi. - Słyszałem, oczywiście, o tobie, ale opowieści te włożyłem między bajki.

Goblin wszedł do komnaty i od razu skierował się ku kominkowi. Przykucnął przed nim i niemal włożył ręce w płomienie.

- A to dlaczego? - zapytał z rozdrażnieniem. - Przecież wiesz, że są na świecie gobliny, elfy, trolle i inni przedstawiciele Bractwa. Cżemu miałbyś wątpić akurat w moje istnienie?

- Nie wiem - odrzekł Cornwall. - Może dlatego, że nigdy cię nie widziałem. I nie znałem też nikogo, kto by cię widział. Myślałem, że jesteś wymysłem żaków.

- Zawsze dobrze się ukrywam - wyjaśnił goblin. - Mieszkam pod stropem, między krokwiami. Mam tam niezłe schronienie i wyciągnąć mnie stamtąd niełatwo. Wśród zaglądających do biblioteki zdarzają się rozmaite nieciekawe typki; niektórzy w ogóle nie znają się na żartach.

- Cży chciałbyś może kawałek sera? - zapytał Cornwall.

- Oczywiście, co za głupie pytanie. - Goblin podniósł się i odszedł od ognia. Usiadł na ławie stojącej przy stole. Rozejrzał się po komnacie. - Widzę, że nie jest ci łatwo. Niewiele tu wygód. Biednie.

- Daję sobie jakoś radę - odrzekł Cornwall. Z pochwy u pa-

sa wyjął sztylet i odciął plaster sera. Odkroił kronikę chleba i podał ją gościowi.

- Kiepski wikt - stwierdził goblin.

- Czym chata bogata. Ale ty przecież nie przyszedłeś tu jeść.

- Oczywiście. Widziałem cię dzisiaj w nocy. Widziałem, jak kradłeś manuskrypt.

- W porządku. Czego chcesz?

- Niczego. - Goblin odgryzł kawałek sera. - Przyszedłem ci powiedzieć, że ten mnich, Oswald, też cię widział.

- Gdyby mnie widział, na pewno by mnie wydał.

- Wiesz, odnoszę wrażenie, że ty w ogóle nie masz wyrzutów sumienia - powiedział goblin. - Nawet nie zadałeś sobie trudu, by zaprzeczyć.

- Przecież widziałeś na własne oczy, jak brałem manuskrypt - rzekł Cornwall - i nie wydałeś mnie. Ta cała sprawa wygląda na poważniejszą, niż się z początku wydawała.

- Może. Zaraz, przecież ty studiowałeś tutaj. Ile lat to trwało?

- Prawie sześć.

- To znaczy, że już nie jesteś żakiem. Zostałeś bakałarzem.

- Nie ma między nimi specjalnej różnicy.

- Chyba tak - zgodził się goblin. - Ale to oznacza, że nie jesteś już psotnym uczniakiem. Wyrosłeś z głupich sztubackich kawałów.

- Pewnie tak - potwierdził z wahaniem Cornwall. - Ale nie za bardzo pojmuję, o co ci chodzi.

- Głównie o to, że Oswald widział, jak kradłeś manuskrypt, a jednak pozwolił ci z nim odejść. Czy mógł wiedzieć, co ukradłeś?

- Wątpię. Sam nie wiedziałem, co to jest, dopóki tego nie obejrzałem. W ogóle nie szukałem manuskryptu, nawet nie wiedziałem, że istnieje. Gdy zdjąłem księgę z półki, zauważyłem, że oprawa wygląda trochę dziwnie. Wydawała mi się zbyt gruba. Wyczułem palcami, że coś musi być ukryte między płótnem a tekturą.

- Skoro to było takie łatwe do zauważenia - rzekł goblin -jak to możliwe, że dopiero ty znalazłeś manuskrypt? A w ogóle, to masz jeszcze kawałek sera?

Cornwall odkroił następny plaster z krążka i podał gobli-nowi.

- Wydaje mi się, że nie jest trudno odpowiedzieć na twoje pytanie. Najprawdopodobniej jestem pierwszym, który od wieków sięgnął po tę księgę.

- Niepozorny wolumin - rzekł goblin. - Niczym nie wyróżniający się spośród innych. Czy mógłbyś mi powiedzieć, o czym on jest?

- To opowieść wędrowca z zamierzchłych czasów. Napisana wiele wieków temu. Prawdę mówiąc, majstersztyk. Jakiś skryba stworzył małe dzieło sztuki, przebogato zdobione kolorowymi inicjałami i przepięknymi bordiurami na marginesach. Ale, według mnie, tylko niepotrzebnie stracił czas. Cała opowieść od początku do końca jest stekiem łgarstw!

- Więc dlaczego jej tak poszukiwałeś?

- Czasami pośród wielu kłamstw można znaleźć ziarnko prawdy. Szukałem wzmianki o pewnej szczególnej sprawie.

- I znalazłeś?

- Nie w tej księdze - rzekł Cornwall. - W ukrytym manuskrypcie. Mam powody podejrzewać, że ta księga to oryginał opowieści, nie kopia. Prawdopodobnie nie ma w ogóle żadnej kopii. Ta księga nie należy do tych, które były wielokrotnie przepisywane. Stary mnich w skryptorium pracował najpewniej na podstawie autentycznych zapisków podróżnika, naśladując wiernie jego styl. Uczynił z tego przepiękną rzecz; byłaby dumą każdego kolekcjonera.

- A manuskrypt?

- Właściwie nie można tego nazwać manuskryptem. To tylko jedna stronica, jakby wyjęta z manuskryptu podróżnika. Zawierała coś, co skryba pominął, pisząc księgę.

- Myślisz, że sumienie nie dawało mu spokoju i znalazł kompromisowe wyjście, umieszczając tę stronicę w oprawie?

- Coś w tym rodzaju - odparł Cornwall. - Ale teraz porozmawiajmy o tym, po co tu przyszedłeś.

- Z powodu mnicha Oswalda. Ty go nie znasz tak dobrze jak ja. Z całej tej parszywej zgrai on jest absolutnie najgorszy. Przy nim nikt nie jest bezpieczny, nie ma dla niego żadnej świętości. Czyż nie zastanowiło cię, że pozwolił ci odejść, że nie podniósł wrzawy?

- Wygląda na to, że moja kradzież zbytnio cię nie zmartwiła - zauważył z uśmiechem Cornwall.

- Oczywiście, że nie - odparł goblin. - Jestem raczej po twojej stronie. Przez całe lata ten przeklęty mnich robił co mógł, by mi uprzykrzyć życie. Zastawiał na mnie pułapki, usiłował za wszelką cenę mnie dopaść. Wielokrotnie odpłacałem mu pięknym za nadobne, ale on nadal próbuje. Źle mu życzę. Mam nadzieję, że rozumiesz mnie.

- Myślisz, że zamierza donieść na mnie?

- O ile go znam, będzie chciał sprzedać komuś informację o tym, że zabrałeś z księgi ukrytą stronicę.

- Komu mógłby ją sprzedać? Kogo by to zainteresowało?

- Weź pod uwagę - powiedział goblin - że stronica została ukryta w księdze. Sam fakt, że była ważna na tyle, że ją ukryto, i znacząca do tego stopnia, że ją ściśnięto, wydaje się co najmniej intrygujący. Nie sądzisz?

- Chyba masz rację.

- W tym mieście, a szczególnie na tutejszym uniwersytecie jest wielu awanturników wyzutych z wszelkich zasad. Ich na pewno to by zainteresowało.

- Czy myślisz, że mogą wykraść mi stronicę?

- Bez wątpienia będą próbować. Twoje życie może być narażone na wielkie niebezpieczeństwo.

Cornwall odkroił następny plaster sera i podał go goblinowi.

- Dzięki - rzekł goblin. - Czy mógłbyś poczęstować mnie jeszcze jednym kawałkiem chleba?

Cornwall zabrał się do krojenia kolejnej kromki.

- Oddałeś mi wielką przysługę - powiedział - i jestem ci wdzięczny. Czego oczekujesz w zamian?

- No cóż, myślałem, że to oczywiste - odrzekł goblin. -Chcę ujrzeć, jak ten przeklęty mnich potyka się i pada na twarz. - Odłożył chleb i ser na stół, sięgnął za pazuchę i wyjął kilka pergaminów. Położył je na stole. - Sądzę, panie bakałarzu, że władasz biegle gęsim piórem.

- Daję sobie radę.

- A zatem spójrz, mam tu parę starych pergaminów, które z upływem czasu zupełnie wyblakły. Mam taki pomysł: prze-pisz na któryś z nich skradzioną stronicę i ukryj pergamin tak, by można go było łatwo znaleźć.

- Nie rozumiem...

- Przepisz ją - rzekł goblin - ale z drobnymi zmianami; sam będziesz wiedział najlepiej, w których miejscach. Z maleńkimi, subtelnymi poprawkami, które zupełnie wyprowadzą wszystkich w pole.

- Z łatwością dałoby się to zrobić - powiedział Cornwall -ale trudno będzie podrobić inkaust tak, by wglądał na wiekowy. Nie będę również potrafił podrobić charakteru pisma - zawsze będzie się różnił i...

- Któż będzie wiedział, że pismo jest inne? Nikt poza tobą nie widział tej stronicy. Pergamin jest stary; nawet jeśli ktoś wykryje poprawki, będzie sądził, że zostały zrobione, gdy pisano na tym pergaminie.

- No, nie wiem.

- Tylko człowiek wyjątkowo biegły w tych sprawach potrafiłby wykryć fałszerstwo. Szansa, że ten pergamin dostanie się w ręce takiej osoby, jest raczej niewielka, a poza tym ciebie tu już dawno nie będzie.

- Mnie tu już dawno nie będzie?

- Oczywiście. Chyba nie myślisz, że będziesz mógł tu pozostać po tym, co się wydarzyło.

- Chyba masz rację. Myślałem już, by gdzieś się przenieść.

- Mam nadzieję, że to, co zawiera stronica, którą zabrałeś, warte jest kłopotów, których ci przysporzyło. A nawet jeśli nie...

- Sądzę, że jednak tak - powiedział Cornwall.

Goblin zsunął się z ławy i skierował ku drzwiom.

- Zaczekaj chwilę - rzekł Cornwall. - Nie powiedziałeś mi swego imienia. Czy jeszcze się spotkamy?

- Mam na imię Oliwer, przynajmniej tak mnie zwą w ludzkim sviecie. Jest mało prawdopodobne, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Chociaż, zaraz, zaraz... Ile czasu zajmie ci podrobienie stronicy?

- Niewiele.

- No to poczekam. Niedużo mogę zrobić, myślę jednak, że trochę ci pomogę. Mam moc, dzięki której inkaust wyblaknie, a pergamin, po właściwym złożeniu, będzie wyglądał, jakby go nie ruszano przez całe wieki.

- Zaraz zabieram się do roboty - powiedział Cornwall. - Ale ty mnie nawet nie zapytałeś, co jest na tej stronicy. Powiem ci. Jestem ci to winien.

- Możesz mi powiedzieć - odparł goblin - kiedy będziesz pisał.

3

4

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

3

Lawrence Beckett i jego kompani siedzieli do późna w gospodzie przy winie. Byli już po wieczerzy. Na wielkim odrapanym stole stał półmisek wypełniony kośćmi i resztkami szynki. Obok leżało pół bochenka chleba. Goście rozeszli się już do domów. Karczmarz, wysławszy służbę spać, sam trwał na posterunku. Był śpiący, ale zadowolony, gdyż nieczęsto zdarzali się „Pod Niedźwiedzim Łbem” goście mający tak lekką rękę. Żacy, którzy czasem tu zaglądali, przysparzali więcej kłopotów niż zysku, a miejscowych trudno było oszukać. Karczma „Pod Niedźwiedzim Łbem” nie znajdowała się przy głównej ulicy miasteczka, lecz na jednej z bocznych uliczek i z rzadka zaglądali do niej ludzie w rodzaju Becketta, trudniący się kupiec-twem.

Drzwi otworzyły się i do gospody wszedł mnich. Stał przez chwilę, rozglądając się po mrocznej sali. Tkwiący za kontuarem karczmarz wzmógł czujność. Instynktownie wyczuł, że ta wizyta nie wróży nic dobrego. Odkąd sięgał pamięcią, noga żadnego duchownego nie przekroczyła progu tego pospolitego miejsca.

Po chwili wahania mnich okrył się szczelniej habitem, jakby chciał się w ten sposób ochronić przed skalaniem, i przeszedł przez całą salę aż do kąta, w którym siedział Lawrence Beckett ze swoimi ludźmi. Zatrzymał się za jednym z krzeseł naprzeciw Becketta. Ten spojrzał na niego pytająco. Mnich nie odezwał się.

- Albercie - rzekł Beckett - nalej temu nocnemu Markowi. Nieczęsto nadarza się okazja, by wypić z osobą duchowną.

Albert nalał wina i odwrócił się na krześle, aby podać kielich mnichowi.

- Panie Beckett - powiedział mnich - dowiedziałem się, że jest pan w mieście, i chciałbym zamienić z panem słowo na osobności.

- A jakże - wykrzyknął Beckett - proszę bardzo! Nawet dwa słowa! Ale nie na osobności. Nie mam żadnych tajemnic przed moimi towarzyszami. Albercie, podaj panu mnichowi krzesło, by mógł się do nas przysiąść.

- Chcę rozmawiać z panem w cztery^oczy - upierał się mnich.

- W porządku, niech tak będzie. Przesiądźcie się do tamtego stołu, przyjaciele. Możecie sobie wziąć jedną ze świec, jeśli chcecie.

- Odnoszę wrażenie, że mi pan ustępuje.

- Tak, ustępuję ci, bo zachodzę w głowę, cóż tak ważnego masz mi do powiedzenia.

Mnich usiadł na krześle obok Becketta, postawił kielich wina ostrożnie na stole i czekał, aż pozostali przesiądą się.

- No więc co to za tajemnica?

- Wiem, kim pan jest naprawdę. Wcale nie jest pan zwykłym kupcem, za jakiego pragnie pan uchodzić.

Beckett nie odezwał się słowem, tylko wpatrywał się w mnicha. Widać było, że mina mu zrzedła.

- Wiem również - ciągnął mnich - że masz pan rozmaite koneksje w Kościele. Za przysługę, którą zamierzam panu wyświadczyć, oczekuję pańskiego wstawiennictwa. Nie powinno to stanowić dla pana specjalnego problemu. Tylko szepnie pan słówko w odpowiednie ucho.

- A ta przysługa?

- Chodzi o manuskrypt, skradziony z biblioteki uniwersyteckiej godzinę-dwie temu.

- To chyba nic ważnego.

- Może i nie, ale manuskrypt był ukryty w starej i niemal nie znanej księdze.

- Słyszałeś coś o nim? Wiesz, co zawiera?

- Nie wiedziałem, że w ogóle istnieje, dopóki złodziej go nie znalazł. Nie mam zielonego pojęcia, co w nim jest.

- A co to za stara księga?

- Została napisana dawno, dawno temu przez awanturnika nazwiskiem Taylor, który wędrował po Utracji.

Beckett zmarszczył brwi.

- Słyszałem o Taylorze i o tym, co tam znalazł. Ale nie wiedziałem, że opisał swoje przeżycia w księdze.

- Prawie nikt o tym nie wiedział. Księga została tylko raz przepisana. I tę jedyną kopię mamy w bibliotece.

- Czyją czytałeś, panie mnichu?

Mnich wzruszył ramionami.

- Do tej pory mnie to nie interesowało. Jest wiele wspaniałych ksiąg wartych przeczytania. A opowieści podróżników rzadko można traktować poważnie.

- Myślisz, że ten manuskrypt można?

- Był ukryty tak sprytnie w oprawie księgi, że chyba ma jakąś wartość. W przeciwnym razie po co ktoś zawracałby sobie głowę ukrywaniem go?

- Ciekawe, ciekawe - mruknął pod nosem Beckett. - Bardzo ciekawe. Ale nie ma pewności, że to jest coś warte.

- Jeżeli manuskrypt nie ma żadnej wartości, to nie jest mi pan nic winien. Ale założę się, że tak nie jest.

- A więc umowa stoi?

- Tak, umowa stoi. Manuskrypt znalazł bakałarz Mark Cornwall. Mieszka na poddaszu w zajeździe na rogu Królewskiej i Szerokiej.

Beckett skrzywił się.

- Ten Cornwall?

- Tak, ten szkodnik, który przybył skądś z Zachodu. Był niezłym żakiem, ale to dość ponury człowiek. Nie ma żadnych przyjaciół. Żyje z dnia na dzień. Został tutaj, podczas gdy wszyscy jego koledzy rozjechali się po śviecie, zadowoleni z edukacji, którą odebrali. Myślę, że został tu głównie dlatego, że interesuje się Prastarymi.

- Prastarymi?

- Uważa, że oni nadal istnieją. Studiował pilnie ich język, czy też to, co się za ich język uważa. Jest o tym parę ksiąg. Wszystkie je dokładnie przestudiował.

- A dlaczego Prastarzy tak go interesują?

Mnich potrząsnął przecząco głową.

- Nie wiem. Nie znam go. Rozmawiałem z nim raz czy dwa razy. Dociekliwość, pasja badawcza. Może coś innego.

- Może przypuszczał, że Taylor napisał coś ciekawego o Prastarych?

- Być może. Nie czytałem tej księgi Taylora.

- Więc Cornwall ma manuskrypt. Na pewno go już dobrze schował.

- Wątpię. Jeżeli nawet, to nie szukał specjalnej kryjówki. Cornwall nie ma powodów do obaw. Nie wie, że jego kradzież została odkryta. Widziałem wszystko, ponieważ śledziłem go od dłuższego czasu. Pozwoliłem mu niepostrzeżenie wyjść, nie próbowałem go zatrzymać. Nie wiedział, że ja także byłem w bibliotece.

- Cży nie wydaje ci się, panie mnichu, że ten twój gorliwy przyjaciel o lepkich palcach może narazić się na posądzenie o herezję?

- To pan, panie Beckett, może to najlepiej osądzić. Wszystko, co nas otacza, ma znamiona herezji i trudno ocenić, co nią jest, a co nie.

- Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że herezja związana jest z polityką?

- Nigdy coś takiego nie przeszło mi przez głowę.

- To dobrze - rzekł Beckett - gdyż w pewnych określonych warunkach uniwersytet, a w szczególności jego biblioteka może budzić podejrzenia z powodu materiałów znajdujących się na jej półkach.

- Mogę pana zapewnić, że z ksiąg korzysta się bez złych zamiarów. Księgi dają jedynie wskazówki, jak unikać herezji.

- Skoro tak uważasz, to możemy na tym poprzestać. Jeśli chodzi o tę sprawę skradzionego manuskryptu: przypuszczam, że nie jesteś w stanie go odzyskać i nam podrzucić.

Mnich aż się wzdrygnął.

- Nie miałbym odwagi. To, że poinformowałem pana, to i tak dużo jak dla mnie.

- Myślisz, że mam lepsze sposoby i więcej śmiałości?

- Tak i dlatego przyszedłem do pana.

- A skąd wiedziałeś, że jesteśmy w mieście?

- W tym mieście ściany mają uszy. Niewiele wydarzeń uchodzi tu uwagi.

- A ty, jak widzę, zawsze starasz się być dobrze poinformowany.

- To stało się już moją drugą naturą.

- Bardzo dobrze - podsumował Beckett. - A więc ustalone. Jeżeli brakujące ogniwo zostanie znalezione i będzie pasowało do całego łańcucha, wstawię się za tobą gdzie trzeba. Czy o to ci chodziło?

Mnich skinął głową.

- Ale aby wstawić się za tobą, muszę znać twoje imię.

- Jestem brat Oswald.

- Dobrze zapamiętam. Dopij wino i możemy zabierać się do roboty. Róg Królewskiej i Szerokiej, rzekłeś?

Duchowny przytaknął i sięgnął po kielich wina.

Beckett wstał i skierował się do stołu, przy którym siedziała jego kompania. Po chwili wrócił do mnicha.

- Nie będziesz żałował, że przyszedłeś do mnie.

- Mam nadzieję - odparł brat Oswald. Dopił wino i odstawił kielich na stół. - Czy jeszcze się zobaczymy? - zapytał.

- Nie, raczej nie. Chyba że będziesz mnie szukał.

Mnich owinął się szczelniej habitem i wyszedł. Księżyc schował się za drzewami i na wąskiej uliczce prowadzącej do gospody było zupełnie ciemno. Brat Oswald szedł ostrożnie, prawie po omacku odnajdując drogę na śliskim, nierównym bruku.

Cień, który oderwał się od ściany przy wejściu do gospody, podążył za nim. W ciemnościach błysnęło ostrze sztyletu. Mnich upadł; charczał i drapał palcami kamienie. Krew z poderżniętego gardła tryskała strumieniem. Po chwili znieruchomiał.

Nazajutrz o świcie przypadkowy przechodzień odnalazł jego ciało.

4

Gib z Bagien wstał przed wschodem słońca. Zazwyczaj wstawał wcześnie, ale tego dnia miał wyjątkowo dużo do zrobienia. Na ten właśnie dzień gnomy obiecały mu skończyć nową siekierę. Bardzo jej potrzebował, gdyż stara, zużyta i tępa, nie nadawała się już do naostrzenia i nawet najlepsza osełka nic by nie poradziła.

Zwykle o tej porze roku bagna okrywała poranna mgła, ale tego ranka powietrze było przejrzyste. Gdzieniegdzie na wyspie, głównie w okolicy lasu, snuł się welon mgły. Równina bagienna, rozciągająca się na wschód i południe, brązowiła się i srebrzyła trzcinami i trawami. W pobliskim stawie pluskały kaczki, kanałem płynął powoli piżmak, pozostawiając za sobą na wodzie ślad w kształcie litery V. Z oddali dochodził głos czapli. Na zachodzie i północy pokryte lasami wzgórza wznosiły się ku niebu. Dęby, klony, orzechowce złociły się pierwszymi kolorami jesieni.

Gib stał i patrzył w kierunku wzniesienia. Gdzieś tam, w leśnej gęstwinie, znajdował się dom jego dobrego przyjaciela, Hala z Pustego Drzewa. Prawie codziennie, gdy nie było mgły i widać było wzgórza, Gib stawał przed domem i usiłował wypatrzeć puste drzewo, lecz nie mógł, gdyż z takiej odległości nie sposób było odróżnić jednego drzewa od drugiego. Wiedział, że dziś nie zdąży odwiedzić Hala, bo musi odebrać siekierę i złożyć wizytę staremu pustelnikowi, źyjącemu w jaskini w wapiennej skale na jednym z odległych wzgórz. Nie był u niego prawie miesiąc.

Zrolował materac z gęsiego puchu i wełniany koc, które służyły mu za posłanie, i schował je w chacie na tratwie. Zwykł sypiać na świeżym powietrzu, z wyjątkiem zimnych i deszczowych nocy. Na metalowej płycie w środkowej części tratwy rozniecił ogień, używając krzesiwa, suchej trawy i hubki ze spróchniałego pnia, które trzymał w rogu skrzyni jako materiał na podpałkę.

Gdy ogień już płonął, zanurzył rękę w sadzyku, przywiązanym do tratwy, i wyciągnął miotającą się rybę. Zabił ją jednym cięciem noża, a następnie szybko oprawił. Ułożył filety na patelni ustawionej na ruszcie nad ogniem i przykucnął, pilnując, by dobrze się usmażyły.

Wokoło panowała cisza, od czasu do czasu słychać było tylko ciche kwakanie kaczki i pluskanie ryb. „Ale przecież - pomyślał- o tej porze zawsze jest spokojnie. Później, kiedy dzień się będzie budził, kosy zaczną kłócić się w trzcinach, roztrzepo-ce się ptactwo wodne wzbijające się w górę, a mewy z wrzaskiem będą szybowały nad wodą.”

Na wschodzie pojaśniało i bagna, będące wcześniej niewyraźną mieszaniną brązu i srebra, zaczęły przybierać konkretne kształty. Wąska wyniosłość terenu między odległą rzeką a bagnami była oblamowana rzędem rozczapierzonych wierzb. Na skraju zadrzewionego pagórka można było dostrzec kępę leszczyn, poruszających na silnym wietrze grubymi brązowymi gałęziami.

Tratwa zakołysała się łagodńię,gdy jadł prosto z patelni, nie

zadawszy sobie trudu, aby przełożyć rybę na talerz. Zaczął się zastanawiać, jak wyglądałoby życie na stałym lądzie, bez ciągłego bujania. Od urodzenia mieszkał na chybotliwej tratwie; była nieruchoma tylko zimą, gdy mróz chwytał ją w swoje okowy.

Pomyślawszy o chłodnej aurze, przebiegł myślą to, co pozostało do zrobienia, aby mógł przygotować się do zimy. Musi uwędzić trochę ryb, zebrać korzonki i nasiona, postarać się upolować parę piżmaków na wierzchnią odzież. I, oczywiście, nagromadzić drewna. Zapasy drewna zrobi o wiele szybciej, jeśli odbierze nową siekierę od gnomów.

Wyszorował patelnię po rybie, a potem włożył do łódki przycumowanej do tratwy tobołki przygotowane przed udaniem się na spoczynek. Była w nich suszona ryba, paczki dzikiego ryżu oraz prezenty dla gnomów i pustelnika. Na koniec wrzucił też starą siekierę-gnomom mogła się przydać jej metalowa część.

Wiosłował spokojnie, płynąc w dół kanału, rad, że nie zakłóca porannej ciszy. Na wschodzie pojawiło się słońce i powolutku wznosiło się, opromieniając swym blaskiem pierwsze kolory jesieni.

Zatoczył półkole, zbliżając się do brzegu, i wtedy zobaczył tratwę, której przód był schowany w trawie, a pozostała część stała w poprzek kanału. Na rufie siedział stary bagiennik i naprawiał sieć. Kiedy Gib ukazał się jego oczom, bagiennik podniósł głowę i dostojnie pomachał ręką w geście powitania. Był to Stary Drood. Gib zaczął się zastanawiać, co też on tu porabia. Gdy słyszał o nim ostatnio, Drood mieszkał na tratwie w pobliżu Wierzbowego Brzegu nad rzeką.

Zaczepiając wiosłem, Gib przycumował do tratwy.

- Dużo wody upłynęło od czasu, kiedy cię ostatnio widziałem - powiedział. - Kiedy tu się przeniosłeś?

- Parę dni temu - odparł Drood.

Zostawił naprawianą sieć, podszedł do łódki Giba i kucnął przy jej burcie. Gib zauważył, że Drood mocno się ostatnio postarzał. Jak sięgał pamięcią, wszyscy zwali go Starym Droo-dem, nawet gdy nie był jeszcze stary; upływające lata wycisnęły na nim swoje piętno - siwizna posrebrzyła mu skronie.

- Miałem zamiar zebrać trochę drewna porozrzucanego na brzegu - kontynuował Drood. - Ale nie ma go wiele, tylko same gałęzie wierzby, a one nie najlepiej się palą.

Z chaty na tratwie wyszła kołyszącym krokiem pani Drood. Odezwała się wysokim, piskliwym głosem:

- Tak mi się wydawało, że kogoś słyszę. To młody Gib, nieprawdaż? - Przyglądała się Gibowi, mrużąc słabe oczy.

- Dzień dobry, pani Drood - powitał ją Gib. - Cieszę się, że jesteśmy sąsiadami.

- Chyba nie zatrzymamy się tutaj na dłużej - rzekł Drood. -Zgromadzimy tylko zapas drewna i wyruszamy w dalszą drogę.

- Dużo wam jeszcze zostało?

- Niewiele. Idzie nam niesporo. Nie mamy nikogo do pomocy. Wszystkie dzieci odeszły już z domu. Usamodzielniły się. A ja już nie mogę pracować tak ciężko jak niegdyś.

- Nie odpowiada mi takie życie - rzekła pani Drood. - Ciągle boję się wilków.

- Mam siekierę - powiedział Drood. - Żaden wilk nic nam nie zrobi, póki ją mam.

- Mówicie, że wszystkie dzieci odeszły - rzekł Gib. - Gdy się widzieliśmy ostatnim razem, Dawid i Alicja byli jeszcze w domu.

- Alicja wyszła za mąż trzy miesiące temu - odparł Drood. - Za młodzieńca mieszkającego na południowym krańcu bagien. A Dawid zbudował sobie własną tratwę. Nie dał sobie wiele pomóc. Powiedział, że chce, by była jego wyłącznym dziełem. Zbudował naprawdę ładną tratwę i przeniósł się na wschód. Teraz widujemy jego i Alicję tylko od czasu do czasu.

- Mamy świetne ciemne piwo - zaoferowała pani Drood. -Może wypijesz kufelek? Zapomniałam cię spytać: jadłeś śniadanie?

- Jadłem śniadanie, pani Drood, bardzo dziękuję. Z przyjemnością natomiast napiję się piwa.

- Przynieś i mnie - powiedział Drood. - Nie pozwolę, by Gib pił sam.

Pani Drood potoczyła się z powrotem do chaty.

- Tak, tak - rzekł Drood - nie jest łatwo uzbierać wystarczającą ilość drewna. Ale jak będę robić to systematycznie, dam sobie radę. Zależy mi na dobrym drewnie, głównie dębowym i klonowym. Dobrze podsuszonym, od razu do palenia. Z dolnych warstw, którego nikt nie dotykał latami. Od czasu do czasu, gdy noc je zaskoczy, obozują tu w pobliżu karawany kupieckie i wtedy muszą zwędzić trochę drewna na ognisko. Ale to żaden uszczerbek. Tam, na wzgórzu, rośnie niski rozłożysty orzechowiec i to jest najlepsze drewno, jakie istnieje. Nie trafia się takie zbyt często. Jest trochę za daleko, bym mógł nazbierać go dużo, ale...

- Dzisiaj jestem zajęty - przerwał mu Gib - ale jutro i pojutrze mogę ci pomóc je zbierać.

- Nie ma potrzeby, Gib. Dam sobie radę.

- Ale ja sam chciałbym trochę tego drewna dla siebie.

- Dobrze, w takim razie zbierzmy je razem. I dziękuję ci serdecznie.

- Nie ma sprawy.

Pani Drood wróciła z trzema kuflami ciemnego piwa.

- Przyniosłam też jeden dla siebie - oświadczyła. - Na ziemie ojców, nieczęsto mamy gości. Usiądę z wami na chwilę i wypijemy piwo.

- Gib pomoże nam jutro przy drewnie - rzekł Drood. - Pójdziemy do tego wielkiego orzechowca.

- Orzech ma dobre drewno - powiedziała pani Drood.

- Właśnie mam odebrać nową siekierę - oznajmił Gib. - Stara jest już całkiem zużyta. Dostałem ją jeszcze od mojego ojca.

- Słyszałem, że twoi rodzice mieszkają w pobliżu Nory Szopa. Gib przytaknął.

- Żyją tam już od jakiegoś czasu. To dobre miejsce - niezłe drewno, dobre połowy, dużo piżmaków, jedno niewielkie bagno z mnóstwem dzikiego ryżu. Myślę, że się stamtąd nie wyprowadzą.

- Tę nową siekierę masz dostać od gnomów?

- Mhm. Już trochę na nią czekam. Rozmawiałem z nimi o niej latem.

- Nieźli robotnicy z tych gnomów — powiedział Drood. -Mają dobre żelazo. Ale niepotrzebnie robią na sprzedaż z tak świetnego metalu. Gdy przyjeżdża karawana kupiecka, zabiera wszystko jak leci. Świetna marka, żadnych problemów ze sprzedażą. Czasem tak się zastanawiam, bo słyszy się straszne rzeczy o gnomach i może jest w tym odrobina prawdy. Ale te nasze gnomy są w porządku. Nie wiem, jak dalibyśmy sobie bez nich radę. Zawsze tutaj żyli.

- Można żyć z ludźmi w zgodzie - powiedziała pani Drood -jak się ma dobrą wolę.

- Gnomy to nie ludzie, Matka - przypomniał jej Drood.

- No i co z tego? Są istotami wcale nie tak bardzo różnymi od nas. W wielu sprawach mniej różnią się od nas niż my od ludzi. Mieszkańcy Wzgórz są bardzo podobni do nas.

- Najważniejsze jest to - rzekł Drood - że wszyscy żyjemy w zgodzie. Weź nas i ludzi. Oni są dwa razy więksi od nas i mają gładką skórę, a my sierść. Umieją pisać, a my nie. Mają pieniądze, a my prowadzimy handel wymienny. Mają wiele rzeczy, których my nie posiadamy, ale im nie zazdrościmy, a oni nie patrzą na nas z góry. Dopóki potrafimy żyć w zgodzie, wszystko jest w porządku.

Gib dopił piwo.

- Muszę już iść - powiedział. - Czeka mnie ciężki dzień. Muszę odebrać siekierę, a potem złożyć wizytę pustelnikowi.

- Mówią, że pustelnik jest już słabiutki - rzekł Drood. - Posunął się bardzo w latach.

- Zamierzasz wpaść do pustelnika? - zapytała Giba pani Drood.

- Tak powiedział - rzekł Drood.

- O, to zaczekaj chwilę. Mam coś, co chcę mu posłać. Plaster miodu leśnego. Dostałam go od Mieszkańców Wzgórz.

- Będzie zadowolony - powiedział Gib.

Pani Drood pokolebała się do chaty.

- Często zastanawiam się - rzekł Drood - co też pustelnik ma z życia. Siedzi na szczycie wzgórza w tej swojej pieczarze, nigdzie nie wychodzi, nic nie robi.

- Wielu przychodzi do niego - odparł Gib. - Ma wszelkie rodzaje leków; na brzuch, na gardło, na zęby. Ale przychodzą nie tylko po leki. Niektórzy wyłącznie po to, żeby pogadać.

- Tak, myślę, że rzeczywiście spotyka się z wieloma.

Pani Drood wróciła z pakunkiem i wręczyła go Gibowi.

- Wpadnij w drodze powrotnej na kolację - powiedziała. -Nawet jak będzie późno. Zostawię trochę jedzenia dla ciebie.

- Dziękuję, pani Drood - odrzekł Gib. Odepchnął łódkę od tratwy i powiosłował w dół krętego kanału.

Wydzierające się na całe gardło kosy wzbiły się przed nim w górę. Zaczęły krążyć ciemnoskrzydłym stadem i obsypywać odległe trzciny stekiem wyzwisk.

Dobił do brzegu w miejscu, gdzie teren wznosił się gwałtownie do skraju bagniska. Wielkie drzewa rosnące w pobliżu krańca trzęsawiska sięgały konarami daleko ponad trawę i wodę. Olbrzymi dąb rósł tak blisko linii wody, że część jego korzeni, niegdyś ukryta w ziemi, teraz już wypłukanej, sterczała z brzegu jak szpony drapieżnika.

Gib przywiązał łódź do jednego z takich korzeni, przerzucił tobołki i starą siekierę na brzeg i wdrapał się nań. Zarzucił wszystko na plecy i ruszył ostrożnie w górę ledwo widoczną ścieżką, biegnącą między dwoma pagórkami. Dotarł do drogi, szlaku używanego przez przyjeżdżające tu z rzadka karawany kupieckie, które przechodziły tędy przypadkiem albo zjawiały się, by handlować z gnomami.

Trzęsawisko rozbrzmiewało wrzaskami kosów, jednak w miarę jak zanurzał się w gęstwinę pagórka, hałas stopniowo cichł. Liście szeleściły na wietrze i czasem nawet słyszał ciche pacnięcia spadających na ziemię żołędzi. Gdyby było wcześniej, wiewiórki trajkotałyby na powitanie rannego słońca, ale teraz były zajęte przetrząsaniem lasu w poszukiwaniu pożywienia i przekradały się przez gęstwinę.

Droga prowadziła stromo pod górę. Gib zatrzymał się na chwilę nad omszałymi otoczakami. „Nie lubię lasu” - rzekł do siebie. Już tęsknił za bagniskiem, chociaż rozstał się z nim zaledwie przed chwilą. Ciemny las budził grozę, bagnisko zaś było odsłonięte i bezpieczne. Na nim nie sposób było zmylić drogę.

Gnom, którego zwano Płaksą, odezwał się do Giba:

- A więc przyszedłeś po siekierę.

- Jeśli jest gotowa.

- Oczywiście, że jest. Była gotowa już wczoraj. Ale wejdź i usiądź na chwilkę. Wspinanie się tutaj jest męczące, nawet dla młodej osoby.

Wejście do jaskini znajdowało się na stoku wzgórza. Zawalone było do połowy hałdą ziemi i żużlu. Wzdłuż zwałowiska prowadziła droga, którą wywożono odpady z kopalni. Hałda była tak stara, że na jej zboczach rosły drzewa. Niektóre wychylały się z szeregu, wisząc pod niezwykłymi kątami. W głębi jaskini migotał blask od kuźni, który oświetlał część wzgórza, i stamtąd właśnie dochodziły odgłosy dziarskiego kucia.

Płaksa poprowadził Giba do małej bocznej groty, która łączyła się ukośnie z główną, prowadzącą do kopalni.

- Tutaj możemy spokojnie usiąść i odpocząć od hałasu kuźni - rzekł gnom. - Tędy nie będą przejeżdżały taczki.

Gib położył jeden pakunek na stole ustawionym przy ścianie.

- Wędzona ryba - powiedział - i parę innych rzeczy. Drugi pakunek jest dla pustelnika.

- Nie widziałem pustelnika od lat - powiedział Płaksa. -Proszę, siadaj na tym krześle. Niedawno pokryłem je nową skórą baranią. Teraz jest bardzo wygodne.

Gib usiadł, a gnom zajął drugie krzesło, przesunąwszy je tak, by dobrze widzieć gościa.

- Prawdę mówiąc, byłem u pustelnika tylko raz - z sąsiedzką wizytą, gdy tu zamieszkałem - powiedział gnom. - Zaniosłem mu w prezencie parę przepięknych srebrnych świeczników. Potem już się nigdy do niego nie wybrałem. Obawiam się, że go wprawiłem w zakłopotanie. Sam czułem się przy tym skrępowany. On oczywiście nic nie powiedział...

- Nigdy by nie powiedział -rzekł Gib. -To bardzo delikatny człowiek.

- Nie powinienem był go odwiedzać - powiedział gnom. -Już tak długo żyjęwśród ludzi i ciągle mam z nimi do czynienia, że zaczynam zatracać dystans w stosunku do nich. Ale dla pustelnika i, przypuszczam, wielu innych jestem tylko przypomnieniem innego świata, do którego całkowicie należę. Świat ten jest przez nich znienawidzony i napawa ich odrazą. Wydaje mi się, że nie bez przyczyny. Przez całe wieki ludzie i moi współplemieńcy walczyli zawzięcie ze sobą, bezlitośnie i bez poczucia godności. To właśnie spowodowało, że pustelnik, który jest - jak powiedziałeś - najlepszym z ludzi, nie za bardzo wiedział, jak się do mnie odnosić. Na pewno miał świadomość, że nie stanowię dla niego żadnego zagrożenia, a jednak czuł się nieswojo. Gdybym, załóżmy, był diabłem albo demonem, wiedziałby, jak należy się zachować. W ruch poszłaby woda święcona i religijne zaklęcia. Ale ja nie byłem diabłem, a mimo to w jakiś niewytłumaczalny sposób kojarzyłem się mu z pojęciem diabła. Przez te wszystkie lata żałowałem, że złożyłem mu wizytę.

- A jednak przyjął świeczniki.

- Tak, przyjął łaskawie i bardzo uprzejmie mi za nie podziękował. Jest zbyt dobrze wychowany, by mi je rzucić w twarz. W zamian za to ofiarował mi sztukę złotego materiału. Pewnie podarował mu go jakiś szlachetny gość, bo przecież pustelnik nie miałby pieniędzy, aby kupić taki królewski dar. Ale często sobie myślę, że powinien był go zatrzymać, a mnie dać coś mniej cennego. Przez lata zastanawiałem się, cóż mógłbym zrobić z tym złotym materiałem. Trzymam go w skrzyni, czasami wyjmuję i oglądam, ale to wszystko. Przypuszczam, że mógłbym wymienić go na coś bardziej użytecznego, ale zawsze się waham, bo to przecież dar od pustelnika i z tej przyczyny chyba ma dla mnie wartość. Przecież nie sprzedaje się prezentów, a w szczególności otrzymanych do dobrych ludzi.

- Chyba zbyt wiele sobie wydumałeś - powiedział Gib. -Chodzi mi o zażenowanie pustelnika. Ja na przykład nie mam takich uczuć w stosunku do ciebie. Chociaż, prawdę powiedziawszy, muszę przyznać, że nie jestem człowiekiem.

- Tobie o wiele bliżej do człowieka niż mnie - rzekł gnom -i na tym może polegać różnica. - Wstał. - Pójdę po twoją siekierę. Mam jeszcze coś, co chcę ci pokazać. - Poklepał pakunek przyniesiony przez Giba. - Zapiszę to na twoje konto. I bez tego masz na nim nadwyżkę, nawet po potrąceniu za siekierę.

- Od dawna chciałem cię właśnie o to zapytać - powiedział-Gib - ale nie miałem odwagi. Wszyscy Mieszkańcy Bagien, wszyscy Mieszkańcy Wzgórz, a nawet wielu ludzi, którzy nie umieją pisać, przynoszą ci towary, a ty prowadzisz ich rachunki. To znaczy, że musisz umieć pisać.

- Nie, nie umiem. Niewielu gnomów umie. Być może kilka goblinów. Głównie tych, co siedzą na uniwersytetach. Więc dla potrzeb handlu wypracowaliśmy system symboli, za pomocą którego prowadzimy rachunki. Jest on bardzo rzetelny.

- Tak - potwierdził Gib - wyjątkowo uczciwy. I skrupulatny.

Płaksa poszedł do pomieszczenia i przez chwilę szukał czegoś na półce. Wrócił z siekierą osadzoną na trzonku z hi-kory.

- Myślę, że jest dobrze wyważona. Jeśli nie, to ją przynieś. Poprawimy.

Gib podniósł siekierę z podziwem.

- Jest bardzo dobra. Jeżeli trzeba będzie zrobić jakąś niewielką poprawkę, dam sobie radę. - Ujął ostrze w dłonie i potarł błyszczący metal kciukiem. - Piękna - stwierdził. - Naprawdę piękna. Jeśli będę o nią dbał, będzie mi służyła do końca życia.

Płaksa był wyraźnie zadowolony.

- Podoba ci się?

- To mistrzowska robota. Wiedziałem, że tak będzie.

- Przekonasz się, że ma świetne ostrze. Nie stępi się prędko. Uważaj tylko na kamienie. Żadna siekiera nie lubi kamieni.

- Będę uważał. Siekiera jest zbyt cennym narzędziem, by jej nie szanować.

- A teraz - powiedział gnom - mam jeszcze coś.

Usiadł i położył sobie na kolanach jakiś przedmiot dokładnie owinięty baranią skórą. Zaczął go z pieczołowitością odwijać.

Gdy barania skóra opadła, przedmiot zajaśniał blaskiem. Gib pochylił się i przyglądał z zachwytem.

- Miecz!

- Tak. Miecz dla człowieka -rzekł Płaksa. - Zbyt duży, zbyt długi, zbyt ciężki dla takich jak ty czy ja. Miecz dla wojownika. Bez połyskliwych klejnotów, bez wyszukanych błyskotek. Narzędzie, tak jak siekiera. Wspaniałe ostrze. Możesz policzyć miecze, które zrobiliśmy, na palcach jednej ręki. A ten jest o wiele lepszy od każdego z nich.

Gib wyciągnął rękę f dotknął ostrza.

- Ma osobowość. To taka broń, której można dać imię. Stare legendy mówią, że ludzie w dawnych czasach często nadawali mieczom imiona, tak jak na przykład koniom.

- Znaleźliśmy niewielkie gniazdo z przebogatą rudą. Z wielką ostrożnością wydobyliśmy ją i dobrze ukryliśmy. Takiej rudy nie znajduje się często. Będzie użyta do specjalnych wyrobów, takich jak ten miecz i twoja siekiera.

- To znaczy, że moja siekiera...

- Ten miecz i ta siekiera to brat i siostra.

- Miejmy nadzieję, że miecz trafi w odpowiednie ręce.

- Zadbamy, żeby tak się stało.

- Przyniosłem ci starą siekierę. Metal jest nadal dobry, ale ostrze tak zużyte, że nie można go zadowalająco naostrzyć. Pomyślałem sobie, że może będziesz chciał do czegoś wykorzystać tę siekierę. Nie chcę za nią zapłaty.

Podniósł siekierę z podłogi i wręczył ją gnomowi.

- To była niezła siekiera- rzekł Płaksa. - Dostałeś ją od ojca?

- Tak, dał mi ją, gdy zacząłem budować swoją tratwę.

- Zrobiliśmy mu ją. To była dobra siekiera. Ale nie taka świetna jak twoja.

- Ojciec przesyła ci pozdrowienia. I matka też. Powiedziałem im, że będę się z tobą widział.

- Prowadzicie niezłe życie na tym waszym bagnisku. Przez tyle długich lat. Ale nie wiecie przez ile. Nie macie historii, prawda?

- Nie mamy spisanych wydarzeń. Mamy tylko legendy przechodzące z ojca na syna. Na pewno jest w nich moc prawdy, ale - jak powiedziałeś - nie wiem, jak długo to wszystko trwa.

- Gnomy są na wzgórzach tak długo, jak długo twoi współ-plemieńcy zamieszkują bagniska. Gnomy były chyba tam, zanim my przybyliśmy. My też mamy swoje legendy. O tym, kto odkrył tu złoża rudy i o rozbudowie kopalni. Ale tak samo jak wy nie umiemy ocenić, jak dużo w nich jest prawdy.

Gib zarzucił na plecy tobołek z rzeczami dla pustelnika.

- Muszę iść. Czeka mnie jeszcze długa wspinaczka do pieczary pustelnika. Chciałbym tam dotrzeć, nim zapadnie noc.

Płaksa pokiwał głową.

- Komu w drogę, temu czas. W tym roku jest dużo wilków. Więcej niż kiedykolwiek. Jeśli będziesz spóźniony, przenocuj u nas. Zawsze jesteś tutaj mile widziany.

6

Z początku Gib pomyślał, że pustelnika nie ma w domu, choć to wydało mu się raczej dziwne. Pustelnik w ostatnich latach, odkąd poczuł się słabiej, nie opuszczał pieczary; czasem tylko wyprawiał się po zioła, korzonki, liście i korę, które stanowiły składniki jego leków.

Ogień w pieczarze wygasł, nie czuć było nawet dymu. To mogło oznaczać, że pustelnika nie ma tu od dawna. Wysuszone żółtko jajka przywarło do talerza, który stał samotnie na prostym krzyżakowym stole.

Gib usiłował przebić wzrokiem ciemność.

- Pustelniku - zawołał cicho, podświadomie bojąc się odezwać głośniej. Poczuł nagły lęk, którego przyczyny nie pojmował. - Pustelniku, jesteś tam?

Z kąta izby dobiegł słaby dźwięk. Mogła to być mysz.

- Pustelniku - powiedział Gib raz jeszcze.

Dźwięk powtórzył się. Gib zbliżył się ostrożnie do kąta i przykucnął, aby lepiej widzieć.

- Tu jestem - szepnął słabo pustelnik. Jego głos był nie głośniejszy niż szelest liścia na wietrze. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Gib w końcu go dojrzał. Mały, ciemny wzgórek na posłaniu w rogu, bladość twarzy.

- Pustelniku, co się dzieje? - Gib pochylił się nad siennikiem i ujrzał wycieńczoną postać, przykrytą kocem aż po sam nos.

- Nachyl się bardziej - usłyszał. - Ledwo mogę mówić.

- Czy jesteś chory ?

Blade wargi ledwie się poruszyły.

- Umieram. Dzięki Bogu, przyszedłeś.

- Cży potrzebujesz czegoś? Wody? Zupy? Mogę ci ugotować zupę.

- Słuchaj. Nic nie mów, tylko słuchaj.

- Słucham.

- Komoda, tam przy ścianie.

- Widzę.

- Klucz mam na szyi. Na sznurku na szyi.

Gib wyciągnął rękę.

- Nie, zaczekaj.

- Tak.

- W komodzie, w komodzie... - Pustelnik mówił z trudem. - Księga, oprawiona w skórę. I topór. Kamienny topór. Zanieś obie te rzeczy biskupowi.

- Jakiemu biskupowi?

- Biskupowi z Wieży. W górę rzeki, na północ i na wschód. Zapytaj. Ludzie ci wskażą drogę.

Gib czekał. Pustelnik milczał. Nie próbował nawet mówić. Gib wyciągnął delikatnie rękę i namacał sznur na szyi pustelnika. Uniósł pustelnikowi głowę, by móc zdjąć sznur, na którego końcu wisiał kluczyk. Głowa pustelnika opadła na poduszkę. Gib czekał przez chwilę, ale pustelnik nie poruszył się. Powstał więc i skierował się do komody. Znalazł małą księgę w skórzanej oprawie. Obok leżał topór. Nie był podobny do żadnego z tych, które Gib widział w życiu. Cały z kamienia, mimo to tak gładki, jakby zrobiono go ze szlachetnego metalu. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się można było zobaczyć, w których miejscach zdjęto kolejne warstwy kamienia dla nadania mu właściwego kształtu. W komodzie znajdowało się także parę innych przedmiotów: brzytwa, grzebień i mała buteleczka, wypełniona niebieskim płynem.

Gib wyjął księgę i topór i powrócił do posłania. Pustelnik otworzył zamglone oczy i spojrzał na niego.

- Znalazłeś? Dobrze.

- Zawiozę je do biskupa.

- Ty jesteś Gib. Byłeś tu przedtem.

Gib potaknął.

- Zaczekasz?

- Oczywiście. Czy mogę ci pomóc? Może wody?

Pustelnik pokręcił głową.

- Nie-szepnął.

Gib czekał, klęcząc przy posłaniu. Pustelnik miał słaby oddech, jego pierś ledwie się unosiła. Rzadkie wąsy drżały lekko, gdy wydychał przez nos powietrze. Wreszcie przemówił:

- Jestem stary. Już nadszedł mój czas. Nawet przeszedł.

Znowu zapadło milczenie i słychać było tylko oddech pustelnika. Dwa razy wydawało się Gibowi, że starzec przestał w ogóle oddychać. Ale to było tylko złudzenie.

- Gib...

- Tak?

- Zostaw mnie tutaj. Gdy będzie już po wszystkim, chciał-bym tu pozostać.

Gib nie odpowiedział. Cisza aż dzwoniła w uszach. A potem:

- Chcę, żebyś przywalił wejście do jaskini głazem. Zrobisz to dla mnie?

- Tak. Oczywiście.

- Nie chciałbym, żeby wilki...

Nie dokończył. Gib wciąż siedział przyposłaniu. Po pewnym czasie podszedł do wyjścia i wyjrzał na zewnątrz. Minęło już południe i słońce skłaniało się ku zachodowi. Z wysokości, na której znajdowała się pieczara, Gib widział tę część mokradeł, z której wyruszył dzisiejszego ranka, i dalej, aż do rzeki. Wrócił do pieczary i podjął czuwanie. Usiłował rozmyślać, ale poczuł, że nie może. Miał zbyt wiele spraw na głowie, zbyt wiele tematów do przemyślenia. Nie mógł ich sobie poukładać, miał zamęt w głowie.

Przez jakiś czas nie patrzył na pustelnika, po prostu siedział. Gdy w końcu na niego spojrzał, nie dostrzegł, by starzec oddychał. Czekał, pamiętając, że wcześniej też mu się wydawało, że pustelnik leży bez najmniejszego ruchu. Ale czas upływał i nawet wąsy nie ruszały się od oddechu. Nie było żadnej oznaki życia. Gib przyłożył ucho do piersi pustelnika i nie usłyszał bicia serca. Podniósł powieki leżącego - ujrzał szkliste gałki oczne, zapatrzone w niebyt.

Zrozumiał, że pustelnik nie źyje. Ale nadal siedział przy nim, jakby czuwaniem mógł odwrócić to, co się stało. Czy był w stanie coś zrobić? Przypomniał sobie ku swojemu przerażeniu, że nawet nie próbował podać pustelnikowi wody. Zapytał go tylko, czy ma mu ją przynieść, ale on odmówił. Czy mimo to nie powinien był spróbować dać mu pić? Czy nie powinien był próbować sprowadzić pomoc? Ale dokąd miałby iść po pomoc? I kto mógłby pomóc? Nie znalazłby poza tym dość siły, by zostawić konającego człowieka, pozwolić mu umrzeć w samotności.

Pustelnik był starym człowiekiem i nie bał się śmierci. Być może czasem wyglądał jej jak mile widzianego przyjaciela. Rankiem Drood zastanawiał się, co też pustelnik ma z życia, i oczywiście pytanie to pozostało bez odpowiedzi. Gib doszedł do wniosku, że musiał jednak coś z tego życia mieć, może nawet bardzo dużo, skoro wyszedł na spotkanie śmierci z takim spokojem.

Trzeba było załatwić parę spraw, a dnia ubywało. Gib podniósł koc, skrzyżował ręce pustelnika na piersi, po czym naciągnął przykrycie na całą postać. Zrobiwszy to, wyszedł i zaczął szukać odpowiednio wielkiego głazu, którym mógłby przywalić wejście do pieczary.

Hal z Pustego Drzewa przeszedł przez płot z trzcin i znalazł się na polu kukurydzy. Wiedział, że jest bezpieczny. Kłusownik i jego synowie młócili z drugiej strony domu, a ich psy spały jak zabite pod sąsiekiem, umordowane nocnym polowaniem.

Były to długie łowy i najwidoczniej nieudane. Hal i Szop spędzili wiele godzin przed swoim Drzewem i nasłuchiwali, jak rozwijała się akcja. Tylko raz psy dały znać szczekaniem, że zwierzyna została zapędzona na drzewo, ale szop musiał im uciec, gdyż zaraz potem rzuciły się ponownie do tropienia. Parokrotnie widzieli też wędrujące światełka latarń, gdy kłusownik i jego synowie szli śladem psów.

Kukurydza obrodziła pięknie tego roku. Nie było to wynikiem gospodarności kłusownika i jego nieokrzesanej familii. Nic z tych rzeczy. Chwasty pielono tylko dwa czy trzy razy, i to tuż po zasianiu, w rezultacie czego aż zieleniło się od nich między rzędami. Kolby jednak były ciężkie i wyglądało na to, że jest ich więcej niż zazwyczaj.

Hal dał nura w kukurydzę i zatrzymał się między czwartym a piątym rzędem. Choć trudno było poznać, wiedział, że w pierwszych rzędach pola grasowały wiewiórki i szopy. Dlatego właśnie kłusownik polował na szopy (lub przynajmniej twierdził, że z tej przyczyny je zwalcza). Ale nie pokrywało się to dokładnie z prawdą. W rzeczywistości futra szopów miały wartość handlową i można je było nieźle sprzedać. Kłusowanie, handel futrami i mięsem stanowiły domenę gospodarza i podstawowe źródło utrzymania całej jego rodziny.

Hal zaczął zbierać kukurydzę. Poruszał się szybko, nie chcąc pozostawać na polu dłużej, niż to było konieczne. Chociaż wiedział z wcześniejszego rozpoznania, gdzie są wszyscy członkowie rodziny, nie miał najmniejszej ochoty być przypadkowo nakrytym. Wybierał najlepsze kolby, obrywał od razu łupiny, sprawnie ułamywał kaczany i wrzucał je do przyniesionego wora.

Na skraju pola przekomarzały się sójki w jesiennym słońcu.

W pobliskim gaju złote liście orzechowców kontrastowały z ciemnym brązem dębów, a wiewiórki przechwalały się dopiero co zrobionymi zapasami.

Hal lubił jesień, uważał ją za najlepszą porę. W te łagodne, złocistobrązowe, lekko zamglone i ciepłe dni ziemia owocowała i było to malownicze uwieńczenie długich miesięcy wzrostu. Była to chwila wytchnienia, zanim znów zrobi się zimno i nastaną głębokie śniegi. W tym roku Hal będzie dobrze zaopatrzony na zimę. W skrzyni miał orzechy, kukurydzę, suszone jagody, niezgorszy zapas korzeni i ziaren. Któregoś dnia będzie mu-siał wybrać się na trzęsawisko do Giba, Drooda lub jakiegoś innego mieszkańca bagniska i spróbować wymienić część z tych zapasów na suszone ryby. Gdy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że dawno już nie widział Giba i właściwie tęsknił za tym, aby móc z nim pogawędzić.

Zważył w ręku worek; był cięższy, niż przypuszczał. „Przesadziłem trochę z tą kukurydzą” - pomyślał. Mocował się przez chwilę z workiem, zanim z trudem zarzucił go na plecy. Ocenił, że da radę go zanieść. Gdy doszedł do skraju pola, zatrzymał się i rozejrzał nasłuchując. Wyglądało na to, że w pobliżu nie ma nikogo. Przerzucił worek przez trzcinowy płot, po czym sam przeskoczył przez płot, porwał worek i popędził do lasu.

Teraz już nic mu nie zagrażało. Nie było takiej siły, która mogłaby go pojmać w lesie. Las był dla niego domem. Znał każdą jego milę, każdą piędź. Idąc szybko w dół krętą dróżką, zmierzał ku olbrzymiemu pustemu dębowi. Podczas drogi rejestrował, nie natężając zbytnio uwagi, wiele różnych szczegółów: płomienną purpurę dojrzałych jagód czermieni błotnej; fakt, że mała kępa czarnego głogu była obsypana owocami, które staną się jadalne, gdy tylko chwyci pierwszy mróz; winorośl uginającą się pod ciężarem gron, przysłaniającą drzewa, po których się pięła; srebrzysty błysk zrzuconej przez węża skóry, pozostałej od lata, a teraz na pół przykrytej opadającymi liśćmi.

Po półgodzinie dotarł do dębu-giganta, którego pień z trudnością objęłoby czterech dorosłych mężczyzn. Na wysokości drugiego piętra znajdował się szeroki na dwie stopy otwór. Długi szereg kołków wbitych w drzewo tworzył drabinę, po której można się było dostać na górę.

Nigdzie nie było widać Szopa. Prawdopodobnie myszkował gdzieś w okolicy. Było mało prawdopodobne, aby o tej porze dnia jeszcze spał.

Hal oparł worek z kukurydzą o drzewo, po czym wdrapał się po drabince na górę. Przeczołgał się przez otwór i zszedł w dół po następnym szeregu kołków.

Całe wnętrze dębu było spróchniałe. Ściana drzewa otaczająca wydrążenie była gruba na mniej więcej stopę.

Hal zdawał sobie sprawę, że pewnego dnia wiatr może złamać dąb w tym miejscu i trzeba będzie poszukać sobie nowego domu. Na szczęście w głębi lasu wiele drzew powstrzymywało wiatr, a ponadto dąb był osłaniany przez wysokie kamienne pasmo wzgórz, które osłabiało podmuchy przeważających tu wiatrów zachodnich.

Wydrążenie rozszerzało się od wejścia i osiągało dwadzieścia stóp w najszerszym miejscu. Tu i ówdzie widniały dziury na wylot, wpuszczające światło. Podłogę stanowiło wysuszone, spróchniałe drewno, które przez stulecia odpadało od ścian. Z jednej strony znajdowało się palenisko, pośrodku stały stół i krzesła, a pod przeciwną ścianą - skrzynie i szafki.

- Cześć - odezwał się za Halem głos.

Hal obrócił się na pięcie, jego ręka powędrowała do sztyletu u pasa. Na łóżku siedział pomarszczony stwór z dużymi uszami. Miał na sobie skórzane pantalony i stary ciemnozielony żakiet na szkarłatnej koszuli, na głowie zaś spiczastą czapkę.

- Kim, u diabla, jesteś? - zapytał Hal. - Ależ masz tupet!

- Jestem goblin zza krokwi z Uniwersytetu Wyalusing, a na imię mi Oliwer.

- Dobrze, dobrze. - Hal odprężył się. - Ale wyjaśnij mi, co tu robisz.

- Przyszedłem, aby się z tobą spotkać i nie zastałem cię w domu. Na zewnątrz bardzo się denerwowałem. Widzisz, goblin zza krokwi...

- A więc wszedłeś do środka, by na mnie zaczekać. Miałeś szczęście, że Szopa nie było w domu. Przepędziłby cię Stąd.

- Szopa?

- Wielkiego szopa. On i ja przyjaźnimy się. Mieszka tu ze mną.

- Ach, ulubione zwierzątko!

- Nie, nie ulubione zwierzątko. Przyjaciel.

- Zamierzasz mnie stąd wyrzucić?

- Nie, skądże. Po prostu zaskoczyłeś mnie. Jesteś głodny?

- Trochę. Nie masz kawałka sera?

- Nie, sera nie mam. Co byś powiedział na kaszkę z mąki kukurydzianej albo jabłka w cieście?

- Uwielbiam kaszkę.

- W porządku, więc zjemy ją na kolację. Chyba jest jeszcze mleko. W mleko zaopatrujemy się u drwala. To trochę daleko, jednak to najbliższa zagroda, gdzie mają krowę. Osłodzimy syropem klonowym.

Goblin wywrócił oczy z zachwytu.

- Brzmi wspaniale!

- Poruszę węgle w piecu. Chyba jeszcze nie wygasły. Masz stąd kawałek drogi do domu, panie Goblinie.

- Jechałem długo i przebyłem szmat drogi. Bolą mnie nogi i jestem w nie najlepszej formie. Tu jest taka olbrzymia odkryta przestrzeń, a ja nie jestem przyzwyczajony do tego.

Hal podszedł do pieca i pogrzebał w popiele. W środku rozbłysnął żar. Dołożył kilka szczap i pochyliwszy się, delikatnie dmuchał w ogień. Maleńkie płomyczki zaczęły lizać drewno, na chwilę zniknęły, po czym rozpaliły się na dobre. Dorzucił jeszcze kilka gałązek i przysiadł obok na piętach.

- Oto mamy ogień - powiedział. - Z dołu trzeba przynieść kukurydzę, ale z tym się nie spieszy. Pomożesz mi?

- Z miłą chęcią - odparł Oliwer.

Hal podszedł do szafki,wyjął z niej miskę i drewnianą łyżkę. Ze skrzyni stojącej pod szafką nałożył parę łyżek mączki kukurydzianej do miski.

- Więc mówisz, że przyszedłeś tu, aby się ze mną zobaczyć?

- Tak mi poradzili ludzie. „Idź do Hala z Pustego Drzewa, on zawsze wie, co w trawie piszczy. Zna świetnie las i wie o wszystkim, co się w nim dzieje.” Drwal wytłumaczył mi, jak odnaleźć twoje drzewo. Może to ten, co ma krowę, chociaż jej nie widziałem.

- O co chciałeś mnie zapytać?

- Poszukuję człowieka. Bakałarza nazwiskiem Cornwall. Doszły mnie słuchy, że podróżuje z karawaną kupiecką w kierunku północnym. Muszę go znaleźć. To bardzo ważne.

- Dlaczego to takie ważne?

- Bo grozi mu niebezpieczeństwo. I jest ono o wiele poważniejsze, niż mi się to na początku wydawało.

8

Słońce już zaszło, ale nawet tu, między drzewami, nie zapadła jeszcze ciemność. Niebo na zachodzie było jasne. Zmrok pomału skradał się, lecz wciąż jeszcze było widno.

Gib śpieszył się. Miał jeszcze milę do przebycia, a o tej porze roku noc nadchodziła szybko. Ścieżka wiodła w dół; musiał iść ostrożnie, uważając na kamienie i wystające korzenie, o które łatwo się potknąć.

Zatrzymał się na krótko w kopalni gnomów, by powiadomić Płaksę o śmierci pustelnika. Nie skorzystał z jego propozycji, by przenocować tam, gdyż śpieszyło mu się do domu. Wiedział, że gnomy szybko przekażą innym wiadomość o tym, że pustelnik nie żyje, i przestrzegą przed otwarciem pieczary zamienionej w grobowiec.

Zmrok gęstniał, gdy Gib pokonywał ostatni odcinek drogi dzielący go od szlaku karawan kupieckich. Schodząc w dół szlaku, Gib uświadomił sobie, że słyszy warczenie. Przeszył go dreszcz strachu; stanął i wytężył wzrok. Teraz, gdy znów zapanowała cisza, nie był pewny, czy się nie przesłyszał. Po chwili rozległ się ponownie przeciągły zwierzęcy głos - ni to warczenie, ni to pomruk - a następnie upiorne odgłosy, jakby jakieś zęby szarpały coś i rozdzierały. „Wilki! - pomyślał. - Wilki w morderczej akcji!” Prawie instynktownie wydał z siebie dziki wrzask i ruszył w dół ścieżką, wymachując siekierą. Jak się później zorientował, była to jedyna rzecz, którą mógł zrobić. Próba wycofania się czy też obejścia łukiem wilków na pewno nie powiodłaby się. Ale w tamtej chwili nie myślał o tym, po prostu wrzasnął i ruszył przed siebie.

Wyskoczył na szlak z gęstego poszycia otulającego ścieżkę. Wystarczyło jedno spojrzenie. Ciała ludzi i koni na bezładnej kupie, a wokoło zgraja wilków, pastwiąca się nad nim i wyrywająca sobie wzajemnie łup. Z pysków olbrzymich bestii toczyła się piana.

I zobaczył coś jeszcze - samotnego człowieka, na kolanach, z rękami zaciśniętymi na gardle wielkiego basiora, usiłującego powstrzymać atakującą bestię.'

Z okrzykiem wściekłości i uniesioną siekierą Gib skoczył na wilka. Ten usiłował się wyrwać, ale śmiertelny uścisk klęczącego mężczyzny przytrzymał go na chwilę wystarczająco długą, by siekiera rozpłatała łeb bestii, wbijając sięgłęboko w czaszkę. Wilk padł, wierzgając nogami w konwulsyjnych drgawkach. Człowiek osunął się na twarz.

Gib odwrócił się, by stawić czoło zgrai. Wilki cofnęły się, ale nie zamierzały oddać pola. Warczały na Giba, a jeden z nich, stojący najbardziej z boku, zaczął się powoli do niego skradać. Gib skierował się w jego stronę, wymachując siekierą i wilk wycofał się, dołączając do reszty. Wilków było razem osiem czy dziesięć. Nie ustępowały wzrostem Gibowi. Gib wiedział, że nie zdoła długo trzymać ich na dystans. Oceniały właśnie sytuację i szacowały siły przeciwnika. Gdyby zdecydowały się zaatakować, zmiotłyby Giba z powierzchni ziemi. Ucieczka nie wchodziła w grę - natychmiast by go dopadły. Gib zrobił więc jedyną rzecz, jaka mu pozostała: z okrzykiem wojennym ruszył na jednego z wilków, większego od innych i lekko posiwiałego, który wyglądał na przywódcę stada.

Wielki wilk, zaskoczony, odwrócił się i odskoczył, ale siekiera dosięgła jego grzbietu, rozcinając go. Inny basior usiłował zajść Giba od tyłu, lecz ten odwrócił się w porę, zataczając siekierą łuk. Ostrze uderzyło szarżującą bestię w pysk i wilk runął na ziemię. Zgraja rozpierzchła się i wtopiła się w ciemne podszycie lasu. Po chwili nie było już ani jednego wilka.

Ściskając ciągle siekierę, Gib podszedł do człowieka. Chwycił go za ramiona i podniósł, a następnie odciągnął na ścieżkę wiodącą w kierunku bagniska. Człowiek ledwo żył, ale najgorsze było już za nim. Ścieżka opadała stromo w dół i Gib miał szansę dotrzeć z mężczyzną do wody, jeśli, oczywiście, nie wróciłyby prędko wilki. Gib był pewien, że wilki wrócą.