Czas drogi. Pieszo do Konstantynopola. Z Hoek van Holland nad środkowy Dunaj - Patrick Leigh Fermor - ebook

Czas drogi. Pieszo do Konstantynopola. Z Hoek van Holland nad środkowy Dunaj ebook

Patrick Leigh Fermor

4,3

Opis

W grudniu 1933 roku osiemnastoletni Patrick Leigh Fermor samotnie wyrusza pieszo przez Europę do Konstantynopola. Postanawia żyć jak tramp, pielgrzym lub wędrowny uczony. Nocuje w przytułkach, klasztorach, stodołach, ale także dzięki szczęśliwym trafom – w zamkach i pałacach. Przede wszystkim jednak maszeruje z wierszami Horacego w plecaku.
Czas drogi to błyskotliwa relacja z przygód, które spotkały autora podczas niezwykłej wędrówki. Obejmuje wspomnienia z trasy przez Niderlandy do granicy Węgier. Fermor przemierza teutońskie krainy ku słowiańszczyźnie, idzie przez gotycką północ, mija przyczółki imperium rzymskiego – w górę Renu i w dół Dunaju – prosto do serca starych Bałkanów i pobizantyjskich krain.

Od początku wyprawy do publikacji oryginału Czasu drogi minęły czterdzieści cztery lata. W międzyczasie autor był kochankiem rumuńskiej księżniczki, wziął udział w szarży królewskiej kawalerii w Grecji, skacząc ze spadochronem,
wylądował na zajętej przez Niemców Krecie i wspierał partyzantów. Po wojnie stał się największym żyjącym podróżopisarzem w Wielkiej Brytanii.
 
"Kiedy po raz pierwszy przeczytałem Czas drogi, poczułem go w nogach. Mówił do moich podeszew. Współbrzmiał z tym, co po niemiecku nazywa się Sehnsucht: pragnieniem lub tęsknotą za nieznanym i tajemniczym. Zmusiło mnie to do
wstania i marszu – aby przeżyć przygodę."
Robert Macfarlane

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
8
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

"Czas drogi" napisany przez erudyta, miłośnika i artystę słowa, pełna pasji w opisywaniu krajobrazów, szlaków, mijanych miejsc, spotykanych ludzi, przeżywanych chwil, wzruszeń, zadziwień ... po prostu człowieka drogi. Polecam. Następnie ruszaj w drogę.
30

Popularność




Fot. Dimitri Papadimos / CC BY-SA 3.0

Patrick Leigh Fermor (1915–2011)

Brytyjski pisarz, żołnierz, erudyta i podróżnik. Wsławiony wybitną rolą w greckim ruchu oporu podczas II wojny światowej. W 2004 roku pasowany na Rycerza Kawalera przez Elżbietę II.

W Polsce wydano dwie jego książki: Mani.Wędrówki po Peloponezie (2013) oraz Czas milczenia (2015). Czas drogi to pierwsza część trylogii o pieszej wędrówce przez przedwojenną Europę do Konstantynopola. Książka została opublikowana w 1977 roku. Opowieść o kolejnych etapach podróży kontynuowana jest w tomie Between the Woods and the Water (Pomiędzy borem a wodą), a następnie dobiega końca w tomie The Broken Road (Przerwana droga) wydanym po śmierci autora.

Dzieła Fermora uznawane są za klasykę literatury podróżniczej. Sławie jego książek dorównuje popularność postaci autora. Wielbiciele Fermora kultywują wspomnienie o jego urodzie, fantazji, życzliwości, erudycji oraz niespotykanej pamięci.

Ewa Ledóchowicz

Absolwentka filologii polskiej oraz historii sztuki. Pisała i publikowała eseje na temat polskiej poezji współczesnej, pracowała jako środkowoeuropejska przedstawicielka wydawnictw brytyjskich i amerykańskich takich jak Harvard University Press, Yale University Press, University of Chicago Press. Tłumaczka między innymi Elizabeth Gilbert, Davida Lodge’a, Francisa Scotta Fitzgeralda, Wiesława Adamczyka czy Lily King. Autorka dwóch tomów poetyckich. Interesuje ją fenomen przestrzeni oraz czasu. Zafascynowana muzyką i podróżami. Żona, matka jednej córki.

Linque tuas sedes alienaque litora quaere, o iuvenis: maior rerum tibi nascitur ordo. Ne succumbe malis: te noverit ultimus Hister[1], Te Boreas gelidus securaque regna Canopi, quique renascentem Phoebum cernuntque cadentem maior in externas fit qui descendit harenas.

Petroniusz, Fragment XXVII

W stół uderzyłem, krzycząc: Dosyć! Chcę w świat szeroki. Cóż, czy mam wzdychać, cierpieć stale? Toć jestem wolny, wolny jak obłoki, Mógłby mnie wiatr po świecie nosić.

George Herbert, Jarzmo

Odeszły dni, co niosły dary – Chłopcy wyrośli i stopniał śnieg, Lata frazesów przemijały – Dzisiaj żyjemy, gdzie obszary Szare i mdłe; czas drogi dał nam

Wstęp List do Xana Fieldinga

Drogi Xanie,

właśnie skończyłem rekonstruować swoje dawne podróże – mam ich czas na świeżo w pamięci – dlatego następujące tuż po nich zdarzenia również wydają mi się nieodległe. Trudno uwierzyć, że minęło ponad trzydzieści lat od roku 1942, kiedy po raz pierwszy się spotkaliśmy – na Krecie, obaj w czarnych turbanach, wysokich butach z cholewami, każdy miał na sobie biały koźli kożuch i zatknięty za pas wspaniały sztylet o rękojeści ze srebra oraz kości słoniowej, i obaj byliśmy ponurzy. Przeżyliśmy wiele przygód, wiele też spotkań odbyliśmy po tym pierwszym na zboczach Kedrosu, a nasza nieregularna wojaczka szczęśliwie obfitowała w długie okresy bezczynności: spoczywaliśmy w górskich kryjówkach na orlich wysokościach, za strop służyły nam gałęzie, gwiezdne konstelacje albo pokapujące lodowe stalaktyty, otaczały nas skaliste granie, a my opowiadaliśmy sobie o życiu sprzed wojny.

Zdawać by się mogło, że to niewrażliwość na podłe warunki panujące w jaskiniach oraz szybkość reagowania na zagrożenie okażą się zdolnościami najbardziej przydatnymi do życia na okupowanej Krecie. Tymczasem nas na wapienne skały przywiódł staromodny wybór greki w szkole. Całkiem nieoczekiwanie jak na tak nowoczesną wojnę, armia z nietypową przenikliwością zdała sobie sprawę, że starożytny język, nawet jeśli niedoskonale opanowany, okaże się przepustką do współczesnego języka – i to stąd wzięło się upstrzenie skał w głębi lądu oraz na wyspie wieloma cudacznymi postaciami. Dziwne, że aż tyloma, bo przecież greka dość wcześnie przestała być obowiązkowa; w naszych szkołach, w których jeszcze jej nauczano, stanowiła jedynie dobrowolny wybór przekornej i ekscentrycznej mniejszości – zapewne nieświadomie podpowiadany przez słuchanych w dzieciństwie Herojów Kingsleya[2] – i najwyraźniej dawna tęsknota odcisnęła niejasne, lecz drogie sercu piętno na tych wszystkich jaskiniowcach z przypadku.

Tak się stało, że edukacja żadnego z nas nie potoczyła się zgodnie z oczekiwaniami: Twoją przerwały nieszczęśliwe koleje losu rodziny, a moją – wylanie ze szkoły; obaj ruszyliśmy przed siebie wcześniej niż większość naszych rówieśników. Nasze pierwsze włóczęgi – wszędobylskie wałęsanie się bez grosza przy duszy, na które dorośli się krzywili, lecz które jakże było urocze – przebiegały dosyć podobnie; a gdy opowiadaliśmy sobie nawzajem dla rozrywki nasze przedwojenne dzieje, wspólnie doszliśmy do wniosku, że katastrofy, które kazały nam ruszyć w drogę, wcale nie były katastrofami, lecz osobliwym szczęśliwym trafem.

Ta książka jest próbą zebrania i uporządkowania tylu szczegółów, ile tylko potrafię sobie przypomnieć z owych najwcześniejszych, dotychczas bezładnie i wyrywkowo relacjonowanych podróży. Opowieść, która w założeniu miała się zakończyć na Konstantynopolu, okazała się dłuższa, niż przypuszczałem; rozdzieliłem ją więc na dwa tomy[3]. Część pierwsza ucina się pośrodku ważnego, choć przypadkowego mostu rozpiętego nad środkowym Dunajem. Reszta nastąpi później. Od początku chciałem zadedykować tę książkę Tobie, co czynię w tej chwili z rozkoszą i trochę ceremonialnie, jak toreador, który tuż przed korridą rzuca kapelusz do przyjaciela. Pozwól, że przy okazji wykorzystam ten list jako rodzaj wprowadzenia. Chcę, aby opowieść, gdy się zacznie, od razu rzucała na głęboką wodę bez przydługich wstępów. Jednak najpierw pokrótce nakreślę, jak w ogóle doszło do tych podróży.

* * *

Musimy się trochę cofnąć.

W drugim roku pierwszej wojny światowej, wkrótce po moich narodzinach, matka i siostra popłynęły do Indii (ojciec był tam pracownikiem administracji rządowej), a mnie zostawiły, by ktoś z rodziny przeżył, jeśli statek zatopi łódź podwodna. Postanowiono po mnie posłać, kiedy na oceanach zrobi się bezpieczniej, ale ponieważ to nie następowało – zadecydowano, że szybkiego i zwycięskiego końca wojny doczekam w Anglii. Wojna jednak trwała długo, a statki pływały rzadko; minęły cztery lata; na ten okres przejściowy oddany zostałem pod tymczasową, siłą rzeczy wydłużoną, opiekę serdecznej, prostej rodziny. Ów okres rozłąki przebiegał odwrotnie do męczarni opisanej przez Kiplinga w opowiadaniu Baa, Baa, Black Sheep. Pozwalano mi robić, co chcę. Nie znałem nieprzestrzegania zakazów, żadnych bowiem nie otrzymywałem, a surowych napomnień czy klapsów dostawałem jeszcze mniej. Nowa rodzina na tle stodoły, stogów i ostów w cieniu zarośli oraz falujące miedze i redliny – oto moje pierwsze zapamiętane obrazy; zatem najwcześniejsze lata, uważane za tak ważne i kształtujące, a które spędziłem mniej więcej jako dziecię drobnego farmera puszczone samopas, pozostawiły we mnie wspomnienie stanu całkowitej, niczym niezmąconej błogości. Kiedy więc matka i siostra wreszcie wróciły, rzuciłem się do ucieczki przez pola i odpierałem ich zaczepki opryskliwie, z dykcją typową dla hrabstwa Northampton; zrozumiały wówczas, że mają do czynienia z małym, raczej nieprzyjaźnie nastawionym dzikusem. Radość ze spotkania ostudziło okropne rozczarowanie. Mnie jednak te piękne nieznajome skrycie pociągały: ekstrawagancko wykraczały poza dostępne mi wyobrażenia. Fascynował mnie krokodyli deseń na bucikach, którymi jedna z nich się kończyła, oraz marynarski mundurek drugiej, cztery lata starszej ode mnie: plisowana spódniczka, trzy białe paski na niebieskim kołnierzu, czarna jedwabna apaszka z białym sznureczkiem i gwizdkiem oraz czapka z otokiem, na którym biegły wówczas nieodczytywalne jeszcze dla mnie złote litery napisu „HMS Victory”. Pomiędzy nimi zaś czarny pekińczyk z łapami jak w białych getrach, który to grzązł, to podskakiwał w wysokiej trawie, ujadając szaleńczo, jakby złapał trop.

Wygląda na to, że lata cudownej swawoli zaszczepiły we mnie niezdolność do podporządkowywania się jakiemukolwiek przymusowi. Z taktem, urokiem i wprawą, wspierana przez moją skwapliwą gotowość do zaprzedania się oraz przez Londyn i Piotrusia Pana, a także przez Where the Rainbow Ends[4] i Chu Chin Chow[5], matka zdołała jednak całkowicie przemienić me uczucia i jako tako mnie ujarzmić. Niemniej moje wczesne przedsięwzięcia edukacyjne, kiedy nadszedł ich czas – przedszkole, potem szkoła mojej siostry, do której przyjmowano również małych chłopców, a wreszcie okropna szkoła przygotowawcza niedaleko Maidenhead, nosząca imię celtyckiego świętego – zakończyły się jedną wielką katastrofą. Niewinny z wyglądu, teraz już bardziej okrzesany, młodzieńczo swobodny w obejściu, na początku zbierałem doskonałe opinie. Lecz kiedy tylko zaczęły się ujawniać moje wczesne naleciałości, efemeryczne przymioty uznano za okrutną maskę Fauntleroya[6], cynicznie przywdzianą przez czającego się pod nią potwora w stylu Charlesa Addamsa – co ukazywało w jeszcze ciemniejszych barwach sumę mych niegodziwości, która wkrótce zaczęła rosnąć. Gdy widzę dzisiaj podobne dzieci, na wskroś przenikają mnie współczucie i zgroza.

Rodzinę najpierw ogarnęła konsternacja, a potem rozpacz. Kiedy miałem około dziesięciu lat i szczególnie mocno nabroiłem, zaprowadzono mnie do dwóch psychiatrów. W niedawno wydanej biografii Virginii Woolf przeczytałem z przejęciem, że zasięgała porad u pierwszego z nich, tego bardziej sympatycznego; może przyglądałem się jej z drugiego końca poczekalni, myślałem przez chwilę, ale niestety, jej wizyty odbywały się przed moimi narodzinami. Drugi z psychiatrów, bardziej surowy, zalecił posłać mnie do koedukacyjnej i postępowej szkoły dla trudnych dzieci w pobliżu Bury St Edmunds.

Szkoła Salsham Hall, w Salsham-le-Sallows[7], mieściła się w niełatwej do zaklasyfikowania, choć urzekającej rezydencji; posiadłość, obejmująca dzikie jezioro i lasy, rozłożona była pod szerokim, gęsto poprzecinanym kościelnymi wieżami niebem hrabstwa Suffolk. Zarządzał nią siwowłosy szalonooki mężczyzna, na którego wołano Major Truthful. Wiedziałem, że mi się tam spodoba, od momentu kiedy przyglądając się mieszanej, ekscentrycznie wyglądającej kadrze, zauważyłem dwóch brodaczy – wówczas rzadkość – a także stroje ich wszystkich szyte z samodziału, z charakterystycznymi frędzlami, ciężkimi bransoletami, bursztynami, oraz spotkałem podopiecznych, około trzydzieściorga chłopców i dziewcząt od cztero- do prawie dwudziestolatków, ubranych w brązowe kaftany i sandały. Byli wśród nich: i prawie-geniusz muzyczny nękany jakimiś atakami, i bratanek milionera, z kijem w ręku przeganiający po wiejskich drogach samochody, i ładna córka admirała, niepanująca nad skłonnością do kleptomanii, i syn młodszego rangą wojskowego, męczony koszmarami sennymi, dotknięty zaraźliwą dziedziczną pasją do heraldyki, oraz wszelkiej maści opóźnieni w rozwoju, somnambulicy i mitomani (przez co rozumiem tych obdarzonych wyobraźnią bujniejszą niż reszta, którzy – w co nikt nam nie wierzył – nie wyrządzali żadnej krzywdy), a na koniec małe nicponie takie jak ja, po prostu bardzo niegrzeczne. Prowadzone przez majora zajęcia w stodole – składana w hołdzie naturze rytmika oraz ludowe tańce, w których brali udział zarówno pracownicy, jak i dzieci – początkowo mnie nieco oszałamiały, ponieważ wszyscy uczestniczyliśmy w nich nago. Z gracją i statecznie, w rytm melodii wygrywanej na fortepianie i flecie, gnaliśmy przez układy tradycyjnych tańców: Gathering Peascods, Sellinger’s Round oraz Picking Up Sticks i Old Mole[8].

Był środek lata. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy okolone płotami ogrody, w których rósł gigantyczny czerwony i złoty agrest; siatki rozpięte nad ciężkimi od porzeczek krzakami krzyżowały plany szpakom, ale nie nam; za nimi drzewa schodziły w dół i razem z lustrem wody rozpościerały się w ciemną i kuszącą dal. W okamgnieniu pojąłem, co wynika z takiego krajobrazu – życie pod leśnym drzewem. Wystarczyło parę dni, abyśmy wybrali pastereczkę Marion i skompletowali drużynę; za naszą namową dziewczęta w czasie zajęć terapeutycznych przy krosnach utkały parę jardów płótna w kolorze butelkowej zieleni; wykroiliśmy z niego, następnie uszyliśmy proste kaptury przechodzące w kołnierz zakończony wzorem krenelażu, po czym wycięliśmy łuki i zawiązaliśmy cięciwy, zebraliśmy malinowe witki na strzały i ruszyliśmy do lasu. Nikt nas nie zatrzymywał: Fay ce que vouldras[9] stanowiło jedyne obowiązujące tam prawo. Angielska szkoła z chwilą, gdy odchodzi od konwencjonalnego toku nauczania, staje się oazą osobliwości i istną komedią, do tego stopnia, że chciałoby się rozprawiać o tym dłużej. Mgliście przeczuwane niestosowności wśród personelu bądź starszych wychowanków, czy też jednych i drugich – sprawy, o których my, pochłonięci leśnymi wyprawami, wiedzieliśmy niewiele – doprowadziły do zamknięcia instytucji. Ale wkrótce dano mi „drugą szansę”: wygnaniec z lasu znalazł się pośród rózg i batów kolejnej okropnej szkoły przygotowawczej, jednak po poprzednim okresie tak uderzającej do głowy wolności można było przewidzieć – nie na długo.

Matka musiała sobie radzić z tymi radykalnymi zwrotami akcji. Mogłem się niespodziewanie zjawić w domu w połowie trymestru: tak było w Dodfordzie, małej, krytej strzechą wsi rozłożonej u stóp pagórka porośniętego lasem pełnym naparstnic (i lisów, ma się rozumieć[10]), przez którą płynął strumyk wcielający się w rolę głównej ulicy; matka oddawała się tam pisaniu sztuk, a jednocześnie, choć nie przychodziło jej to łatwo, uczyła się latać dwupłatowcem na oddalonym o czterdzieści mil lotnisku; tak też było w Primrose Hill Studios niedaleko Regent’s Park, skąd w nocy dochodziły ryki lwów zamkniętych w zoo i gdzie nakłoniła Arthura Rackhama[11], sąsiada z tego samego krużgankowego korytarza, do namalowania fantastycznych scen na wewnętrznej stronie naszych drzwi wejściowych: ptasich gniazd żeglujących po wodzie w porywistym wietrze, skrzatów spiskujących pod wystającymi korzeniami drzew, myszy pijących z żołędzi; i niejeden raz się zdarzyło na Piccadilly pod numerem 213, gdzie przenieśliśmy się później i gdzie karkołomne schody pięły się ku cudownej jaskini Aladyna, którą było nasze mieszkanie z widokiem na długie rzędy latarni i akrobatyczne neony Piccadilly Circus. Odstawiano mnie, winowajcę, na wycieraczkę, tyły odcinał pryncypał szkoły, który miał do wygłoszenia przygnębiającą perorę. Matka była zmartwiona, ale miała zbyt dużo wyobraźni i poczucia humoru, by długo się chmurzyć. Niemniej jednak każde takie niepowodzenie napełniało mnie na pewien czas samobójczą rozpaczą.

Ta konkretna katastrofa zbiegła się w czasie z przyjazdem ojca, który rzadko opuszczał dyrektorskie biuro Indyjskiej Służby Geologicznej. Byli już wówczas rozwiedzeni z matką, a ponieważ jego urlopy zdarzały się co trzy lata, prawie się nie znaliśmy. Nagle, jak za dotknięciem różdżki, znalazłem się gdzieś wysoko nad jeziorem Maggiore, a potem nad Como, i starałem się nadążać za jego gigantycznymi krokami przez porośnięte goryczką góry. Był zapalonym przyrodnikiem, dumnym z tytułu FRS[12]; istotnie, odkrył indyjski minerał, który oznaczono jego nazwiskiem, oraz robaka, którego charakteryzuje osiem włosków na plecach, a także – kruche odkrycie! – strukturę śnieżynki. (Kiedy znacznie później patrzyłem na białe płatki w Alpach, Andach lub Himalajach, zastanawiałem się, czy któryś z nich jest jego). Niezwykle wysoką i chudą postać ojca w marynarce w stylu norfolskim[13] (w kolorze pieprzu z solą) oraz pumpach wieńczył ekwipunek. Obciążony lornetką polową i siatką na motyle łapałem oddech, podczas gdy on opukiwał młoteczkiem kwarc i amfibol u podnóża Monte Rosy albo wyciągał z pudełka lupę, aby badać skamieliny i owady na Monte della Croce. W takich momentach jego tubalny głos był zarazem pełen entuzjazmu. Ojciec ostrożnie układał leśne kwiaty na wyściółce z mchu w kasetce kolekcjonera, zbierane, by później zająć się ich klasyfikacją; czasami stawał, by zrobić szkic akwarelami, które rozrabiał bezpośrednio na skale. Cóż to za odmiana, myślałem, po tych wszystkich słoniach i dżunglach pełnych małp i tygrysów, które, jak sobie wyobrażałem, wiele się nie myląc, musiały być jego codziennym środkiem transportu i otoczeniem. Resztkami sił wlokłem się za nim także przez liczne galerie malarstwa północnych Włoch.

* * *

Nadeszły trzy spokojne lata. Gilbert i Phyllis Scott-Malden mieszkali w dużym domu z dzikim ogrodem w Surrey, a razem z nimi ich trzech synów oraz pół tuzina chłopców wkuwających pod ich skrzydłami do egzaminu Common Entrance[14]. (Ani o nich, ani o siostrze pani Scott-Malden, Josephine Wilkinson, która wywarła na mnie później silny, osobny wpływ, nie mogę myśleć bez najgłębszej wdzięczności i sympatii). On był znakomitym filologiem klasycznym oraz miłym i cierpliwym nauczycielem ogólnym, ona zaś uzupełniała jego program nauczania wielką miłością do literatury, zwłaszcza poezji, oraz do malarstwa. Nadal bywałem utrapieniem, ale życie stało się spokojniejsze i szybko zacząłem odnosić sukcesy w przedmiotach, które lubiłem, czyli we wszystkim, co nie było matematyką, w wypadku której moja nieudolność wydawała się pokrewna kretynizmowi. Pisaliśmy sztuki, graliśmy sceny z Szekspira albo leżeliśmy na trawie pod dębem skalnym, talerz śliwek stał pod ręką, i słuchaliśmy pana Scotta-Maldena czytającego Żaby w tłumaczeniu Gilberta Murraya, a czasem w języku oryginału, dla wydobycia i wyjaśnienia komicznych fragmentów i podkreślenia onomatopei. Pośród konarów ogromnego orzecha włoskiego zbudowaliśmy domek, ku któremu prowadziły do połowy drogi drabinki linowe, dalej należało się wspinać samemu; pozwolono mi tam nocować przez cały letni semestr ostatniego roku. Mimo matematyki prześliznąłem się przez Common Entrance i z bezzasadną ufnością wyglądałem życia czekającego mnie w szkole publicznej.

* * *

Liczne lektury na temat wieków ciemnych i średnich przesadnie ubarwiły moje wyobrażenia o przeszłości, tak więc King’s School w Canterbury wzbudziła we mnie emocje zdecydowanie odmienne od tych, którym w tym otoczeniu ulegał Somerset Maugham[15]; były bliższe odczuciom Waltera Patera[16], przebywającego tam siedemdziesiąt lat wcześniej, oraz, jak lubiłem sobie wyobrażać, prawdopodobnie takie same, jak – jeszcze wcześniej – Christophera Marlowe’a. W głowie mi się nie mieściło, że szkoła została założona na samym początku anglosaskiego chrześcijaństwa – to znaczy przed szóstym stuleciem: szczątki Thora i Wotana[17] ledwo przestały się tlić w lasach Kentu; w takim świetle najstarsza część zabudowań okazywała się wręcz nowoczesna, datowano ją na zaledwie kilka dziesięcioleci po najeździe Normanów. Przyprawiające o zawrót głowy i upajające starożytności niczym pajęczyna oplatały tam człowieka cudownym uczuciem: atmosferą wyniosłą i mroczną, która ukazywała słynne siedziby nauki, założone osiemset lub tysiąc lat później jako krzykliwe nowe przedsięwzięcia[18], i nadawała aurę wręcz prehistorycznego mitu swym sędziwszym okolicom z rozległymi połaciami zieleni, z ogromnymi wiązami, mrocznym arkadowym przejściem Dark Entry, popadającymi w ruinę łukami i krużgankami – a w czasie, gdy i ja po tych terenach chadzałem, także z chmarą kawek ożywiających pinakle wielkiej katedry andegaweńskiej, z duchem świętego Tomasza Becketa i prochami Czarnego Księcia[19].

Chociaż ostatecznie była to miłość bez wzajemności, przez pewien czas dobrze mi tam szło. Lubiłem niemal każdego, od głównego dyrektora po przełożonego naszego internatu, i może niezbyt konsekwentnie, ale jednak nieźle dawałem sobie radę z martwymi i żywymi językami oraz z historią i geografią – znów ze wszystkim z wyjątkiem matematyki. Odkryłem, że znajduję upodobanie w rozgrywkach sportowych; uwielbiałem boks i byłem w nim dobry; latem wybrałem wioślarstwo zamiast krykieta, dzięki czemu mogłem sobie spokojnie leżeć nad brzegiem rzeki Stour, w jej górnym biegu, daleko od rytmicznych uderzeń i nawoływań, i zanurzać się w lekturze Lily Christine[20] albo Gibbona[21] lub plotkować z podobnymi sybarytami w cieniu płaczących wierzb. Wiersz, naśladowczy i zły, ale drukowany w szkolnych czasopismach, wylewał się ze mnie jak ektoplazma. Intensywnie pisałem i czytałem, śpiewałem, debatowałem, rysowałem i malowałem; odnosiłem drobne sukcesy w aktorstwie, reżyserii i projektowaniu oraz malowaniu scenografii; zawiązywałem przyjaźnie z utalentowanymi i przedsiębiorczymi kolegami. Jednym z nich był o rok starszy Alan Watts, znakomity filolog klasyczny, który jeszcze jako uczeń napisał i opublikował poważną książkę o buddyzmie zen – osiągnięcie nadzwyczajne, na wiele lat zanim ten nurt stał się modny. Później został uznanym autorytetem w dziedzinie religii Wschodu i Zachodu. (W autobiografii In My Own Way, która ukazała się krótko przed jego przedwczesną śmiercią kilka lat temu, pisze o moich kłopotach w szkole – a zwłaszcza o ich nagłym zakończeniu – i w ciepłym tonie bierze mnie w obronę; jeśli nie do końca orientował się w jednej czy paru sprawach, to nie z własnej winy).

Co poszło nie tak? Myślę, że teraz wiem. Kac po wczesnodziecięcej anarchii – bo cóż innego? – popychał mnie ku wzorowanym na lekturach próbom, by na siłę upodabniać życie do literatury: przekładałem idee na czyny najszybciej, jak mogłem, uprzedzając jakąkolwiek myśl o karze lub niebezpieczeństwie, co skutkowało chaosem, ponieważ, jak się wydaje, byłem nadzwyczaj aktywny i pobudliwy. Mnie samego ten proces wprawiał w zdumienie, u innych wywoływał zakłopotanie. „Zwariowałeś!”, krzyczeli starsi uczniowie i dyżurni, gdy na jaw wychodziły moje nowe wybryki, i niczym młynarze[22] ściągali brwi, piorunując mnie pełnymi konsternacji spojrzeniami. Wiele z tych występków dotyczyło, oprócz łamania regulaminu, także przekraczania granic – przełażenia przez płot w nocy i temu podobnych, z których odkrywano tylko połowę. Często byłem karany szlabanem na wyjście poza teren szkoły oraz przepisywaniem kilometrami łacińskich heksametrów. Ale i tak lukę między poważniejszymi awanturami ustawicznie wypełniały drobne wybryki: roztargnienie, zapominanie, gdzie trzeba się stawić o której godzinie, lub nagminne gubienie rzeczy. „Zostawiłem książki w podcieniach” – okazywało się regularnym utrapieniem. Zdarzały mi się dzikie bijatyki, a także absurdalne zachowania, które tłumaczono, chyba trafnie, chęcią popisania się: „Wieczny żartowniś”, zwykle mówiono; i nawet gdy udało mi się rozbawić innych, nadal słyszałem: „Pajacowanie”. Ciągle to kąśliwe gerundium! Zastrzeżenia często zgłaszali dyżurni. Ci edylowie oraz liktorzy noszący rózgi pozostawali strażnikami nieelastycznego kodeksu, a wszelkie naruszenie natychmiast witano sankcją wymierzaną z dużą siłą wśród rzucanych znad ramion gwizdów w wyłożonych boazerią czytelniach; niemniej reprymendy, jakkolwiek widowiskowo egzekwowane, nie urażały moich uczuć i chociaż były nieprzyjemne, a dodatkowo biły rekord częstotliwości, pod względem klinicznym i moralnym – nie działały. Jeśli ktoś przyjmuje nagany z wystudiowaną nonszalancją, ofiarę zaczyna w końcu otaczać mroczna i złowroga sława, co ostatecznie prowadzi do tego, że karę ma wymierzaną niezależnie od postępowania. Wszystko szło źle, a przedostatni raport sporządzony przez przełożonego internatu podczas trzeciego roku mojej nauki zabrzmiał złowieszczo. „Są pewne próby poprawy, ale częściej wymigiwanie się. Stanowi niebezpieczną mieszankę wyrafinowania i brawury, co budzi niepokój, że może mieć zły wpływ na innych chłopców”, wyrokował.

Katastrofę powstrzymano na kilka miesięcy. Zaistniało podejrzenie, że coś sobie uszkodziłem podczas wyjazdu na narty do Berner Oberland tuż przed szesnastymi urodzinami, i z tego powodu wypadło mi półtora trymestru, po powrocie zaś zostałem tymczasowo zwolniony z udziału w grach zespołowych; kiedy inni ustawiali się w szeregu z podłużnymi piłkami pod pachą, ja mogłem pedałować po Kencie, oglądać normańskie kościoły w Patrixbourne albo Barfrestone i zwiedzać dalsze okolice Canterbury. Trafiła mi się prawdziwa gratka: wypoczynek i wolność, ale wkrótce wszystkie te sprzyjające okoliczności przesłoniła kolejna fala występków. Bardziej prorocze oko dostrzegłoby, że tam na górze stracono w końcu cierpliwość i że jakiekolwiek nowe tarapaty uznane zostaną za pretekst do wiszącego w powietrzu wydalenia.

* * *

W ośrodkach nauczania szkolne romanse rodziły się i kwitły, ale moje spojrzenie nietypowy uczuciowy traf skierował poza teren szkoły i raz jeszcze poza wytyczone granice. Byłem w takim wieku, kiedy człowiek zakochuje się mocno i często. Moje zainteresowania estetyczne, całkowicie ukształtowane przez kolorowe bajki Andrew Langa[23], już od dawna krążyły wokół prerafaelickich dziewcząt o długich szyjach i wielkich oczach z ilustracji Henry’ego Forda[24] – nie miało znaczenia, czy to królewny, dziewice lodów[25], gęsiarki czy rusałki – i taką właśnie istotę ujrzałem podczas samotnych wycieczek, które zawiodły mnie w głąb zielonej, wonnej groty, pełnej majaczących w półmroku kwiatów oraz różnobarwnych owoców i roślinności, czyli… do sklepu warzywnego, gdzie stała za ladą, pracując u swego ojca. Wrażenie wywarła natychmiast. Miała dwadzieścia cztery lata i porywającą urodę, która wołała o sonet; wciąż ją widzę i słyszę jej zniewalającą, niską wymowę typową dla Kentu. Tak nagłe i niestosowne uwielbienie mogło zostać odebrane jako naprzykrzanie się, ale dziewczyna odznaczała się zbyt dużą uprzejmością, aby to okazać, a prawdopodobnie także intrygowały ją strofy, którymi zacząłem ją obsypywać. Wiedziałem, że podobne stosunki w mieście, jakkolwiek niewinne, łamały wiele tabu, zbyt głęboko zakorzenionych i oczywistych, by wymagały postawienia wyraźnego zakazu; niemniej kiedy tylko zdołałem się wymknąć, udawałem się do sklepu usytuowanego zaraz za targiem bydła. Ale mundurki, które nosiliśmy, czarne, z kołnierzykami o sztywnych skrzydełkach oraz szerokie wioślarskie słomkowe kapelusze z niebiesko-białymi jedwabnymi wstążkami rzucały się w oczy równie łatwo, jak znak szerokiej strzałki[26]. Moje kroki dyskretnie śledzono, fortele rozpoznano i po tygodniu przyłapano mnie na gorącym uczynku – to znaczy na gorącym ściskaniu dłoni Nellie[27], czyli mniej więcej w szczytowej fazie, do jakiej zdołały dojść te zaloty; siedzieliśmy na tyłach sklepu na odwróconych koszach po jabłkach – i tak oto zakończyły się moje dni szkolne.

* * *

Kapitan Grimes[28] miał rację. Kilka miesięcy po tamtej wpadce perspektywa kariery wojskowej, która już od jakiegoś czasu przebłyskiwała na horyzoncie, zaczęła nabierać konkretnego kształtu; wstąpienie do Sandhurst[29] ostatecznie otworzyłoby przede mną drogę. Ale co z wydaleniem? Do zarządcy internatu, z którego mnie wyrzucono, osobliwego i błyskotliwego człowieka, zwrócono się z prośbą o ułożenie i wysłanie niezbędnego listu referencyjnego; tak jak list kapitana, i jego list był wyjątkowo dobry. (Nie czułem rozgoryczenia; władze szkolne okazały rozczarowanie, lecz także ulgę; mnie ogarnęło kompletne zniechęcenie. Pozostawałem jednak wdzięczny, że w uzasadnieniu mojej klęski posłużyli się takimi argumentami, do których łatwiej się przyznać, niż gdyby postawili zarzut, że jestem nieznośnie uciążliwy. To, co podano jako pretekst, zabrzmiało zawadiacko i romantycznie).

Ciągle jeszcze nie podchodziłem do School Certificate – egzaminu, który z powodu matematyki na pewno bym oblał – ale świadectwo jego złożenia było niezbędne dla przyszłych kadetów, dlatego też wkrótce znalazłem się w Londynie i, jako siedemnastolatek, zacząłem wkuwać do zastępczego egzaminu zwanego certyfikatem londyńskim. Następne dwa lata spędziłem w dzielnicach Lancaster Gate, potem w Ladbroke Grove, we własnym mieszkaniu z widokiem na czubki drzew i pod tolerancyjną i przyjazną egidą Denysa Prideaux. Przerobiłem z nim matematykę, francuski, angielski z geografią, łacinę zaś, grekę, angielski z historią – niejednokrotnie na leżakach w Kensington Gardens – z Lawrence’em Goodmanem (człowiekiem niekonwencjonalnym i poetą, który zabierał mnie na każdą wystawianą sztukę Szekspira). W ciągu pierwszego roku prowadziłem całkiem rozsądne życie otoczony gronem przyjaciół, bywałem zapraszany na wieś, oddawałem się sielskim zajęciom i przeczytałem więcej książek, niż kiedykolwiek zdołałem pochłonąć w podobnym odcinku czasu. Zdałem London Certificate z porządnym wynikiem z każdego z przedmiotów i nie skompromitowałem się nawet w przedmiotach, których się obawiałem.

Nadal jednak miałem przed sobą długie bezkrólewie.

* * *

W retrospektywnym fragmencie jednego z pierwszych rozdziałów tej książki poruszam kwestię, jak doszło do tego, że wszystko zaczęło się zmieniać; czyli jak przeniosłem się z dość przewidywalnej grupy kandydatów na słuchaczy akademii wojskowej do kręgów towarzyskich ludzi nieco starszych, stanowiących bardziej światową i hulaszczą cyganerię: mianowicie do tych, którzy zostali z Bright Young People[30] dziesięć lat i dwadzieścia tysięcy podwójnych whisky po dniach ich świetności, ale pomimo trybu życia nadal cieszących się doskonałą prezencją. Nowy, urzekający świat wydawał mi się błyskotliwy i dosyć grzeszny; podobało mi się, że jestem najmłodszy, szczególnie podczas nocnych hulanek, którymi kończył się każdy wieczór. („Gdzie jest ten wygadany chłopak? Weźmy go ze sobą”). Osiągnąłem etap, w którym człowiek zmienia się bardzo szybko: w pojedynczym roku sto wcieleń; i podczas gdy wcielenia migały jak w kalejdoskopie, coraz częściej konfrontowały się z moim poczuciem nieprzydatności do zawodowej żołnierki. Coraz poważniej – szczególnie po przyjęciu dwóch moich wierszy i publikacji jednego z nich (wprawdzie zaledwie o polowaniu na lisy) – zacząłem rozważać pomysł zostania pisarzem.

Późnym latem 1933 roku, za zgodą pana Prideaux, nieroztropnie przeniosłem się do pokoju w chylącym się ze starości domu na Shepherd Market, w którym zainstalowało się już kilkoro przyjaciół. Ten mały zaułek pełen bram i sklepików oraz georgiańskich i wiktoriańskich pubów wówczas krył w sobie urok, dziś już całkiem zatracony, osobnej wioski otoczonej wciąż żywym splendorem Mayfair. Podczas przeprowadzki miałem wizję siebie ustatkowanego, oddanego pisaniu z determinacją i pilnością niemal samego Trollope’a[31]. Tymczasem – co ostatecznie przypieczętowało moją porażkę, choć początkowo wywoływało zachwyt – dom stał się sceną szalonych i niekończących się imprez. Prawie nic nie płaciliśmy za kwatery pannie Beatrice Stewart, naszej życzliwej gospodyni, a na dokładkę ciągle zalegaliśmy z czynszem. To jej nie przeszkadzało, jedynie raz po raz głęboko w nocy błagała, by tak nie hałasować. Jako przyjaciółka i modelka dawnych słynnych malarzy i rzeźbiarzy przyzwyczaiła się do bardziej obyczajnej bohemy wcześniejszych pokoleń. Pozowała Sargentowi, Sickertowi, Shannonowi, Steerowi, Tonksowi i Augustusowi Johnowi, ściany mieszkania obwieszone miała wspaniałymi pamiątkami z tamtych lat; straciła jednak nogę w wypadku samochodowym, co brutalnie zmusiło ją do wycofania się z aktywności. Znacznie później ktoś z przyjaciół powiedział mi, że pozowała także Adrianowi Jonesowi do rzeźby Anioła Pokoju, kiedy pracował nad odlewem z brązu kwadrygi na łuk Wellingtona zaprojektowany przez Decimusa Burtona. Od tamtej pory nie mogę minąć szczytu Constitution Hill, by nie pomyśleć o niej na widok skrzydlatej bogini żeglującej z wieńcem w dłoni po niebie. A jest to mniej niż minutę lotu gołębia od parapetu jej okna.

* * *

Mój plan się nie sprawdzał. Lekkomyślne porzucenie mieszkania, posiłków i wszystkiego, co wiązało się z pobytem w domu tutora, zredukowało moje fundusze do funta na tydzień, a przy takim trybie życia wyglądało na to, że dojście do majątku dzięki pisaniu raczej odsuwa się w czasie. Jakoś sobie poradziłem, ale z nadejściem zimy dopadły mnie przygnębienie i bezradność. Dotychczas moje postępy naznaczał nieregularny rozbłysk nadziei naprzemiennie z tarapatami i wstrząsami; tu się nic nie zmieniło, ale teraz miałem dodatkowo wrażenie, jakbym dryfował przez plątaninę podwodnych i źle widocznych raf w kierunku rozpadu. Perspektywy stawały się coraz ciemniejsze i bardziej posępne. Nadeszła pora zapalania lamp pod koniec deszczowego listopadowego dnia; spoglądałem markotnie na ośle uszy kartek leżących na stole do pisania, a potem patrzyłem przez szyby na spływające odbłyski Shepherd Market; i gdy Night and Day zastępowało Stormy Weather na gramofonie w pokoju piętro niżej, pomyślałem, że nie trzeba będzie długo czekać na Lazybones; i wtedy, nieomal z gwałtownością, jaką opisał Herbert w wersach umieszczonych na pierwszych stronach tej książki, nadeszło natchnienie. Plan odsłonił się w swojej pełni z szybkością japońskiego papierowego kwiatu w szklance[32].

Zmienić scenerię; porzucić Londyn i Anglię i wyruszyć przez Europę niby włóczęga – lub, jak znamiennie sformułowałem to na własny użytek, niczym pielgrzym bądź pątnik, jak wędrowny uczony, błędny rycerz albo bohater Klasztoru i miłości[33]! Zrozumiałem nagle, że to jest nie tylko oczywiste, ale wręcz jedyne, co mogę zrobić. Podróżować będę pieszo, latem spać w stogach siana, przed deszczem lub śniegiem chronić się w stodołach i zadawać tylko z wieśniakami oraz kloszardami. Gdybym się żywił wyłącznie chlebem, serem i jabłkami, dałbym radę cały rok tak przewędrować za pięćdziesiąt funtów, całkiem jak lord Durham po odjęciu kilku zer[34], pozostałoby mi nawet trochę gotówki na papier, ołówki i okazjonalnie kufel piwa. Nowe życie! Wolność! Coś do opisania!

Jeszcze zanim spojrzałem na mapę, wiedziałem, że dwie wielkie rzeki zdążyły już ukartować przebieg trasy: przewijał się przez nią Ren, podnosiły się Alpy, potem siedlisko wilków, czyli przełom Karpat, dalej kordyliery Bałkanów; aż wreszcie na końcu krętego Dunaju pojawiało się i rozkładało swój tajemniczy, wygięty kształt Morze Czarne; co do ostatecznego celu wątpliwości nie miałem nigdy. Lewitująca w oddali panorama Konstantynopola wprost z morskiej mgły wystawiała pęki pikujących w niebo cienkich cylindrycznych wież oraz kopuły; za nimi wznosiła się góra Athos; grecki archipelag zaś porozrzucał w podchodach wyspy po Morzu Egejskim. (Takie przekonania zaczerpnąłem z lektury książek Roberta Byrona[35]; zielono-smocze Bizancjum wyłaniało się nękane przez węża i dręczone biciem gongów[36]; poznałem nawet autora tych książek i spędziłem z nim chwilę w rozbrzmiewającym saksofonem, mrocznym jak Tartar klubie nocnym, teraz już zamazanym w pamięci).

Przez pierwsze kilka dni zastanawiałem się, czy zwerbować jakiegoś towarzysza; wiedziałem jednak, że przedsięwzięcie musi być samotne, a zerwanie całkowite. Chciałem myśleć, pisać, zatrzymywać się lub iść dalej w swoim tempie i bez ograniczeń, patrzeć na rzeczy odmienionym wzrokiem i słuchać nowych języków, nieskażonych ani jednym znanym słowem. Przy odrobinie szczęścia skromne warunki podróży nie powinny stworzyć okazji do używania angielskiego ani francuskiego. Roje obcych sylab niebawem rzucą się na uwolnione i uważne uszy.

Początkowo zamiar przyjmowano z oporem: dlaczego nie chcę poczekać do wiosny? (Londyn dygotał wówczas w strugach grudniowego deszczu). Gdy jednak zrozumieli, że decyzja już zapadła, większość przeciwników okazała się sprzymierzeńcami. Pan Prideaux najpierw miał obiekcje, ale ostatecznie przychyliwszy się do pomysłu, podjął się napisać do Indii, przedstawiając moje démarche w korzystnym świetle; postanowiłem, że sam oznajmię listem dopiero o fait accompli, kiedy będę już bezpiecznie daleko, na przykład w Kolonii… Następnie omówiliśmy wysyłkę owego cotygodniowego funta na utrzymanie – jeśli się da, za każdym razem w miesięcznej porcji, czyli co miesiąc cztery funty – listem poleconym na adresy wyznaczonych wzdłuż trasy poste restante. (Monachium miało być pierwsze; obiecałem w listach proponować kolejne). Dodatkowo pożyczyłem piętnaście funtów od ojca kolegi ze szkoły, częściowo żeby kupić sprzęt, a po części by mieć coś w kieszeni, kiedy wyruszę. Zadzwoniłem do mojej siostry Vanessy, która kilka lat wcześniej wróciła z Indii, wyszła za mąż i mieszkała w hrabstwie Gloucester. Matka na początku była pełna obaw. Usiedliśmy jednak do atlasu i wtedy krok po kroku zaczęliśmy zagłębiać się w coraz bardziej komiczne, wyimaginowane sytuacje, które przedstawialiśmy sobie w absurdalnych scenkach, aż w końcu pokładaliśmy się ze śmiechu; i kiedy rankiem następnego dnia złapałem pociąg do Londynu, ona także zdążyła zarazić się moim entuzjazmem.

* * *

W ostatnich dniach żwawo dokończyłem kompletowanie ekwipunku. Większość rzeczy dostałem na Strandzie w sklepie Milleta z wojskowymi nadwyżkami produkcyjnymi: kupiłem stary płaszcz wojskowy, różnorodne warstwy dzianinowej bielizny, szare koszule flanelowe, kilka lepszych białych z lnu, wiatrówkę z miękkiej skóry, sztylpy, podbijane buty, śpiwór (utracony w ciągu miesiąca, ale ani go nie żałowałem, ani nie kupiłem nowego), notesy i szkicowniki, gumki, aluminiowe cylindryczne pudełko z ołówkami marek Venus oraz Golden Sovereign; a także stare wydanie antologii poezji Oxford Book of English Verse. (Książkę również utraciłem, przy czym, ku mojemu zdziwieniu – bo była czymś w rodzaju Biblii – nie tęskniłem za nią bardziej niż za śpiworem). Moją nader konwencjonalną biblioteczkę podróżną dopełniał tom pierwszy dzieł Horacego w wydaniu Loeba[37]. Dostałem go od matki, która najpierw zapytała, co chciałbym najbardziej, a potem kupiła tom i nadała na poczcie w Guildfordzie. (Na wklejce zapisała własne tłumaczenie kilku wierszy z Petroniusza, według jej późniejszej relacji przepisanych z przypadkowo znalezionego innego tomu, stojącego obok na tej samej półce[I]: „Opuść swój dom, o młodości, i szukaj obcych brzegów… Nie poddaj się niedoli: daleki Dunaj ciebie przyjmie, zimny wiatr północny i nieskażone królestwo Kanopos, i ludzie, którzy przypatrują się nowym narodzinom Febusa albo jego zmierzchowi”. Była zachłanną czytelniczką, ale Petroniusz to nie jej rewiry, zresztą moje też dopiero od niedawna. Ujęło mnie to jednak i wzruszyło). Na koniec kupiłem bilet na mały holenderski parowiec kursujący między Tower Bridge a Hoek van Holland. Zakupy pochłonęły lwią część pożyczonej gotówki, ale został mi jeszcze zwitek banknotów.

Nareszcie, z lekkim bólem głowy po imprezie w wigilię wyjazdu, wstałem rankiem tego wielkiego dnia, włożyłem nową odzież i dziarskim krokiem ruszyłem pod zasnutym niebem na południowy zachód. Odczuwałem nadnaturalną lekkość, jakbym był już daleko i unosił się, niby dżin uwolniony z butelki, w oślepiającym powietrzu rozwijającej się przede mną Europy. Tymczasem chrzęszczące, podbite gwoździami podeszwy zaniosły mnie nie dalej niż na Cliveden Place, skąd zabrałem plecak pozostawiony tam dla mnie przez Marka Ogilviego-Granta[38], ponieważ kiedy przeglądał mój ekwipunek, ten plecak, który sam kupiłem, wzbudził jego politowanie. (Jego pierwszorzędny bergen[39], opierający się na lędźwiach metalowym przęsłem i podtrzymywany trójkątnym stelażem, towarzyszył mu – zazwyczaj przytroczony do muła, jak wyznał – w wędrówkach wokół góry Athos podczas wycieczek z Robertem Byronem i Davidem Talbotem-Rice’em, w czasach, kiedy powstawała The Station. Wysmagany wiatrem i spłowiały od macedońskiego słońca, przesiąknięty był maną). Potem w sklepie tytoniowym, na rogu Sloane Square, kupiłem za dziewięć pensów dobrze wyważony jesionowy kij i udałem się w stronę Victoria Street i Petty France, aby odebrać nowy paszport. Kiedy poprzedniego dnia wypełniałem formularz – urodzony w Londynie, 11 lutego 1915 roku; wzrost: pięć stóp i dziewięć i trzy czwarte cala, oczy: brązowe; włosy: brązowe; znaki szczególne: brak – zostawiłem górną rubrykę pustą, nie wiedząc, co wpisać. Zawód? „Co mamy tutaj dać?” – zapytał urzędnik i wskazał niewypełnione miejsce. W głowie nadal miałem pustkę. W tamtych dniach melodia ulicznej piosenki Hallelujah! I’m a bum![40], kilka lat wcześniej popularnego amerykańskiego przeboju, uczepiła się mnie, jakby to był mój osobisty lejtmotyw, i kiedy zachodziłem w głowę, co mam wpisać, musiałem ją nieświadomie zanucić, bo urzędnik się roześmiał i rzekł: „Tego nie możemy tutaj wstawić”. Po chwili dodał: „Ja bym napisał po prostu: student”; tak też zrobiłem. Z nowiutkim oprawionym w sztywne okładki dokumentem w kieszeni, z datą 8 grudnia 1933 roku odciśniętą stemplem, ruszyłem pod gromadzącymi się ciemnymi chmurami przez Green Park na północ. Gdy przemknąłem Piccadilly i wszedłem w krętą czeluść White Horse Street, spadło kilka przypadkowych wielkich kropli, gdy zaś doszedłem do Shepherd Market, krajobraz już lśnił pod zacinającym, irytującym deszczem. Zjawiłem się na czas, akurat zaczynał się pożegnalny obiad z panną Stewart i trojgiem przyjaciół – dwoma współlokatorami i znajomą – i w drogę. Rozpadało się na dobre.

* * *

Następny krok był moim pierwszym niezależnym przedsięwzięciem i, jak się okazało – łut szczęścia – pierwszym rozsądnym. Resztę historii tej wędrówki znasz, drogi Xanie, z bezładnych opowieści, tutaj podejmuję próbę zebrania ich w spójną całość. Mam nadzieję, że wzmianki o Krecie wzbudzają w Tobie jak we mnie żywe wspomnienia ostrokrzewów, jaskiń i

P.

Kardamyli 1977

[I] Cytowany w oryginale na początku książki. (Przypisy oznaczone liczbami rzymskimi pochodzą od autora).

I Niderlandy

„Wspaniała pogoda, żeby ruszyć w drogę” – powiedział jeden z przyjaciół żegnających mnie tamtego popołudnia; popatrzył na strugi deszczu i zamknął okno. Pozostali przytaknęli.

Schowani w podcieniach Shepherd Market na Curzon Street dobrą chwilę wyglądaliśmy taksówki, wreszcie coś nadjechało. Na Half Moon Street wszyscy mieli postawione kołnierze. Na Piccadilly tysiąc lśniących parasoli pochylało się nad tysiącem meloników; sklepy na Jermyn Street, zamazane przez ścianę deszczu, wyglądały jak podwodne arkady; dżentelmeni gnani tęsknotą za filiżanką herbaty i tostem z anchois tłoczyli się na stopniach swych klubowych sanktuariów na Pall Mall. Dmący z ukosa wiatr wykręcał strugi fontann na Trafalgar Square niczym mopy, a nasza taksówka, powstrzymywana przez hordy przechodniów na Charing Cross bezładnie umykających spod oberwania chmury, prześliznęła się na Strand. Pojazd torował sobie drogę w strumieniu ulicznego ruchu. Rozchlapaliśmy kałuże na Ludgate Hill i kopuła Świętego Pawła schowała się głębiej w ramiona filarów. Koła niosły nas coraz dalej od tonącej katedry; minutę później sylwetka The Monument[41] oglądana poprzez zasłonę deszczu wydała się tak przekonująco płynną prostopadłą strugą, jak gdybyśmy sunąc pochyłą ulicą, zjeżdżali na głębokość czterdziestu sążni. Kierowca z rozbryzgiem skręcił w Upper Thames Street. „Świetna pogoda dla młodych kaczek” – rzucił, odwracając się w naszą stronę.

Przez moment rozchodził się zapach ryb, ale zaraz zniknął. Dzwony u Świętego Magnusa Męczennika i Świętego Dunstana wybiły godzinę, zalecając pośpiech; zaraz potem spod przednich kół trysnęły kaskady wody i taksówka przebrnęła między Mennicą a Tower. Z boku niewyraźnie majaczyły ponure blanki, wierzchołki drzew i baszty; od przodu zaś zbliżały się pinakle i żelazne przęsła Tower Bridge. Zatrzymaliśmy się przy moście, tuż obok pierwszego barbakanu. Kierowca wskazał ręką schody prowadzące w dół na nabrzeże Irongate. Pokonaliśmy je w mgnieniu oka, a tam, za kocimi łbami i cumowymi pachołkami, powiewając od rufy namokłą trójkolorową holenderską flagą i przesłaniając rzekę poszarpanym wachlarzem dymu, stał na kotwicy Stadthouder Willem. Wir wodny z westchnieniem uniósł go nieomal do poziomu bruku; połyskujący od deszczu bujał się na końcu długich sążni łańcucha przy wtórze jękliwych krzyków kołujących mew, gotów odbić od brzegu pełną parą. Pogoda oraz pośpiech skróciły pożegnania i uściski; chwyciłem plecak i kij i pobiegłem trapem, a oni cofnęli się na schody – cztery przemoczone nogawki i dwie szpilki przeskakujące kałuże – i pognali z powrotem do oczekującej taksówki; pół minuty później byli na górze, wychyleni nad balustradą wysokiego mostu machali zza żeliwnego czteroliścia. Właścicielka wysokich obcasów narzuciła na głowę nieprzemakalny płaszcz, wyglądała jak palacz z kotłowni. Odpowiadałem, frenetycznie gestykulując; tymczasem rzucono liny i złożono trap. A potem już ich nie było. Wciągany łańcuch kotwiczny zaklekotał w otworach i z wyciem syreny statek obrócił się w stronę nurtu. Zszedłem do saloniku i nagle poczułem się zagubiony; ale tylko przez moment. Jakież to było dziwne – wyruszać z samego serca Londynu! Bez sterczących klifów, bez chrzęstu żwiru pod nogami jak u Arnolda[42]. Jakbym wybierał się do Richmond albo do Gravesend na kolację z krewetek i szprotek, a nie do Bizancjum. Steward wyjaśnił, że tylko większe holenderskie statki cumują w Harwich, mniejsze, takie jak Stadthouder, kotwicę rzucają to tu, to tam; łodzie z Zuiderzee wyładowują węgorze między London Bridge a Tower od czasów królowej Elżbiety.

Po wielu godzinach bezlitosnej ulewy deszcz nagle ustał, jakby za sprawą cudu. Ponad kłębami dymu szybko znikało miganie poderwanych do lotu gołębi. Wymyte deszczem pojedyncze kopuły, liczne iglice i sporadyczne palladiańskie wieże, bielejące jak kości uciekały na tle nieba z brązu, srebra i zaśniedziałego mosiądzu. Wysoko nad głową dźwigary tworzyły ramę dla coraz bardziej skrytego w mroku London Bridge; jeszcze dalej rwącą wodę przecinały widma mostów Southwark i Blackfriars. Tymczasem nabrzeże Świętej Katarzyny już wymykało się ze sceny, uchodząc w górę rzeki, po nim Execution Dock i Wapping Old Stairs razem z pubem Prospect of Whitby, a kiedy te wszystkie punkty orientacyjne znalazły się za nami, słońce szybko się pochyliło i przydymiona szkarłatna poświata w szczelinach wśród chmur na zachodzie zaczęła się rozpływać, przechodząc w fiolet.

W utworzonych przez mola zatokach pomiędzy magazynami także gęstniała noc, wielopoziomowe luki załadunkowe ziewały jak paszcze jaskiń. Podnośniki, podtrzymywane przez łańcuchy oraz kable obciążone armatnimi kulami i zamocowane na zawiasach, sterczały nad przepaścistymi murami magazynów, a gigantyczne białe litery nazw pomostów przeładunkowych, brudne od wielowiekowego zakopcenia, z każdą sekundą stawały się mniej czytelne. Czuć było mułem, wodorostami, szlamem, solą, dymem, żużlem i nierozpoznawalnymi odpadkami, a od częściowo zatopionych barek oraz podmokłych palisad rozchodził się wszędzie zapach gnijącego drewna. Czy czułem w tym także woń przypraw korzennych? Za późno na odpowiedź: statek oddalał się od brzegu, nabierał prędkości i wszystkie szczegóły poza poszerzającym się pasmem wody oraz powietrznymi ewolucjami mew zaczęły się zamazywać. Tereny Rotherhithe, Millwall, Limehouse Reach, West India Docks, Deptford i Isle of Dogs mknęły w górę rzeki, okrywając się mrokiem. Kominy i żurawie paradowały po nabrzeżach, ale dzwonnice pokazywały się coraz rzadziej. Na wzgórzu migotał wianek ze świateł. To Greenwich. Obserwatorium górowało w ciemnościach nad okolicą, a Stadthouder bezgłośnie przekraczał południk zero.

Odbicia przybrzeżnych świateł kładły się na wodzie zygzakami i kręgami, od czasu do czasu mąciły je zarysy połyskujących jasnych bulajów przepływającego statku; lampki sterburty i bakburty obrysowywały trumienny kształt każdej barki; kutry policji rzecznej przeskakiwały z fali na falę zręcznie i szybko jak szczupaki. Przepuściliśmy liniowiec, który sterczał nad wodą niczym ustrojona kamienica. „Z Hongkongu” – powiedział steward, kiedy jednostka przesuwała się obok nas. W górę i w dół rzeki niosły się najrozmaitsze dźwięki syren, jak gdyby mokradła Tamizy wciąż nawiedzały mastodonty.

Rozległ się gong i steward poprowadził mnie z powrotem do salonu. Byłem sam. „Nie mamy wielu pasażerów w grudniu – oznajmił. – Tylko teraz jest tak spokojnie”.

Kiedy uprzątnął ze stołu, wyciągnąłem z plecaka nowy, elegancko oprawiony dziennik, otworzyłem go na zielonym suknie pod lampą osłoniętą różowym abażurem i zapisałem pierwszą notatkę, tymczasem flaszki i butelka wina gorliwie pobrzękiwały w stojakach. Potem wyszedłem na pokład. Po obu stronach burty światła pojawiały się już z rzadka, ale można było jeszcze wyłowić odległe migotanie statków oraz miasteczek estuarium, które z oddali skurczyły się do wymiarów dalekich konstelacji. Widziałem rozrzucone boje i przepatrujący okolicę promień latarni morskiej. Zapieczętowany wieloma wodnymi pierścieniami Londyn zniknął; blada poświata stanowiła jedyny znak, że miasto istnieje.

Rozmyślałem, kiedy powrócę. Podniecenie odegnało senność; ta noc była zbyt ważna. (I udowodniła to na wiele sposobów. 9 grudnia 1933 roku właśnie dobiegał końca, wróciłem dopiero w styczniu roku 1937 – miałem wtedy wrażenie, że upłynęło mi całe życie – i czułem się jak Ulisses, plein d’usage et de raison[43], oraz, na dobre lub złe, całkowicie odmieniony przez podróże).

Mimo emocji musiałem jednak zasnąć, kiedy się bowiem ocknąłem, jedynym światłem w polu widzenia było nasze odbicie na falach. Królestwo usunęło się na zachód, prosto w ciemność. Silny wiatr szarpał takielunek, a do kontynentalnej Europy zostało mniej niż pół nocy.

* * *

Brakowało jeszcze kilku godzin do świtu, gdy rzuciliśmy kotwicę w Hoek van Holland. Wszystko pokrywał śnieg, płatki wirowały na skos przez stożki świateł latarni i mieszały szyki świetlnych kręgów rozrzuconych na nietkniętym ludzką stopą molo. Nie wiedziałem, że Rotterdam leży kilka mil dalej w głąb lądu. W pociągu też byłem jedynym pasażerem i takie samotne przybycie, pod osłoną nocy i wytłumione przez śnieg, dopełniło złudzenia, że wślizguję się do Rotterdamu – i do Europy – sekretnym przejściem.

W uniesieniu włóczyłem się pustymi ulicami. Wysunięte kondygnacje budynków prawie stykały się ponad głową, z kolei dachy odsuwały się od siebie; zamarznięte kanały nanizywały na swój bieg kolejne wygięte w łuk mosty. Na ramionach pomnika Erazma piętrzył się śnieg. Tu i ówdzie sterczały skupiska drzew i masztów, a znad stromych dachów wystawały wielokątne kondygnacje ogromnej, kunsztownej gotyckiej wieży kościelnej. Kiedy się jej przyglądałem, powoli wybijała piątą.

Uliczki wychodziły na Boompjes, długie nabrzeże obsadzone drzewami i najeżone kabestanami, ono z kolei otwierało się na szerokie ramię rzeki Maas[44] i nieskończoność majaczących statków. Mewy płaczliwie pokrzykiwały, kołowały nad głową i pikowały w krąg światła latarni, na zasypanych kocich łbach gęsto rozrzucały drobne ślady łapek, po czym w małych eksplozjach śniegu osiadały na takielunku którejś z przycumowanych łodzi. Wszystkie kawiarnie i portowe tawerny na tyłach nabrzeża były zamknięte, z wyjątkiem jednej, z której padała obiecująca jasna smuga. Podniosły się żaluzje i krzepki mężczyzna w drewniakach otworzył przeszklone drzwi, wystawił na śnieg burasa, odwrócił się i zaczął rozpalać w piecu. Kot się natychmiast cofnął do środka; ruszyłem za nim; sadzone jaja i kawa, które zamówiłem na migi, były najlepsze, jakie kiedykolwiek mi podano. Zrobiłem drugą, obszerną notatkę w dzienniku – stawało się to moją pasją – a kiedy karczmarz pucował szklanki i filiżanki i ustawiał je w błyszczących szeregach, zza sypiącego śniegu na jaśniejącym niebie wstał świt. Włożyłem płaszcz, narzuciłem na ramiona plecak, chwyciłem kij i skierowałem się ku drzwiom. Karczmarz zapytał, dokąd idę. „Do Konstantynopola” – odpowiedziałem. Uniósł brwi i dał mi znak, abym zaczekał; postawił na blacie dwie szklaneczki i napełnił je przezroczystym płynem z kamionkowej butelki. Stuknęliśmy się; opróżnił swoją jednym haustem, ja uczyniłem to samo. Z pobrzmiewającym w uszach życzeniem „szczęść Boże”, palącymi w żołądku ogniami Bolsa i dłonią zmiażdżoną pożegnalnym uściskiem – ruszyłem. Podróż uznałem za oficjalnie rozpoczętą.

Nie uszedłem daleko, kiedy otwarte podwoje Grote Kerk[45], katedry zrośniętej z wielką dzwonnicą, zwabiły mnie do środka. Wypełnione przyćmionym wczesnoporannym światłem sklepienie łączyło wysoko nad głową ostre łuki z szarego kamienia i pobielonych murów, a kwadraty szachownicy z czarno-białych płyt posadzki zmniejszały się wzdłuż nawy. Widok nieodparcie nasuwał na myśl obrazy na wpół zapomnianych holenderskich malarzy, wewnętrzne oko natychmiast zapełniło pustkę ludźmi siedemnastego wieku, którzy powinni byli tutaj siedzieć albo się przechadzać – mieszczanie z ostrymi pożółkłymi bródkami i niebogobojne spaniele, które odmówiły czekania na zewnątrz – nieruchomi niczym figury szachowe, w czarnych paltach i jednakowych kryzach, uroczyście konferują z żonami i dziatwą u stóp kolosalnych filarów obwieszonych herbami. Oprócz tego kościoła całe piękne miasto bomby miały roztrzaskać na kawałki kilka lat później. Zostałbym tam dłużej, gdybym o tym wiedział.

Nim upłynęła godzina, przedmieścia Rotterdamu zniknęły. Maszerowałem wzdłuż kanału, w padającym śniegu moje buty miarowo skrzypiały na oblodzonych koleinach. Droga po wale, obsadzona wierzbami, biegła prosto jak strzelił, daleko gdzie wzrok sięgał, ale bliżej, niż by to było podczas przejrzystej pogody, ponieważ teraz stojące na jej straży wierzby i przede mną, i z tyłu szybko zaczynały przypominać zjawy i rozpływały się w pokrywającej wszystko bladości. Mógł się z niej wynurzyć rowerzysta w trepach, w nasuniętych na czapkę z daszkiem okrągłych czarnych nausznikach chroniących przed mrozem, a jego cygaro mogło czasem pozostawić w powietrzu jawajską lub sumatrzańską smugę dryfującą jeszcze długo, chociaż sam palacz zdążył się już rozwiać. Mój rynsztunek się sprawdzał. Plecak był wygodny i stabilny, a podniesiony kołnierz nowego-starego płaszcza, umocowany odpinaną patką, którą właśnie odkryłem, tworzył przytulny komin; razem ze znoszonymi bryczesami ze sztruksu o prążkach miękkich od wielu lat używania oraz burymi sztylpami na ciężkich, podbitych ćwiekami butach, stanowił zbroję nie do pokonania, podkutą i z nagolennikami – nie pozostała w niej żadna szczelina, która dałaby dostęp podmuchom. Wkrótce byłem cały ośnieżony i zaczęły mnie szczypać uszy, ale postanowiłem, że za żadne skarby nie zniżę się do noszenia koszmarnych nauszników.

Kiedy śnieg ustał, jasne poranne światło odsłoniło wspaniałą, płaską geometrię kanałów, polderów i wierzb; wiatr poganiający chmury obracał również niezliczone skrzydła młynów – i poruszał nie tylko chmury oraz wiatraki: na dotychczas schowanych pod śniegiem kanałach pojawili się łyżwiarze, ale po chwili rozpędziło ich na boki przygnane z oddali przez wirujące porywy dziwo podobne do skrzydlatego smoka. Był to jacht lodowy – tratwa na czterech gumowych kołach pod naprężonym trójkątem żagla, obsadzona przez trzech młodych ryzykantów. Pędziła dosłownie z prędkością wiatru; jeden z chłopców wybierał żagiel, drugi sterował drągiem. Trzeci zawiesił cały swój ciężar na hamulcu w kształcie szczęki rekina, która sypała w powietrze lodowe drzazgi i podnosiła straszliwy hałas, wbijając zęby w lód. Bojer huczał, jakby przedzierał sto perkalowych koszul, wkrótce zwielokrotnione do tysiąca, gdy zaczął brać zakręt w prawo, ku odgałęzieniu kanału. Chwilę później stał się już tylko dalekim punktem, a milczący pejzaż z brueglowskimi łyżwiarzami, kołującymi wolno jak muchy w smole po kanałach i polderach, wydał się teraz jeszcze bardziej monotonny. Śnieg zasypał krajobraz lśniącą powłoką, spod której łupkowy odcień tafli lodu ukazywał się tylko tam, gdzie obnażyły go zapętlone arabeski łyżwiarzy. Wierzby, ciągnące się rzędami wzdłuż krawędzi białych równoległoboków, znikały niczym ulotne obłoczki pary. Bryza poganiająca takie obłoczki nie napotykała żadnej przeszkody przez tysiąc mil i piechura maszerującego wzdłuż grzbietu wału ponad cieniami rzucanymi przez chmury i ponad rozległą równiną wypełniało przeczucie bezkresnej przestrzeni.

* * *

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Objaśnienia

[1] Przywołany przez Petroniusza Hister (Ister) to Dunaj. Fragment XXVII w niepublikowanym przekładzie Małgorzaty Chwałek: „Porzuć rodzinne strony i obcych szukaj brzegów, / Młodości, więcej los dla cię rzeczy zrodził. / Nie daj się fatum – niechże cię ujrzą Istru kresy, / Mroźny smagnie Boreasz. Poznaj beztroskie królestwa Kanopa / I tych, co Feba dzień w dzień odrodzeń i zgonów świadkami; /Bo kto ziemie dalekie nawiedzi, większym człowiekiem się staje”.

[2] Charles Kingsley, The Heroes or Greek Fairy Tales for My Children (1855), polski przekład Wacława Berenta Heroje, czyli klechdy greckie o bohaterach.

[3] Ostatecznie powstały trzy tomy, ostatni został wydany po śmierci autora.

[4] Clifford Mills, Where the Rainbow Ends (1911) – baśniowa sztuka teatralna i musical dla dzieci.

[5] Oscar Asche, Chu Chin Chow (1916) – musical komediowy oparty na Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach według Księgi tysiąca i jednej nocy, wystawiany w Londynie.

[6] Cedryk Errol Fauntleroy – bohater powieści Mały Lord (1886) Frances Hodgson Burnett, polski przekład Marii Julii Zaleskiej; dobrze ułożony, niewinny, czarujący w obejściu chłopiec.

[7] Powodowany dyskrecją autor podał fikcyjną nazwę szkoły (choć brzmiącą podobnie do nazwy rzeczywistej) i konsekwentnie kilka zdań dalej zmienił prawdziwe nazwisko jej pryncypała. Chodzi o The Priory Gate School zajmującą Walsham Hall w Walsham-le-Willows, której dyrektorem był psychoanalityk, major Theodore James Faithfull-Davies (dziadek piosenkarki Marianne Faithfull). Wszystkie pozostałe nazwy własne występujące w książce są rzeczywiste.

[8] Autor wymienia popularne renesansowe tańce angielskie, ich nazwy nie znajdują odpowiedników w języku polskim. To tańce kołowe: Gathering Peascods, Sellinger’s Round oraz tańce korowodowe: Picking Up Sticks i Old Mole; podstawę ich choreografii stanowią układy w kółku, podskoki, przejścia dookoła w lewo i w prawo, zejścia do środka, obroty, mijania się osób po skosie, przejścia pod mostkiem z rąk.

[9]Fay ce que vouldras (fr.) – Czyń, coć się podoba; wyrażenie pochodzące z Gargantui i Pantagruela François Rabelais’go, polski przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

[10] Gra słów: foxglove (ang.) – naparstnica; fox – lis.

[11] Arthur Rackham (1867–1939) – słynny angielski ilustrator książek. Do jego najważniejszych prac zaliczają się ilustracje m.in. do Baśni braci Grimm z 1900 r. i O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a z 1940 r.

[12] Fellow of the Royal Society – członek Królewskiego Towarzystwa w Londynie dla Rozszerzania Nauki o Przyrodzie (The Royal Society of London for Improving Natural Knowledge), brytyjskiego towarzystwa naukowego pełniącego funkcję akademii nauk.

[13] Chodzi o marynarkę przypominającą kurtkę, swobodną jednorzędówkę zwykle z tweedu, o niewielkich klapach, z paskiem z tego samego materiału, charakteryzującą się dwiema fałdami na plecach.

[14] Common Entrance (tzw. CE) – egzamin kończący edukację przygotowawczą, czyli odpowiednik naszej szkoły podstawowej, będący przepustką do dalszej edukacji w szkołach wyższego stopnia; uczniowie podchodzą do niego w wieku ok. 13 lat.

[15] Somerset Maugham (1874–1965) – w okresie przedwojennym bardzo popularny angielski dramato- i powieściopisarz, słynny także z pobierania najwyższych w ówczesnym świecie literackim honorariów.

[16] Walter Horatio Pater (1839–1894) – angielski pisarz, kontrowersyjny krytyk sztuki, zainteresowany szczególnie renesansem, piewca hedonizmu, wykładowca akademicki; inspirował prerafaelitów.

[17] Wotan – inaczej Odyn.

[18] Autor ma na myśli wielkie, renomowane ośrodki uniwersyteckie, jak choćby uniwersytet w Cambridge.

[19] Czarny Książę, właśc. Edward Woodstock (1330–1376) – książę Walii, jeden z najwybitniejszych dowódców wojny stuletniej.

[20]Lily Christine – romans z 1928 r. autorstwa Michaela Arlena.

[21] Edward Gibbon (1737–1794) – autor fundamentalnego dzieła Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego.

[22] Metafora nawiązująca do pozycji i funkcji zawodników rugby na polu gry; przywołany tutaj młynarz (scrum-half) znajduje się w pierwszej linii i jest centralną postacią formacji młyna, odpowiada za koordynację i komunikację grupy.

[23] Chodzi o Coloured Fairy Books, zebraną i opublikowaną w latach 1889–1913 przez Andrew Langa i jego żonę Leonorę Blanche Alleyne kolekcję 798 bajek i 153 wierszy dla dzieci, które złożyły się na 25 tomów; 12 z nich zdobyło szczególną popularność i to właśnie one zyskały potoczne miano „kolorowych bajek”; tytuł każdego tomu miał kolor zgodny z barwą obwoluty (The Blue Fairy Book, The Yellow Fairy Book).

[24] Henry Justice Ford (1860–1941) – angielski malarz i rysownik. Jego utrzymane w stylistyce prerafaelitów ilustracje do bajek zebranych przez Langa przyniosły mu wielką popularność i dały początek międzynarodowej sławie ilustratorskiej.

[25] Aluzja do bohaterki Isjomfruen, jednej z baśni Hansa Christiana Andersena, polski przekład Stefanii Beylin i Jarosława Iwaszkiewicza Dziewica lodów.

[26] Chodzi o występujący w heraldyce rysunek grotu krótkiej strzałki; w Anglii grot zwrócony ku górze stanowi oznaczenie własności lub instytucji rządowej (w heraldyce prywatnej strzałka zwykle skierowana jest ku dołowi) i jest powszechnie rozpoznawalnym symbolem.

[27] Nellie Lemar – autor nigdy nie zapomniał jej nazwiska; w wieku 95 lat w jednym z listów przytacza je, opatrując komentarzem: „Pięknie prezentująca się przyczyna mej szkolnej klęski” (list do Paula Pollaka, bez daty, post-datowany na 23 lutego 2010 r., w: More Dashing. Further Letters of Patrick Leigh Fermor, 2018).

[28] Jedna z postaci satyrycznej powieści Evelyna Waugha Decline and Fall (1928; polski przekład Zbigniewa Batki Zmierzch i upadek), której główny bohater zostaje wydalony z Oksfordu za gorszące zachowanie.

[29] Zlokalizowana w Sandhurst Królewska Akademia Wojskowa (Royal Military Academy Sandhurst).

[30] Bright Young People – w swobodnym przekładzie: „cudowni młodzi ludzie”; nazwa nadana przez tabloidy młodej arystokratycznej cyganerii Londynu lat 20. XX w., dyktującej modę i znanej z wydawania wystawnych przyjęć; wywodziło się z niej wielu sławnych pisarzy, dziennikarzy i innych osób publicznych; środowisko sportretowane zostało m.in. w filmie Stephena Frya Cudowne lata bohemy (2003).

[31] Anthony Trollope (1815–1882) – angielski pisarz ery wiktoriańskiej.

[32] Nawiązanie do zabawki czy gadżetu japońskiej produkcji (najsłynniejszym producentem była firma Penny Toys), miniaturowego bukietu kwiatów wykonanych z ryżowego papieru i skrawków gąbki, osadzonych na druciku, wysuszonych i sprasowanych, pakowanych w woskowany papier, które po włożeniu do szklanki wypełnionej wodą szybko „rozkwitały” w pełny bukiet, powiększając swą objętość mniej więcej dziesięciokrotnie; popularny szczególnie w latach 50. i 60. XX w.

[33]Klasztor i miłość – powieść historyczna Charlesa Reade’a (1861); polski przekład Marii Przymanowskiej. Książka opowiada dzieje młodego skryby i iluminatora Gerarda Eliassoena, który wędruje przez wiele krajów Europy.

[34] Aluzja do Johna George’a Lambtona, 1. hrabiego Durham (1792–1840), administratora kolonii, szalenie majętnego brytyjskiego męża stanu, znanego pod przezwiskiem „Jog Along Jack”, które wzięło się z jego słynnej odpowiedzi na pytanie, jaką sumę uważa za przychód wystarczający dla angielskiego dżentelmena: „Żeby mógł sobie wygodnie biegać, potrzebuje 40 tys. funtów sterlingów na rok” (co według aktualnego przelicznika wynosi około 3,9 mln funtów); ówczesny budżet Fermora, przyznany mu przez ojca, wynosił 50 funtów rocznie.

[35] Robert Byron (1905–1941) – brytyjski pisarz, krytyk sztuki i historyk, autor poczytnej literatury podróżniczej.

[36] Nawiązania do scen zawartych w książce Byrona The Station, będącej opisem podróży na grecką świętą górę Athos i wizyt w tamtejszych klasztorach.

[37] James Loeb (1867–1933) – bankier, filantrop i hellenista, ufundował w 1912 r. w Londynie serię wydawniczą z zamiarem publikacji całej spuścizny greckiej i łacińskiej literatury klasycznej w edycji dwujęzycznej, tzw. Loeb Classical Library; seria ukazuje się do dziś, liczy ponad 500 tomów; od 1934 r. publikowana jest przy współudziale Uniwersytetu Harvarda.

[38] Mark Ogilvie-Grant – słynny dyplomata i botanik; jeden z aktywniejszych członków grupy Bright Young People.

[39] Bergen – jedno z alternatywnych wczesnych określeń oznaczających plecak, szczególnie popularne w Wielkiej Brytanii, pochodziło od nazwiska twórcy alpejskich plecaków z zewnętrznym stelażem, Norwega Olego F. Bergana (1876–1956).

[40]Hallelujah! I’m a bum! (ang.) – Alleluja! Jestem próżniakiem!

[41] Mowa o XVII-wiecznym pomniku upamiętniającym wielki pożar Londynu (1666); jest to najwyższa na świecie wolno stojąca kolumna, znajduje się na skrzyżowaniu Monument Street i Fish Street Hill; popularnie nazywana jest po prostu The Monument.

[42] Nawiązanie do Matthew Arnolda (1822–1888), brytyjskiego poety i krytyka, i jego wiersza Dover Beach; w przekładzie Juliusza Żuławskiego Wybrzeże w Dover.

[43]Plein d’usage et de raison (fr.) – cytat ze zbioru sonetów Żale Joachima du Bellay (1522–1560); zacytowany fragment stanowi trzeci wers Sonetu XXXI; cała jego pierwsza strofa w przekładzie Władysława Kościelskiego brzmi: „Szczęśliw, kto jak Ulisses, zwiedził piękne kraje, / lub jak ten, co za złotem runem zgarniał wody, / aby potem doświadczeń pełen i pogody, / wrócić do domu ojców, dawne znowu czcząc zwyczaje”.

[44] Maas – holenderska nazwa rzeki; w języku polskim: Moza.

[45] Kościół św. Wawrzyńca w Rotterdamie (Grote of Sint-Laurenskerk) położony przy Grotekerkplein 27.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wstęp. List do Xana Fieldinga
I. Niderlandy
II. W górę Renu
III. Ku południowym Niemcom
IV. Winterreise
V. Dunaj. Pory roku, twierdz ruiny
VI. Dunaj. Podejście do Kaiserstadt
VII. Wiedeń
VIII. Na skraju świata Słowian
IX. Praga pod śniegiem
X. Słowacja. Nareszcie krok do przodu

Tytuł oryginału: Time of Gifts

Redakcja: Małgorzata Chwałek

Korekta: Inez Kropidło, Magdalena Wołoszyn

Opieka redakcyjna: Urszula Pieczek

Projekt okładki: Pola Rusiłowicz

Opracowanie projektu układu typograficznego: Mimi Wasilewska

Opracowanie graficzne mapy: Wojtek Świerdzewski

Copyright © The Estate of Patrick Leigh Fermor, 1977

Polish translation copyright © Ewa Ledóchowicz, 2021

Polish edition copyright © ArtRage & Książkowe Klimaty, 2021

Motto

Fragment wiersza Jarzmo George’a Herberta w przekładzie Stanisława Barańczaka

Fragment wiersza Twelfth Night [Wieczór Trzech Króli] Louisa MacNeice’a w niepublikowanym przekładzie Ewy Ledóchowicz

ISBN 978-83-66505-36-0

Kontakt:

[email protected]

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja: [email protected]

Promocja: [email protected]

Sprzedaż: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek