Czasotorium Tom I Jutro będzie wczoraj - Krzysztof Spadło - ebook + audiobook

Czasotorium Tom I Jutro będzie wczoraj ebook i audiobook

Krzysztof Spadło

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

57 osób interesuje się tą książką

Opis

Jutro będzie wczoraj”, jest I tomem, rozpoczynającym cykl książek, objętych wspólnym tytułem Czasotorium.

W pobliżu szczytu Ślęży, która w zamierzchłych czasach, uchodziła z miejsce kultu i świętą górę Słowian, znajduje się „Polana z dębami”. Jej lokalizacja widnieje na szlakach pieszych wędrówek, które przecinają dolnośląski masyw i stanowi lokalną atrakcję, chociaż nie ma tam nic godnego uwagi. Ot, zwykła leśna polana, kilka sędziwych dębów i drewniane zadaszenie, pod którym mogą odpocząć turyści eksplorujący wzniesienie. Jednak nieliczni przekonali się, że bardzo rzadko ale cyklicznie, dochodzi tam do zdumiewającej anomalii atmosferycznej. Wszyscy, którzy mieli okazję ujrzeć owo zjawisko lub nieświadomie wziąć w nim udział... przepadli bez wieści.

Na kartach powieści krzyżują się losy wielu bohaterów, których łączy tylko jeden, istotny detal - każdy z nich o złym czasie, zjawił się w niewłaściwym miejscu.

*  *  *

Dziesiątki razy przesłuchał pokaźny fragment nagrania, dotyczący tej niebywale pogmatwanej historii, trudnej do ogarnięcia rozumem i wykraczającej daleko poza granice ludzkiej wyobraźni. Słuchał i za każdym razem, zadawał sobie pytanie:

Jak to w ogóle możliwe?!

Wielokrotnie odtwarzał zapis i mimowolnie, w jego pamięci wyryło się kilka zdań, wypowiedzianych w sierpniu przez Teodora:

Zrozumieć może tylko ten, kto pierwej wrota czasu przekroczy. Tedy dopiero wszystko staje się klarowne, jako najwyśmienitsze wino. Zwykłemu człekowi nie sposób pojąć, że przeszłość może dopiero nadejść, albo, że wszystko co ma się wydarzyć, już dawno temu dobiegło końca...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 21 min

Lektor: Leszek Wojtaszak
Oceny
4,5 (17 ocen)
10
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
soleckam

Całkiem niezła

Początek męczący z powodu tępoty głównego bohatera.
00
KKK1964

Nie oderwiesz się od lektury

Już czekam na drugi tom. pierwszy to tylko dobry wstęp :)
00

Popularność




Krzysztof Spadło

CZASOTORIUM

tom I

Jutro będzie wczoraj

fragment e-booka

PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski

KOREKTA I REDAKCJA:

Małgorzata Wawrzyniak

Remigiusz Michalik

ISBN:

978-83-970783-1-4

WYDAWCA:

KAGO

KONTAKT:

[email protected]

KONWERSJA DO EPUB i MOBI: Marcin "Kamyk" Kamiński (marcinkaminski.pl)

Copyright © 2024 Krzysztof Spadło & KAGO

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2024

Dla Jerzego Biernata

z wyrazami wdzięczności.

„ ... różnica między przeszłością, teraźniejszością 

i przyszłością, jest tylko uparcie obecną iluzją.”

Albert Einstein

KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział 1 Pielgrzym

Majestatyczny sierp księżyca połyskiwał jaskrawym blaskiem w ciemnościach grudniowej nocy. Najdłuższej nocy w roku, która w tym momencie, mogłaby bezdyskusyjnie posłużyć za bajkową scenerię do spektakularnej produkcji filmowej. Jak okiem sięgnąć, świat chował się pod grubą warstwą śniegu. Fałdy gigantycznego, białego puchu, pokrywały łąki i pola, które tworzyły rozległy krajobraz tutejszej równiny. Nie sposób było dostrzec żadnych dróg i traktów, chociaż takowe wiodły przez okoliczną krainę. Gdyby nie połacie lasów lub nieduże zagajniki, człowiek mógłby odnieść wrażenie, że spogląda na polarny, nocny pejzaż. Wschodnia część nieba wciąż była usłana konstelacjami migających gwiazd, ale z przeciwnej strony, nadciągała złowieszcza kurtyna chmur. Przeciwległą linię horyzontu spowijała ciemność, a nieprzeniknione całuny, popychane mroźnym wiatrem, sunęły przed siebie, jakby chciały pochłonąć swym mrokiem cały świat. Lodowate podmuchy podrywały drobinki śniegu z zasp, tworząc z nich mleczną, aerodynamiczną poświatę, mknącą tuż nad białymi garbami.

W głębi lasu było jeszcze spokojnie i tylko czubki najwyższych drzew, kołysały się w leniwym tańcu. Ruch koron sprawiał, że gdzieniegdzie pomiędzy konarami, prószył wolno opadający puch, który wyglądał niczym czarodziejski pył, iskrzący się diamentowym blaskiem.

Na gałęzi rozłożystego dębu siedział nieruchomo dorodny puchacz, a światło księżyca, odbijało się w jego drapieżnych, pomarańczowych tęczówkach. Skrzydlaty łowca od dłuższego czasu spoglądał na ludzką postać, leżącą nieruchomo na dużej polanie. W tym miejscu zapewne pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, krzyżowały się dwa trakty, o czym świadczyły leśne przecinki, biegnące w cztery strony świata. Warstwa śniegu sięgała prawie kolan i nie było widać śladów, z którego kierunku ów człowiek tutaj dotarł. To był mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i zaniedbanej brodzie, sięgającej do połowy piersi. Miał zamknięte oczy i oddychał miarowo. Trudno było precyzyjnie oszacować jego wiek, bowiem obfity zarost każdemu facetowi dodaje kilku lat, a już szczególnie wtedy, jeśli ów zarost nie jest odpowiednio pielęgnowany. Na pierwszy rzut oka mężczyzna, wyglądał jak typowy włóczęga, któremu stuknęło minimum pięć dekad życia. Był ubrany w szary sweter, wykonany z grubej przędzy, a wypchane łokcie i postrzępione ranty świadczyły o tym, że górna część jego garderoby od dawna wiernie mu służy. Miał też na sobie popielate spodnie o strukturze przypominającej filc, które choć wyglądały na znoszone, sprawiały wrażenie ciepłej odzieży. Spod nogawek wystawały natomiast solidne, skórzane, żołnierskie buty o wysokich cholewach. Nawet laik, spoglądając na obuwie, wysunąłby wniosek, że ich podeszwy pokonały tysiące kilometrów. Na przegubie prawej dłoni, miał owinięty jeden z dwóch troków, przyszytych dratwą do wygarbowanego worka, który swoim kształtem przypominał średniej wielkości plecak. Przedmiot nie posiadał metalowych dodatków, plastikowych zapięć i błyskawicznych zamków, bowiem był wykonany wyłącznie z naturalnych elementów.

Wtem człowiek leżący na wznak, otworzył znienacka oczy.

Przez kilka sekund beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo.

Nagle energicznie dźwignął tors, żeby przybrać siedzącą pozycję, a swoim ruchem natychmiast obudził niepokój sowy. Puchacz drgnął, a ponad drapieżnymi ślepiami uniosły się dwa pęczki nastroszonych piór. Mężczyzna omiótł dookoła wzrokiem i w mig zorientował się, że tym razem znowu się nie udało.

Na pewno się nie udało, bowiem pośrodku polany nie było drzewa.

Jednym szarpnięciem przyciągnął ku sobie skórzany worek. Ponownie spojrzał w niebo i zerknął na intensywne światło Gwiazdy Polarnej. Zauważył, że od zachodu suną gęste chmury, że wiatr coraz mocniej kołysze koronami drzew i wyraźnie słyszał, jak jego podmuchy zaczynają z wolna snuć posępną, zawodzącą pieśń. Nie miał wątpliwości, że nadchodzi śnieżyca i że w ciągu godziny, rozpęta się grudniowa zamieć. Przyłożył do ust zgrabiałe palce obu dłoni, kilka razy chuchnął i chyba dopiero wtedy zorientował się, że jego całe ciało dygocze z zimna. Zmarzniętymi palcami, zaczął rozsupływać węzeł sznura, żeby dostać się do wnętrza plecaka z ekwipunkiem.

Zaniedbany brodacz oddałby swoją duszę aby było inaczej. Sęk w tym, że nic nie mógł zrobić. Po prostu nic. Wiedział, że za chwilę sprawdzi status swojego telefonu, który spoczywał w plecaku. Cóż z tego, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent był pewien, iż tafla wyświetlacza rozbłyśnie jedynie mlecznym, jaskrawym światłem? Cóż z tego, skoro mimo głębokiej wiary w księżycową teorię, jeden procent niepewności i tak wydawał się zatrważający. Jeśli za chwilę ujrzy czysty ekran, odetchnie z ulgą, bo wtedy będzie miał większe szanse na przetrwanie i niespełna czterdzieści osiem godzin, aby umiejętnie wykorzystać moc elektroniki. Jednak jeśli stanie się inaczej i po raz drugi w swoim życiu, zobaczy emisję niezrozumiałej transmisji danych, wówczas skapituluje. Podda się i skończy z tym wszystkim na dobre. Nie dam rady. Nie znajdę w sobie już tylu sił - jęknął w myślach.

Nim nacisnął boczny klawisz, aby uruchomić urządzenie, poczuł jak w jego żyłach zawrzała krew. Kilka sekund później monitor przeistoczył się w prostokątną taflę białego światła. Mężczyzna klęczący na śniegu, na moment doznał uczucia błogiej ulgi, a potem pojawił się znajomy strach. Kciukiem wyłączył komórkę, żeby nie marnować bezcennej energii. Wyjął z plecaka pokaźną rolkę czarnego materiału, która dodatkowo była przepasana zwojami grubego, lnianego sznura. Potem ponownie sięgnął do wnętrza i wyciągnął drewniany krzyż, z przytwierdzonym wizerunkiem Jezusa. Postać Chrystusa z rozpostartymi rękami i cierniową koroną była wykonana z metalu. Przedmiot miał długość męskiej dłoni, posiadał również mosiężne kółeczko, przez które był przeciągnięty rzemień. Brodacz przewiesił insygnium chrześcijańskiej wiary przez szyję i ukrył krzyż pod połą swetra. Machinalnie uniósł do góry wzrok. Na wschodniej części nieba wciąż jeszcze było widać gwiazdy, a drobny i sypki śnieg, z każdą chwilą zdawał się prószyć z coraz większą zawziętością. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że chmury nadciągające z zachodu najdalej za kwadrans przysłonią księżyc, a wtedy widoczność zostanie bardzo ograniczona. Teoretycznie nie miało to żadnego znaczenia. Doskonale wiedział, którym traktem powinien ruszyć, aby dojść do celu. Będzie musiał pokonać ponad pięć długich kilometrów. Wiedział gdzie jest, ale nie miał pojęcia - kiedy?

Puchacz siedzący na gałęzi dębu, bezustannie wpatrywał się w człowieka, który przybył znikąd. Widział, jak brodaty osobnik wkłada telefon komórkowy do bocznej kieszeni spodni i zapina doszytą do niej klapę na dwa mosiężne guziki. Takie artefakty zapewne chciałby posiadać każdy zapalony hobbysta, kolekcjonujący dziewiętnastowieczne przedmioty o militarnym charakterze. Nocny łowca obserwował, jak mężczyzna wyciąga z plecaka pas z kaburą, przekłada skórzany jęzor przez szlufki filcowych spodni i upewnia się, czy broń jest przeładowana. Potem sowie ślepia widziały, jak brodacz na siłę wsuwa nogawki portek w cholewy oficerskich butów. Dostojny ptak, uchodzący za symbol mądrości, przyglądał się jak w mroźną, grudniową noc, samotny człowiek, stojący pośrodku leśnej polany, rozsupłuje węzeł krępujący zrolowany zwój materiału. Jak kuli się przed chłostą zimnego wiatru i zacinającym śniegiem, a następnie nieporadnie przywdziewa brązowy habit. Lodowate podmuchy targały połami mrocznej szaty, jakby chciały ją wyrwać z rąk mężczyzny. Po chwili brodacz opasał się lnianym sznurem, po czym przykucnął i wyjął z wnętrza skórzanego worka termiczną czapkę narciarską oraz rękawice. Miał świadomość, że osiemdziesiąt procent ciepła, uchodzi z człowieka przez głowę, a palce dłoni łatwo odmrozić, więc należy je chronić przed uporczywym zimnem.

Śnieżny opad, gęstniał z każdą chwilą, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Mężczyzna założył troki na ramiona, nasunął na głowę kaptur, podciągnął przód sukna i brnąc w śniegu, ruszył przed siebie. Marsz nie należał do łatwych i zmuszał do wysiłku. Leśna przecinka była jednak na tyle szeroka, że pomimo panujących ciemności i nieprzyjaznej aury, nie sposób było z niej zboczyć.

Nim zdołał pokonać pierwszy kilometr drogi, rozpętała się zamieć. Wiatr dął z niewyobrażalną siłą i targał koronami drzew. Śnieg tak intensywnie sypał, jakby złośliwi aniołowie mierzyli do samotnego pielgrzyma z niebiańskich armatek śnieżnych. W tej chwili człowiek odziany w zakonny habit, mógł jedynie ubolewać, że nie jest szczęśliwym posiadaczem gogli.

Mężczyzna bezbłędnie znał topografię tutejszego terenu i wszystkie charakterystyczne punkty, które ułatwiały mu lokalizację własnego położenia. Od urodzenia mieszkał w tej okolicy i już jako rozbrykany wyrostek, włóczył się tutaj z kumplami. W normalnych warunkach byłby w stanie pokonać trasę i dotrzeć do celu w niespełna godzinę, ale kiedy człowiek grzęźnie w śniegu i z trudem stawia kroki, czas marszu zaczyna się wydłużać. Najważniejsze, żebym czym prędzej dotarł do Plasterków. Tam znajdę schronienie i przeczekam nawałnicę - szepnął w duchu, mając na myśli nieduży skalny masyw, który ze względu na swą formę, zyskał przedziwne miano owych Plasterków. Oczywiście byłoby bezpieczniej maszerować, nawigując za pomocą gwiazd, ale w tej chwili taka opcja już nie wchodziła w rachubę. Brodacz wiedział, że bezustannie musi zmierzać w północnym kierunku i dopiero kiedy wraz ze wschodem słońca dotrze do pozostałości starożytnego kamieniołomu, wtedy odbije w prawo. Jednak w tym momencie nie był pewien, czy ów kamieniołom w obecnej sytuacji może nazwać starożytnym.

Zamieć ustała jeszcze przed świtem. Wiatr umilkł znienacka, a kurtyna obficie padającego śniegu przepadła bez wieści. Człowiek odziany w habit, jakiś czas temu opuścił bezpieczne schronienie, które znalazł w skalnej szczelinie. Wytrwale maszerował przed siebie, a w głębi duszy miał nadzieję, że czas, że wszechmogący i nieujarzmiony czas, będzie dla niego łaskawy.

Leśny drzewostan rzednął z każdym krokiem i już dało się dostrzec wierzchołek zbocza, które po drugiej stronie łagodnie opadało w dół. Niebawem wędrowiec miał ujrzeć miejsce, do którego zmierzał. Szedł, niosąc w sercu uczucia obaw i nadziei. Wiedział, że czeka go wyzwanie, któremu musi sprostać. Musi udźwignąć ciężar losu, wykazać się sprytem, przebiegłością i odwagą. Zdawał sobie sprawę, że jeśli popełni choćby jeden błahy błąd, wtedy może ponieść wysoką cenę, a być może nawet zapłacić własną głową. Z każdym kolejnym krokiem czuł, jak serce coraz mocniej dudni mu w piersiach. Nagle dopadły go znajome, parszywe uczucia. W swoim życiu już kilkakrotnie doświadczył tych samych, podłych emocji, będących niczym wrząca mieszanina strachu, przerażenia oraz niezrozumiałej ekscytacji. Wolnym krokiem zbliżał się do punktu, skąd będzie mógł ujrzeć świat, który tym razem został mu przeznaczony...

Brodacz zatrzymał się na skraju lasu, który porastał szczyt wzniesienia. Z tego miejsca miał doskonałą panoramę na całą okolicę. W oddali dostrzegł strzechy drewnianych zabudowań, otoczonych wysokim ostrokołem z jedną bramą, wieżą i zwodzonym mostem, które dodatkowo okalał szeroki i głęboki rów.

- Ja pierdolę! - rozpaczliwym tonem zaklął pod nosem, bowiem nie spodziewał się ujrzeć takiego widoku.

Rozdział 2 Egzamin

Uniwersytet Wrocławski. Wtorek. 18 czerwca 1985 roku.

Profesor Marcin Jaworski był cenionym wykładowcą akademickim i pełnił również funkcję prodziekana wrocławskiego Instytutu Historycznego. Wiele lat temu mógł już zakończyć zawodową karierę i udać się na zasłużoną emeryturę, ale tym samym musiałby zrezygnować ze swojej pasji i powołania. Posiadał imponującą wiedzę, którą potrafił przekazywać w interesujący sposób, a jednocześnie był piekielnie wymagający w stosunku do swoich studentów. W mniemaniu wielu osób, uchodził za ekscentryka, kpiarza i szydercę. Posiadał specyficzne, pełne sarkazmu poczucie humoru, a to sprawiało, że Jaworskiego można było albo darzyć sympatią albo zniesmaczonym oburzeniem.

Sędziwy profesor siedział za biurkiem i od kilku chwil, spoglądał w milczeniu na twarze młodych słuchaczy.

- Drodzy państwo – rzekł nagle – za sześć dni rozpoczynają się egzaminy letniego semestru. Sądzę, że wielu z was polegnie – powiedział takim tonem, jakby sprawa była już przesądzona i dodał z uśmiechem na ustach: – Nieudacznicy i obiboki, otrzymają drugą szansę w pierwszych dniach września, na sesji poprawkowej. Możecie być pewni, nie każdy z was będzie miał udane wakacje. Wyjątkiem jest pan Strużyna, który jak co roku stawia zarobek ponad wiedzę i świadomie podejmuje ryzyko zaliczenia egzaminów jesienią. Mam rację panie kolego? - znienacka zwrócił się do studenta o bujnej czuprynie. Chłopak o puklach kruczoczarnych, kręconych włosów, nie podjął konwersacji, tylko spojrzał na profesora i w odpowiedzi kiwnął potakująco głową. Jaworski zerknął na zegarek i rzekł z lekko drwiącym grymasem na ustach: – Do końca zajęć został jeszcze kwadrans, więc mamy czas, żeby się zabawić. Zadam wam jedno, banalne pytanie i gwarantuję, że każdy, kto udzieli pisemnej, prawidłowej odpowiedzi, będzie mógł uznać letnią sesję za zaliczoną. – Na dźwięk usłyszanych słów, żaden ze słuchaczy nie krył swojego zaskoczenia. – Pytanie brzmi następująco - co twoim zdaniem, łączy wszystkie starożytne kultury i cywilizacje? Podaj jeden wspólny element, który pojawiał się na przestrzeni dziejów i został udokumentowany w rzetelnych, historycznych opracowaniach, dotyczących danej epoki. Mam na myśli dowody naukowe, a nie mity i legendy, w których ponoć zawsze kryje się ziarno prawdy. Musicie wskazać element, który przetrwał do czasów obecnych, ale dziś ma nieco inną formę. Wasze uzasadnienie może być zawarte tylko w jednym zdaniu i z góry zaznaczam, żebyście darowali sobie żenujące twierdzenie, iż chodzi o wiarę w bóstwa. Jesteście studentami trzeciego roku, posiadacie sporą wiedzę i dlatego ufam, że w waszym gronie znajdzie się przynajmniej jedna, inteligentna i błyskotliwa osoba, która podoła wyzwaniu. Na kartkach, oprócz odpowiedzi, napiszcie swoje imię i nazwisko. Od tej chwili, jakiekolwiek rozmowy i konsultacje są niedopuszczalne. Zaczynajcie! Koniec quizu za pięć minut!

Gdyby ktoś miał okazję spojrzeć na twarze zgromadzonych w sali studentów, dostrzegłby na ich obliczach wyrazy zdziwienia i bezradności. W oczach większości, kryło się osłupienie i błaganie o jakąkolwiek dodatkową wskazówkę, która pozwoliłaby obrać odpowiedni tok myślenia. Zaliczenie semestralnego egzaminu w sposób, jaki przedstawił Jaworski, byłby dla każdego z nich, niczym spektakularna realizacja najsłodszego marzenia.

- Panie Strużyna - odezwał się nagle sędziwy wykładowca - czy będzie pan tak miły i dostarczy na moje biurko jednozdaniowe opracowania swoich koleżanek oraz kolegów?

Uprzejme pytanie profesora miało charakter prośby, ale w tonie jego głosu, kryło się typowe, nonszalanckie polecenie. Od dawna nikt z obecnych nie miał najmniejszych wątpliwości, że Jaworski nie przepada za studentem o kruczoczarnych włosach. Nikt nie wiedział dlaczego prodziekan w jawny sposób, obnosi się ze swą niechęcią. Zapewne uważał Tomasza Strużynę za cwaniaka i kombinatora. Prawdopodobnie zazdrościł chłopakowi, że potrafił przechytrzyć PRL-owską rzeczywistość, że miał paszport, że podczas wakacji wyjeżdżał na zarobek do Szwecji i że był posiadaczem nowiusieńkiego poloneza 1500, w kolorze kości słoniowej. Być może Jaworski podejrzewał Strużynę, że jest cichym współpracownikiem SB, który za pozwoleniem owych służb, mógł bezpiecznie handlować walutą pod wrocławskimi Pewexami. Dużo można byłoby spekulować o powodach negatywnych uczuć, którymi wykładowca darzył studenta. Jednak z drugiej strony, ich podłoże mogło mieć bardzo prozaiczne zarzewie i wynikać z ułomności ludzkiej natury. Czasami człowiek po prostu kogoś nie lubi, jakby wewnętrznie czuł, że z tą drugą osobą nie jest mu po drodze.

- Mili państwo - odezwał się Jaworski, trzymając w dłoni plik kartek - boję się zajrzeć w treść waszych wypocin, aby nie popaść w rozpacz i otchłań rozczarowania. Wasze kompromitujące odpowiedzi, mogą jedynie świadczyć o tym, że jako wykładowca, poniosłem druzgocącą porażkę. Jednak żeby uniknąć nieporozumień, najpierw zdradzę wam jak powinna brzmieć prawidłowa odpowiedź. Najbardziej oczywisty i wspólny element, który pojawia się w historii ludzkości i wielokrotnie został udokumentowany w naukowy sposób, dotyczy - rzekł i na moment zawiesił głos, jakby w ten sposób chciał podkreślić wagę słów, które za chwilę wypowie - dotyczy, obrzędów gloryfikujących letnie przesilenie. Nie spodziewam się ujrzeć lasu rąk, ale czy ktokolwiek z was, podał taką odpowiedź? - zapytał i spojrzał na swoich słuchaczy.

Jedna z dziewcząt o krótkich blond włosach, siedząca w trzecim rzędzie, uniosła do góry rękę.

- Brawo, kamień spadł mi z serca - powiedział profesor - a pani nazywa się...?

- Anna Lange.

- Lange - powtórzył Jaworski i zaczął kartkować odpowiedzi. - Jest! Pani Ania napisała bardzo błyskotliwą odpowiedź, którą zawarła w trzech słowach - kult letniego przesilenia. Gratuluję pani Lange, zaliczyła pani semestr celująco. W przyszłym tygodniu proszę się pojawić na sesji egzaminacyjnej wraz z indeksem, abym mógł potwierdzić zaliczenie. Daruję sobie przeglądanie pozostałych odpowiedzi - powiedział profesor, po czym zgniótł kartki w dłoniach i cisnął je do kubła, który stał obok biurka. - Moi drodzy, w obecnych czasach - Jaworski zmienił temat - rytuały związane z letnim przesileniem, posiadają zdecydowanie odmienny charakter, niż miało to miejsce na przykład tysiąc lat temu, albo w czasach, które określamy mianem przed naszą erą. Zapewne jesteście świadomi, że niespełna czterdzieści kilometrów stąd, znajduje się Ślęża, która była uważana za świętą górę Słowian. Jeżeli ktoś z was chciałby poszerzyć swoją wiedzę, to polecam, aby udał się do uniwersyteckiej biblioteki i wypożyczył bardzo interesującą książkę. Pozycja pod tytułem „Krzyż garbo” ukazała się w niedużym nakładzie w roku 1950, a jej autorem, był jeden z ówczesnych profesorów tutejszej uczelni, Gabriel Amanowicz. Oprócz interesującej treści, zawiera również unikatowe reprodukcje map oraz liczne fotografie. Dzięki lekturze, możecie poznać mnóstwo ciekawych faktów oraz mity i legendy, dotyczące Masywu Ślęży. Książka nakreśla doskonały rys historyczny, począwszy od zamierzchłych dziejów plemion wyznających kult solarny, poprzez Celtów, Słowian, okres brutalnej chrystianizacji, aż po czasy współczesne...

Rozdział 3 Eskapada

Wydarzenie, które dziś zaserwował studentom profesor Jaworski, stało się dla niektórych jego uczestników, inspiracją do podjęcia wyzwania o rozrywkowym charakterze.

- Panowie, to co robimy? - zapytał Michał i spojrzał pytającym wzrokiem na Tomka i Szymona. - Organizujemy kultowe pijaństwo w noc letniego przesilenia?

- Mówisz serio? - odparł Strużyna. - Naprawdę chcesz, żebyśmy pojechali urżnąć się na Ślężę?

- A czemu nie? - jego rozmówca odpowiedział, wzruszając ramionami. - Najkrótsza noc przypada w tym tygodniu z piątku na sobotę. Termin jest idealny i oby pogoda dopisała. Za dwa dzionki urządzimy jubel, jakich mało. Następna taka okazja będzie dopiero za rok. Weźmiemy gitarę, tranzystorowe radio, zakupimy kilka butelek wina, jakąś wódeczność i coś do żarcia, rozpalimy ognicho i zabawimy się na całego. Dziewczyny już się zdeklarowały, że chętnie z nami pojadą. Ja zaopiekuję się Baśką, Szymek uwiedzie Dorotę, ty pofiglujesz z Anką i będzie git! Jesteśmy jak trzej jebani muszkieterowie, którzy dzielą w akademiku jedną komnatę, więc nie rób scen. Czy tego chcesz czy nie, musimy trzymać się razem.

Szymek, trącając Tomka w ramię, rzekł:

- Anka właśnie pognała do biblioteki po książkę, o której mówił Jaworski. Może na reprodukcjach map będzie zaznaczone miejsce, gdzie kiedyś był święty gaj. Upić się w takim miejscu, to już nie jest w kij pierdział!

- Kiedy wyjeżdżasz zarabiać szwedzkie korony? - Michał znienacka zmienił temat.

- W poniedziałek z samego rano - odparł Tomek. - Muszę zdążyć na prom, który odpływa z Gdyni o siedemnastej.

- No to w czym problem? - wtrącił Szymek

Strużyna pokiwał głową w taki sposób, jakby coś kalkulował w myślach. Osobiście nie przepadał za ostrym pijaństwem. Miał, jak to mawiają, słabą głowę i nie lubił uczucia, określanego stanem upojenia alkoholowego. Jednak myśl, że Ania Lange też weźmie udział w eskapadzie, była żelaznym argumentem, która przeważyła szalę decyzji. Prawdę powiedziawszy, Tomek od dawna podkochiwał się w Ance. Problem w tym, że jej osoba działała na niego onieśmielająco, a on najzwyczajniej w świecie nie miał odwagi, żeby wykonać pierwszy krok. Posiadał natomiast szereg innych talentów. Miał doskonałą smykałkę do interesów i świetny zmysł organizacyjny, błyskawicznie nawiązywał kontakty z ludźmi, ale w obecności dziewczyny, na której widok jego serce zaczynało bić dwa razy szybciej, czuł się bezbronny niczym dziecko. Dziś bardzo mu zaimponowała, bowiem jako jedyna z całej grupy studentów, udzieliła bezbłędnej odpowiedzi na pytanie Jaworskiego. Wykazała się niebywałą bystrością umysłu i precyzyjnym kojarzeniem faktów.

W jego mniemaniu Ania Lange uchodziła za kobietą idealną. Uważał, że posiada zmysłową urodę, fantastyczną figurę, wdzięczny sposób bycia i na dodatek, jest piekielnie inteligentna.

W piątek, kwadrans po piętnastej, sześcioosobowa ekipa, ulokowała się wewnątrz białego poloneza. Anka usiadła na przednim fotelu obok kierowcy, a reszta towarzystwa zajęła tylne siedzenie. W bagażniku spoczywał plecak z wałówką, osiem butelek wina o szumnej nazwie „Czardasz”, koce, śpiwory, gitara, skrzynka oranżady, trzy półlitrówki czystej wódki oraz naczynia i sztućce, umożliwiające w miarę kulturalne spożycie trunków i strawy. Każdy z podróżnych zabrał również z sobą cieplejsze wdzianko, bowiem czerwcowa noc, mogła okazać się nieco chłodna. Plan zakładał, że impreza będzie huczna, a w powrotną podróż ruszą dopiero następnego dnia po południu.

Zanim Tomek odpalił silnik, obrócił się przez ramię i rzekł:

- W razie draki, jeśli drapną nas mendy, robicie ściepę na łapówkę albo na mandat.

- Nie panikuj, bądź dobrej myśli - odparł Szymek.

- Nie panikuję, tylko uprzedz...

- Ruszaj waść, bo czas nagli! - Michał nie pozwolił mu dokończyć kwestii.

Kierowca białego poloneza przepisową prędkością sunął wrocławskimi ulicami, kierując się w stronę trasy, wiodącej do Świdnicy. Towarzystwo na tylnym siedzeniu raczyło się butelką wina, która nie wchodziła w skład ekwipunku. Puścili flaszkę w obieg i popijając z przysłowiowego gwinta, przekazywali ją sobie z rąk do rąk. W związku z tym, że dziewczęta siedziały chłopakom na kolanach, między stłoczonymi pasażerami, co chwilę dochodziło do zabawnej, ale zarazem pikantnej konwersacji. Mowa była o drążkach, dyszlach i słomkach, o zaletach sztywnej podróży, piłkach ugniatających biodra i miękkich zderzakach amortyzujących, ulokowanych na wysokości oczu. Każdą wypowiadaną kwestię, kończyły salwy szczerego śmiechu.

Tomek kilka razy starał się uciszyć ferajnę za swoimi plecami, ale mimo szczerych chęci, nie potrafił na nich wymusić spokojnego zachowania.

- Ignorancja jest najlepszym rozwiązaniem - powiedziała Anka - skup się na jeździe i dowieź nas bezpiecznie na miejsce.

Słysząc jej słowa, uśmiechnął się pod nosem i wskazując wzrokiem na książkę, którą krótkowłosa blondynka trzymała w dłoniach, zapytał:

- Zdobyłaś jakieś ciekawe informacje?

- Jeśli chcemy dotrzeć do domniemanej lokalizacji pradawnego, świętego gaju - odparła spoglądając na ilustrację mapy, zamieszczoną na stronach „Krzyża garbo” - musimy minąć Sobótkę i kierować się w stronę drogi, wiodącej przez przełęcz Tąpadła.

- Że niby dokąd?! - Michał znienacka wtrącił rozbawionym głosem.

- Kiedy dojedziemy do Sobótki - Ania zlekceważyła jego pytanie - powinniśmy jechać na Strzegomiany i dalej na Będkowice - mówiła, przesuwając wskazujący palec po opisie trasy. - Droga wije się wzdłuż masywu, a Ślężę będziemy mieć wówczas po prawej stronie.

- W schowku jest atlas samochodowy, może weźmiesz na siebie niewdzięczną rolę pilota? Nigdy nie jeździłem w tych stronach, nie znam dróg.

- Nie ma problemu, powinnam dać radę - odparła z uśmiechem na ustach.

W tym samym momencie Tomek pomyślał, że dzisiejszy wyjazd byłby cudowną wyprawą, gdyby nie hałaśliwy motłoch, kotłujący się za jego plecami.

Kiedy samochód z wesołą ekipą minął Bielany Wrocławskie, Michał zagadnął do Anki:

- Przeczytałaś całą książkę?

- Prawie. Został mi jeszcze ostatni rozdział pod tytułem „Podania, mity i legendy”.

- I jak oceniasz pozycję?

- Bardzo pozytywnie - po czym zaczęła opowiadać o swoich wrażeniach i zdobytej wiedzy.

Towarzystwo na tylnym siedzeniu, słuchało jej słów z zainteresowaniem. Jadący polonezem dowiedzieli się, że Masyw Ślęży posiada specyficzny mikroklimat, a jego gęste zalesienie sprawia, że bez względu na porę roku, wzniesienie często spowijają mgły. Z treści lektury wynikało, że pierwsze ślady osadnictwa były datowane na okres lateński, o czym świadczyło kilka starożytnych rzeźb wykonanych z granitu, które przetrwały do czasów współczesnych. Na każdej z nich widniał znak, przypominający literę „iks”, czyli tak zwany „krzyż garbo”, a identyczne wizerunki, zachowały się również na wielu głazach i skałach. Autor książki nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że pierwotną lokalizację posągów, zmieniono na przełomie X i XI wieku z rozkazu możnowładcy, do którego należały ziemie leżące wokół Ślęży. Było to w czasach, kiedy rozpoczął się intensywny okres chrystianizacji. Monumenty mogły wówczas zostać zniszczone, ale taka decyzja przyniosłaby więcej szkody niż pożytku. Nie podjęto ryzyka, które brutalnie uderzyłoby w wielowiekowe tradycje okolicznych mieszkańców. Prawdopodobnie chodziło o aspekt czysto psychologiczny, mający podważyć sens heretyckich obrzędów.

- Wyobraźcie sobie - blondynka ciągnęła swą opowieść - że nieco później, bo z początkiem XII wieku, do Sobótki przybyli kanonicy regularni świętego Augustyna. Chociaż duchowni byli zmotywowani i ogarnięci misją nawracania na wiarę chrześcijańską, nie potrafili sobie poradzić w walce z pogaństwem. O ich determinacji mógł świadczyć fakt, że bracia pozyskali środki od palatyna Bolesława III Krzywoustego i za jego zgodą, wybudowali na szczycie góry klasztor. Ich wysiłek jednak poszedł na marne, a siedziba świątyni bardzo szybko została przeniesiona w okolice obecnej Sobótki...

- Powiem ci Ania - Szymon nagle wpadł jej w zdanie - że jesteś jedyną, znaną mi osobą, która ma tak fenomenalną pamięć - powiedział z nieukrywanym podziwem - mówisz w taki sposób, jakbyś wystukała na blachę wszystkie akapity tej książki. Od piętnastu minut, czuję się jak słuchacz, biorący udział w naukowym sympozjum - a pozostali podróżni, na dźwięk jego słów, pokiwali głowami, jakby zgadzali się z tym twierdzeniem. - Wybacz, że ci przerwałem, ale czy dzięki lekturze, doprowadzisz nas do świętego gaju? - zapytał żartobliwym tonem.

- Z całą pewnością, odnajdziemy to miejsce - odparła.

- Jako czołowa kapłanka naszego plemienia, zaserwujesz nam dzisiejszej nocy, jakieś pogańskie obrzędy? - zagadnął Michał i wszyscy oprócz Tomka, zanieśli się śmiechem.

- Życzysz sobie liznąć słowiańskiej tradycji, czy wolisz namiastkę celtyckich obyczajów? - odparła pytaniem.

- Sądzę, że noc z magią druidów będzie ciekawsza - odpowiedział i pociągnął z butelki łyk wina.

- Czerwiec w kulturze Celtów, których nazywa się również Galami lub Galatami, był miesiącem szczególnym - wyjaśniła bez chwili namysłu. - Oddawali wtedy cześć dębom, bowiem uważali te drzewa za symbol wytrwałości, mądrości i potęgi. Wierzyli, że podczas nocy przypadającej w chwili letniego przesilenia, można skomunikować się z bogami. Urządzali wówczas huczne uczty, gdzie tańcem, śpiewem i płonącymi ogniskami, chcieli przyciągnąć uwagę swoich bóstw. Biesiada zawsze odbywała się w miejscu, które było otoczone, obszernym kamiennym kręgiem. Niektóre źródła podają, że podczas takich uczt, grupa najważniejszych kapłanów w środku nocy, opuszczała uroczystość i udawała się do świętego gaju. Poza druidami nikt inny z ich społeczności nie miał tam prawa wstępu, a za złamanie tego zakazu groziła śmierć.

- W takim razie, zabawimy się dzisiaj jak legendarni Galowie - skwitował Michał i zwrócił się do Anki z dość osobliwym pytaniem: - Powiedz nam nasza droga szamanko, czy na przestrzeni dziejów, była jakaś cywilizacja, która w trakcie tej szczególnej nocy, kończyła imprezę orgią?

Jego pytanie niemal natychmiast wywołało kolejną salwę śmiechu.

- Tobie to się marzy - Dorota stwierdziła rozbawionym tonem.

- Oj tam od razu marzy - odparł jej rozmówca i przewracając oczami, dodał: - Ja tylko twierdzę, że człowiek powinien doświadczać zmysłowych rozrywek, bo jego byt jest ulotny.

Dalsza dyskusja podróżnych przybrała kabaretową formę, a Michał został ochrzczony mianem erotycznego hedonisty.

Zbliżała się piętnasta trzydzieści, kiedy biały polonez skręcił w prawo i zjechał z asfaltowej szosy. Dalsza droga, która z tego miejsca biegła w głąb lasu, była wysypana drobnym tłuczniem i żwirem. Jej szerokość pozwalała na swobodny przejazd samochodem, ale gdyby jakiś inny pojazd jechał z naprzeciwka, wówczas mogłyby się pojawić problemy. Nieco dalej znajdował się szlaban, pomalowany w biało-czerwone pasy, a jego poprzeczka stała w pionowej pozycji. Po prawej stronie widniał znak zakazu wjazdu oraz umieszczona poniżej tabliczka z napisem - „Wjazd tylko za zgodą PGL Lasy Państwowe”. Natomiast z lewej strony, znajdowała się duża tablica informacyjna. Z zamieszczonej treści wynikało, że niniejszy teren podlega jurysdykcji Nadleśnictwa Miękinia. Czerwona strzałka wskazywała na jedyny budynek, który stał w odległości około dwustu metrów, gdzie nad głównym wejściem wisiała polska flaga, a to sugerowało, że właśnie tam ulokowana jest owa instytucja. Poniżej była szczegółowa mapa masywu wraz z zaznaczonymi szlakami i turystycznymi atrakcjami oraz rysunek, świadczący o zakazie palenia ognisk.

- I gdzie mamy ten święty gaj? - Szymon zwrócił się do Anki.

- Według informacji zawartych w książce - odparła - to miejsce nazywa się obecnie „Polana z dębami”. Natomiast pozostałości starożytnego wału kultowego, znajdują się niedaleko szczytu. Jak widzisz, oba punkty są zaznaczone na planszy - powiedziała, wskazując dłonią ich lokalizację.

- W takim razie nic tu po nas, ruszajmy! - stwierdził Michał.

- Spokojnie, przecież się nie pali - Anka rzuciła lekko oburzonym tonem - to po pierwsze, a po drugie chyba wypadałoby zapytać leśniczego, czy możemy wjechać samochodem.

- Oszalałaś?! - odburknął Szymon. - Do „Polany z dębami” jest prawie półtora kilometra, a stamtąd tyle samo do wału. Chyba nie sądzisz, że będziemy taszczyć z sobą cały ekwipunek. Czy my wyglądamy na tybetańskich szerpów?

- Tylko spójrz na zdjęcia - kiwnęła głową w stronę tablicy informacyjnej - do wału na pewno nie dojedziemy.

- Dojedziemy do polany, a to już połowa sukcesu - stwierdził Michał.

- Może jednak chodźmy zapytać leśniczego o pozwolenie - wtrącił się Tomek.

- Kogo chcesz pytać? Państwowe instytucje są otwarte do piętnastej i w tej budzie na pewno nikogo już nie ma - Szymon nie dawał za wygraną.

- Tomcio, nie pękaj - do rozmowy dołączył Michał. - Podjedźmy do polany, wyładujemy bambetle i jeśli uznasz za stosowne, to razem z tobą wrócę odstawić wóz. Dziewczyny, a wy co sądzicie? - zwrócił się do Baśki i Doroty, które stały oparte o maskę poloneza i paliły papierosy.

- Trzy kilometry, to niby niedaleko - powiedziała Baśka - ale chyba nie chce nam się deptać z plecakami pod górkę.

- Kochane panie, serdecznie dziękuję za poparcie mojego genialnego pomysłu - Michał posłał im promienny uśmiech i wykonał fantazyjny ukłon, po czym rzekł: - Oświadczam, że większością głosów decyzja została podjęta. Ania, pakuj się do bryczki! - rzucił w stronę blondynki, która wciąż wpatrywała się w plan turystycznych szlaków. - Skoro już wiemy dokąd zmierzamy...

- Wyobraź sobie - wpadła mu w zdanie - że ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie przyjechałam tutaj tylko po to, żeby siedząc przy ognisku, pić tanie wino, opychać się smażoną kiełbasą i snuć żałosne fantazje na temat zbiorowego seksu. Ja mam zamiar zobaczyć te wszystkie rzeźby, które są świadectwem dawnych czasów.

- I niby kiedy chcesz ruszyć na szlak?! - zapytał. - Dziś przed zachodem słońca, czy jutro na porannym kacu?

- Dzisiaj jest najdłuższy dzień w roku, więc do zachodu jeszcze daleko - odgryzła się z lekkim przekąsem.

- Nie będziesz się bała samotnie wędrować, przez nieznany las?

- Nie, nie będę czuła żadnych obaw, bo mam nadzieję, że Tomek chętnie dotrzyma mi towarzystwa - odparła i pytającym, nieco zalotnym wzrokiem, spojrzała na chłopaka o kruczoczarnych włosach.

Pięć minut później biały polonez, wjechał na dużą polanę, spowitą cieniem wiekowych dębów. Pośrodku rósł najbardziej dostojny z nich i trudno było określić ile liczy sobie lat, ale musiał być sędziwy. Nieco z przodu po prawej stronie, spoczywały dwa stosy długich żerdzi. Świeże rzazy świadczyły o tym, że obie sterty całkiem niedawno zostały tutaj ułożone. Na jednej z leśnych dróg, dało się natomiast dostrzec wyraźne ślady traktorowych opon, a to sugerowało, że gdzieś w okolicy jest prowadzona wycinka drzew.

- Tomcio, tam jest idealne miejsce do zaparkowania - powiedział Michał i wskazał dłonią na drewniane bale. - Sądzę, że spokojnie możesz tutaj zostawić bryczkę, nikomu nie będzie przeszkadzać. Jest piątkowe popołudnie i szczerze wątpię, żeby jakiś gajowy pałętał się po okolicy.

Kierowca poloneza minął dąb, rosnący w centralnym punkcie polany, skręcił ostro w lewo, po czym włączył wsteczny bieg i wjechał pomiędzy dwa stosy drewnianych bali. Przód pojazdu był teraz skierowany prosto na drogę, którą właśnie przyjechał.

Po chwili podróżni wysiedli z pojazdu, a Szymon rzekł:

- Może i jesteśmy w świętym gaju i nie wiem jak wy, ale ja nie odczuwam żadnego działania tajemnych mocy - powiedział szyderczym tonem. - Generalnie powiem wam, że szału nie ma. Ot, zwykła leśna polana, a dookoła niej dęby. Poza tym żadne z tych drzew na pewno nie pamięta czasów pierwszych Słowian, a już o Celtach nawet nie wspomnę. Są zbyt młode jak na moje oko. Byłem kiedyś w Zagańsku i widziałem najsłynniejszy, polski dąb. Ponoć „Bartek” liczy sobie ponad tysiąc lat, ale on w porównaniu z tymi drzewami, jest po prostu monumentalny. Podejrzewam, że autor książki, którą Anka wypożyczyła z uniwersyteckiej biblioteki, przyjechał tutaj na wycieczkę, zobaczył drzewo rosnące pośrodku skrzyżowania leśnych dróg i stwierdził, że to miejsce ma w sobie coś urokliwie tajemniczego.

Krótkowłosa blondynka z politowaniem spojrzała na swojego kolegę i nawet nie pokusiła się o jakikolwiek komentarz.

Na południowym skraju polany stał słup, pełniący rolę kierunkowskazu, a przytwierdzone do niego drewniane tabliczki w kształcie strzałek, informowały o odległościach oraz przybliżonym czasie marszu do konkretnego celu. Okazało się, że wąska droga, wiodąca w północno-wschodnim kierunku prowadziła na szczyt Ślęży oraz do starożytnego wału kultowego. Teoretycznie leśny trakt dałoby się pokonać pojazdem mechanicznym, ale tylko ciągnikiem lub terenowym wozem z wysoko podniesionym zawieszeniem. Osobowy samochód zapewne poradziłby sobie z odcinkami trasy o stromym pochyleniu, ale nie miałby najmniejszych szans, żeby sprostać wertepom, skalnym progom i głębokim koleinom.

Sześcioosobową grupę studentów, czekała piesza wędrówka, która według kierunkowskazu, powinna potrwać dwadzieścia minut.

Kiedy Tomek otworzył bagażnik, Michał stwierdził, że zarówno ilość, jak i waga tobołów, jest przerażająca. Panowie stanęli na wysokości zadania i uczciwie podzielili między siebie ekwipunek, który musieli zataszczyć do miejsca, zwanego kultowym wałem.

Marsz do celu, zamiast dwudziestu minut, trwał równe pół godziny.

Punktualnie o szesnastej czterdzieści pięć, ekipa objuczona bagażami, zjawiła się w miejscu, które w pradawnych czasach było ponoć centralnym punktem pogańskiego kultu. Pozostałości wału, tworzyły setki ciężkich głazów, z których większość była porośnięta mchem. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że w niektórych miejscach ich układ faktycznie przypominał zarysem fragment koła. Zapewne owa kamienna kompozycja została kiedyś stworzona ręką człowieka, ale trudno było stwierdzić, kiedy do tego doszło. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że budowa takiego wału, bez użycia ciężkiego sprzętu i maszyn budowlanych, była piekielnie morderczym wysiłkiem.

Obszar usłany głazami pierwotnie zajmował sporą przestrzeń, ale w miarę upływu czasu, został brutalnie wchłonięty przez przyrodę. Teren porastały drzewa, a w wielu miejscach ich korzenie wyrastały ponad powierzchnię gleby. Powykręcane odnóża, oplatały skalne monumenty, jakby chciały je zmiażdżyć lub wcisnąć w głąb ziemi i w ten sposób, ukryć na dobre w krainie zapomnienia. Można było domniemywać, że w zamierzchłej przeszłości obręb kręgu, tworzył rozległą polanę. Jednak na przestrzeni dziejów, przepadły starożytne cywilizacje, a wraz z nimi zgasły pradawne wierzenia. Władzę nad tą krainą przejął czas, a matka natura zrobiła swoje. Ostały się jednak kamienne głazy, będące jedynymi świadkami dawnych wydarzeń. Gdyby skalne bryły potrafiły mówić, mogłyby na przykład opowiedzieć o wszystkich wojnach i kataklizmach, które dotknęły to miejsce. Udzieliłyby ludziom solidnej lekcji historii, bowiem nie były im obce odgłosy artyleryjskich wystrzałów lub tętent kawaleryjskiej szarży, doskonale znały szczęk zbroi i świst strzał, przeszywających powietrze. Niektóre z głazów poznały smak ludzkiej krwi i cierpienia. Pamiętały również czas ognia, kiedy masyw Ślęży wraz z otaczającymi lasami został strawiony przez szalejącą pożogę. Wówczas cała roślinność spłonęła, a górę, królującą dumnie nad równiną, przez wiele lat pokrywała gruba warstwa zgliszcz i popiołu. Zapewne kamienne monolity mogłyby dużo opowiedzieć o prehistorycznych stworzeniach, albo w swoich wspomnieniach cofnąć się do jeszcze bardziej odległych czasów, kiedy w wyniku ucisku magmy, wypiętrzyły się niczym wrzód ponad powierzchnię ziemi, tworząc pośrodku równiny majestatyczną górę.

W tym samym czasie, kiedy Ania i Tomek udali się na pieszą wycieczkę, pozostali członkowie radosnej ferajny, wybrali najbardziej dogodne miejsce do biwakowania. Dziewczęta zajęły się robieniem kanapek, a panowie zaczęli zbierać gałęzie na ognisko.

- Myślę, że ogień rozpalimy jak już zapadnie zmierzch - stwierdził Michał i dodał: - Wcześniej nie warto kusić losu, ktoś mógłby dostrzec dym unoszący się ponad lasem i nie daj Boże, zrobiłaby się niepotrzebna draka.

Późne, czerwcowe popołudnie, zaczynało przeistaczać się w uroczy wieczór. Pomiędzy koronami drzew, malowała się poświata zachodzącego słońca, a na niebie zaczęły połyskiwać pojedyncze punkciki gwiazd.

Z głośnika tranzystorowego radia, sączyły się dźwięki muzyki. Michał po raz drugi, rozlał do czterech metalowych kubków wino, opróżniając tym samym pierwszą flaszkę i rzekł:

- Kurde, gdzie ich poniosło? Może zabłądzili w leśnych ostępach. Jak długo już ich nie ma? - zapytał.

- Niebawem miną trzy godziny - odparła Baśka, spoglądając na zegarek.

- Bez obaw - skwitował Szymon, który w tej chwili dostrzegł jak para, o której była mowa, wyłoniła się na leśnym trakcie, wiodącym od strony szczytu - już pełzną robaczki - powiedział i ruchem głowy wskazał pozostałym kierunek, w którym powinni spojrzeć.

Rozdział 4 Impreza w świetle księżyca

Anka uważała wycieczkę za bardzo udaną i jak nakręcona, zaczęła trajkotać o rzeźbach, które udało im się zobaczyć. Sprawiała wrażenie bardzo podekscytowanej. Tomek raz po raz przytakiwał głową i oszczędnymi komentarzami, potwierdzał jej słowa. Michał jednak zwrócił uwagę, że od chwili kiedy tych dwoje wróciło z dłuższej przechadzki, jego kumpel miał wyraz oczu zmaltretowanego kundla, ubolewającego nad swym żałosnym istnieniem. Najwyraźniej podczas spaceru, coś musiało pójść nie tak, jak powinno...

Nim wybiła dwudziesta druga, obozowicze opróżnili trzecią flaszkę wina i zjedli połowę kanapek. W pewnym momencie z ust Szymona, który już od jakiegoś czasu przygrywał na gitarze, padła propozycja, że pora otworzyć pierwszą butelkę wódki, wychylić po kielichu, a następnie rozpalić ognisko.

W niedużym kręgu, ułożonym z kamieni, płonęły kawałki gałęzi ułożonych w stos. Od ognia buchało przyjemne ciepło, a widok płomieni miał w sobie coś magnetyzującego. To coś, przykuwało wzrok każdego z obecnych.

Dziewczyny wypiły tylko po kieliszku wysokoprocentowego trunku, bowiem jednomyślnie stwierdziły, że wolą sączyć wino, a wódkę pozostawią chłopakom.

- Nie ma problemu - stwierdził Michał i dodał: - Tylko odważni mogą podjąć nierówną walkę z przemysłem spirytusowym.

- Jak zwykle mylisz odwagę z bezmyślnością - skwitowała Baśka.

- Jak to, jak zwykle? - zapytał z udawanym oburzeniem.

- Bo na każdej imprezie, serwujesz to samo stwierdzenie, a potem kończysz tak jak kończysz - wyjaśniła z nutką wyraźnej kpiny.

- To świadczy wyłącznie o tym, że jestem bardzo charyzmatycznym i zdeterminowanym człowiekiem. Ja nie poddaję się tak łatwo jak inni.

- W takim razie polej - odezwał się znienacka Tomek i wyciągnął przed siebie prawą rękę, w której trzymał metalowy kubek.

W tym momencie Michał odebrał jego zachowanie jako zaskakujące. Trudno mu było zrozumieć, dlaczego facet, który zazwyczaj stronił od nadmiaru alkoholu, tym razem narzuca sprinterskie tempo picia. Wszystko wskazywało na to, że Tomasz Strużyna ma zamiar dzisiejszej nocy okrutnie się sponiewierać.

Pierwszą półlitrówkę, panowie osuszyli tuż przed dwudziestą trzecią.

Potem przyszedł czas na smażenie kiełbas i jak to zazwyczaj na biwaku bywa, każdy z uczestników miał swój patyk i sam musiał zadbać o pieczyste.

W powietrzu unosił się zapach skwierczącego w płomieniach mięsiwa.

Chłopaki w międzyczasie otworzyli drugą butelczynę ognistej wody i wychylili po głębszym, wcześniej życząc sobie, żeby zawsze im się chciało i żeby zawsze mogli. Panie natomiast, potraktowały ich toast szczerym, ale nieco szyderczym chichotem i natychmiast niczym bumerang, powrócił temat erotycznych marzeń Michała.

Raz po raz w dawnym miejscu pogańskiego kultu, rozbrzmiewały salwy śmiechu. Każdy z biesiadników, mógł powiedzieć, że jest na lekkim, bardzo przyjemnym rauszu i oprócz Tomka, każdemu dopisywał wyśmienity humor. Tematy rozmów, zmieniały się błyskawicznie, aż w pewnym momencie, dyskusja zaczęła dotyczyć księżyca, którego srebrny rogal, rozświetlał czerwcowe niebo.

- Jak sądzicie - zapytała Anka - czy widoczny w tej chwili księżyc, będzie w ciągu najbliższych dni znikał i wchodził w nów, czy też będzie zmierzać w stronę pełni?

- Oho, zaczyna się wykład z dziedziny astronomii - Szymek skwitował drwiącym tonem.

- Ja sądzę, że będzie znikał - odparła Baśka, a Dorota solidarnie zgodziła się z przyjaciółką.

- W takim razie nasze męskie grono, postawi na odwrotną koncepcję i uzna, że księżyc podąży ku pełni - powiedział Michał. - Trzymamy się razem panowie, prawda?

Tomek i Szymon, poparli kolegę.

- Masz rację, udało ci się podać prawidłową odpowiedź - stwierdziła krótkowłosa blondynka.

- Jeden zero dla męskiej drużyny! - Michał klasnął w dłonie, po czym rzekł: - Z tego powodu, trzeba się napić! - i sięgnął po butelkę.

- A czy męska drużyna jest w stanie w rzeczowy sposób wyjaśnić swoją odpowiedź, czy też mamy ją potraktować jako ślepy traf? - zapytała Dorota.

- Niczego nie musimy wyjaśnić - odparł Szymon. - Liczy się fakt, że trzej muszkieterowie wysunęli się na prowadzenie. My doskonale wiemy dlaczego tak się stanie, ale poprosimy kapłankę prowadzącą o przedstawienie dowodu, żebyśmy mogli zweryfikować jej kompetencje.

Anka uśmiechnęła się z politowaniem i rzekła:

- Guzik tam wiecie, ale ufam, że jeśli podzielę się z wami swoją wiedzą, zapamiętacie ją na zawsze.

- Oczywiście pani profesor, zapamiętamy każde słowo - powiedział Michał z rozbawieniem.

- Teraz sierp księżyca, znajduje się z prawej strony tarczy i w tym momencie, przypomina wybrzuszenie litery D. Każdej kolejnej nocy, słoneczne światło coraz bardziej będzie oświetlać jego powierzchnię i za jakiś czas nastanie pełnia. Świadomie porównuję obecny blask do litery D, bo najkrócej rzecz ujmując, księżyc zaczyna się dopełniać - wyjaśniła, wypowiadając z naciskiem swoje ostatnie słowo i chociaż argument był dla wszystkich zrozumiały, Anka powtórzyła: - D jak dopełniać. Natomiast kiedy pełnia przeminie, rozpocznie się odwrotny proces. Światło księżyca, zacznie zanikać od prawej strony, a jego lewa krawędź...

- Będzie przypominać literę C - wtrącił Michał.

- Zgadza się - tocząca wywód, potwierdziła jego słowa - litera C oznacza, że księżyc cofa się, aż w końcu zniknie w cieniu Ziemi i nastanie nów. Cały wszechświat wiruje, a nasza planeta kręci się wraz z nim. Trwamy w niezmiennym, jednostajnym cyklu. Uśredniając matematyczną wartość, oczywiście w oparciu o kalendarz gregoriański, w którym obecnie funkcjonujemy, miesiąc księżycowy trwa 29 i pół dnia, a mówiąc precyzyjnie 29 dni 12 godzin 44 minuty i 3 sekundy...

- Ania - Szymon wpadł jej w zdanie i dodał zrezygnowanym, lekko podpitym tonem - wszyscy wiemy, że twój zasób wiadomości jest imponujący. Mogłabyś śmiało wziąć udział w „Wielkiej Grze”. Jednak czy naprawdę musisz nam teraz serwować opowieść z matematycznym wątkiem? Zlituj się i powiedz w telegraficznym skrócie, o co ci konkretnie chodzi?

- Zastanawiam się, czy istnieje jakiś prosty sposób - odparła - aby obliczyć, kiedy w przyszłości podczas nocy letniego przesilenia, będzie można zobaczyć na niebie pełnię księżyca?

- Zapewne taki wzór istnieje, ale na bank nie jest prosty - skwitował Michał. - Łatwiej będzie sprawdzić, kiedy taka sytuacja miała miejsce w przeszłości i w jakich odstępach czasu. Sądzę, że ludzie, którzy zawodowo parają się astronomią, prowadzą różnego rodzaju statystyki. Skoro wszechświat wiruje, cykl musi być powtarzalny, a swoją drogą, do czego potrzebna ci taka wiedza?

- Ja w przeciwieństwie do ciebie, lubię poszerzać swoje horyzonty - wyjaśniła z uśmiechem na ustach.

- Ania dąży do tego, aby zdobyć tytuł omnibusa - podsumował Szymon i uderzył palcami w struny.

Chwilę później zaczął grać na gitarze, a utworem „Nie płacz Ewka”, rozpoczął swój recital. Znał mnóstwo piosenek, które zazwyczaj są nucone przy ognisku, a tym samym, wciągnął pozostałych do wspólnego śpiewu.

Tomek skutecznie podkręcał tempo spożycia wódki i na kwadrans przed godziną duchów, pękła druga flaszka czterdziestoprocentowego trunku.

Było kilka minut po północy, kiedy Strużyna ociężale podniósł się z miejsca. Najwyraźniej miał ostro w czubie, bowiem z trudem utrzymywał równowagę.

- Nieźle się załatwiłeś brachu - stwierdził Michał, widząc, że nadmiar alkoholu, zawładnął ciałem młodzieńca o czarnych lokach.

- Msze iźźź do samchodu po bluze, bo czje chód - wybełkotał.

- Co musisz? - zapytał Szymek.

Tomek spojrzał na niego zamroczonym wzrokiem i chwiejąc się, rzekł, starając się dokładnie wypowiedzieć każde słowo:

- Chłodno mi, a w aucie mam moro. Muszę iść po bluzę!

- Daj spokój Tomcio - skwitował Michał. - Owiń się śpiworem, będzie ci cieplej.

- Nie! - odparł stanowczo i zygzakiem ruszył w stronę ścieżki, która wiodła na „Polanę z dębami”.

- Tomek, nie wygłupiaj się! - rzuciła Baśka. - Przecież to kawał drogi.

Strużyna nic nie odpowiedział, tylko uniósł do góry rękę, jakby chciał rzec: - Spokojnie dziecino, wiem co robię!

- Michał, możesz zareagować? - szepnęła Dorota. - Zatrzymaj go, jeszcze mu coś odbije i postanowi pojeździć samochodem!

- Tomek poczekaj! - Michał wstając, rzucił donośnym głosem. - Słyszysz?! Poczekaj gamoniu, pójdę z tobą! - a następnie spojrzał na pozostałych i sięgając po latarkę, rzekł: - Może krótki spacer dobrze mu zrobi.

Żółty snop oświetlał ścieżkę, która pod lekko pochylonym kątem, łagodnie biegła w dół. Michał trzymał kolegę za biceps, bowiem jego kumpel miał problem z zachowaniem równowagi.

- Czemu się tak urżnąłeś brachu? Przecież doskonale wiesz, że masz słabą łepetynę...

- No i trudno - odburknął, wpadając mu w zdanie.

- Anka dała ci kosza, zgadłem?

- Chuj ci do tego! - warknął oburzonym, pijackim tonem.

- Czyli zgadłem - skwitował Michał.

- No i co, zadwolony steś? - niewyraźnie wybełkotał i nagle zatrzymał się w miejscu. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby chciał coś rzec, lecz zamiast słów, z jego ust chlusnęła obfita fontanna wymiocin.

Towarzysz Tomka w ostatniej chwili zdążył się cofnąć i dzięki temu, rzygowiny rozbryzgujące się o ubity szlak wydeptanej śnieżki, nie poplamiły mu butów i dolnych partii nogawek. Odgłosy, jakie wydobywał z siebie jego kompan, potrafiłyby każdą osobę, wrażliwą na takowe dźwięki, przyprawić o torsje.

Nim doszli do samochodu, zaparkowanego pomiędzy stertami żerdzi, Strużyna jeszcze dwukrotnie wycisnął ze swoich wnętrzności na wpół strawiony pokarm. Za drugim razem nie miał już czym wymiotować, tylko ślinił się niczym zdyszany mops.

Właściciel białego poloneza, opierając się rękami o dach karoserii, mamrotał coś pod nosem, ale Michał nie był w stanie zrozumieć jego słów.

- Gdzie masz bluzę? - zapytał.

Tomek w odpowiedzi, uderzył dwukrotnie dłonią w klapę bagażnika, po czym chwiejąc się na nogach niczym źdźbło trawy, wyciągnął z kieszeni klucze i podał je koledze.

- Ubierz moro, dychnij przez chwilę i będziemy się zbierać.

Strużyna przecząco pokiwał głową i wybełkotał:

- Nie nie nie! Nidzie eee idę - odparł, pomijając niektóre zgłoski i jednocześnie spoglądał na kolegę zamroczonym wzrokiem.

- Przestań świrować - Michał rzucił błagalnym tonem.

- Nie! - warknął i na odczepnego machnął w powietrzu prawą ręką.

Michał ze zrezygnowaniem spoglądał na kumpla, którym zawładnęła moc alkoholu.

- No dobrze, w takim razie walnij się na tylne siedzenie - powiedział otwierając drzwi poloneza i dodał: - Zdrzemnij się, ale klucze zabieram z sobą - stwierdził i pomógł Tomkowi ulokować się na tylnym siedzeniu. - Uchylę trochę okno, żebyś miał świeży luft. Jak się ockniesz z lepszym samopoczuciem, zatrzaśnij wrota furmanki i przyjdź do nas.

Strużyna nieporadnie wgramolił się do wnętrza pojazdu i podkuliwszy kolana, położył się na prawym boku.

Michał przykrył kolegę wojskową bluzą moro, po czym włączył latarkę i zerknął na wskazówki zegarka. Była dokładnie za dwadzieścia pierwsza.

Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien zostawić kumpla w samochodzie? Jednak kiedy minutę później, usłyszał, że ten zajadle chrapie, wówczas obrócił się na pięcie i dzierżąc w dłoni kluczyki od auta, żwawym krokiem ruszył przed siebie.

Pozycja w jakiej leżał Tomek, należała do mało komfortowej. Spał, a zgięte w kolanach nogi, same domagały się odrobiny luksusu. Przez sen próbował je wyprostować, a kiedy jego stopy trafiły na zatrzaśnięte drzwi, ocknął się. W pierwszej chwili nie potrafił skontaktować, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili jego wciąż odurzony umysł, rozświetlił blask wspomnień. Dźwignął nieco swoje ciało, sięgnął do klamki i otworzył boczne drzwi. Stwierdził, że będzie mu zdecydowanie wygodniej, jeśli położy się na wznak i wystawi nogi na zewnątrz. Uczynił tak, ale bardzo szybko okazało się, że kiedy ma zamknięte oczy i leży na plecach, wtedy cały świat kręci się z zabójczo zawrotną prędkością, niczym śmigła helikoptera, mknącego w przestworzach. Uczucie było cholernie irytujące i błyskawicznie wywołało w jego trzewiach wzburzone fale nudności. Nieporadnie poderwał w górę tors i wygramolił się z pojazdu.

Każdy przypadkowy obserwator natychmiast uznałby, że spogląda na totalnie zawianego człowieka, który cudem utrzymuje równowagę. Chłód czerwcowej nocy, miał w sobie coś iście kojącego. Tomek wziął kilka głębokich oddechów i chyba odrobinę mu ulżyło. Opuściły go nieprzyjemne mdłości, ale wyraźnie czuł, że z jego ust zionie cuchnący oddech, przesiąknięty odorem wódki. Zamroczonym wzrokiem spoglądał na świat i miał wrażenie, że cała przestrzeń dookoła drży. Odciągnął z gardła lepką ślinę i splunął, po czym zerknął na fosforyzujące wskazówki zegarka. Była dokładnie minuta po pierwszej.

Ponad koronami drzew niebo mieniło się tysiącami gwiazd, a dębowe liście cichutko szumiały w delikatnych podmuchach wiatru. Po chwili Tomek otworzył od wewnątrz przednie drzwi pasażera. W przebłyskach rozsądku stwierdził, że jeśli opuści maksymalnie oparcie i przesunie fotel do tyłu, wtedy zapewni sobie wygodniejszą pozycję. Przynajmniej będzie miał wyprostowane nogi, a jego stopy nie będą zawadzać o pedały. Dwie minuty później, zajął miejsce.

Ręczny hamulec był zaciągnięty, a przez to wajcha, znajdowała się w niefortunnym położeniu. Była dokładnie na wysokości łokcia i przy każdym ruchu ręki, chłopak uderzał o metalową dźwignię. Wysiadł z pojazdu, podszedł do drzwi od strony kierowcy, zajął miejsce za kółkiem, wcisnął sprzęgło, wbił wsteczny bieg i zwolnił ręczny. Polonez delikatnie drgnął, bowiem teren był nieznacznie pochylony, ale obecne ustawienie skrzyni biegów, uniemożliwiało jazdę w przód. Po chwili ponownie usadowił się na siedzeniu pasażera. Wyciągnął się wygodnie, opatulił się wojskową bluzą, wsparł potylicę o zagłówek i zamknął oczy. Nim nastała pierwsza zero dziewięć, zapadł w głęboki sen, nasączony przesadną dawką alkoholu. Gdyby mityczny Morfeusz nie porwał go w swoje ramiona, Tomek miałby okazję ujrzeć zjawisko, o którym dziś wspominała Anka. Zobaczyłby, jak w leśnej głuszy, porastającej Masyw Ślęży, rodzi się mgła. Jak mleczny opar z wolna snuje tuż nad ziemią, jak jego oddechy z każdą chwilą gęstnieją i poddają się subtelnym podmuchom czerwcowego wiatru, tworząc ruchome, spiralne formy.

Nadmiar trunków jakie spożył oraz wrażeń, których doświadczył w ciągu ostatnich godzin, sprawiły, że jego sen nie należał do spokojnych. Raz po raz wiercił się, zmieniając nerwowo pozycję, pochrapywał, a czasami z jego gardła wydobywały się charczące dźwięki. W pewnym momencie, zupełnie nieświadomy swoich energicznych ruchów, naparł biodrem na drążek zmiany biegów. Siła nacisku była na tyle mocna, że w przekładni rozległ się metaliczny zgrzyt, a skrzynia znalazła się w pozycji neutralnej. Teren, gdzie był zaparkowany samochód miał lekki stopień nachylenia, a to w zupełności wystarczyło, żeby koła pojazdu zachowały się w sposób, potwierdzający niepodważalne prawa fizyki. Punktualnie o pierwszej dziewiętnaście, opony białego poloneza, zaczęły wolno toczyć się przed siebie...

Rozdział 5 HorrorTeam

Sobótka. Piątek. 17 maja 2019 roku.

Pracownia historii i wiedzy o społeczeństwie, znajdowała się na pierwszym piętrze budynku, w którym mieścił się Powiatowy Zespół Szkół numer 3. Większość wykładowców wchodzących w skład tutejszego grona pedagogicznego, posiadała naukowy stopień magistra, aczkolwiek uczniowie, w myśl utartego zwyczaju, wobec wszystkich belfrów, używali tytułu profesora.

Marian Lepich od wielu lat był zatrudniony na etacie nauczyciela historii i pełnił również rolę wychowawcy uczniów trzeciej klasy liceum ogólnokształcącego. Posiadał fenomenalną, niemalże encyklopedyczną wiedzę, a dodatkowo został obdarzony przez naturę darem snucia narracji oraz niskim głosem. Wiele razy miał okazję usłyszeć z czyichś ust komplement, że zrobiłby oszałamiającą karierę jako radiowy spiker lub lektor audiobooków. Lepich był również autorem ciekawej sentencji i niejednokrotnie powtarzał:

- Bezdyskusyjnie zgadzam się z teorią, że matematyka jest królową wszystkich nauk, ale w takim wypadku należy uznać, że historia jest boginią.

Zbliżało się południe. Na zewnątrz królował słoneczny, majowy dzień.

- Zapewne myślicie już o nadchodzącym weekendzie - stwierdził Lepich i spojrzał po obliczach licealistów. Jego słowa sprawiły, że na wielu młodych twarzach zagościły błogie uśmiechy. - Zanim przejdziemy do właściwego tematu dzisiejszej lekcji, powiedzcie mi, ilu z was zapoznało się z treścią plakatu, który od tygodnia wisi na głównych drzwiach wejściowych do szkoły?

Kilku uczniów w odpowiedzi uniosło do góry prawą rękę.

Duży afisz obwieszczał, że Muzeum Ślężańskie, od wielu lat biorące udział w ogólnopolskiej akcji „Noc muzeów”, dziś o dziewiętnastej, zaprasza na imprezę zatytułowaną „Wieczór z archeologią w Sobótce”. Program wydarzenia, obejmował mini wykłady, wystawę oraz zajęcia edukacyjne, mające charakter zabawy. Poniżej natomiast, tłustym drukiem widniało ogłoszenie, dotyczące konkursu filmowego, zorganizowanego z inicjatywy niniejszej instytucji. Sponsorem nagród był Urząd Miasta i Gminy w Sobótce. Pierwsze miejsce miało zostać uhonorowane laptopem, drugie tabletem, a trzecie czytnikiem e-booków. Konkurs był przeznaczony dla uczniów szkół ponadpodstawowych, a temat przewodni brzmiał - „Sobótka wczoraj i dziś. Fakty, mity i legendy”. Każdy, kto chciał wziąć udział w przedsięwzięciu, musiał najpóźniej do końca czerwca dostarczyć materiał audiowizualny za pośrednictwem poczty elektronicznej na podany w ogłoszeniu adres e-mail. Były również określone konkretne wymagania dotyczące rozdzielczości oraz formatów, w jakich należy przesłać prace, a także czas emisji, którego przedział wynosił od pięciu do dziesięciu minut.

- Czy ktoś z was, ma zamiar wziąć udział w owej inicjatywie? - zapytał nauczyciel, ale nikt z trzecioklasistów nie zareagował. Wyrazy, malujące się na ich twarzach świadczyły, że nie są zainteresowani podjęciem wyzwania. - Tematyka konkursu, wydaje się wam zbyt trudna? - zapytał.

- Trudna nie, ale na pewno nudna, panie profesorze - rzucił odważnie jeden z uczniów, siedzących w środkowym rzędzie.

- Nudna? - powtórzył Lepich i z ubolewaniem pokiwał głową. - Pierwsza, udokumentowana wzmianka na temat Sobótki, liczy sobie ponad osiemset lat. Natomiast pozostałości starożytnych kamieniołomów, kultowego wału czy też kurhanów, świadczą o tym, że ludzie zasiedlali okoliczne tereny na długo przed narodzinami Chrystusa. Grzechem jest mówić o nudzie, mając na myśli miejscowość, która liczy sobie tak długą historię. Zapewne wiele razy byliście na szczycie Ślęży i mieliście okazję zobaczyć rzeźby, które są datowane na czasy wczesnego średniowiecza. Najbardziej znaną z nich jest megalityczny Mnich, zwany również Kręglem. Obok posągu stoi tablica informująca, że granitowy monolit może być pochodzenia prasłowiańskiego lub celtyckiego. Prawdopodobnie obiekt pełnił rolę słupa milowego, bowiem był ulokowany na drodze z Wrocławia do Świdnicy. W roku 1937 obok rzeźby znaleziono ofiarę w postaci garnca z gotowanymi ziemniakami. Na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, na polecenie państwowych władz, posąg przeniesiono do Sobótki, a z czasem, monolit został wpisany do rejestru zabytków archeologicznych. Prawie siedem dekad temu, pewien profesor wrocławskiego uniwersytetu, napisał książkę na temat Sobótki, pod tytułem „Krzyż garbo”. Nakład był skromny, ale jeden egzemplarz znajduje się w naszej miejskiej bibliotece - wyjaśnił i dodał: - Treść pozycji w głównej mierze opiera się na udokumentowanych faktach historycznych, a ostatni rozdział jest zatytułowany „Podania, mity i legendy”. Znajduje się tam kilka ciekawych opowieści, mających charakter ludowych podań lub legend, które przez wiele pokoleń przekazywano sobie z ust do ust. Jedna z historyjek mówi o tym, że ponoć na przestrzeni wieków, wielokrotnie w Sobótce pojawiał się tajemniczy wędrowiec. Swoim wyglądem przypominał mnicha, odzianego w zakonny habit. Ludzie wierzyli, że ów pielgrzym, posiadał niezwykłą moc, bowiem przynosił z sobą światło Boga. Zazwyczaj zjawiał się w Sobótce raz na sto lat. Przybywał z początkiem lata lub zimy i żył pośród mieszkańców przez kolejne pół roku. Po sześciu miesiącach pobytu, pielgrzym ponownie ruszał w drogę. W XIII wieku jeden z lokalnych stolarzy, wykonał drzeworyt, upamiętniający spotkanie wędrowca z mieszkańcami Sobótki. Relief przedstawiał mnicha z uniesioną do góry prawicą, w której dzierżył przedmiot, emitujący światło. Płaskorzeźba zawisła w kościele świętego Jakuba i przetrwała długie stulecia, aż do pożaru, który strawił świątynię na początku XVIII wieku. Domniemanym świadectwem potwierdzającym istnienie drzeworytu, jest obraz, który został prawdopodobnie namalowany przez Clauda Callot. Artysta był nadwornym malarzem Jana III Sobieskiego. Callot w roku 1686 przeniósł się z Wilanowa do Wrocławia. Ponoć tego samego roku, stworzył dzieło, na zlecenie ówczesnego namiestnika monarchii Habsburgów, pod którego jurysdykcją, znajdowały się tereny od obrzeży Wrocławia, aż po Świdnicę. Był nim niejaki Wilhelm Hessen. Malowidło miało przedstawiać ceremonię chrztu siostrzeńca niniejszego oficjela, która odbyła się w Sobótce w kościele pod wezwaniem świętego Jakuba. Dzieje płótna, są spowite tajemnicą, ale obecnie znajduje się ono w Muzeum Archidiecezjalnym we Wrocławiu. Dodam również, że dyrekcja owej instytucji, z nikomu nieznanych powodów, nigdy nie zleciła profesjonalnej analizy i fachowych badań konserwatorskich, aby uzyskać potwierdzenie, że obraz wyszedł spod pędzla Clauda Callot. Reprodukcja dzieła, wykonanego ponad trzysta lat temu, jest natomiast zamieszczona na stronach książki „Krzyż garbo”. Motyw przewodni obrazu, skupia się na uczestnikach sakramentu chrztu, ale w tle doskonale widać płaskorzeźbę, która była ulokowana z prawej strony nawy. Możecie mi wierzyć na słowo, że ktokolwiek był twórcą tego malowidła, oddał wizerunek reliefu z fotograficzną dokładnością. Autor książki, opisującej legendę, pozwolił sobie zamieścić fragment barokowego dzieła, skupiając się jedynie na płaskorzeźbie i ulokował jej reprodukcję pomiędzy akapitami. Tyle jeśli chodzi o wybiórcze fakty - stwierdził Lepich i dalej ciągnął opowieść, zmieniając jej wątek. - Wieść głosi, że ostatni raz tajemniczy pielgrzym był widziany w Sobótce latem 1860 roku. Sylwetka zakonnika, została uwieczniona na plenerowej fotografii rynku, upamiętniającej dzień targowy, który przypadał w każdą sobotę. Zdjęcie, o którym mówię, przetrwało dziesiątki lat, a jego cyfrową replikę, możecie zobaczyć w siedzibie naszego muzeum. Dla zwolenników legend oraz osób kochających teorie spiskowe, ów czarno-biały kadr jest dowodem na to, że opowieść o tajemniczym wędrowcu nie została wyssana z palca. Do dziś istnieje natomiast przesąd, że jeśli ktoś spotka na ulicach Sobótki zakonnika odzianego w habit, temu zawsze będzie sprzyjać szczęście - rzekł Lepich i na moment zamilkł, jakby się zastanawiał, co jeszcze mógłby powiedzieć trzecioklasistom. - Skoro zacząłem już snuć historyjkę z czarodziejskim akcentem, to powiem wam jeszcze, że Masyw Ślęży w dawnych czasach uchodził za świętą górę Słowian. W opisach dostępnych w internecie, króluje twierdzenie, że w obrębie szczytu znajduje się miejsce, które prowadzi do innego wymiaru. Inne podanie mówi, że podczas najkrótszej nocy w roku, która przypada w chwili letniego przesilenia, rzeźba Mnicha emanuje niewidzialną energią. Ponoć wystarczy wtedy zbliżyć do posągu komórkę albo inne urządzenie elektroniczne, a jego bateria zostanie w błyskawicznym tempie naładowana. Jeśli chcecie się przekonać czy to prawda, to już w przyszłym miesiącu, będziecie mieli okazję osobiście przeprowadzić takowy eksperyment. Intrygujących tematów na film, który mógłby wziąć udział w konkursie jest bardzo wiele. Pomijając wszelkiego rodzaju legendy oraz podania, możecie skupić się na historycznych faktach. Weźmy na przykład kamienny cokół, stojący obok kościoła. Jest do niego przytwierdzona pamiątkowa tablica w języku polskim i niemieckim. Wygrawerowana treść brzmi „Dla upamiętnienia ochotniczego korpusu von Lützowa 1813”. W przeszłości stał na nim pomnik barona Ludwiga Adolfa Wilhelma von Lützowa, który oprócz arystokratycznego tytułu, nosił generalskie szlify. Von Lützow był dowódcą, a jednocześnie twórcą legendarnego korpusu ochotników, którzy ruszyli do walki z wojskami Napoleona. Podczas jednej z potyczek, Francuzi zdziesiątkowali ów ochotniczy oddział armii pruskiej, a rekrutów pozostałych przy życiu, wcielili w szeregi własnej armii. Sięgając w bardziej zamierzchłą przeszłość wiemy, że w pierwszej połowie XV wieku Sobótka została splądrowana przez husytów, a sto lat później miasto przeżywało swój złoty rozkwit. Natomiast w roku 1730 wielki pożar niemal doszczętnie strawił miejscowość. Dzięki determinacji mieszkańców, Sobótka z mozołem dźwignęła się z popiołów. Spokojnie minęły ponad dwa stulecia i dopiero u schyłku drugiej wojny światowej, doszło do kolejnej katastrofy. W roku 1945 w gruzach legło pięćdziesiąt procent zabudowań. Losy Sobótki bywały bardzo burzliwe i interesujące, ale jeśli chcecie je bliżej poznać, powinniście się udać do naszego muzeum. Zdradzę wam również, że w roku 1904 zjawił się w naszym mieście sam Maksymilian Faktorowicz...

- A cóż to była za figura, panie profesorze? - zapytał jeden z uczniów.

Lepich spojrzał na twarz chłopaka, który wpadł mu w zdanie i rzekł nieco oschłym tonem:

- Panie Jakubiak, czyżby pan zapomniał, że na moich lekcjach obowiązuje was kilka żelaznych zasad? - nauczyciel posłał chłopakowi retoryczne pytanie, ale najwyraźniej nie miał zamiaru nikomu z uczniów przypominać o panujących regułach i zapytał: - Komu z was jest znane nazwisko Faktorowicz?

Po chwili ujrzał, że jedna z dziewcząt, nieśmiało podniosła do góry prawą rękę.

- O proszę, Magda jako jedyna zna odpowiedź - i dodał z uśmiechem na ustach - osobiście nie jestem tym faktem zaskoczony. Pani Murat, proszę podzielić się wiedzą ze swoimi klasowymi koleżankami i kolegami.

Dziewczyna, uchodząca za szkolne dziwadło, podniosła się z miejsca i rzekła:

- Maksymilian Faktorowicz był polakiem żydowskiego pochodzenia i stworzył jedno z największych imperiów kosmetycznych, które jest znane pod marką Max Factor.

- Dziękuję za precyzyjne wyjaśnienie - rzekł nauczyciel. - Tak drogie dziewczęta, teraz zyskałyście świadomość, komu zawdzięczacie te wszystkie szminki, pudry, kremy i cienie do oczu, których wiele z was zaczyna już używać. Faktorowicz oprócz firmy, która obecnie jest znana na całym świecie, wprowadził również pojęcie „make-up”. Przedsiębiorca zjawił się w Sobótce w trakcie swojej podróży, której celem był port w Hamburgu, skąd następnie wyemigrował wraz ze swoją rodziną na drugą stronę oceanu. Przyjechał do naszego miasteczka tylko po to, aby osobiście poznać niejaką Cecylię Gawen, która wtedy pracowała w lokalnym salonie piękności, należącym do madame Dreszczyńskiej - a Magda na dźwięk usłyszanych słów, natychmiast zanotowała w zeszycie dwa nazwiska, o których wspomniał nauczyciel. - Ów salon - Lepich ciągnął swą opowieść - mieścił się w najbardziej okazałej kamienicy, która stała w miejscu, gdzie obecnie znajduje się siedziba banku PKO. Pierwotny budynek został całkowicie zniszczony w 1945 roku i zapewne jak się domyślacie, nigdy nie został odbudowany. Jeżeli chcielibyście dowiedzieć się czegoś więcej na temat pana Faktorowicza i jego spotkania z panną Gawen, odsyłam was do wszechwiedzącego internetu - powiedział, po czym rzekł pouczającym tonem: - Każdy z was może wziąć udział w konkursie, a ciekawe tematy są na wyciągnięcie ręki, lecz wymagają zdobycia odrobiny wiedzy. Osobiście mam nadzieję, że wasz klasowy duet, ukrywający się za nickiem HorrorTeam, nakręci kilkuminutowego shorta - stwierdził, świadomie używając popularnego wśród młodzieży określenia „short”, a chwilę później przystąpił do właściwego tematu lekcji.

HorrorTeam, był wspólną inicjatywą Adama Rolskiego oraz Magdy Murat. Oboje uchodzili za szkolnych odmieńców, o których wyrażano się w dwojaki sposób. Za pierwszym określeniem kryła się namiastka uznania, bowiem mówiono na nich „ten nieźle odjechany debel”. Natomiast drugie sformułowanie, miało dość pogardliwy wydźwięk. W tym wypadku używano zaszyfrowanego epitetu „trzy razy pe”, co to znaczyło „parka ponurych pojebów”.

Adam był szczupłym, liczącym lekko ponad metr osiemdziesiąt wzrostu blondynem o nieco dłuższych włosach. Zazwyczaj nosił odzież zdominowaną przez czarny kolor. Pomijając zajęcia wychowania fizycznego, nigdy nie skalał swoich stóp sportowym obuwiem. Posiadał własny styl, który może nie był odkrywczy, ale chłopak szczerze gardził obowiązującą modą oraz młodzieżowymi trendami, kreowanymi przez media społecznościowe. Był zagorzałym miłośnikiem filmów noir oraz kina z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. Uwielbiał mroczne historie, przepełnione trwogą. Za klasykę owego gatunku uważał takie pozycje jak „Nosferatu. Symfonia grozy”, „Demon cyrku” albo „Gabinet doktora Caligari”. Jednak numerem jeden była dla niego legendarna adaptacja powieści „Frankenstein” z Borisem Karloffem w roli głównej. Z bardziej współczesnych horrorów, najwyżej oceniał kultową serię pod tytułem „Koszmar z ulicy Wiązów”. Nie przepadał natomiast za produkcjami, powstałymi na bazie komiksów, które były sygnowane logiem Marvela. Prawdę powiedziawszy, uważał współczesne kino, przepełnione komputerowymi efektami specjalnymi, za kwintesencję szmiry.

Adam miał jedno, konkretne marzenie, które dotyczyło jego przyszłości. Za dwanaście miesięcy pragnął zdać maturę, a potem dostać się łódzkiej szkoły filmowej na Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej. Oprócz marzenia, posiadał też głęboko skrywaną tajemnicę, którą znały tylko trzy osoby. Byli nimi jego rodzice oraz Magda Murat. Tylko oni wiedzieli, że Adam jest osobą o homoseksualnej orientacji. Wiele miesięcy temu, kiedy podczas rodzinnej rozmowy, wyszła na jaw owa delikatna sprawa, ojciec chłopaka powiedział: