Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samotność. O tym parszywym uczuciu mógłbym napisać obszerny poemat, mógłbym wyłuskać tysiące słów, ale i tak nie jestem pewien, czy byłbym w stanie odzwierciedlić trwogę, czającą się za tym określeniem. Doskonale znam każde oblicze samotności. Wiem jak to jest, kiedy zapada zmierzch, a ty nie masz do kogo otworzyć gęby. Siedzisz przy stole, sączysz herbatę, palisz szluga i borykasz się z własnymi myślami. Po chwili orientujesz się, że w tej głuchej ciszy, która jeszcze kilka chwil temu uporczywie dzwoniła w twoich uszach, słyszysz swój własny głos. (…) Zapewne słowa, które za chwilę napiszę, niektórym z was mogą wydać się niedorzeczne lub dziwne, ale wyobraźcie sobie, że kiedy nastała dżdżysta jesień, zacząłem tęsknić za więzieniem.
Treść VIII tomu powieści „Skazaniec” o podtytule „Świat u stóp”, stanowi idealne zwieńczenie więziennej epopei. Finalna opowieść cyklu jest podzielona na dwie części. Pierwsza, zawiera historię głównego bohatera, natomiast w drugiej, czytelnicy zostali uraczeni obszernym posłowiem, urozmaiconym bogatą galerią zdjęć.
Krzysztof Spadło po raz kolejny udowodnił, że swoją twórczością, reprezentuje kunszt literacki na światowym poziomie. Autor stworzył wybitne dzieło, które zasługuje na honorowe miejsce w historii polskiej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ZDJĘCIE I PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski
KOREKTA I REDAKCJA:
Małgorzata Wawrzyniak
ISBN:
978-83-953568-1-0
WYDAWCA:
KAGO
KONTAKT:
KONWERSJA DO EPUB i MOBI: Marcin "Kamyk" Kamiński (dobre.media)
Copyright © 2019 Krzysztof Spadło & KAGO
www.skazaniec.com
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2019
VIII tom, który zamyka cykl więziennej epopei, dedykuję wszystkim, którzy bezinteresownie poświęcili dla „Skazańca” swój wolny czas, zapał i energię. Kłaniam się nisko w pas i jeszcze raz, serdecznie dziękuję za Wasze nieocenione wsparcie. W posłowiu natkniecie się na coś, co być może sprawi, że egzemplarz TEJ właśnie książki, zyska dla Was bezcenną wartość.
Samotność. O tym parszywym uczuciu mógłbym napisać obszerny poemat, mógłbym wyłuskać tysiące słów, ale i tak nie jestem pewien, czy byłbym w stanie odzwierciedlić trwogę, czającą się za tym określeniem. Doskonale znam każde oblicze samotności. Wiem jak to jest, kiedy zapada zmierzch, a ty nie masz do kogo otworzyć gęby. Siedzisz przy stole, sączysz herbatę, palisz szluga i borykasz się z własnymi myślami. Po chwili orientujesz się, że w tej głuchej ciszy, która jeszcze kilka chwil temu uporczywie dzwoniła w twoich uszach, słyszysz swój własny głos. Mamroczesz coś pod nosem, zadajesz sobie jakieś banalne pytania i udzielasz wyczerpujących odpowiedzi. Czasami powiesz coś zabawnego i nagle czujesz, że uśmiech zagościł na twoich ustach albo zaczynasz rechotać półgłosem. Innym razem wydajesz sobie konkretne polecenia, na przykład:
- Pościel łóżko i szykuj się do snu!
Albo:
- Dosyć już tego marudzenia. Idź się umyć i uderzaj w kimę!
Powiem wam, że na początku naprawdę było mi ciężko i potrzebowałem sporo czasu, żeby przywyknąć i zaakceptować taki stan rzeczy. Zapewne słowa, które za chwilę napiszę, niektórym z was mogą wydać się niedorzeczne lub dziwne, ale wyobraźcie sobie, że kiedy nastała dżdżysta jesień, zacząłem tęsknić za więzieniem. Jak na ironię zrozumiałem to w dniu, który był dla mnie bardzo wyjątkowy. Moją duszę rozdarła wtedy prawdziwa tęsknota, ale nie za murami wronieckich kazamatów, nie za kratami w oknach czy też widokiem peronów lub spacerniaka, ale za egzystencją dnia powszedniego. Przez ostatnią dekadę swojej odsiadki nie miałem w więziennym środowisku prawdziwego przyjaciela albo życzliwego kumpla. W pewnym sensie doskwierała mi samotność, ale ona była przyczyną mojego starczego wieku. Jednak od czasów II wojny światowej nie spędziłem samotnie żadnego wieczoru, pomijając oczywiście mój pobyt w karcerze albo na twardym łożu. Od ponad pięćdziesięciu cholernych lat zawsze ktoś był obok mnie. Zawsze w zasięgu mojego wzroku miałem drugiego człowieka. Nawet jeśli z jakiegoś powodu nie gadaliśmy z sobą, to jednak świadomość obecności w celi współlokatora czy też współlokatorów, wykluczała jakiekolwiek uczucie pustki.
Po odzyskaniu wolności bardzo szybko zderzyłem się z brutalną rzeczywistością świata, który był mi zupełnie obcy. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu, powinienem się spodziewać takiego obrotu sprawy, ale przysięgam wam, że wychodząc z pudła nawet o tym nie pomyślałem.
Dziś mija dokładnie 2 lata od dnia, kiedy zostałem wolnym człowiekiem.
Jest czwartek, drugiego lipca 1992 roku. Przed chwilą pokusiłem się nawet o to, żeby dokładnie obliczyć ile od tamtej pory minęło dni. Rachunek pokazuje, że bezpowrotnie przemknęło 731 dzionków.
Bite dwa lata.
Co do dnia.
Nie będę się użalał i udowadniał, że jako wieloletni osadzony nie miałem szans na przystosowanie się do nowych warunków życia. Możecie mi wierzyć na słowo, że w tym stwierdzeniu czai się dużo prawdy. Wiem o czym mówię, bo doświadczyłem tego na własnej skórze. Powiem wam jeszcze, że starość i samotność, to kurewsko podła kombinacja. Bóg jeden raczy wiedzieć, jak w tej chwili wyglądałaby moja egzystencja, gdyby nie słowa Pędraka, który wypowiedział je w dniu moich dziewięćdziesiątych pierwszych urodzin. Tamtego dnia usłyszałem prawdę o sobie. Prawdę zamkniętą w kilku brutalnych zdaniach. W pierwszej chwili poczułem, jak krew zakipiała w moich starych żyłach i pomyślałem: - Ty parszywy gnojku! Jak śmiesz do mnie tak mówić?! - Nie miałem wtedy na tyle pokory, żeby przyjąć z godnością słowa krytyki. Niemal natychmiast bezmyślnie otworzyłem gębę i powiedziałem kilka fatalnych słów, których wstydzę się do dzisiaj. Nie zareagowałem jak mężczyzna, tylko jak urażony dzieciak. To, że będę się teraz bił w piersi i tak niczego nie zmieni. Co się stało, to się nie odstanie. Czy żałuję? Nawet nie macie pojęcia jak bardzo! Chcecie wiedzieć czy przeprosiłem Pędraka? Tak. Zrobiłem to następnego dnia, kiedy ostygły burzliwe emocje i wróciła przytomność umysłu. Mogłem to olać, zlekceważyć, zignorować, machnąć ręką i żyć dalej. Mogłem tak uczynić i cały świat nadal kręciłby się po swojemu. Tylko, że człowiek nie powinien robić przykrości osobie, którą kocha, szanuje albo uważa za swojego przyjaciela, prawda? Nic dodać, nic ująć.
Jest kilka spraw, które chciałbym szczegółowo opisać, jednak problem w tym, że czas mnie nagli i nie wiem czy zdążę dopełnić dzieła. Niespełna dziesięć miesięcy temu podjąłem najważniejszą decyzję dotyczącą mojej przyszłości. Przysiągłem sobie, że będę konsekwentny, bo drugiej takiej szansy nie otrzymam. Mam swoje lata, na zdrowie nie mogę narzekać, ale powoli powinienem się już szykować na spotkanie z kostuchą. Któregoś dnia przyjdzie po mnie. Jej wizyta jest nieunikniona. Myślicie czasami o swojej śmierci? Zauważyłem, że sporo ludzi unika tego tematu, bowiem strach przed nieznanym, ma przerażające oblicze. Może dlatego człowiek wymyślił sobie wiarę w Boga i te wszystkie opowieści o raju i życiu wiecznym? Zresztą nieważne. W głębi duszy czuję się chrześcijaninem lecz odrzucam wiele doktryn kościoła rzymskokatolickiego i mam własną teorię na temat zaświatów. Dużo mógłbym o tym pisać, ale po co? Nie czuję w sobie ani potrzeby, ani żadnej misji, żeby podzielić się własnymi poglądami. Moim celem jest opowiedzenie o tym, co przeżyłem i czego doświadczyłem. Chcę jedynie uczciwie opisać historię mojego życia, która potoczyła się nie za sprawą boskich decyzji, tylko ludzkich poczynań. Robię to dlatego, żeby zostawić po sobie ślad istnienia. Nie mam nikogo, kto mógłby o mnie wspomnieć na przykład podczas rodzinnego spotkania albo wigilijnej wieczerzy. Możecie mi wierzyć na słowo, że taka świadomość jest bardzo przykra. Równie dobrze, mogłoby mnie nigdy nie być na ziemskim padole. Doskonale pamiętam zeszłoroczny, październikowy wieczór i to, co wydarzyło się dwa dni po moich dziewięćdziesiątych pierwszych urodzinach. Dokładnie dwa dni po tym, kiedy Pędrak zdobył się wobec mnie na szczerość, ja postanowiłem, że tak to literacko ujmę, napisać własną autobiografię. Jednak zanim zacząłem przelewać swoje przeżycia na papier, podjąłem jeszcze dwie bardzo ważne decyzje.
Licząc od dziś, zostało mi jeszcze dziewiętnaście dni. To jest ostateczny czas, który mogę poświęcić na pisanie. Znam swoje możliwości i za skarby świata nie opowiem wszystkiego z detalami. Nie ma takiej opcji. Dziesięć miesięcy temu zaplanowałem swoją przyszłość i tylko śmierć może pokrzyżować moje plany.
Do tej pory zapisałem siedem opasłych skoroszytów, a ostatni z nich zakończyłem w momencie, kiedy w lipcowe przedpołudnie z przewieszonym przez ramię workiem podróżnym, wyszedłem na drugą stronę więziennych murów...
W tym samym momencie, kiedy zegar na wieży wybił wpół do dwunastej, ruszyłem na wprost. Nogi same powiodły mnie w kierunku ulicy Lipowej, przy której od zawsze stało sześć budynków wzniesionych z tej samej cegły, co wronieckie kazamaty. W przeszłości, te kamienice należały do kompleksu Centralnego Więzienia we Wronkach. Mieściły się w nich służbowe lokale, które przydzielano funkcjonariuszom. Tutaj mieszkał aspirant Szumski, przodownik Blaszarski, Rudolf Frantz, Dawid Lepke i wielu innych.
Zerknąłem w stronę ostatniego domu po prawej, gdzie kiedyś znajdował się okazały apartament naczelnika Wojciechowskiego. Natychmiast przypomniałem sobie, kiedy latem 1924 roku razem z Ojczulkiem siedzieliśmy na schodach werandy i sączyliśmy chłodny kompot z rabarbaru. Sekundę później w głowie zadźwięczały mi słowa Eryka von Gerswalde: - „Zbyt dużo czasu spędziłem w więzieniu, żebym teraz miał normalne i zdrowe podejście do tego świata. Chyba nie potrafiłbym się tutaj odnaleźć.”
To błahe wspomnienie sprawiło, że uśmiechnąłem się pod nosem i nagle, po długich sześćdziesięciu sześciu latach, które minęły od tamtej chwili zrozumiałem, co staruszek miał wtedy na myśli. Dopiero teraz pojąłem sens jego słów.
Czułem jak tysiące rozbieganych myśli przeszywają mój umysł. Kroczyłem przed siebie tą samą ulicą, którą kiedyś maszerował Suchy. Różnica była tylko taka, że on pod podeszwami butów miał brukową kostkę, którą teraz przykrywał miejscami popękany asfalt. Nagle poczułem na karku nieprzyjemny dreszcz. Miałem wrażenie, jakby ktoś z oddali wpatrywał się we mnie. To piekielnie irytujące uczucie najwyraźniej chciało mnie zmusić, żebym obejrzał się przez ramię. Byłem pewien, że ślepia zaklęte w murach wronieckiego więzienia czekały na moje ostatnie, pożegnalne spojrzenie.
- Nic z tego! - Syknąłem pod nosem i przyśpieszyłem kroku.
Do końca ulicy było już niedaleko. Za skrzyżowaniem na wprost widziałem parkowe drzewa i zacząłem wierzyć, że kiedy tam dotrę, zły czar pryśnie niczym mydlana bańka. Wbiłem sobie do łba, że jak tylko wkroczę do tej błogiej, zielonej oazy i ruszę alejką otuloną cieniem drzew, to ogarnie mnie niewyobrażalna ulga. Tam zrzucę ze swojego grzbietu niewidzialny ciężar.
Szedłem na wprost i starałem się nie rozglądać na boki, ale czułem, że pod czaszką mam coraz większy bałagan. Kątem oka dostrzegłem, że na parapecie jednego z okien po prawej, majaczy coś czerwonego. Przed oczami duszy ujrzałem obraz ulicy Lipowej sprzed wielu lat. Nawet nie wiem dlaczego zapamiętałem taki cholerny banał! Pieprzone kwiaty szkarłatnych pelargonii! Serce dudniło mi w piersiach jak szalone, a w mojej głowie zrodziła się nierealna myśl. Zląkłem się, że nagle ujrzę w drzwiach klatki schodowej postać Szumskiego albo Frantza. Chryste Panie, przecież w takim momencie byłbym w stanie sięgnąć po spluwę, której lufa uwierała mnie w kość ogonową i wpakować w każdą zjawę cały magazynek. Dyszałem jak stary parowóz i szukałem wzrokiem jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który będzie w stanie powstrzymać moją irracjonalną wyobraźnię. W oddali po lewej stronie ujrzałem trzepak i murowany śmietnik. Na szarej ścianie widniał koślawy napis wykonany niebieską farbą: „NARUT CZESKI RZONDA DOSTEMPU DO MOŻA”. Znajomość zasad pisowni sprawiła, że musiałem dwa razy przeczytać ten absurdalny slogan. To nie lada sztuka zrozumieć sens zdania, w którym na sześć słów jest sześć błędów ortograficznych. Autor tej złotej myśli musiał mieć bardzo specyficzne poczucie humoru. Wtedy nie byłem tego świadom, ale dziś wiem, że powinienem być temu człowiekowi wdzięczny, bowiem anonimowy twórca sprawił, że moje myśli skupiły się na czymś innym.
Kiedy dotarłem do skrzyżowania, odniosłem wrażenie, jakbym właśnie wypełznął na ląd z cuchnącego bajora. Przeszedłem na drugą stronę jezdni i maszerowałem chodnikiem w stronę parku. Na twarzy czułem promienie lipcowego słońca, a w moich nozdrzach panoszył się zapach upalnego lata i świeżo skoszonej trawy. Po kilku krokach skręciłem w lewo i zatrzymałem się obok ławki, spowitej cieniem rozłożystego kasztanu. Zdjąłem z ramienia worek podróżny i rozejrzałem się dookoła. Na drugim końcu alejki siedziało dwóch młodych chłopców i zajadało lody. Z tego miejsca widziałem również fragment ulicy, po której raz po raz przejeżdżał jakiś pojazd.
- Chyba nikt mnie nie widzi - szepnąłem pod nosem i prawą dłonią złapałem za rękojeść pistoletu, który miałem wetknięty za paskiem. Stałem pochylony nad workiem i gdyby ktoś spoglądał w moim kierunku, stwierdziłby, że chyba szukam czegoś w swoim bagażu. Dyskretnie włożyłem spluwę do tobołka i usiadłem na ławce. Niby od niechcenia zerknąłem przez ramię i powoli rozejrzałem się na boki.
Pusto.
Dla bezpieczeństwa wyjąłem magazynek i wetknąłem go do kieszeni spodni. Owinąłem Lugera moją flanelową koszulą i ułożyłem na dnie worka.
Sięgnąłem po szluga.
Zapaliłem.
Ogarnięty wszechobecną bezradnością, zadałem sobie w duchu pytanie: - I co dalej?
W myślach układałem plan moich najbliższych poczynań. Pierwszą i najważniejszą sprawą, była wizyta w banku. Musiałem się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Klawisz z działu finansowego mówił do mnie jakimś czarodziejskim szyfrem, a ja z jego gadki zrozumiałem tylko tyle, że rzetelne wyjaśnienia otrzymam w placówce PKO. Postanowiłem, że jak uporam się z tym problemem, to wtedy dopiero będę myślał o wykwintnym obiadku i mojej podróży do miejscowości o przedziwnej, dwuczłonowej nazwie Jelcz-Laskowice.
Podniosłem się z miejsca, przewiesiłem przez ramię pasek podróżnego worka i wolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Czułem, jak z każdą sekundą ogarniają mnie zaciekawienie i niepokój. Na końcu parkowej alejki zaczynał się przecież inny świat.
Obcy.
Nieznany.
Pełen ludzi.
Zatrzymałem się obok dwóch młokosów, którzy dalej siedzieli na ławce i pałaszowali lody. Jak na moje oko, chłopaki mieli po dwanaście albo trzynaście lat. Spojrzałem na nich i rzekłem:
- Panowie, w którą stronę mam iść, żeby dojść do banku PKO?
Na dźwięk moich słów obaj uśmiechnęli się. Chyba jeszcze żaden z nich nie był w swoim życiu tytułowany „panem”.
- Do ulicy – odezwał się chłopiec siedzący na skraju i kiwnął głową w kierunku jezdni – potem w prawo i cały czas prosto.
- Musi pan dojść do rynku – dodał drugi. - Bank jest w rynku.
- Dzięki za wskazówki – skinąłem głową, posłałem im uśmiech i ruszyłem przed siebie.
Zapewne już zdajecie sobie sprawę, że zaczynam pisać z najdrobniejszymi detalami. Robię to świadomie i z pełną premedytacją, bowiem musicie wiedzieć, że każdy kto spieprzył sobie życie i trafił do więzienia, zapamiętuje na zawsze dwa dni. Te dwa dni są jak cholerne piętno wypalone w duszy i po prostu nie sposób ich wyrzucić z pamięci.
Nigdy.
Nie ma żadnych szans, żeby się ich pozbyć.
Każdy więzień doskonale pamięta dzień kiedy zjawił się w pudle oraz ten, kiedy odzyskał wolność. Wszystkie doznania i emocje, jakich wtedy doświadczył będą się za nim wlokły, aż do grobowej deski. W swoim pierwszym skoroszycie szczegółowo opisałem dzień, kiedy zjawiłem się w murach wronieckiego więzienia, natomiast teraz zrobię zdecydowanie więcej. Opowiem wam, jak wyglądały moje pierwsze trzy dni życia po wyjściu na wolność.
Muszę to zrobić.
Po prostu muszę.
Czuję tak silną, wewnętrzną potrzebę podzielenia się moimi wspomnieniami, że nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Tamte chwile były dla mnie bardzo wyjątkowe. Nigdy w życiu nie doznałem tak potężnej erupcji szczęścia, które zrodziło się z najzwyklejszych, prozaicznych sytuacji. Od razu was zapewniam, że będę pisał o rzeczach błahych i banalnych. O prostych codziennych sprawach, które z jednej strony chwilami zaczynały mnie przerastać, a z drugiej, przynosiły niebywałą dawkę radości, spełnienia i bezwarunkowej wiary w lepsze jutro. Opowiem wam również o tym, jak w ciągu kilku minut moja nadzieja na spokojną przyszłość została brutalnie stłamszona i wdeptana w ziemię.
Pozwoliłem sobie napisać o dwóch chłopcach, gdyż byli pierwszymi spotkanymi ludźmi, do których odezwałem się po sześćdziesięciu ośmiu latach spędzonych za kratkami. Chcecie wiedzieć jak to jest? To pomyślcie sobie, że wsiadacie dziś do wehikułu czasu i po chwili lądujecie w roku 2060. Sześćdziesiąt osiem długich lat mija jak pstryknięcie palcami. Zjawiacie się w świecie, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością wykutą w waszej pamięci. Może wtedy już nie będzie czterokołowych, spalinowych pojazdów? Czy w tej chwili jesteście w stanie zaakceptować świat bez samochodów? A co ja mam powiedzieć? W roku 1922 po kaliskich ulicach jeździło niewiele automobili. W tamtych czasach najpopularniejszym środkiem transportu były konne zaprzęgi. Furmanki i dorożki. Dziś na przykład każdy może sobie kupić rower, ale w latach mojej młodości na tak kosztowną ekstrawagancję było jedynie stać zamożnych mieszczan.
Kiedy wyszedłem z parku, zatrzymałem się na chodniku i sterczałem tam jak kołek, gapiąc się na rzeczy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem oszkloną budkę. Gdyby nie widniał na niej napis TELEFON, zachodziłbym w głowę, cóż to takiego jest u licha? A wiecie co mi się natychmiast rzuciło w oczy, kiedy spoglądałem na ludzi? Ano to, że kobiety chodzą w męskich gaciach albo w kusych spódniczkach. Nie znałem takiej mody. Wodziłem za nimi oczami i gdyby ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę, natychmiast doszedłby do wniosku, że jestem jakimś starym, zwyrodniałym zbokiem.
Przy skrzyżowaniu ulic Poznańskiej i Chrobrego, dostrzegłem znajomy, trzypiętrowy budynek. Tylko raz w życiu widziałem tę kamienicę, ale to wystarczyło, żeby w mojej duszy natychmiast odżyły mroczne, zamierzchłe wspomnienia. Od tamtej pory minęły tysiące dni, ale ja miałem wrażenie, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. W jednej chwili upalne, lipcowe południe w magiczny sposób przeistoczyło się w ponury chłód jesiennej nocy. Nocy, kiedy ja, Wolf, Szumski i czterech klawiszy, jechaliśmy więzienną furgonetką na cmentarz, żeby pogrzebać zwłoki Długaśnego. Zrobiliśmy swoje, a Wszawy Mendziarz kazał nam później odlać się na świeżą mogiłę. Na myśl o tamtych zdarzeniach, poczułem na karku paskudny, lodowaty dreszcz...
Przeszedłem na drugą stronę ulicy i szybkim krokiem ruszyłem w stronę rynku.
Miejscowość Wronki na pewno nie może pretendować do miana metropolii. Dziś mogę powiedzieć, że to przysłowiowa pipidówa, chociaż dwa lata temu wydawała mi się pępkiem kosmosu. Wiedziałem, że świat pomknął do przodu, ale dopiero idąc wronieckimi ulicami, zdałem sobie sprawę, jak bardzo moje wyobrażenia mijały się z rzeczywistością. Dla kogoś takiego jak ja, komu większość życia przyszło spędzić na więziennych peronach i promenadzie otoczonej wysokim murem, to była naprawdę miażdżąca konprzódacja. Kolorowe ubrania, wystawy sklepów, samochody, bezustanny zgiełk, mrowie ludzi, szyldy, reklamy i miejska wrzawa, sprawiały, że czułem się obcy.
Obcy w każdym tego słowa znaczeniu.
Wszystko, co widziałem dookoła siebie z jednej strony było zadziwiające i niebywałe, a z drugiej przerażające.
Kwadrans później zatrzymałem się przed dwuskrzydłowymi drzwiami, za którymi mieściła się siedziba banku. Wziąłem głęboki oddech, chwyciłem za klamkę i wszedłem do środka. W obszernym pomieszczeniu długa lada, na której spoczywał granitowy blat, oddzielała pracowników instytucji bankowej od petentów. Kobieta siedząca przy pierwszym stanowisku spojrzała na mnie i odezwała się z przyklejonym uśmiechem na ustach:
- Dzień dobry. W czym panu pomóc?
Podszedłem bliżej.
- Dzień dobry – odparłem i sięgnąłem dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnąłem umowę, którą w moim imieniu Zakład Karny we Wronkach zawarł z bankiem. - Chciałbym uzyskać kilka informacji – podałem jej dokument.
Kobieta zerknęła w papiery i nagle na jej twarzy, zawitał grymas zaskoczenia.
- Proszę tam spocząć – powiedziała oschle, a ruchem głowy wskazała w kierunku stolika pod oknem, przy którym stały dwa krzesła.
Pracownica banku obróciła się na pięcie i wraz z moją umową, zniknęła za drzwiami po prawej stronie.
Odniosłem wrażenie, że wystarczyło jej dosłownie pięć sekund, żeby uznała mnie za człowieka drugiej kategorii. Tak teraz będzie – szepnąłem w duchu. - Każdy, kto tylko się dowie, że siedziałeś w pierdlu, natychmiast będzie w tobie widział złoczyńcę. Im prędzej do tego przywykniesz, tym lepiej dla ciebie.
Siedziałem przy oknie i wpatrywałem się w świat po drugiej stronie szyby.
Po kilku chwilach podszedł do mnie mężczyzna w średnim wieku, ubrany w popielaty garnitur.
- Dzień dobry – powiedział i wyciągnął w moją stronę dłoń na powitanie. Wymieniliśmy uścisk. - Zapraszam do siebie – wskazał na drzwi w drugim końcu sali – w moim gabinecie spokojnie porozmawiamy o pańskiej umowie.
Nie miało sensu, żebym kluczył i zgrywał idiotę. Facet miał przed sobą moje papiery i doskonale zdawał sobie sprawę, że oto siedzi przed nim starzec, który właśnie opuścił mury więzienia.
- Pracownik działu finansowego we wronieckim Zakładzie Karnym – odezwałem się spokojnym tonem - powiedział mi dzisiaj, że najlepiej zrobię, jeśli udam się do siedziby PKO, bowiem tam najprędzej uzyskam szczegółowe i rzetelne informacje. Prawdę powiedziawszy w ogóle nie jestem zorientowany w sprawach bankowych.
- Rozumiem – odparł mężczyzna i pokiwał głową. Był spokojny i opanowany, a jego szare oczy nie zdradzały żadnych uczuć. - W naszym banku posiada pan rachunek, na którym znajdują się pańskie oszczędności i z tego co widzę – powiedział, przeglądając leżące przed nim wydruki - na niniejszy rachunek wpływają również co miesiąc, pańskie bieżące świadczenia emerytalne... - tymi słowy zaczął mi przedstawiać istotę sprawy.
Spędziłem w jego gabinecie prawie pół godziny. Chłop był nieziemsko cierpliwy i odpowiadał na moje wszystkie pytania. Wyjaśnił mi każdą wątpliwość. Dowiedziałem się w jaki sposób mogę dokonywać wpłat i pobrań gotówki. Zapewnił mnie, że jako klient Powszechnej Kasy Oszczędności mogę korzystać z usług banku w każdej jego filii. Wydał mi książeczkę czekową i pokazał, jak mam wypełniać wszystkie rubryki, a ja musiałem pokwitować jej odbiór. Pouczył mnie również, że jeśli będę posiadał adres zameldowania, powinienem niezwłocznie udać się do jakiejkolwiek siedziby banku i zgłosił ten fakt.
- Wtedy będzie pan listownie otrzymywał informacje o stanie konta za pośrednictwem Poczty Polskiej – wyjaśnił. - Radziłbym tę sprawę załatwić czym prędzej. Najlepiej w ciągu najbliższych trzydziestu dni. Przepisy bankowe są bardzo restrykcyjne, a niedopełnienie formalności może później zaowocować niepotrzebnymi komplikacjami.
Na koniec uścisnął mi dłoń, życząc powodzenia.
Kiedy wyszedłem z banku, czułem się zdecydowanie mądrzejszy.
W obrębie wronieckiego rynku nie było żadnej restauracji. Na szyldach widniały napisy: „Apteka”, „Sklep spożywczy”, „Obuwie”, „Zegarmistrz”, „Piekarnia”, „Artykuły szkolne”. Żadnego przybytku, gdzie można byłoby coś przekąsić. Nieopodal dostrzegłem samochód, który miał na dachu tabliczkę z napisem TAXI. Za kółkiem siedział otyły facet i ćmił szluga. Podszedłem bliżej i zapytałem szofera:
- Proszę pana, gdzie tutaj w pobliżu można zjeść jakiś obiad?
Koleś spojrzał na mnie spode łba i rzekł:
- W pobliżu to nigdzie. Musisz pan iść w stronę dworca kolejowego. Będziesz pan trzymał się głównej ulicy, Poznańskiej. Po drodze natkniesz się pan na restaurację „Borowianka”. Tam mają przyzwoite żarcie. Piechotą, spacerowym krokiem to będzie jakieś dziesięć minut drogi, no chyba, że życzysz pan sobie kursik.
- Nie, dziękuję – odparłem – przejdę się.
Wolnym krokiem ruszyłem przed siebie.
W witrynie zakładu zegarmistrzowskiego stał duży, stylowy zegar. Wskazówki pokazywały, że jest za dziesięć pierwsza. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zatrzymałem się w cieniu budynku. Było tak upalnie, że zdjąłem marynarkę, złożyłem ją wpół i schowałem do worka. W papierośnicy zostały mi tylko trzy ostatnie szlugi. Wypadałoby się zaopatrzyć w jakieś jaranie – stwierdziłem w duchu. W kieszeni miałem plik banknotów. Trzydzieści sześć świstków papieru, każdy o nominale stu tysięcy złotych.
Pierwsze pieniądze na wolności wydałem w kiosku na paczkę klubowych.
Restauracja „Borowianka” okazała się całkiem przyzwoitym lokalem, ze świetnie zaopatrzonym barem. Jeszcze będąc w pudle, obiecałem sobie wykwintny obiad i zamierzałem spełnić moją zachciankę. Zamówiłem kufel zimnego piwa, schabowego w panierce, ziemniaczki i mizerię.
Siedziałem przy oknie w rogu sali i kompletnie wyłączyłem swój umysł. Rozkoszowałem się smakiem. Celebrowałem każdy kęs i każdy łyk. Żarcie naprawdę było pierwsza klasa! Do dzisiaj pamiętam smak wronieckiego schabowego, który zajmował pół talerza. Pycha, mówię wam pycha! Ostatni raz tak syty, czułem się po spotkaniu z majorem Kozłowem.
Kiedy kelner zjawił się, żeby zabrać talerz i sztućce, zapytał:
- Smakowało panu?
- Bardzo dobre – odparłem szczerze. - Wyśmienite! A teraz młodzieńcze podaj mi jeszcze setkę czystej wódki.
- Jaką pan sobie życzy? - Zapytał.
- Najlepszą, jaką macie.
- W takim razie, pozwolę sobie zaproponować żytnią.
- Niech będzie żytnia – przytaknąłem.
- A co na zakąskę?
- Zakąskę? - Spytałem zaskoczonym głosem.
- Mocne alkohole sprzedajemy tylko z zakąską. Takie przepisy – wzruszył bezradnie ramionami. - Do wyboru jest śledź w oleju, tatar, sałatka warzywna albo drobiowa galaretka.
- No to w takim razie setkę żytniej i śledzika.
- Służę uprzejmie – powiedział i zniknął mi z oczu.
Nim zjawił się z moim zamówieniem, zdążyłem zapalić. Od zawsze papieros najlepiej smakował mi po sytym posiłku. Nic się nie może równać z tym uczuciem, kiedy człowiek ma pełny brzuch i bierze pierwszego sztacha.
Rozkosz!
Przez chwilę wpatrywałem się w literatkę pełną przeźroczystego płynu i zastanawiałem się w duchu, jaki mam wznieść toast? Złapałem za szkło i nim wychyliłem zawartość, szepnąłem pod nosem:
- Na pohybel przyszłości, z którą przyjdzie mi się zmierzyć!
Kilka minut później uregulowałem należność. Zapłaciłem dokładnie sześćdziesiąt pięć tysięcy i sześćset złotych. Nim podniosłem się od stołu, schowałem rachunek do mojej puszki po wiśniach w czekoladzie. Pomyślałem, że czasami człowiek powinien zachować na pamiątkę jakąś rzecz, choćby nawet świstek papieru, który może mu kiedyś przypomnieć o miłym i przyjemnym zdarzeniu.
W holu dworca kolejowego panował przyjemny chłód. Stałem przed tablicą na której widniał rozkład jazdy pociągów i starałem się rozszyfrować zawarte tam informacje. W rogu siedziała para młodych ludzi. Chłopak klarował coś swojej towarzyszce, ale mina dziewczęcia sugerowała, że jest na niego obrażona. Na ławce po przeciwnej stronie, siedziała otyła kobieta. Prawą dłoń trzymała na uchwycie walizki, jakby się bała, żeby ktoś nie buchnął jej bagażu. Dworcowy zegar pokazywał godzinę czternastą czterdzieści pięć. Wiedziałem, że muszę dostać się do Wrocławia, a dopiero stamtąd dojadę bezpośrednio do miejsca mojego przeznaczenia. Problem w tym, że na rozkładzie jazdy najbliższy pociąg do stacji Wrocław Główny odjeżdżał dopiero za dwie godziny, a do celu miał przybyć kwadrans przed dwudziestą drugą. Kiepsko – szepnąłem w duchu. - Czort wie, czy będę miał jakieś połączenie z Wrocławia?
Podszedłem do okienka kasy biletowej.
Po drugiej stronie siedziała znudzona kasjerka i przeglądała kolorową gazetę.
- Proszę pani - powiedziałem, zbliżając usta do okrągłego otworu wyciętego w szybie – chciałbym jak najszybciej dostać się do miejscowości Jelcz-Laskowice.
Kobieta nawet nie spojrzała na mnie. Sięgnęła po grubą książkę i zaczęła wertować kartki. Po chwili rzekła, wyrzucając z siebie słowa jednym ciągiem:
- Piętnasta dziesięć do Poznania przyjazd do Poznania szesnasta zero dwa z Poznania do Wrocławia szesnasta... - mówiła jak automat, a ja nie byłem w stanie zapamiętać nawału informacji. Wpatrywałem się w jej usta, które poruszały się z niebywałą szybkością i czekałem cierpliwie, aż zamilknie. Jej słowa umykały moim uszom, równie dobrze mogłaby wyznawać swoje grzechy albo pomstować na mnie, że zawracam jej głowę pierdołami. Nagle zamilkła i sekundę później skierowała swoje źrenice na moją twarz, a wyraz jej oczu zdawał się mówić:
- No co tak stoisz jak kołek? Chcesz jeszcze o coś zapytać? Bo jak nie, to spadaj stary dziadu!
Chrząknąłem, żeby ukryć swoje zmieszanie i zapytałem niepewnym głosem.
- Można u pani kupić bilet do stacji docelowej?
- Oczywiście, że można – odparła takim tonem, jakby chciała mi oświadczyć, że właśnie zostałem zwycięzcą w kategorii „najgłupsze pytanie dnia”.
- W takim razie poproszę – rzekłem i natychmiast dodałem: - A czy byłaby pani jeszcze tak miła i napisała mi na kartce informacje o połączeniach?
Kasjerka przewróciła oczami, jakby spełnienie mojej prośby miało ją kosztować katorżniczy wysiłek.
Była dokładnie za pięć trzecia, kiedy spacerowałem po peronie i jarałem szluga. W pewnym momencie spojrzałem w lewą stronę i ponad zielonymi koronami drzew, dostrzegłem czubek dzwonnicy wronieckiego więzienia. Jej widok sprawił, że poczułem, jak moje serce ogarnia nieprzyjemny chłód. Czym prędzej odwróciłem się w przeciwnym kierunku. Łypnąłem wzrokiem na zegar wiszący pod zadaszeniem peronu. Jeszcze trzynaście minut – syknąłem w myślach. - Ostatnie cholerne trzynaście minut i znikam stąd na dobre!
Szyny kolejowe połyskiwały w promieniach lipcowego słońca. Spoglądałem na trakcję, która biegła przed siebie na wprost i chowała się w oddali pośród gęstwiny zielonych drzew. Nie potrafiłem sprecyzować dokładnie miejsca, w którym pół wieku temu kroczyło nasze arbeitskommando, ale gdzieś tam w oddali był leśny trakt, którym zmierzaliśmy do pracy w lesie. Nawałnica wspomnień eksplodowała w moich myślach. Zerknąłem w prawo i szepnąłem w duchu: - Jeszcze dwie pieprzone minuty!
Chwilę później w oddali dostrzegłem zmierzający ku stacji pociąg. Wyglądał bardzo dziwnie, bowiem nie miał lokomotywy. Przypominał tramwaj. Na jego widok poczułem ulgę. Wiedziałem, że niebawem wszystko się skończy, przepadnie, rozpierzchnie wraz ze stukotem stalowych kół. Ten cug, miał mnie zabrać do krainy zapomnienia.
Żółto-niebieska jednostka wtoczyła się na wroniecki peron. Z pociągu wysiadło niewiele osób i w większości byli to młodzi ludzie. Wszedłem do przedziału i usiadłem obok okna, które spoglądało na południową stronę. Zmrużyłem powieki, a na twarzy czułem przyjemne ciepło. Po chwili rozległ się gwizdek, drzwi zamknęły się z hydraulicznym sykiem i pociąg ruszył przed siebie. Nawet nie macie pojęcia, jaka mnie wtedy ogarnęła ulga! To było coś pięknego! Oparłem się plecami o siedzenie i spoglądałem, jak za oknem znikają peryferia miasteczka.
Dziesięć minut później była pierwsza stacja. Przeczytałem jej nazwę i rozbawiony, uśmiechnąłem się pod nosem. Pęckowo. Śmiesznie brzmi – stwierdziłem w myślach.
W przedziale siedziało kilka osób. Po przekątnej, jakiś facet chyba drzemał, bo miał otwarte usta i zamknięte oczy. Zwróciłem uwagę, że wszystko dookoła było nijakie i zaniedbane. Sam nie wiem dlaczego, ale przypomniała mi się wąskotorowa kolejka, którą milion lat temu ja, Trufel i Pesteczka jeździliśmy z Kalisza do Opatówka. W porównaniu do wnętrza tego pociągu, tamten środek lokomocji wyglądał wręcz luksusowo.
Po drugiej stronie okna rozpościerał się malowniczy krajobraz. Czasami połacie pól, ciągnęły się aż po horyzont, a w oddali majaczyły strzeliste wieże kościołów w otoczeniu wiejskich zabudowań. Raz pociąg pędził środkiem lasu, by za chwilę ponownie mknąć po otwartej przestrzeni. Miarowy stukot kół, wybijał jednostajny rytm. Powiem wam, że ta podróż była dla mnie mistycznym przeżyciem. Widok świata pozbawionego murów i krat, był czymś iście zachwycającym. Był tak piękny, że aż łzy cisnęły się do moich starych oczu. Spoglądając w okno, czułem się naprawdę szczęśliwy. Nie wiem, czy byłem w pełni świadom, że oto ja, Stanisław Stefan Żabikowski, długoletni więzień, zwany przez skazańców Ropuchem, jestem teraz wolnym człowiekiem. W pewnym momencie zadałem sobie w duchu pytanie: - A jeśli to tylko sen?! Jeśli za chwilę otworzę oczy i ocknę się w celi?!
Przygryzłem zębami dolną wargę, żeby przekonać się, czy otaczająca mnie rzeczywistość jest prawdziwa.
Na kolejnych stacjach wsiadali podróżni i robił się coraz większy tłok. Siedziałem przy oknie, na kolanach kurczowo trzymałem worek podróżny i obserwowałem ludzi. Wszystko w nich było zadziwiające. Począwszy od fryzur, poprzez różnorodną, kolorową garderobę, aż po sposób zachowania. Młodzież jak to młodzież, czuła się zupełnie bezkarna i nieskrępowana. Raz po raz w drugim końcu przedziału rozbrzmiewały salwy śmiechu. Z ust jakiegoś chłopaka padło kilka siarczystych przekleństw, ale nikt nie zwrócił mu nawet uwagi, że zachowuje się jak cham. Jednak z drugiej strony, kto wie jaka mogłaby być jego reakcja? Jakaś kobieta w średnim wieku spojrzała na tego młodzieńca wzrokiem pełnym oburzenia i na tym się skończyło.
Nim pociąg dojechał do Poznania, wszystkie siedzenia były zajęte, a część ludzi podróżowała stojąc.
Punktualnie o szesnastej zero dwa wysiadłem na poznańskim peronie.
Nie miałem pojęcia czego mogę się spodziewać, ale to co zobaczyłem, było dla mnie prawdziwym szokiem. Mrowie ludzi. Mnóstwo. Przypominali nurt rzeki, płynącej w kierunku szerokich schodów, które opadały w dół niczym wodospad. Gwar ludzkich głosów, dźwięk jadących pociągów i kolejowe zapowiedzi płynące z głośników, zlewały się w jeden wielki szum. Czułem się niepewny i zagubiony. Stanąłem obok oszklonego kiosku, gdzie sprzedawano prasę, napoje, kanapki i słodycze. Sięgnąłem do kieszeni spodni i wyjąłem kartkę, którą dostałem od wronieckiej kasjerki. Z zapisków wynikało, że w Poznaniu miałem się przesiąść na pociąg do Wrocławia, który o godzinie szesnastej dwadzieścia powinien odjeżdżać z peronu trzeciego. Niczym przerażone dziecko, rozglądałem się na boki. Nagle w megafonach rozbrzmiał damski głos. Kobieta wypowiadała słowa z przesadnie nosową tonacją:
- Pociąg osobowy do stacji Wrocław Główny stoi na torze szóstym przy peronie trzecim. Planowy odjazd pociągu godzina szesnasta dwadzieścia.
Kątem oka dostrzegłem duży zegar. Dochodziło pięć po czwartej. Zrobiłem w prawo zwrot, ruszyłem w kierunku schodów i wtedy ujrzałem ponad wyjściem potężny napis. Na białym tle, widniały duże, czarne litery: PERON 1
Chryste Panie - jęknąłem w myślach – ależ ze mnie spostrzegawczy cymbał!
Myślę, że każdy człowiek, który doświadcza w swoim życiu zupełnie nowej sytuacji, nie wie jak się zachować. Tak właśnie było ze mną. Niby błaha sprawa, ale wyobraźcie sobie, że kiedy wszedłem do wagonu i zobaczyłem, że wzdłuż ciągnie się długi, wąski korytarz, a po prawej stronie było kilkanaście przesuwnych drzwi, to zwątpiłem. Wiedziałem, że jestem w dobrym składzie, ale uległem przekonaniu, że wagon z przedziałami to wersja dla klientów ekskluzywnych. Serio. Pomyślałem: - Człowieku, gdzie się pchasz z tym tobołkiem? Masz bilet, ale nie do tej klasy! Nagle zobaczyłem, jak z naprzeciwka zmierza w moim kierunku konduktor. Czym prędzej wyjąłem bilet i zapytałem:
- Przepraszam, czy ja jestem we właściwym wagonie?
Gość najpierw spojrzał na blankiet, a potem rzekł:
- W wagonie jak w wagonie, ale na pewno jest pan we właściwym pociągu. To jest skład osobowy, a nie pośpieszny. Wszystkie wagony są drugiej klasy. Może pan wybrać przedział dla niepalących albo dla tych, którzy lubią puścić dymka.
Po raz kolejny tego dnia poczułem się zaskoczony.
Na przesuwnych drzwiach widniały naklejki z przekreślonym papierosem i nawet małpa, byłaby w stanie domyślić się, że ten symbol oznaczał zakaz palenia. W drugiej połowie wagonu znajdowały się natomiast przedziały dla palących.
- Świetnie – szepnąłem pod nosem i wkroczyłem do pierwszego wolnego przedziału.
Osiem miejsc, dwie półki na bagaż, przestrzenne okno, pod którym znajdowały się dwa rozkładane, miniaturowe stoliczki. Poniżej był przymocowany do ściany metalowy kosz na śmieci i dwie popielniczki z klapkami. Usiadłem przy oknie, a obok położyłem mój bagaż. Wyciągnąłem przed siebie nogi, włożyłem do ust szluga i zajarałem. Powiem wam, że czułem się jak prawdziwy magnat.
Pełen splendor i komfort.
Wtem drzwi przedziału otworzyły się na oścież i ujrzałem w nich szczupłego mężczyznę, który trzymał przewieszoną przez ramię dużą torbę. Koleś spojrzał na mnie i ochrypłym głosem, wyrzucił z siebie jednym tchem:
- Piwko, piweczko jasne lub ciemne. Życzy pan sobie piwko? Tylko siedem tysięcy. Siedem tysięcy za piweczko w podróży. Podać?
Przez moment patrzyłem na chłopa takim wzrokiem, jakbym ujrzał przybysza z obcej planety. Dopiero po chwili mnie olśniło i zrozumiałem o co mu chodzi.
- A daj pan jedno jasne – powiedziałem z uśmiechem na ustach.
- Proszę bardzo! Jedno jasne!
Sięgnąłem do kieszeni po forsę. Kiedy gość zobaczył w mojej dłoni gruby plik banknotów, o mało oczy nie wyszły mu na wierzch. W tym samym momencie skarciłem się w myślach: - Ty stary durniu! Ja, człowiek który w więzieniu nauczył się przesadnej ostrożności, zachowałem się w tamtej chwili jak skończony kretyn. Przecież ten typek, mógłby mnie zdzielić butelką w łeb i spokojnie ograbić z dobytku.
Facet podał mi brązową flaszkę, a ja wręczyłem mu szmal. Z torbą pełną piwa ruszył korytarzem w prawą stronę. Niemal natychmiast podniosłem się z miejsca i wychyliłem łeb zza niedomkniętych drzwi. Zobaczyłem, że koleś zagaja do ludzi siedzących w innych przedziałach. Kiedy doszedł do końca wagonu, wysiadł na peron, a ja odetchnąłem z ulgą i pomyślałem: - Nie możesz sobie pozwolić na utratę czujności! Nie możesz do ciężkiej cholery popełniać takich błędów! Chcesz sobie napytać biedy?! Zrobiłem krok w przód i stanąłem przed oknem na korytarzu. Gość z torbą pełną piwa zatrzymał się przy ławce, a po chwili wszedł do pociągu, który stał po przeciwnej stronie.
Powiedzenie, że okazja czyni złodzieja nie wzięło się znikąd, prawda? Gdyby ludzie byli uczciwi, a każdy byłby ostoją moralności, wtedy więzienia świeciłyby pustkami. W pudle nasłuchałem się tylu opowieści o kradzieżach, że mógłbym napisać opasłą księgę. Czyżbym nie wyciągnął z tych historii żadnych wniosków? Wystawiłem się niczym ostatni frajer, który aż błaga, żeby go skroić. Człowiek nie wie, kogo spotka na swojej drodze. Niektórzy ludzie są w stanie uczynić podłe rzeczy, żeby zgarnąć jakikolwiek łup. Diabli wiedzą, kim był ten koleś, który handlował browarkami! Na samą myśl o tym, poczułem ucisk w dołku.
Pociąg do Wrocławia ruszył, a ja wszedłem do pustego przedziału. Odwróciłem się plecami do drzwi i wyjąłem z worka puszkę po wiśniach w czekoladzie. Schowałem w niej trzy miliony, a resztę forsy wetknąłem do kieszeni. Nagle stała się dziwna rzecz. Wiedziony instynktem nawet przez sekundę nie zastanawiałem się, cóż takiego czynię. Zrobiłem to niczym idealnie zaprogramowana maszyna. Wyjąłem z kieszeni spodni magazynek i wetknąłem go w rękojeść lugera.
Miałem świadomość, że za piwko które sączę, zapłaciłem zdecydowanie więcej niż musiałbym wyłożyć w sklepie. Jednak tamtego dnia byłem królem życia i postępowałem w myśl mądrości, jakie miał w zwyczaju głosić Suchy. Jedno z jego ulubionych, szyderczych powiedzeń brzmiało:
- A któż bogatemu zabroni?
Mimo pogodnych i beztroskich myśli miałem wrażenie, jakby gdzieś z tyłu głowy mój umysł drążył złośliwy robak i raz po raz, zaciekle kąsał miąższ mózgu. Co chwilę przypominałem sobie wzrok tego kolesia od piwa, kiedy zobaczył w mojej dłoni mamonę. Nie potrafiłem znaleźć żadnego wytłumaczenia dla własnej głupoty. Wpatrzony w krajobrazy umykające po drugiej stronie szyby, powtarzałem sobie w myślach, że muszę być ostrożny. Przesadnie, aż do bólu. Żadnego afiszowania się, że mam przy sobie nieco więcej grosza. Nikomu nie mogę dać powodu, żeby poczuł w głębi duszy złą pokusę.
Z Poznania czekały mnie prawie cztery godziny jazdy. Pierwsze dwie stacje przejechałem samotnie, ale potem zaczęli dosiadać się inni pasażerowie. W miejscowości o nazwie Czempiń, wszystkie siedzenia w przedziale były już zajęte. Dwa miejsca obok drzwi, zajęła matka z dzieckiem. To był chłopiec o imieniu Jasiu. Trudno mi powiedzieć ile miał lat, ale chyba nie więcej niż pięć. Dzieciak tak dokazywał, że po piętnastu minutach wszyscy mieli go serdecznie dość. Skakał po siedzeniu, pokładał się, wierzgał nogami. Matka kazała mu zdjąć buty, ale ten szkrab za nic miał sobie jej słowa. Kiedy mówiła do niego, że ma spokojnie siedzieć, bo innym mogą przeszkadzać jego wybryki, szczeniak w odpowiedzi pokazywał język i zaciśniętą piąstką uderzał w jej udo. Facet, który siedział obok Jasia miał taką minę, jakby chciał mu przyłożyć solidnego klapsa. Miejsce na wprost mnie, zajmował natomiast młody mężczyzna. W pewnym momencie sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Ledwo zdążył zapalić, a matka Jasia zwróciła się do niego z pretensją w głosie:
- Nie widzi pan, że w przedziale jest dziecko? Musi pan palić?
Gość spojrzał na kobietę i odparł:
- A kto pani kazał zająć miejsca w przedziale dla palących?
- No wie pan! - Odparła z oburzeniem. - Przydałaby się panu odrobina kultury!
- Odrobina kultury i dobrego wychowania, to przydałyby się pani dziecku – odburknął mężczyzna i wymownie spojrzał na Jasia, który przybrał na swoim siedzeniu na wpół wiszącą i na wpół leżącą pozycję.
W jednej sekundzie twarz kobiety poczerwieniała ze złości. Poderwała się na równe nogi i rzekła:
- Jasiu, proszę mamusi dać rączkę! Wychodzimy stąd!
Malec jednak nie posłuchał, tylko obrócił się w jej stronę i wywalił język.
Matka chwyciła go energicznie za dłoń i pociągnęła ku sobie, ale synalek stawiał zdecydowany opór. Przez chwilę szamotała się ze swoim potomkiem, aż wreszcie złapała go za ucho i pociągnęła w kierunku wyjścia. Chłopczyk zaczął się wydzierać wniebogłosy. Kobieta ostentacyjnie walnęła przesuwnymi drzwiami, a na korytarzu rozległ się płacz jej rozwydrzonego dziecka.
- Uff – westchnął z ulgą w głosie koleś, który siedział obok Jasia.
Kiedy minęliśmy Leszno, dostrzegłem przez okno, że południową część błękitnego nieba, spowijają ciemne całuny złowieszczych chmur. Pociąg pędził w tamtym kierunku. Wszystko wskazywało na to, że letnia burza zmierza w naszą stronę, a my mkniemy ku niej, żeby nieuchronnie wpaść w objęcia żywiołu. W moich uszach panoszył się stukot rozpędzonych kół. Z każdą minutą świat robił się ponury i mroczny. W oddali można było dostrzec, jak porywisty wiatr targa koronami drzew, a połacie pól kołyszą się niczym morskie, wzburzone fale. O drugą stronę okna zaczęły rozbijać się pierwsze krople deszczu, a siła ciągu i pęd powietrza rozmywały je po tafli szkła, zamieniając w cieniutkie, przeźroczyste strużki. Niebo było wręcz fascynujące. Wyglądało tak, jakby najzdolniejszy malarz w historii ludzkości, chciał ukazać w nierealny sposób wyraźną granicę, pomiędzy błogim spokojem i szaloną gwałtownością.
Nagle siedzący obok mnie mężczyzna zerknął na zegarek i odezwał się:
- Raptem dochodzi szósta, a po drugiej stronie tak – kiwnął głową w kierunku okna – jakby już zapadł zmierzch.
- Będzie niezła ulewa – odparł młodzieniec, który ściął się z matką Jasia.
- Powiem panom – wtrąciła się kobieta po prawej – że zeszłego roku, przeszła u nas taka burza, że aż piwnice do połowy uda pozalewało. Wszystko trzeba było wyrzucić – westchnęła – ziemniaki i cebula nadawały się tylko na śmietnik.
Wpatrzony w okno, przysłuchiwałem się ich dyskusji. W pewnym momencie pomyślałem: - Ciekawe jakie mieliby miny, gdybym im opowiedział o pewnej burzy, którą przeżyłem wieki temu. Oczywiście musiałbym wspomnieć, że zwiastowała ona przybycie do Centralnego Więzienia we Wronkach skazańca, który nazywał się Grzegorz Dziubandowski.
Mógłbym wtedy rzec:
- Droga pani, pal licho kartofle i cebulę. Niech pani sobie wyobrazi, że ów człowiek miał w sobie dwie osobowości. Po fryzurze mogliśmy rozpoznać, z którym swoim ja utożsamiał się danego dzionka. Raz był podłym Dżordżem, a raz potulnym Dziubą. Chociaż pewnego dnia wszystko mu się we łbie pomieszało i wtedy Suchy, bardzo trafnie nazwał go Dżordżodziubem, ale to zupełnie inna historia.
Ledwo wyszeptałem w myślach te słowa, kiedy na zewnątrz jasna błyskawica rozdarła ciemną toń nieba i rozległ się potężny grzmot. Był tak niespodziewany i zaskakujący, że wszyscy obecni wzdrygnęli, a kobieta aż przeżegnała się z wrażenia.
Oby taka pogoda nie zastała mnie w Jelczu-Laskowicach – szepnąłem w duchu – bo wtedy będzie kiepsko.
Pociąg pędził przed siebie, a strugi ulewy spływały ukosem po szybie, rozmazując cały widok.
Zjawiska pogodowe naprawdę są nieprzewidywalne. Burza, która zaczęła się znienacka, równie szybko minęła. Kiedy pociąg zatrzymał się w Rawiczu, niebo znów było błękitne i tylko kałuże wody świadczyły o tym, że nad miastem niedawno przeszła nawałnica.
Dwie stacje później zjawił się konduktor i sprawdził bilety. Zapytałem go wtedy ile jeszcze będziemy jechać do Wrocławia, a w odpowiedzi usłyszałem, że dotrzemy za niespełna godzinę. Zapewne w tym pociągu były jakieś toalety i chociaż pełny pęcherz zaczynał mi już doskwierać, to postanowiłem go opróżnić dopiero wtedy, kiedy wysiądę na stacji.
Wrocławski dworzec kolejowy wyglądał imponująco. Perony kryły się pod potężnymi kopułami i ta architektura naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby rozglądać się i podziwiać. Za kwadrans odjeżdżał mój cug, którym miałem dotrzeć do miejsca przeznaczenia, a musiałem jeszcze znaleźć kibelek, bo lać mi się chciało okrutnie.
Szybkim krokiem dotarłem do głównego holu i oniemiałem z wrażenia. To miejsce przypominało jeden, wielki handlowy pasaż. Po prawej stronie ciągnął się rząd sklepików, a po lewej targowe kramy. Czegóż tu nie było! Owoce, napoje, ciastka, książki, słodycze, prasa, zabawki i inne cuda wianki. Wszystko wydawało mi się takie piękne, kolorowe i fascynujące. Rozglądałem się jak dziecko i dopiero po chwili dostrzegłem w oddali niebieską tabliczkę, przymocowaną do jednego z filarów. Widniały na niej dwie białe litery – WC – i strzałka wskazująca kierunek, w którym należało się udać.
Stojąc w szaletach przed porcelanowym pisuarem poczułem błogą ulgę. Wylałem z siebie chyba pięć litrów złotej rosy i stwierdziłem, że nigdy więcej nie będę pił piwa w podróży. Nigdy, przenigdy więcej!
Za dziesięć minut odjeżdżał mój pociąg, a ja zamiast iść w kierunku peronu stałem przed stoiskiem z egzotycznymi owocami. Przy każdym asortymencie była tabliczka z nazwą produktu i ceną. Kurde – szepnąłem w duchu – w życiu nie jadłem takich rarytasów! Znienacka przypomniała mi się kolorowa ilustracja z jakiejś książki, na której uśmiechnięty goryl zajadał banana. Nie mogłem się oprzeć, musiałem spróbować. Kupiłem pomarańczę, grejpfruta, mandarynkę i banana.
Do odjazdu miałem jeszcze siedem minut.
Po chwili prężnym krokiem zmierzałem w kierunku holu, skąd były wejścia na perony. Nagle kątem oka dostrzegłem przykuwającą wzrok ekspozycję na sklepowej wystawie. Królowały tutaj zegarki, scyzoryki, zapalniczki, papierośnice, piersiówki, zestawy do manicure i breloczki do kluczy. Przydałby się jakiś przyzwoity nóż – pomyślałem. W oczy rzucił mi się masywny scyzoryk z drewnianą rękojeścią. Wyglądał na bardzo solidny i powiem wam, że słono kosztował. Równe sto tysięcy złotych.
Pierwszego dnia na wolności nie miałem zamiaru niczego sobie odmawiać.
Kupiłem to cacko.
W ostatniej chwili zdążyłem wsiąść do pociągu. Zająłem miejsce naprzeciw grubego jegomościa. Usiadłem i w tym samym momencie, jednostka wolno ruszyła przed siebie. Ostatni etap mojej podróży miał trwać trzydzieści pięć minut.
Otyły facet wpatrywał się w okno, a ja miałem wrażenie, że koleś z trudem oddycha. Widziałem w swoim życiu spasionych ludzi, ale ten gość bił wszystkich na głowę.
- Ciepło dzisiaj – grubas nagle odezwał się do mnie.
- Ano ciepło – potwierdziłem.
- Wie pan, ja to nie lubię takiej pogody – przetarł dłonią spocone czoło. - Człowiek się tylko umorduje w takim skwarze – ciężko zadyszał.
Przy twojej masie – stwierdziłem w myślach – wcale się nie dziwię.
- Daleko pan jedzie? - Znienacka zmienił temat.
- Do Jelcza-Laskowice – odpowiedziałem grzecznie.
- Ja tylko do Siechnic – pochwalił się niepytany. - Czytałem w gazecie, że zaczęliście tam produkcję nowego autobusu.
- A tego to nie wiem proszę pana, bo ja tylko w odwiedziny do bratanka jadę – skłamałem.
- A skąd pan jest, jeśli wolno wiedzieć? - Zapytał tłuścioch.
- Z Kalisza.
- Byłem kiedyś w Kaliszu. Bardzo ładne miasto, bardzo ładne.
- To prawda – odparłem.
- Kawał drogi pan dzisiaj przejechał – stwierdził mój rozmówca.
W odpowiedzi pokiwałem twierdząco głową.
- Podziwiam pana, ja teraz nie dałbym rady spędzić tyle czasu w podróży – ciągnął dalej - kiedyś za młodu, to człowiek jeździł trochę. Jakieś ćwierć wieku temu tłukłem się pociągiem na wczasy do Bułgarii. Z przesiadkami. Ponad dwadzieścia godzin jazdy – uśmiechnął się.
Pociąg zaczął zwalniać i po chwili zatrzymał się na jakiejś stacji.
- I powiem panu, że podróż w tamtą stronę była nawet fajna, ale powrót zamienił się w dramat. Fakt, jechaliśmy krócej, tylko że z urlopu zawsze wraca się z bólem – zachichotał. - I widzisz pan, kiedyś człowieka było stać na takie wojaże, a teraz? - Machnął ręką, jakby tym gestem chciał dać wyraz swojej bliżej nieokreślonej frustracji. - Wspomnisz pan moje słowa, niedługo to się tak porobi, że ludzie będą jeszcze tęsknić za komuną. Cała ta demokracja i kapitalizm, to im jeszcze bokiem wyjdą. Coś panu powiem – ściszył głos o pół tonu i syknął z jadem - jak widzę tego elektryka w telewizji i słucham, co ten człowiek za bzdury wygaduje, to aż mnie trzepie. Wstyd panie, wstyd nam tylko przynosi przed całą Europą i światem. Pewnie ma ambicje, żeby zostać prezydentem. Uchowaj nas Panie Boże, żeby tak się tylko nie stało! Ceny drożeją każdego dnia, a zarobki stoją w miejscu. O to w tym wszystkim chodziło? Tego nam było trzeba? Ja panu powiem, że jak tak dalej pójdzie, to my znowu będziemy mieć stan wojenny albo jakąś rewolucję. Ludzie tego dłużej nie zniosą. No sam pan powiedz, mam rację czy nie? - Zapytał i wlepił we mnie swój wzrok.
- No... - rozłożyłem na boki ręce.
- No właśnie – facet nawet nie dopuścił mnie do słowa. - Powiem panu, że teraz to oni pchają się do koryta. Chcą odsunąć czerwonych na boczny tor, władza im się marzy panie. Władza! A kim niby chcą obsadzić stanowiska w rządzie? Fachowcami po szkołach zawodowych? Ślusarze i tokarze dostaną ministerialne teki? Żenada panie, żenada jakich mało. Nie ma co ukrywać faktów. Polska panie, to teraz dziki kraj – stwierdził i zerknął w okno. - No nic, miło się rozmawia, ale zaraz moja stacja – powiedział i podniósł się z trudem. - To życzę panu szczęśliwej podróży. Do widzenia.
- Do widzenia – rzekłem i odetchnąłem z ulgą.
Nie miałem pojęcia o czym ten facet mówił. Ślizgał się po tematach, rzucał jakimiś teoriami i chyba był święcie przekonany do swoich poglądów.
Pociąg zatrzymał się na stacji.
Po kilku chwilach zobaczyłem jak otyły mężczyzna chwiejnym krokiem podąża wolno wzdłuż peronu.
Po drugiej stronie okna słońce powoli zmierzało ku zachodowi, a ja myślałem o tym, że kompletnie nie mam pojęcia o obecnej sytuacji politycznej. Wiadomości, które posiadałem były bardzo ogólne. Prawdę powiedziawszy, było mi obojętne kto będzie dzierżył władzę w tym kraju. Miałem inne zmartwienie na głowie. Za niespełna piętnaście minut dotrę na miejsce i będę musiał zadbać o swój nocleg – szepnąłem w myślach. - Mam nadzieję, że w tej mieścinie jest jakiś hotel.
Nagle przypomniało mi się, że mam w podróżnym worku owoce, których chciałem skosztować. Ufam, że wiecie jakie to uczucie, kiedy człowiek ma okazję doświadczyć nowego smaku po raz pierwszy w życiu. Sięgnąłem po banana. Niemal z mitycznym namaszczeniem obierałem żółtą skórkę. Ugryzłem. Pierwszy kęs okazał się miłą niespodzianką. Subtelny i delikatny smak. Nieznajomy. Inny od wszystkiego, co do tej pory miałem okazję jeść. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo pomyślałem, że być może jestem najstarszym człowiekiem w Polsce, który pierwszy raz w życiu skosztował banana. Zdałem sobie również sprawę, że takich nowości w mojej egzystencji niebawem będzie o wiele więcej.
Byłem jedynym podróżnym, który wysiadł z pociągu na stacji Jelcz-Laskowice. Zegar wiszący pod zadaszeniem peronu pokazywał dwudziestą czterdzieści jeden. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę wejścia do budynku dworca. Wewnątrz było pusto i głucho. Na jednej z ławek leżała porzucona przez kogoś gazeta, a po podłodze walały się jakieś drobne śmieci i niedopałki papierosów. Po prawej stronie, widniały dwa okienka kasowe, w których od środka były zaciągnięte pożółkłe ze starości zasłony z logiem PKP. Nieco dalej zauważyłem brązowe drzwi, na których widniała prostokątna tabliczka z wizerunkiem umywalki i kibelka. Domyśliłem się, że musi tam być toaleta. Lamperia, która do wysokości półtora metra pokrywała ściany, chyba tysiąc lat temu straciła swój urok i wdzięk, bowiem zwisały z niej płaty łuszczącej się farby. W bezwzględnej ciszy, rozbrzmiewał odgłos moich kroków. Miałem wrażenie, że oto znalazłem się w miejscu opuszczonym przez Boga i rdzennych mieszkańców.
Wyszedłem na zewnątrz.
Żadnych ludzi i samochodów.
Nic.
Tylko ja, budynek dworca, na wprost drzewa i dzikie chaszcze oraz brukowana ulica, która po prawej stronie biegła na wprost, a z lewej zachodziła półkolem i znikała za zakrętem.
Przysiadłem na rampie, która znajdowała się nieopodal, sięgnąłem po papierosa i powiedziałem sam do siebie:
- Ja pierdolę, nawet nie ma się kogo zapytać o drogę!
Natychmiast doszedłem do wniosku, że skoro tak wygląda tutejszy dworzec, to reszta tej mieściny może okazać się identyczną tragedią.
Miewałem w swoim życiu wiele chwil przepełnionych bezradnością i do tej smutnej kolekcji dołączyła również ta, kiedy sterczałem przed wejściem wiodącym do zaniedbanego budynku. Stałem, mając świadomość, że niebawem zacznie się zmierzchać. Kiedyś marzyłem, żeby po wyjściu na wolność pierwszą noc spędzić pod niebem pełnym gwiazd. Marzyłem o takiej chwili, kiedy Wiktor tchnął we mnie nadzieję. Wyobrażałem sobie, jak leżę na polu z dala od miejskich świateł, jak wpatruję się w rozgwieżdżony nieboskłon i zachwycam się smugą Drogi Mlecznej, biegnącej na tle bezkresnego kosmosu. Problem w tym, że to prozaiczne marzenie umarło w mojej duszy wiele lat temu...
Wiedziony nie tyle przeczuciem, co delikatną poświatą ulicznych lamp i odgłosami jadących pojazdów, ruszyłem w lewą stronę.
Kilka minut później dotarłem do asfaltowej ulicy.
Z naprzeciwka w moim kierunku zmierzało dwóch mężczyzn.
- Przepraszam panowie – zagadnąłem do nich, kiedy znaleźli się bliżej – szukam Państwowego Przedsiębiorstwa Rolnego...
- Prosto przed siebie – odezwał się jeden z nich, nie pozwalając mi dokończyć zdania. - Niech pan idzie wzdłuż tej drogi, aż do głównego skrzyżowania. Po drugiej stronie ulicy zobaczy pan budynki kołchozu.
- Kołchozu? - Zapytałem zaskoczonym głosem.
Obaj mężczyźni zaśmiali się, jak na komendę.
- Tak tutaj potocznie mówimy na instytucję, której pan szuka – wyjaśnił.
Skinąłem głową w geście podziękowania i ruszyłem przed siebie.
Wolnym krokiem dreptałem na wprost. Jezdnia lekkim łukiem skręcała w lewo i w oddali dostrzegłem skrzyżowanie.
Kilka minut później dotarłem na miejsce.
Po drugiej stronie ulicy ciągnął się ceglany mur, za którym majaczyły wiekowe zabudowania. Na ich widok pierwszym określeniem, jakie przyszło mi do głowy, było słowo folwark. Tym bardziej, że po lewej widziałem zdewastowane wejście do parku, a tuż za nim okazały gmach, przypominający nieduży pałac. Obiekt był chyba w trakcie remontu, co sugerowało drewniane rusztowanie ustawione wzdłuż przódowej fasady. Dookoła spoczywały hałdy piachu, betoniarka oraz sterty gruzu i połamanych desek. Wywnioskowałem, że dawno temu ten majątek musiał należeć do jakiejś zamożnej, szlacheckiej rodziny.
Przez kilka chwil stałem w miejscu i zastanawiałem się, co dalej począć? Nieco z tyłu, w budynku po mojej prawej stronie, mieściła się jakaś knajpa. Nad wejściem widniał podświetlony szyld „GS Restauracja Zorza”.
Zasięgnę języka w przybytku – stwierdziłem w duchu i ruszyłem w kierunku wrót wiodących do środka.
Na drzwiach ujrzałem tabliczkę z napisem:
„Czynne Pn.- Sb. 10.00 – 22.00 w niedzielę 12.00 – 22.00”
Na pierwszy rzut oka wnętrze nie powalało na kolana i nie mogło się równać z wronieckim lokalem, gdzie dzisiejszego dnia zjadłem obiad. Krótko mówiąc, w „Zorzy” było czysto, schludnie lecz ubogo. Kilkanaście lichych stołów przykrytych ceratami oraz drewniane krzesła. Po prawej stronie znajdowała się lada chłodnicza z niezbyt zachęcającą ekspozycją serwowanej tu garmażerki, a nieco dalej bufet, ze skromną wystawką wysokoprocentowych trunków.
Przed barem stał nieźle zawiany mężczyzna. Bufetowa, ubrana w biały fartuch, nalewała wódkę do literatek. Przy stole w rogu pomieszczenia siedziało trzech mężczyzn, to znaczy dwóch siedziało, a trzeci był już tak pijany, że spał z głową położoną na blat stołu.
- Babinicz, kuuuwa twoja mać, wssstawaj - bełkoczącym głosem powiedział jeden z biesiadników i zaczął szarpać za ramię śpiącego towarzysza.
- Przestaniecie mi się tutaj wydzierać?! - Kobieta krzyknęła w ich stronę.
- Ae tyyyko spokojnieeee paniii Gieeegieniu – wymamrotał koleś przy barze. - Ni sie nie dzieje, wypiiijem jeszze pooo haku iii idziemmm.
- Trzydzieści dwa tysiące – powiedziała, napełniając czwartą setkę.
Zawiany facet sięgnął do kieszeni roboczych spodni, wyjął garść banknotów i położył forsę na blacie. Barmanka odliczyła należność i resztę szmalu pchnęła w stronę regulującego rachunek. Po chwili koleś złapał obiema dłońmi za szkło i zataczając się, ruszył w kierunku swoich kompanów.
- Za pół godziny zamykamy i podajemy już tylko napoje – zwróciła się do mnie.
- W takim razie poproszę kawę – odparłem.
- Pięć tysięcy – powiedziała oschle.
Zapłaciłem, a ona rzekła:
- Proszę sobie usiąść, zaparzę i podam.
Spocząłem przy stoliku pod ścianą.
Kompania w rogu sali wspólnymi siłami próbowała ocucić swojego nieprzytomnego towarzysza. Szturchali go, szarpali, podnosili mu głowę do góry, ale chłop nie reagował.
Po chwili zjawiła się bufetowa i położyła na stole szklankę wetkniętą w wiklinowy koszyczek, wypełnioną czarnym płynem.
- Proszę pani – zagadnąłem – czy w tej miejscowości jest jakiś hotel?
Kobieta spojrzała na mnie zaskoczonym wzrokiem.
- Hotel?! Tutaj?! Jest, ale tylko robotniczy i na pewno nie mają wolnych miejsc. Do Wrocławia trzeba jechać, tam są hotele – rzekła i obróciwszy się na pięcie, wróciła za bar.
No to kurde mam problem – szepnąłem w duchu.
Posłodziłem kawę, zamieszałem i pociągnąłem mały łyk. To był pierwszy w moim życiu łyk parzonej kawy. Miała bardzo specyficzny smak. Cierpki, intensywny ale zarazem interesujący. Do tej pory znałem tylko więzienną lurę, którą szumnie nazywano kawą. Druga nowość dzisiejszego dnia – przemknęło mi przez myśl i poczułem się tak, jakbym właśnie zdobył kolejny pułap wtajemniczenia w odkrywaniu nieznanych smaków.
Zajarałem szluga, a w głowie bezustannie krążyła mi jedna myśl: - Co robić?!
Goście siedzący w rogu sali z każdą chwilą zachowywali się coraz głośniej. Ciągle nie mogli ocucić swojego kumpla.
- Pijem Babinicz! – Rzucił facet, który najlepiej trzymał się z całej czwórki. - Szable w dłoń! Pijem do dna!
Sponiewierany koleś z trudem otwierał powieki, a wyraz jego twarzy sugerował, że nie ma pojęcia gdzie się w tej chwili znajduje. Miał problem, żeby pochwycić w palce literatkę. W końcu jednak udało mu się to zrobić i dwoma łykami pochłonął całą zawartość.
- Asienaebałem – wybełkotał i próbował podnieść się z krzesła, co w jego wykonaniu wydawało mi się rzeczą niemożliwą do zrealizowania. Nagle walnął pięściami w stół i omiatając błędnym wzrokiem po twarzach swoich kumpli, zapytał: - Dziemyjusz?
- Idziemy idziemy – odburknął najbardziej trzeźwy ze wszystkich i pomógł mu wstać. Ten, który kupował przy barze wódkę, zaczął nieporadnie zakładać Babiniczowi na głowę wyświechtany kaszkiet. Sytuacja była przekomiczna. Czterech dorosłych mężczyzn, znokautowanych przez wódkę ledwo trzymało się na nogach. Sprawiali wrażenie, jakby znajdowali się na pokładzie statku, którym wściekle kołyszą sztormowe fale. To był cud, że nie runęli na podłogę zanim dotarli do wyjściowych drzwi.
Kwadrans później stałem na rogu ulic i bezradnie rozglądałem się we wszystkie strony. Nie miałem pomysłu dokąd pójść. W mojej głowie kłębiły się pytania: - Spędzić noc w parku na ławce? A może wrócić na dworzec kolejowy? Jeżeli biura przedsiębiorstwa będą czynne od siódmej rano, to mam przed sobą dziewięć godzin oczekiwania...
Spojrzałem w lipcowe niebo.
- Chyba zapowiada się pogodna noc – stwierdziłem z nadzieją w głosie i ruszyłem na wprost.
Szedłem wolnym krokiem parkową aleją, biegnącą pośród wiekowych drzew. W świetle żółtych latarni tańczyły nocne cienie, a do moich uszu dobiegało intensywne cykanie świerszczy. Park chyba nie był zbyt duży, bo jakieś sto metrów z przodu, zauważyłem poświatę reflektorów jadącego samochodu. Warkot silnika na chwilę rozdarł nocną ciszę i zniknął równie szybko, jak się pojawił. W oddali z prawej strony rozlegało się przeciągłe ujadanie psa. Kundel wył, jakby chciał, żeby cała okolica słyszała jego przejmującą, zawodzącą pieśń.
- Nie ma sensu zdzierać butów - syknąłem pod nosem i usiadłem na ławce obok rozłożystych krzewów.
Nigdy bym nie przypuszczał, że w taki sposób przyjdzie mi spędzić pierwszą noc na wolności. Liczyło się tylko to, żeby spokojnie dotrwać do rana. Doczekać chwili, kiedy zacznie się nowy dzień. Żałowałem, że nie kupiłem na wrocławskim dworcu zegarka. Nie pomyślałem o tym, cholera nie pomyślałem i jednocześnie zdałem sobie sprawę, że popełnię jeszcze wiele naiwnych błędów, zanim odnajdę się w nowej rzeczywistości. Mój dobytek, który znajdował się w podróżnym worku nie był zbyt imponujący. Miałem w nim flanelową koszulę, dwie książki, bieliznę, skarpetki, nóż, spluwę, trzy cytrusy oraz puszkę z pamiątkami, do której schowałem książeczkę czekową i całkiem sporą ilość gotówki,
- Niewiele jak na jednego człowieka – odezwałem się sam do siebie.
Siedziałem na ławce i zastanawiałem się, jak niebawem będzie wyglądać moje życie? Z czym przyjdzie mi się zmierzyć? Czy sobie poradzę? Czy będę w stanie sprostać wyzwaniom i problemom świata, o którym nie mam żadnego pojęcia? Wcześniejsza swoboda i lekkość zaczęły mnie opuszczać. Im dłużej myślałem o tym wszystkim, tym więcej dostrzegałem trudności. Czułem, jak w głębi mojego serca rozbrzmiewają pierwsze takty niepokoju. Zapewne samotność i ciemność letniej nocy, miały w tym swój niebagatelny udział. Starałem się odegnać złe myśli, ale to wcale nie było takie proste. W pewnym momencie stwierdziłem, że wiele bym oddał, aby posiąść wiedzę, jak na początku nowego życia poradzili sobie Ojczulek, Suchy czy Johnny Alcatraz? Jaką znaleźli receptę na egzystencję wolnych ludzi? Jak uporali się z tym wszystkim?
W międzyczasie spaliłem trzy papierosy i zjadłem pomarańczę. Jedynym pocieszeniem było to, że mój nowo zakupiony scyzoryk, okazał się idealnym nabytkiem.
Pomiędzy koronami drzew na tle ciemnego nieba, migotały jaskrawe punkciki gwiazd. Ich blask miał w sobie coś kojącego, coś co sprawiało, że zaczęły się we mnie budzić przedziwne uczucia. Dumania o nadchodzącej przyszłości nagle umknęły w mrok letniej nocy, a w mojej starej duszy rozlała się smutna nostalgia za straconym życiem. Trudno mi było znaleźć jakiekolwiek pocieszenie na myśl o tym, że ostatnie sześćdziesiąt osiem lat spędziłem w rynsztoku. Zastanawiałem się, jak mogłoby wyglądać moje istnienie, gdyby pewne sprawy potoczyły się inaczej, a najlepiej jeśli nigdy by się nie wydarzyły. Na pewno nie dokonałbym niczego wielkiego, a moje nazwisko nie pojawiłoby się w podręcznikach do historii. Świat nie dowiedziałby się o moim istnieniu, ale wiem, że mógłbym być szczęśliwym człowiekiem. Może miałbym rodzinę, dzieci, wnuki... Może nawet zobaczyłbym w trakcie życia jakieś ciekawe, urocze miejsca, piękne i malownicze niczym świat z bajkowych pocztówek. Chociaż namiastkę tego, o czym dawno temu opowiadał mi profesor Albert Czarnecki. Na pewno nie siedziałbym teraz niczym bezdomny lump na ławce w jakiejś zapomnianej przez Boga mieścinie.
Poległem.
Poległem ulegając emocjom i poczułem jak do moich oczu cisną się łzy.
Nie wiem ile czasu spędziłem siedząc na ławce w parku. Może godzinę, albo dwie? Trudno mi powiedzieć. W ciemnościach i samotności czas zdaje się płynąć leniwym tempem. Mrok nocy nagle uświadomił mi pewną bardzo istotną rzecz. Zrozumiałem, że pomimo sędziwego wieku z chwilą wyjścia na drugą stronę więziennych murów, obudziła się we mnie utracona dawno temu dziecięca mentalność. Zauważyłem to już wcześniej. Za dnia zachwycałem się banalnymi rzeczami, wszystko budziło mój podziw i ekscytację, typową dla reakcji dziecka, kiedy widzi lub doznaje czegoś nowego, nieznanego. Natomiast teraz, siedząc na ławce w parku, czułem strach. Każde dziecko boi się ciemności, prawda? Głuchą nocą w zakamarkach młodziutkiej wyobraźni otwierają się mroczne wrota, przez które wypełzają wszystkie lęki, obawy i najczarniejsze wizje. W umyśle jawią się scenariusze, które nadawałyby się na najbardziej ponure historie. Do życia zostają powołane upiory, zjawy i wyimaginowane bestie. Byle szmer lub zaskakujący szelest jest w stanie poderwać serce do oszalałego galopu albo sprawić, że dłonie robią się lepkie od potu. Ja natomiast z niewiadomych powodów zacząłem sobie wyobrażać, że ktoś mnie tutaj napadnie, pobije, zrobi mi krzywdę, ograbi... Tylko czemu jakiś złoczyńca miałby pałętać się po tym zadupiu o tak późnej porze? Bzdura! Jednak mimo wszystko, nie potrafiłem zapanować nad swoimi myślami. Lęk i przerażenie, zdawały się mnie osaczać z każdej strony. Ciemna noc, krzewy, drzewa, cienie, szelest liści, ćmy krążące wokół kloszy latarni jarzących się żółtym blaskiem, wszystko dookoła tworzyło nieprzyjemną atmosferę grozy. Nic tu po mnie – szepnąłem w myślach i stwierdziłem, że wrócę do budynku dworca kolejowego.
Wolnym krokiem zmierzałem przed siebie. Uliczne latarnie połyskiwały żółtym blaskiem. W pewnym momencie ujrzałem furgonetkę, jadącą od strony wiaduktu. Na dachu szoferki jarzył się podświetlony napis POLICJA. Na mój widok szofer nieco zwolnił, a ja kątem oka dostrzegłem, że kierujący pojazdem oraz siedzący obok, drugi funkcjonariusz, wpatrują się w moją stronę. No pięknie – warknąłem w myślach – niech jeszcze mnie skontrolują! Tylko mi tego brakuje, żeby pierwszej nocy po wyjściu z pudła mieć do czynienia ze stróżami prawa. Struchlałem na myśl o tym, że wewnątrz worka mam spluwę i naprawdę poczułem ulgę, kiedy samochód patrolujący ulice minął mnie i pojechał dalej.
Przeciąłem w poprzek jezdnię, która szerokim łukiem skręcała w prawo i po chwili dreptałem drogą wyłożoną brukową kostką.
Pomieszczenie dworca oświetlały cztery podłużne lampy. Z rur jarzeniówek wydobywało się charakterystyczne, blade światło. W tej trupiej poświacie ściany pokryte łuszczącą się lamperią przypominały scenerię z podrzędnego horroru. Chociaż to miejsce wyglądało koszmarnie, postanowiłem zostać. W otoczeniu murów czułem się bezpieczniej niż na otwartej przestrzeni. Przewiązałem dwa razy pasek podróżnego worka na nadgarstku, opatuliłem tors połami za dużej o kilka numerów marynarki, włożyłem bagaż pod głowę i wyciągnąłem się na ławce. Czułem, że jestem znużony i wyczerpany. Zamknąłem oczy i miałem nadzieją, że uda mi się zasnąć.
Zmorzył mnie sen, ale zapewne zdajecie sobie sprawę, że spanie na stacji kolejowej to bardzo idiotyczny pomysł. Miałem wrażenie, że tutejsza trakcja kolejowa należy do najbardziej ruchliwej w Polsce. Raz po raz rozlegał się wściekły stukot stalowych kół mknących po szynach, a ja miałem wrażenie, że wszystko dookoła trzęsie się i drży.
W pewnym momencie usłyszałem swoje własne słowa:
- Kurwa mać, szlag by to trafił!
Nie wiem czy coś mi się śniło, czy do szału doprowadzał mnie odgłos bezustannie jadących pociągów. Spojrzałem w kierunku drzwi i ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, że na zewnątrz jest już jasno.
Podniosłem się z miejsca i z trudem rozprostowałem swoje stare kości.
To była koszmarna noc.
Poczłapałem do wrót wiodących na perony, wyjrzałem na zewnątrz i zerknąłem na wiszący zegar. Było dwadzieścia po piątej.
W pace też wstawałem o podobnej godzinie.
Miałem cholerną ochotę zapalić i wyszedłem przed dworzec.
W moich nozdrzach natychmiast zagościło rześkie, poranne powietrze. Odetchnąłem pełną piersią i sięgnąłem po szluga. Lipcowe słońce, zdawało się płonąć złotym, radosnym blaskiem na tle nieskazitelnie błękitnego nieba. Wiatr szumiał pośród zielonych liści, delikatnie kołysząc gałęziami krzewów i drzew. Krople rosy połyskiwały na źdźbłach traw niczym diamentowe łzy. Uroczy poranek zapowiadał cudowny dzień. Pociągnąłem fajkę dwa razy i nagle poczułem, że moje trzewia znalazły się w żelaznym uścisku. Odruchowo z całych sił zacisnąłem zwieracze, a w myślach usłyszałem swój rozpaczliwy głos:
- Chryste Panie, zaraz zerżnę się w gacie!
Obróciłem się na pięcie i wpadłem na dworzec. Rzuciłem się w kierunku brązowych drzwi, na których widniały symbole umywalki i bardaszki. Złapałem za klamkę. Zamknięte! O matko jedyna! - Jęknąłem w duchu. W panice zacząłem rozglądać się we wszystkie strony. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko pomknąć w zarośla naprzeciwko budynku dworca i tam załatwić swoją fizjologiczną potrzebę. Chyba podświadomie zachowałem odrobinę zdrowego rozsądku i nim wypadłem na zewnątrz, pochwyciłem gazetę pozostawioną na ławce. Bogu dzięki, że nie było tutaj jeszcze żadnych ludzi...
Ja wiem, że taka sytuacja może wydawać się idiotyczna, ale przecież gdybym popuścił w portki, to byłby dramat. Wtedy nawet nie miałbym się w co przebrać!
Być może niektórzy z was odnoszą wrażenie, że piszę teraz o nieistotnych pierdołach, ale wcale tak nie jest. Osobiście postrzegam to zupełnie inaczej. Tamtego ranka, kiedy zrzucałem w chaszczach przetrawiony w jelitach balast, zdałem sobie sprawę, że rytuały, które człowiek nabył w ciągu długiego życia są nieodłącznym mechanizmem jego biologicznej egzystencji. Można kłamać i oszukiwać, można kombinować, kluczyć i mataczyć, ale nie da się przechytrzyć natury. Nikt z nas nie ma takiej mocy. Jak długo człowiek może powstrzymać parcie w trzewiach? Dziesięć minut, dwadzieścia, godzinę? W końcu i tak musi się wypróżnić, prawda? Myślę, że niektórzy z was doświadczyli w przeszłości równie dramatycznej sytuacji, podobnej do tej, która dopadła mnie rankiem 3 lipca na zadupiu dolnośląskiej ziemi. Przez całe lata żyłem w sztywnym schemacie, każdy dzień zaczynał się identycznie, nie było żadnego odstępstwa od utartej reguły. Bomba z rana zawsze musiała być zrzucona. Wiecie co mnie zaskoczyło? Ano to, że tamtego ranka walnąłem kupę wielkości krowiego placka. W życiu nie zrobiłem czegoś tak ogromnego! Tylko czemu miałem się dziwić, skoro dzień wcześniej pożarłem jak wieprz. Więzienne śniadanie, schabowy, ziemniaki, mizeria, dwa browarki, setka, śledzik, banan, kawa i pomarańczę. Jeśli wziąć pod uwagę objętość racji żywieniowej, którą w siebie wprowadziłem, to była ewidentna przesada. Po pierwsze w pudle nie karmią takimi delicjami, a po drugie mój organizm na pewno nie był gotowy na tak wyszukane kulinaria. Menu, do którego przywykłem nie podaje się w restauracjach i powiem wam jeszcze, że sprawa żywienia w niedalekiej przyszłości miała zostać jednym z moich głównych priorytetów.
Kilka minut później dreptałem wybrukowanym traktem. Miasteczko powoli budziło się ze snu. Główną ulicą raz po raz przejeżdżał jakiś pojazd, zostawiając za sobą warkot silnika i zapach spalin. W świetle dnia okolica wyglądała całkiem przyjemnie. Typowa, mała mieścina z niską zabudową.
W oddali, nieopodal skrzyżowania, po lewej stronie stał dostawczy samochód z dużym napisem – PIEKARNIA. Jakiś mężczyzna ściągał z paki skrzynki i wnosił je do budynku obok. Domyśliłem się, że przywiózł zaopatrzenie do lokalnego sklepu. Kiedy mijałem furgonetkę, w mój zmysł powonienia uderzył zapach świeżego pieczywa. Wystarczyła zaledwie sekunda, żeby w duszy eksplodowały wspomnienia z dziecięcych lat. Przystanąłem obok, uśmiechnąłem się do własnych myśli, bowiem jak żywy zawitał mi przed oczami rodzinny dom. Siedzę w kuchni, matka krząta się przy garach, a ja wsuwam pajdę świeżego chleba posmarowanego gęstą śmietaną. Jak mi Bóg miły nie ma z rana nic lepszego! W jednej chwili zapomniałem, co mnie spotkało na dworcu. Dostałem małpiego rozumu i zamarzyłem, żeby właśnie w tej chwili zjeść coś takiego. Na samą myśl poczułem, jak w moich ustach błyskawicznie rośnie nadmiar śliny.
Facet, który wnosił skrzynki do sklepu spojrzał na mnie, a ja zwróciłem się do niego:
- Macie już otwarte?
Gość obrócił się przez ramię i krzyknął w kierunku uchylonych drzwi:
- Pani Mariolu, jest pierwszy klient!
- Jak chce coś kupić, to niech zaczeka, aż rozładujemy towar – padła krótka odpowiedź.
- Słyszał pan? - Rzekł do mnie.
W odpowiedzi pokiwałem twierdząco głową.
- Mają czynne od szóstej, a jest dopiero za dwadzieścia – stwierdził i złapał za kolejną skrzynkę pełną pieczywa.
Podszedłem do witryny, nad którą wisiał szyld – Sklep Ogólnospożywczy. Przysiadłem na parapecie i szepnąłem w myślach: - Pewnie, że poczekam.
Kupiłem pół bochenka i kwaśną śmietanę. Musielibyście widzieć moją minę, kiedy ekspedientka podała mi plastikowy, biało niebieski kubek z aluminiowym wieczkiem, na którym widniał napis „Śmietana 18%”. Świat ponownie mnie zadziwił.
Kwadrans później byłem w parku. Usiadłem na ławce, która tonęła w porannych promieniach lipcowego słońca. Scyzorykiem ukroiłem solidną pajdę, zerwałem wieko kubka ze śmietaną, posmarowałem sznytę i zrobiłem pierwszy kęs. Kurde, mówię wam, niebo w gębie. Coś przepysznego! Coś, dla czego warto żyć! Ależ to było dobre. Mniam. Chlebuś świeżutki i jeszcze ciepły, skórka chrupiąca, śmietana gęsta i puszysta. Pycha, po prostu pycha! Wciągnąłem dwie konkretne kromki. Byłem syty i zadowolony. Dwadzieścia cztery godziny temu raczyłem się podczas śniadania michą rozwodnionej owsianki, a teraz ucztowałem jak król. Życie czasami naprawdę potrafi być piękne. Kiedy człowiek ma pełen brzuch, a dookoła niego rozpościera się miły dla oka krajobraz, to czegóż można chcieć więcej? No powiedzcie mi, czego można jeszcze chcieć?
Założyłem nogę na nogę i sięgnąłem po szluga. Na tle błękitnego nieba, ponad zielonymi koronami drzew, dostrzegłem białą smugę ciągnącą się za lecącym samolotem. Maszyna mknęła w przestworzach, zostawiając za sobą mleczny ślad, który po chwili rozpierzchł się w powietrzu i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Zacząłem się zastanawiać, czy mając okazję, zdecydowałbym się na lot aeroplanem? Chyba nie. Myślę, że miałbym pietra. Nagle moją uwagę przykuła grupa kilku mężczyzn w roboczych ubraniach, którzy pojawili się obok barakowozu stojącego nieopodal remontowanego pałacu. Głośno rozmawiali, a jeden z nich klął jak szewc. Co drugie słowo, to było „kurwa”. Facet opowiadał swoim kumplom, jak to wczorajszego wieczoru dał sobie w palnik.