Noc Swaroga - Krzysztof Spadło - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Noc Swaroga ebook i audiobook

Krzysztof Spadło

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

„Czasotorium” tom II - „Noc Swaroga”, to wielowątkowa historia, traktująca o dalszych losach bohaterów, którzy wbrew własnej woli, zostali skazani na podróże w czasie.  Akcja już od pierwszych stron nabiera dynamicznego tempa i porywa czytelnika w wir niezwykłych wydarzeń. W tle, pojawiają się epokowe wydarzenia oraz znane postacie, które zapisały się na kartach historii. Opowieść rozgrywa się między innymi w  rzeczywistości starożytnych Słowian, brutalnym średniowieczu, okresie Powstania Styczniowego, jak również w odległej, nikomu nieznanej przyszłości.

Krzysztof Spadło w „Nocy Swaroga”, umiejętnie żongluje faktami i fikcją, czyniąc z powieści doskonałą, pełną przygód rozrywkę, której treść rozpali wyobraźnię niejednego odbiorcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 37 min

Lektor: Leszek Wojtaszak
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krzysztof Spadło

CZASOTORIUM

tom II

Noc Swaroga

PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski

KOREKTA I REDAKCJA:

Małgorzata Wawrzyniak

Remigiusz Michalik

ISBN:

978-83-970783-7-6

WYDAWCA:

KAGO

KONTAKT:

[email protected]

KONWERSJA DO EPUB i MOBI: Marcin "Kamyk" Kamiński (marcinkaminski.pl)

Copyright © 2024 Krzysztof Spadło & KAGO

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2024

Dla Artura Suraja.

Doceniam to,

co dla mnie zrobiłeś.

KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział 1 Bicz Boży

Wratislau. Wyspa Piasek. Ostatni dzień lata. Rok 1316.

Siedziba Zakonu Świętego Augustyna, robiła imponujące wrażenie. Mury kościoła oraz klasztorne zabudowania, sąsiadujące w obrębie świątyni, wzniesiono w romańskim stylu. Ich widok, bardziej przypominał twierdzę niż miejsce religijnego kultu. Posępna architektura, zdominowana przez ciężką bryłę, odpowiednio działała na ludzką wyobraźnię. Budziła u wiernych pokorę oraz bojaźń i była ziemskim świadectwem, że Bóg jest potężny i srogi.

Zachodzące słońce jeszcze w całej okazałości jawiło się ponad horyzontem, mieniąc się widowiskową feerią urokliwych barw. Po przeciwnej stronie nieba, które w tej chwili wyglądało niczym granatowa toń, połyskiwały pierwsze punkciki gwiazd. Wszystko wskazywało na to, że nadchodząca noc będzie ciepła i pogodna. Noc bardzo szczególna i osobliwa, bowiem w jej mrokach nadchodził kres lata, które zrzekało się władzy nad światem.

W kapitularzu, unosił się zapach brzozowych łuczyw, które płonęły w naściennych świecakach. Wewnątrz pomieszczenia, zazwyczaj służącego do obrad klasztornej kapituły, siedział przy dębowym stole brodaty zakonnik, który kilka miesięcy temu, ukończył pięćdziesiąty piąty rok życia. Był rosłym, postawnym mężczyzną, o czym dobitnie świadczyły jego szerokie bary, ukryte pod połami czarnego habitu. Włosy na głowie nosił ogolone w formie tonsury, a zarost policzków, sięgał mu do połowy piersi.

Kanonik większą część dzisiejszego dnia, spędził w drodze, żeby dotrzeć do najważniejszej i najbardziej okazałej siedziby zakonu augustianów. Posłusznie przybył na polecenie swojego przełożonego, dostojnego prowincjała, z którym od kilku lat, cyklicznie odbywał dyskretne spotkania. Duchownemu, który samotnie oczekiwał na audiencję, w dzisiejszej podróży towarzyszyło trzech innych braci. Wspólnie, dotarli tutaj z miejsca, które od blisko dwustu lat nazywano „klasztorem na małej górze”, a owo miejsce z wielu względów, miało bardzo szczególne znaczenie dla tutejszego zgromadzenia.

Oczekujący w kapitularzu, domyślał się w jakiej sprawie został wezwany i dlatego jeszcze przed wyjazdem, zadbał o odpowiedni ekwipunek. Wtem usłyszał jak otwierają się drzwi, łączące aulę z tylną częścią kościelnej nawy. W ich świetle, ujrzał znajomą sylwetkę prowincjała, który dawno temu, po złożeniu zakonnych ślubów, przybrał imię Urban. Duchowny dostojnik liczył sobie prawie siedemdziesiąt lat, był szczupłej budowy ciała, miał poczciwą twarz, radosne oczy i życzliwy uśmiech. Nigdy nie eksponował swojej złości lub gniewu i nigdy nie podnosił głosu. Sprawiał wrażenie niebywale opanowanego, spokojnego i gorliwie wierzącego człowieka. Jednak nieliczni wiedzieli, że pod tym wyłuskanym wizerunkiem prawego zakonnika, czai się bezwzględny potwór. Prowincjał dzierżył w rękach olbrzymią władzę i odpowiadał przed generałem zakonu, który urzędował w dalekim Rzymie. Przez ostatnich kilkanaście lat, Urban sprawował pieczę nad klasztorami augustianów, usadowionymi na ziemiach Królestwa Polskiego oraz na terenach feudalnych, śląskich księstw. Pieczę, którą śmiało można było określić mianem władzy absolutnej.

- Bracie Eniku, bardzo mnie cieszy twój widok! - rzekł najważniejszy człowiek na wyspie Piasek.

- Witaj ojcze! - zakonnik w czarnym habicie, przyklęknął w geście oddania.

- Wstań przyjacielu i pozwól, abym cię mógł serdecznie uściskać! - po czym położył dłonie na jego szerokich ramionach. - Usiądź, proszę - ruchem głowy, wskazał na masywną ławę. - Wiesz czemu cię wezwałem przed swe oblicze?

- Domyślam się wasza świętobliwość.

- Doceniam wszystkie zasługi, jakieś dotychczas poczynił dla dobra i chwały naszego zakonu. Ty zdajesz się w pełni pojmować, jak należy dbać o naszą potęgę i siłę. Nie bez powodu nazywają cię „Biczem Bożym”, co sprawia, że me serce przepełnia radość. Naprawdę życzyłbym sobie, żeby w szeregach naszego zgromadzenia, było więcej braci podobnych tobie - stwierdził głosem przepełnionym nadzieją i splótł palce dłoni, jakby tym gestem chciał u Stwórcy wybłagać, aby ziściły się słowa, które przed chwilą wypowiedział. - Od ośmiu lat wiernie służysz naszemu zakonowi i przez ten czas, tyś w pojedynkę więcej uczynił, niż dziesięciu kanoników przez całe swe życie. Oprócz mnie, tylko Bóg wie, jak bardzo doceniam twe oddanie. Obaj jesteśmy świadomi, że tak jak jedno zgniłe jabłko, może zepsuć ich cały kosz, tak jeden człek, może poczynić wiele złego w szeregach wspólnoty. W imię Boga i dla dobra naszego zakonu, musimy powstrzymać winowajcę. Wiele razy byłeś naocznym świadkiem, jak opat Damazy swym zachowaniem i czynami, przysparzał jeno zgubnych zmartwień naszemu zgromadzeniu. Z chwilą kiedy podupadł na zdrowiu, zaczął postępować wbrew zasadom, siał niepotrzebny zamęt, pobłażał ludziom z gminu jakby uważał, że powinniśmy bratać się z plebsem - prowincjał zatroskanym głosem wyliczał przewinienia człowieka, o którym mówił - wdał się w zatargi ze szlachetnie urodzonymi, a owe waśnie, przyniosły ino gorzkie plony. Od dwóch miesięcy próbuję przekonać Damazego, żeby się spamiętał i co najważniejsze, ukorzył przed tymi, których znieważył. On jednak jest ogarnięty próżną pychą i nie dość, że obstaje przy swoim, to jeszcze grozi, że przedłoży swe racje i skargi w liście do kurii generalnej. Twierdzi, że od dwóch miesięcy wbrew swojej woli, przebywa w naszej siedzibie, a mnie oskarża, że nadużywam władzy - stwierdził zatroskanym głosem i rozłożył na boki ręce, jakby tym gestem, chciał obnażyć swą bezradność. - Nie jest tajemnicą, że wasz opat od dawna zmaga się ze zdrowotnymi dolegliwościami. Wiedzą o tym wszyscy zakonni bracia oraz wierni, nad którymi wasz klasztor, roztacza swą opieką. Wiedzą o tym również członkowie kapituły naszego zakonu, których mądrość sprawiła, że doszli z Damazym do konsensusu. Opat zgodził się, że ze względu na swój podeszły wiek i zły stan zdrowia, ustąpi ze swego zacnego urzędu w dniu, kiedy przypadnie kolejna rocznica narodzin naszego pana Jezusa Chrystusa. Postawił jednak warunek, że chce czym prędzej powrócić do klasztoru w Górce i stąd też twoja tutaj obecność. Ojciec Damazy zaproponował również, żeby jego następcą został przeor Klemens, a bracia naszej zacnej kapituły, oświadczyli jeno, że na pewno wezmą ową kandydaturę pod uwagę - wyjaśnił Urban i zrobił krótką pauzę. Przez chwilę spoglądał w oczy swego rozmówcy, uśmiechnął się i rzekł nieco ściszonym tonem: - Drogi przyjacielu, pragnę cię powiadomić, że wczoraj za zamkniętymi drzwiami, zapadła już ostateczna i nieodwołalna decyzja. Nie kto inny, ale ty bracie, zostaniesz oficjalnie nominowany na następcą Damazego. Tobie należy się ten honor, ty będziesz nowym opatem!

- Dziękuję ojcze, to dla mnie wielki zaszczyt - zakonnik skinął głową i położył prawą dłoń na wysokości serca. W głębi duszy spodziewał się nadejścia takiego dnia, ale nie przypuszczał, że tak szybko. Wiedział również, że dalsza treść rozmowy, będzie dotyczyła jeszcze jednej, istotnej sprawy, bardzo ściśle powiązanej z jego grudniową nominacją.

- Wieść owa, zostanie oficjalnie ogłoszona dopiero za trzy miesiące - Urban zdradził swemu rozmówcy, co przyniesie z sobą niedaleka przyszłość. - Uczynimy to podczas tegorocznej pasterki w waszym klasztorze, a uroczystą mszę, odprawię osobiście. Jestem pewien, że dzięki twym rządom nasza siedziba w Górce bardzo szybko odzyska utraconą świetność, wpływy i poważanie.

- Ojcze wielebny, przysięgam, że uczynię wszystko co w mojej mocy, aby spełnić twe oczekiwania!

- Nie musisz mnie zapewniać, bo wiem na co cię stać - rzekł prowincjał. - Śmiem nawet twierdzić, że czeka cię świetlana przyszłość. Nie znam wyroków boskich, ale ufam, że kiedyś zostaniesz moim następcą.

Zakonnik, słysząc słowa swojego przełożonego nic nie odpowiedział, tylko delikatnie uśmiechnął się i skinął głową.

- Ze względu na porozumienie, które ojciec Damazy zawarł z czcigodną kapitułą zgromadzenia, zostałeś tutaj wezwany, aby jeszcze dziś, zabrać jego wielebność do klasztoru w Górce. Zapewne spędzicie w drodze większą część nocy i zważywszy, że opat jest schorowany, winniście mu zapewnić w podróży wszelkie wygody. Osobiście jednak obawiam się, że taka wyprawa może mu zaszkodzić. Imaginujesz o czym mówię, przyjacielu? - Urban zapytał znienacka i w bardzo wymowny sposób, spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy.

- Wiem, że opat nie domaga na zdrowiu, a taka podróż, faktycznie może mu zaszkodzić. Nawet śmiertelnie - Enik stwierdził tonem pozbawionym jakichkolwiek emocji.

Prowincjał pochylił się nieco w przód i zmieniając temat, zapytał ściszonym głosem:

- Ufasz ludziom z którymiś przybył?

- Nie - brodaty zakonnik odparł bez chwili namysłu i dodał: - Ufam tylko Bogu, nie ludziom. Wyznaję zasadę, że najważniejsza jest lojalność, a kluczem do lojalności jest hojność.

- Denary? - wtrącił Urban, unosząc do góry szpakowate brwi, a Enik przecząco pokiwał głową.

- Nie! Od pieniędzy, cenniejsze są przywileje.

- Mądrze prawisz bracie. Niebawem posiądziesz pełną władzę nad opactwem, a wówczas, wierność oddanych tobie ludzi, będziesz mógł wedle swego uznania nagrodzić. Ja jednak już teraz z chęcią, ofiaruję ci kufer pełen monet, abyś z ich pomocą, zaczął powoli umacniać swą pozycję poza murami klasztoru. Natomiast co do Damazego... - rzekł Urban i nagle urwał w pół zdania, sprawiając wrażenie, jakby szukał w głowie odpowiednich słów.

- Ojcze - Enik nie czekał, aż usłyszy dalszą kwestię - możesz być spokojnym. Wiem, co należy zrobić i zapewniam cię, że znam skuteczną i niezawodną metodę. Opat nie zniesie trudów podróży i dokona żywota nim nadejdzie pierwszy, jesienny świt. Nikt nie będzie w stanie udowodnić, że ktokolwiek mógłby przyczynić się do jego śmierci. Nawet najznamienitsi medycy uznają, że zmarł w wyniku długotrwałej choroby. Nikt się nie dowie prawdy. Nikt.

- Wiesz, że niektórzy bracia z waszego klasztoru, a szczególnie ci z najbliższego otoczenia opata i wiernego jemu przeora, będą podejrzewać, żeś zawiązał spisek mający na celu usunięcie Damazego? - Urban wtrącił znienacka. - Wiesz, że będą cię chcieli oczernić, a w swe pomówienia, uwikłają ludzi świeckiego stanu?

- Wiem ojcze, ale nie zaprzątaj swego czcigodnego umysłu tak drobnymi sprawami. Poradzę sobie - zakonnik zapewnił prowincjała. - Nikomu z nich nie opłaci się szukać we mnie wroga.

- Jeżeli dotrzymasz słowa i twój przełożony nie zniesie trudów podróży, za kilka dni zjawią się tutaj ze skargą ci, którzy będą pragnęli twej zguby - Urban mówił o tym, co w jego mniemaniu na pewno się ziści. - Aby uśpić ich czujność, dowiedzą się, że przeor Klemens przez jakiś czas, będzie pełnił obowiązki opata klasztoru w Górce. Kapituła zgromadzenia zapewni ich, że wnet zasiądzie do obrad, aby czym prędzej wyłonić następcę Damazego. Za trzy miesiące, usłyszą jednak krytyczne słowa oraz ostateczny werdykt, że tobie przypadł zaszczyt, stanąć na czele opactwa.

Na zewnątrz ostatni zmierzch lata, powoli przeistaczał się w noc. Płonące pochodnie, przymocowane do filarów arkad, rozświetlały krużganki, okalające klasztorny dziedziniec. Prowincjał oraz kilku członków jego najbliższej świty, właśnie przekonali się, że opat, opuszczający główną siedzibę zakonu, na pewno nie czuł się na siłach. Niektórzy z obecnych zapewne mu współczuli, widząc, że Damazy nie jest w stanie samodzielnie wsiąść do powozu. Większość zgromadzonych dziwiła się, że wbrew ich radom, zdecydował się na podróż. Bądź co bądź tutaj mógł liczyć na rzetelną opiekę oraz na wszelkie wygody, które mu przysługiwały ze względu na funkcję, jaką zajmował w zakonnej hierarchii. Damazy jednak powołując się na ustny pakt, który zawarł z członkami kapituły, upierał się, że chce czym prędzej opuścić główną siedzibę augustianów.

Elita dostojnych mnichów, spoglądała jak czterokonny zaprzęg, minął masywną, dwuskrzydłową bramę klasztoru. Nikt z obecnych nie podejrzewał, że w tym momencie, ziścił się pierwszy punkt podstępnego planu, który narodził się w umyśle sędziwego Urbana. Cel został osiągnięty. Prowincjał zyskał rzeszę naocznych świadków, że schorowany, ale wciąż żywy Damazy, opuścił wyspę Piasek w asyście swoich podwładnych.

Rozdział 2 Niezawodna metoda

Wrześniowy księżyc, trwał w trzeciej kwadrze i wisiał nisko ponad ziemią, a jego blask, wyraźnie oświetlał polny trakt w mrokach nocy. Koła masywnego powozu, toczyły się drogą wiodącą na wprost. Każdy z podróżnych był świadom, że pokonanie ponad dwudziestu stai, zajmie im sporo czasu.

Wyruszyli po zmierzchu. W połowie drogi zamierzali zrobić dłuższy postój, żeby dać nieco odpocząć koniom i posilić się strawą. Natomiast ostateczny cel swej podróży, mieli osiągnąć o poranku.

Zakonnik, który dzierżył w dłoniach cugle, tuż przed wyjazdem, otrzymał od brata Enika konkretne polecenie. Wpierw miał ich dowieźć do ruin dawnej strażnicy, które znajdowały się raptem dwa pacierze za wsią Pischopicz i były dokładnie w połowie drogi, jaką musieli pokonać. Pośród okolicznej gawiedzi krążyła wieść, że owo miejsce jest przeklęte, a każdy, komu życie miłe, powinien stare ruiny omijać szerokim łukiem. Istniała również legenda, która głosiła, że wiele stuleci temu, znajdowała się tam fortyfikacja, będąca miejscem stacjonowania rzymskich legionistów. Wojska Imperium ponoć strzegły tutejszego odcinka kupieckiego szlaku, zwanego bursztynowym, który wiódł w pobliżu antycznej osady Budorigum. Nazwę miasta oraz jego lokalizację, miał w II wieku naszej ery, nanieść na jedną ze swoich map Klaudiusz Ptolemeusz. Na przestrzeni dziejów, biegli w piśmie i kartografii wysnuli twierdzenie, że po upadku Cesarstwa Rzymskiego, Budorigum opustoszało, a dawne skupisko ludzi w ciągu kilkudziesięciu lat, porosło dziką knieją. W kolejnych stuleciach, niektórzy z mędrców dowodzili, że w miejscu dawnej, rzymskiej osady, wzniesiono gród, który nazwano na cześć czeskiego księcia Vratislava. Trudno jednak było dociec prawdy, ale nikt nie mógł podważyć późniejszych zapisków, jakie w XI wieku poczynił biskup Thietmar. Wówczas po raz pierwszy pojawiła się nazwa Wrotizlav. Sto lat później o miejscowości wspomniał Gall Anonim, zamieścił w jednej ze swych kronik informację, że większość okolicznej ludności, używała wobec miasta nieco zmienionej nazwy Wratislau...

Schorowany opat od chwili wyjazdu, nie odezwał się ani słowem. Siedział wygodnie z wyciągniętymi przed siebie nogami, przykrytymi narzutą z owczych skór. Na głowie miał zaciągnięty kaptur habitu, a jego opuszczone powieki sugerowały, że śpi w najlepsze.

Duchowny nie otworzył oczu, kiedy powóz zatrzymał się w pobliżu starych ruin. Być może mityczny Morfeusz, porwał Damazego w swe ramiona i otulił twardym snem, bowiem starzec nawet nie zareagował, kiedy podróżujący z nim zakonnicy wysiedli na zewnątrz. Nie widział, jak brat Enik przez dłuższą chwilę, ściszonym głosem objaśniał coś trójce swoich towarzyszy. Nie ocknął się nawet wówczas, kiedy jeden z kanoników, rozpalił nieduże ognisko, drugi zajął się końmi, a trzeci, zaczął przygotowywać dla wszystkich wspólną strawę. Opat nie był również świadom, że ten, do którego przylgnęło przezwisko „Bicz Boży”, wyjął skórzaną sakwę, spoczywającą w drewnianej skrzyni z metalowymi okuciami, która była zamocowana do tylnej części powozu. Brat Enik z jej wnętrza wyciągnął przedmiot, który na pierwszy rzut oka, kojarzył się ze sztyletem. Klinga o długości jednego łokcia i średnicy nie większej jak pół cala, nie posiadała jednak bocznych ostrzy. Była wykuta z żelaza i wyglądała jak okrągły pręt, zakończony szpicem, którego podstawa, została osadzona w drewnianej rękojeści, owiniętej rzemieniem.

Barczysty zakonnik, przez chwilę spoglądał na nietypową głownię, którą sam zaprojektował, po czym wetknął okrągłą klingę w żar ogniska.

Ostatnie podmuchy letniego wiatru, delikatnie kołysały koronami drzew. Nocne niebo było usłane konstelacjami gwiazd, a światło majestatycznego księżyca, połyskiwało złocistym blaskiem. Część antycznych ruin, znajdowała się na szczycie niedużego wzniesienia, skąd rozpościerał się widok na całą okolicę. Miejsce było ustronne i oddalone od ludzkich osad, aczkolwiek znajdowało się na uczęszczanym szlaku. Wiódł tędy kupiecki trakt do zamożnej Swidniczy, która od blisko czterech dekad biła własną monetę.

- Gotowiście spełnić swą powinność? - Enik zapytał półgłosem i spojrzał po twarzach zakonników, którzy wraz z nim siedzieli przy ognisku.

Każdy z nich, potakująco pokiwał głową.

- To, co niebawem się tutaj wydarzy, czynimy dla dobra naszego opactwa, na chwałę całego zakonu i w imię Boga wszechmogącego. Każdy z was, ponownie dowiedzie swej lojalności i oddania - stwierdził pełnym powagi głosem. - W zamian, zostaniecie sowicie wynagrodzeni, zarówno w życiu doczesnym, jak i po śmierci, która każdego z nas czeka. Jak do tej pory, wieleśmy razem przeszli i moc dobrego dla naszego klasztoru uczynili. Czy kiedykolwiek was zawiodłem? - Enik zapytał znienacka. - Czy kiedykolwiek nie wywiązałem się z danego słowa? Bracia, tu i teraz, biorąc na świadka Stwórcę, przysięgam, że wnet wasz i mój los się odmieni. Wspólnie utworzymy silną kapitułę naszego opactwa. Pozbędziemy się słabych i niezdecydowanych, razem zaprowadzimy ład i porządek, razem będziemy godnie reprezentować ziemskich namiestników Boga i dokonamy wielkich rzeczy!

Słowa Enika zapewne uwiodły jego słuchaczy, bowiem na ich obliczach, jawiły się grymasy zadowolenia. Wizja przyszłości, o której mówił, dla każdego z nich, brzmiała niebywale obiecująco.

Chwilę później, czterech ludzi odzianych w czarne habity, ruszyło w stronę stojącego nieopodal powozu. Enik otworzył drzwi, złapał energicznie za owczą narzutę, która przykrywała nogi starego opata i rzekł władczym tonem:

- Wyłaź! Twoja podróż dobiegła końca!

Duchowny zaskoczonym, a zarazem oburzonym wzrokiem, spojrzał na zakonnika. Nie zdążył nawet otworzyć ust, bowiem ten bestialsko pochwycił poły jego habitu na wysokości piersi i szarpnął z taką siłą, że schorowany Damazy dosłownie wypadł z powozu. Pozostała trójka, niemal natychmiast osaczyła sędziwego starca.

- Bracia, cóż robicie?! Na Boga, czemu mną poniewieracie?! - w głosie opata, rozbrzmiewał strach. - Co chcecie mi uczynić?! Bracia, zaklinam was, opamiętajcie się!

Jeden z kanoników, kawałkiem szmaty zakneblował mu usta i natychmiast owinął jego głowę chustą, której końce zawiązał na potylicy. Skrępowany Damazy nie mógł wydobyć z siebie głosu, ale za to mógł swobodnie oddychać przez nozdrza. Nie miał na tyle sił, żeby stawić jakikolwiek opór czterem oprawcom. Nie był świadom, że jego ciemiężcy, byli wprawieni w swych działaniach. W przeszłości, zdarzyło się im już postępować w identyczny sposób, ale żadna z ich ofiar, nie była jednak kimś tak ważnym i wyjątkowym jak wielebny opat. Napastnicy działali metodycznie. Wiedzieli, że muszą obezwładnić i unieruchomić swego przełożonego oraz zadbać o to, aby na jego ciele nie pojawiły się żadne sińce i odrapania. Nic, co mogłoby sugerować, że przed śmiercią, która miała dla niego wnet nadejść, brał udział w siłowej potyczce. Na jego szatach nie mogły znaleźć się ślady krwi, ale poły odzienia powinny być zbrudzone przez resztki kału i moczu, bowiem każdy, kto żegna się z życiem, zawsze pozostawia po sobie brud własnego istnienia.

Zakonni bracia, obchodzili się z opatem zdecydowanie, ale bez zbędnej brutalności. Zważali na wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły, bowiem ich mord, którego mieli się dopuścić, nie mógł zostać zdemaskowany. W oczach świata i ludzi, śmierć Damazego, musiała wyglądać na zgon z przyczyn naturalnych. Nikt nie mógł podejrzewać, że stary duchowny, padł ofiarą zbrodni doskonałej.

Obezwładniony i roznegliżowany opat, leżał na owczej narzucie, przewieszonej przez fragment starych murów. Za sprawą napastników, jego tors, był pochylony w przód i w stosunku do nóg, znajdował się w pozycji dziewięćdziesięciu stopni.

Enik sięgnął po sakwę i wyjął z jej wnętrza dość pokaźny pakunek. W szmatę, nasączoną oliwą, był zawinięty przedmiot wykonany ze zwierzęcego rogu, który zazwyczaj zyskiwał funkcję ozdobnego naczynia do picia. Jednak ten róg, na pewno nie nadawał się do spożywania trunków, ze względu na obcięty, szpiczasty koniec. W miejscu naturalnego zasklepienia widniała przelotowa dziura, a jej zewnętrzne krawędzie były gładkie, wypolerowane i miały zaokrąglony kształt. Przedmiot, był nieznacznie wygięty w łuk i mógłby śmiało pełnić rolę lejka.

Enik dokładnie przetarł końcówkę rogu, nasączoną w oliwie szmatą, po czym klęcząc, obrócił się do unieruchomionego opata i bez pośpiechu, powoli i ostrożnie, wetknął lejkowaty róg w odbyt Damazego. Wcisnął węższy koniec nie głębiej niż na długość męskiego kciuka, ale mimo wszystko, starzec musiał odczuwać ból gdyż odruchowo zaciskał pośladki. Nie miał najmniejszych szans, żeby siłą mięśni, wypchnąć obce ciało ze swej odbytnicy. Nie mógł tego dokonać, bo jego kat, trzymał wystającą cześć rogu i nie pozwalał, żeby przedmiot cofnął się choćby o grubość włosa.

Bicz Boży, sięgnął w kierunku drewnianej rękojeści, owiniętej rzemieniem. Usadowiony w niej pręt, nadal tkwił w rozżarzonym ognisku. Żelazna klinga na dwóch trzecich długości, jarzyła się rozgrzaną barwą. Jednak daleko jej jeszcze było do jaskrawej, złocistej i gorejącej struktury, jaką w tym samym czasie, mogłaby uzyskać w kowalskim palenisku. Stożkowate zakończenie, miało soczyście czerwony kolor, który poniżej, przechodził w matowy, buraczkowy odcień. Głownia była jednak na tyle gorąca, aby spełnić swe brutalne i bestialskie zadanie. Brat Enik wiele razy udowodnił, że nie jest zwolennikiem błyskawicznych egzekucji. Tym razem również nie zamierzał się śpieszyć. Nie widział powodu, żeby energicznie dźgać wnętrzności ofiary przez otwór lejkowatego rogu. Wolał powoli zagłębić pręt rozpalonego żelaza, aby usłyszeć skwierczący syk dziurawionych trzewi i wrzenie gotującej się krwi. Chciał widzieć, jak zareaguje ciało starego opata, jak jego zwiotczałe mięśnie nóg i pleców, zaczną bezwiednie drżeć. Łaknął jęków niewyobrażalnego bólu, którego melodia nigdy nie rozdźwięczy, gdyż utknie w głębi zakneblowanych ust. Taki mord, wymagał niebywałej precyzji i ostrożności. Chwila nieuwagi albo jedno nierozważne pchnięcie i rozżarzony pręt, mógłby od wewnątrz ciała przebić skórę brzucha. Podejrzany ślad lub rana, byłyby jak niewybaczalny błąd, który z kretesem pogrzebałby ideę zbrodni doskonałej.

Pierwsze dźgnięcie zawsze należało do brata Enika, ale nigdy nie było śmiertelne. Nie chodziło o to, żeby jednym ciosem zabić ofiarę. Liczyło się coś zupełnie innego, coś, co wszyscy ludzie rozumieją pod szerokim pojęciem współodpowiedzialności. Każdy z jego trzech towarzyszy, musiał wziąć czynny udział w zbrodni. Każdy z nich musiał zadać identyczny cios, a mordercze dźgnięcia, były dowodem ich wierności i oddania.

Rozdział 3 Przydrożny krzyż

Pierwszy dzień zimy. Rok 1316.

Jasiński od dłuższej chwili, stał pośrodku polany w okręgu, który jakimś cudem, wydawał się być idealnie wyżłobiony w blisko półmetrowej warstwie zmarzniętego śniegu. Jego policzki raz po raz, smagały podmuchy lodowatego wiatru, który bezlitośnie kołysał nagimi gałęziami drzew. Piotrek był świadom, że ziściła się opowieść Postruckiego, którą Ziętek uważał za niedorzeczną i nierealną fantazję. W tym momencie odczuwał przerażenie, a jedyną namiastkę otuchy, niosła z sobą myśl, iż ma przy sobie broń i pełny magazynek.

Piętnaście pocisków.

Tylko piętnaście - szepnął w duchu, a potem znowu zaczął rozglądać się dookoła. Na jego obliczu, malował się grymas, który dobitnie świadczył o tym, że nie ma żadnego pomysłu, co powinien w tej chwili zrobić. Jeszcze nigdy w życiu, nie czuł się tak bezradny, bezsilny i samotny.

Światło księżyca sprawiało, że świat w zasięgu wzroku, zyskał demoniczne oblicze. Wiatr, który dął z północnego kierunku, kołysał koronami drzew i złowieszczo zawodził. Na połaciach wszechobecnego śniegu, tańczyły cienie gałęzi, które wyglądały jak długie, koszmarne szpony. Jasiński wiedział, że miejsce, w którym stał od kilkunastu minut, znajdowało się pośrodku leśnej drogi, wiodącej poprzez Masyw Ślęży. Dukt był dość szeroki, a spoglądając w górę, pomiędzy koronami drzew, jawił się wyraźny pas rozgwieżdżonego, grudniowego nieba. Zasypany śniegiem trakt, pozwalał podjąć wędrówkę tylko w dwóch kierunkach, na północ lub na południe. Piotrek doskonale znał okolicę i wiedział dokąd dojdzie, bez względu na to, w którą stronę zdecyduje się ruszyć. Jednak w tej chwili jego umysł, dręczyły zupełnie inne myśli, a każda z nich była przepełniona mrocznymi obawami. Zastanawiał się, jakie ujrzy czasy, kiedy nastanie pierwszy zimowy świt? Jaką zobaczy rzeczywistość? Który jest rok? Owe dylematy niosły z sobą coś bardzo niepokojącego, coś, co sprawiało, że w głębi duszy, czuł bezlitosny strach. Nagle w jego głowie odżyły wspomnienia, związane z opowieściami Postruckiego i dopiero w tym momencie pojął, jak niebywałą odwagą i zaradnością, musiał wykazać się człowiek, który od wielu lat podróżował przez dzieje. Sprostanie takiemu wyzwaniu, wymagało również niebywale silnej psychiki oraz sprytu i przebiegłości. Wtem, Piotrek spojrzał po sobie. Najpierw utkwił wzrok w czubkach sznurowanych, sięgających powyżej kostek butów, a potem zerknął na nogawki dżinsowych spodni o tradycyjnym kroju. Ostatecznie jego spojrzenie zatrzymało się na połach podbitej polarem kurtki, utrzymanej w wojskowym fasonie i zapinanej na błyskawiczny zamek. Wtem w jego głowie, zaświtała przerażająca myśl: - A jeśli cofnąłem się o jakieś dwieście albo czterysta lat - i w tym samym momencie zrozumiał, że ubranie, które ma na sobie, może mu jedynie przysporzyć problemów. Wiedział, że nie wolno mu przykuwać ludzkiej uwagi, że musi zdobyć odzież adekwatną do epoki, w której się znalazł. - Sęk w tym, że jeszcze kurwa nie wiem, do jakich czasów dotarłem! - stwierdził w duchu, a sekundę później, odzyskał jasność umysłu. Wcześniejsze uczucia niemocy i bezradności, przepadły niczym zły sen, a Jasiński wiedział, że w tej chwili, potrzebuje sensownego planu działania. Priorytetową sprawą było pozyskanie wiedzy. Najpierw musiał przeprowadzić rzetelny rekonesans i dowiedzieć się lub przynajmniej oszacować, który obecnie jest rok, natomiast zdobyciem odzieży, zajmie się później...

Zimno stawało się coraz bardziej dokuczliwe, a dalsze sterczenie w miejscu i rozmyślanie, nie miało najmniejszego sensu. Jasiński poprawił rękawiczki, nasunął bardziej na uszy czapkę, zaciągnął do oporu błyskawiczny zamek w kurtce, postawił kołnierz i brnąc po kolana w śniegu, ruszył przed siebie. Postanowił udać się na południe, do miejsca, które znał jako przełęcz Tąpadła. Nad jego wyborem zaważył nie tylko fakt, że wiodąca tam droga łagodnie opadała w dół, ale przyczynił się do tego również głos instynktu. Piotrek zaufał przeczuciu, które sugerowało, że powinien obrać południowy azymut.

Marsz przez zmarznięte połacie śniegu, wymagał sporo wysiłku. Jasiński niczym zaprawiony i niebywale uparty piechur, podążał przed siebie. Z trudem brnął przez zaspy białego puchu i miejscami grzęznął w nich do połowy ud. Parł przed siebie, chociaż w jego mniemaniu, droga wiodąca przez las, zdawała się nie mieć końca. Wytrwale stawiał krok za krokiem, ufając, że taka forma wysiłku, jest najlepszym sposobem w walce z siarczystym mrozem. Szedł w skupieniu, a jednocześnie zachowywał niebywałą czujność. W głowie odtwarzał topografię tutejszego terenu, ale problem w tym, że mapa, która jawiła się w jego zakodowanych wspomnieniach, chyba nie odzwierciedlała obecnej rzeczywistości. Wiedział, że „Polana z dębami” i wieś Tąpadła, są od siebie oddalone o niespełna cztery kilometry, a w połowie drogi, znajdowała się przełęcz, która w naturalny sposób, oddzielała wzniesienia Raduni i Ślęży.

Jasiński od kilku minut stał w miejscu, wspierając się plecami o szeroki konar drzewa. Oddychał głęboko, a z jego ust, wydobywały się kłęby mlecznej pary. Powietrze było mroźne, ale na szczęście grudniowy wiatr, zdawał się tutaj dąć ze zdecydowanie mniejszą siłą. Piotrek nie potrafił precyzyjnie oszacować, jak długi pokonał dystans, lecz wyraźnie odczuwał nie tylko pierwsze oznaki zmęczenia, ale również przenikliwe zimno. Dotychczasowa mordęga przez śnieżne poszycie, szczególnie dała się we znaki mięśniom ud. Miał również wrażenie, że jego stopy, łydki i kolana, niebawem zamienią się w lodowe bryły. Cholerny śnieg! - warknął w myślach i sekundę później, spojrzał za siebie. To co ujrzał, nie napawało optymizmem. Środkiem leśnej drogi, ciągnął się jego trop, który wyglądał jak wąska transzeja.

Pomimo mroków nocy, Jasiński widział, że drzewa po obu stronach traktu, zaczynają rzednąć. Kilkanaście kolejnych minut, zajęło mu dotarcie na skraj lasu.

Spoglądał na otwartą połać rozległego terenu i czuł, że dygocze z zimna. Cały obszar był przysypany śniegiem, którego drobinki iskrzyły się w świetle księżyca niczym diamentowy pył. W oddali, dostrzegł drewniany krzyż, który wyraźnie odznaczał się na tle zimowego pejzażu. Trudno mu było oszacować odległość, jaka dzieliła go od symbolu chrześcijańskiej wiary. To mogło być dwieście, może trzysta metrów. Wtem w jego pamięci, ożyły wspomnienia sprzed wielu lat, kiedy był jeszcze uczniem technikum. Jak przez mgłę, kojarzył wiedzę zdobytą podczas lekcji historii, że ludzie, mieli kiedyś ponoć w zwyczaju, stawiać krzyże na rozstajach dróg. Chyba nie bez powodu, mówi się przydrożny krzyż - stwierdził w myślach i z jednej strony, uznał swe domniemania za dobry omen, a z drugiej za problem, ponieważ maszerując na otwartym terenie, będzie widoczny jak na przysłowiowej tacy. Trudno, muszę zaryzykować - szepnął w duchu i ruszył przed siebie, kierując się prosto na krzyż, wystający ponad połacie niekończącej się bieli.

Był dokładnie w połowie drogi, kiedy nagle usłyszał dobiegający z oddali dźwięk kościelnych dzwonów. Na moment zamarł w bezruchu i zaczął nasłuchiwać. Nie potrafił zlokalizować, skąd konkretnie dobiega ich odgłos. Chociaż nie był praktykującym katolikiem, doskonale wiedział, że bijące dzwony, zawsze wzywają wiernych na mszę. Teraz zapewne chodzi o pierwszą, poranną ceremonię - wydedukował w myślach i energicznie ruszył przed siebie.

Nim dotarł do krzyża, poczuł w powietrzu zapach dymu. Po prawej stronie, w pobliżu zagajnika, dostrzegł stojące obok siebie dwa domy o spadzistych dachach. Nie było widać żadnych świateł, ale oba zabudowania wyraźnie odznaczały się na tle jeszcze wciąż ciemnego nieba.

Drewniany krzyż, miał około trzech metrów wysokości i faktycznie, stał przy drodze. Musiał tędy przebiegać jakiś trakt, bowiem zalegający śnieg był wyraźnie ubity. Ciągnął się od strony dwóch domostw i biegł przed siebie we wschodnim kierunku. Na pewno we wschodnim, gdyż nocne niebo z każdą chwilą zyskiwało tam nieco jaśniejszą barwę. Jasiński nie miał najmniejszych wątpliwości, że nieopodal, powinna znajdować się wieś Tąpadła.

Rozdział 4 Jak cię zwą?

Piotrek stał pomiędzy drzewami zagajnika. Niespełna pięćdziesiąt metrów dalej, widział oba domostwa. Spoglądał na zabudowania i dreptał w miejscu, żeby pobudzić szybsze krążenie krwi w stopach. Raz po raz, pocierał rękoma ramiona, jakby liczył, że dzięki temu będzie mu cieplej. Był przemarznięty i czuł, że wewnątrz dosłownie dygocze z zimna.

Niebo po wschodniej stronie z każdą minutą, zaczynało mienić się coraz bardziej intensywną, złocistą poświatą. W porannym brzasku, Jasiński mógł dostrzec zdecydowanie więcej szczegółów. Oba parterowe budynki, były wykonane z solidnych, drewnianych bali. Jeden z nich na pewno służył jakimś ludziom za dom, bo posiadał również okna. Dach miał pokryty strzechą, a z komina unosił się dym. Natomiast drugie zabudowanie, najwyraźniej pełniło gospodarcze przeznaczenie. Świadczyły o tym potężne, dwuskrzydłowe wrota, które zajmowały ponad połowę długości ściany oraz wysoki komin, wyrastający z dachu, którego poszycie zostało wykonane z klepek drewnianych gontów.

Wtem, otworzyły się drzwi domu. Na zewnątrz wyszedł rosły mężczyzna, który miał na sobie długi, sięgający ziemi kożuch, a na głowie futrzaną czapę. W prawej dłoni trzymał nieduży kubeł o cylindrycznym kształcie. Kiedy tylko podszedł do dwuskrzydłowych wrót, wewnątrz gospodarczego budynku, rozległo się donośne szczekanie psa. Nie było w nim złowrogiego ujadania, lecz zwierzęcy odgłos szczerej radości. Mężczyzna wszedł do środka, zostawiając za sobą nieznacznie uchylone wrota. Po kilku chwilach wewnątrz pomieszczenia, rozbłysło światło. Jasiński mógł jedynie domniemywać, że facet w kożuchu, rozpalił ogień. Pies nagle przestał szczekać i zaczął głośno warczeć, a pomruki, które z siebie wydobywał, brzmiały niczym agresywna groźba. Nagle lewe pióro masywnych drzwi, otwarło się na oścież, a przyczajony w zagajniku Piotrek, ujrzał w nich mężczyznę, stojącego w rozkroku. W lewej dłoni trzymał uniesioną do góry płonącą pochodnię, a w prawej, dzierżył łańcuch, który był przytwierdzony do psiej obroży. Trzymał na uwięzi potężne zwierzę, które sprawiało wrażenie, że jeśli zostanie spuszczone ze smyczy, to natychmiast rzuci się do ataku, bez trudu powali każdego przeciwnika i rozszarpie wroga na śmierć. Jasiński znajdował się zbyt daleko, żeby ujrzeć błyszczące ślepia i zaśliniony pysk warczącej bestii, która szczerzyła kły. Był pewien, że czworonogi potwór, wyczuł jego obecność. Odruchowo sięgnął do kabury, bezszelestnie wyciągnął broń i złapał oburącz za rękojeść pistoletu.

Człowiek odziany w kożuch, spoglądał w kierunku zagajnika. Pies, którego trzymał na łańcuchu, szczekał z wściekłością i aż rwał się, żeby pognać w stronę skupiska kilkunastu, rosnących obok siebie drzew.

- Cichaj Drako! Spokój! - mężczyzna wydał krótką komendę i silnym szarpnięciem, pociągnął za łańcuch.

Pies zamilkł, przestał wierzgać jak opętany, ale przybrał bojową pozycję.

- Jest tam kto?! - trzymający pochodnię, rzucił donośnym głosem. - Odezwij się, albo psem poszczuję!

Jasiński, trzymając skierowaną w ich kierunku broń, spoglądał zza konaru drzewa. Wyraźnie czuł jak jego wszystkie mięśnie, przeistaczają się w stal.

Człowiek z uniesioną do góry pochodnią, wolnym krokiem ruszył na wprost. Towarzyszący mu pies, miał lekko opuszczony łeb i odważnie kroczył przed swym panem. Łańcuch przytwierdzony do obroży był tak napięty, że zasklepione ogniwa, ocierały się z metalicznym zgrzytem.

- Ostatni raz pytam, jest tam kto?! Odezwij się i wyjdź do światła, albo jako mi Bóg miły, zaraz poczujesz kły na swych kościach!

Piotrek przez moment kalkulował w myślach, co powinien w tej sytuacji zrobić. Wolał nie podejmować zbędnego ryzyka i odezwał się:

- Wychodzę! Nie mam złych zamiarów i nie szukam kłopotów!

Dźwięk jego słów sprawił, że pies ponownie zaczął groźnie szczekać.

- Cichaj Drako! Siadaj! Noga! Noga gadzino!

Pies posłusznie wykonał polecenie, ale nie przestał warczeć.

Jasiński powoli wyszedł na skraj zagajnika i zatrzymał się. Prawą rękę miał opuszczoną wzdłuż ciała, a w dłoni trzymał pistolet. Domniemywał, że mężczyzna, na którego spogląda, mógł być jego rówieśnikiem.

- Co żeś za jeden?! Skąd się tu wziąłeś?!

- Zbłądziłem w drodze.

- Podejdź jeno bliżej do światła! - rozkazał facet z pochodnią.

Piotrek ostrożnie zrobił trzy kroki w przód i mimowolnie, łypnął wzrokiem na groźny pysk wciąż warczącego zwierza. Nie potrafił określić jego rasy, bo żywe cielsko o długim, gęstym włosiu, barbarzyńskich ślepiach i zabójczych kłach, wyglądało niczym istota z obcej planety. Na pierwszy rzut oka, stworzenie o mocarnym grzbiecie i muskularnych kończynach, kojarzyło się z szatańskim wybrykiem natury lub rezultatem genetycznego eksperymentu, mogącego uchodzić za udaną próbę, skrzyżowania niedźwiedzia z wilkiem.

Właściciel psa przez dłuższą chwilę, bacznie przyglądał się Jasińskiemu.

- Sam żeś, czy jeszcze ktoś czai się pośród drzew?

- Sam jestem. Przysięgam, że nie mam złych zamiarów i nie szukam kłopotów - Piotrek powtórzył swoją wcześniejszą deklarację.

- Coś dziwnie gadasz. Powoli podnieś do góry obie ręce!

Jasiński posłusznie wykonał polecenie.

Człowiek w kożuchu, zmarszczył brwi i zaskoczonym wzrokiem, wpatrywał się w spluwę. Nagle zapytał znienacka:

- Jak brzmi twe imię!? Jak cię zwą człeku!?

- Piotr.

- Jaki Piotr?!

- Jasiński. Piotr Jasiński.

Na dźwięk usłyszanych słów, oblicze rosłego faceta, spowił wyraz niebywałego zdumienia. W okamgnieniu poczuł w każdym zakamarku swojego ciała, uderzenie ciepła i odniósł wrażenie, że jego serce poderwało się do galopu. Wziął głęboki wdech, jakby wierzył, że haust mroźnego powietrza, ostudzi wrzące doznania.

- Opuść ręce, schowaj grzmiącą broń i zdejmij szmatę z głowy! - rzucił lekko drżącym głosem. Jednocześnie wyciągnął przed siebie pochodnię, a sekundę później cofnął się o krok, jakby ujrzał zjawę. Przez dłuższą chwilę, zdumionym wzrokiem wpatrywał się w twarz Jasińskiego i nagle, rzekł zaskakujące słowa:

- Nie wierzyłem, że możesz się zjawić, a jednak stary miał rację... Wiem kim jesteś!

Rozdział 5 Kamrat

- Wołają na mnie Semen - powiedział mężczyzna, ryglując kanciastą belką szerokie wrota. - Jam jest kowalem, a ta kuźnia to me królestwo, którego strzeże Drako - ruchem głowy wskazał na potężnego psa, którego ślepia wciąż spoglądały na Jasińskiego.

Człowiek w kożuchu, wetknął pochodnię w uchwyt, następnie przykucnął, odpiął z obroży łańcuch i tarmosząc dłonią sierść olbrzyma, mówił łagodnym tonem:

- Spokojnie Drako, spokojnie, to nasz chłop. On swój.

Zwierzak, zachowywał się tak, jakby w pełni pojmował słowa swojego pana.

- Pogłaskaj mu łeb. Nic ci nie zrobi, to rozumna gadzina.

Piotrek, który stał pomiędzy kowadłem, a płonącym paleniskiem, mimo zapewnień Semena miał obawy, żeby dotknąć psa o groźnym i potężnym pysku.

- No śmiało, pogłaskaj - powtórzył kowal. - Nie chapnie twej dłoni, jeno ją powącha.

Drako siedział spokojnie na tylnych łapach. Nie szczerzył kłów, nie warczał, a jego brązowe i błyszczące ślepia, wpatrywały się w Jasińskiego. Zwierzę sprawiało wrażenie, jakby rzeczywiście czekało na przyjacielski gest ze strony komisarza.

Piotrek zdjął rękawiczki i dotknął bujnej sierści, porastającej duży łeb. Drako pozwolił na pieszczotę i rzeczywiście obwąchał mu dłoń, a potem kilka razy, oślinionym jęzorem, majtnął jego palce.

- Teraz już wie, żeś jest dla niego swój - stwierdził Semen. - W kuble są kości - wzrokiem wskazał na przedmiot, który spoczywał na siedzisku masywnej ławy - wyjmij okazałego gnata, rzuć mu, a zaskarbisz sobie psią wdzięczność.

Pomimo swej masywnej postury, Drako był niebywale zwinny i szybki. Rzuconą kość, pochwycił w kły zanim ta uderzyła o klepisko, po czym trzymając w oślinionym pysku zdobycz, poczłapał w kąt pomieszczenia.

- Semen, czy możesz mi powiedzieć...

- Wszystko w swoim czasie - kowal rzucił stanowczym tonem, nie pozwalając Jasińskiemu dokończyć zdania - pierwej, musisz przywdziać na siebie zwyczajne, chłopskie podeszwy i łachy. Nie możesz wyglądać na odzieńca, bo nie dość, że sobie, to jeszcze nam wszystkim biedy napytasz - wyjaśnił, otwierając wieko dużej skrzyni. - Zdzieraj z grzbietu ten lichy kaftan i ściągnij buty sznurem wiązane. Jeno wartko, bo moja baba pewno już wstała, dziecka pobudziła, poranną strawę szykuje i wnet starszego gołowąsa po mnie pośle.

Chwilę później, Jasiński przywdział na dżinsy znoszone, płócienne galoty i przewiązał się w pasie konopnym sznurem. Na wełniany sweter założył obszerne giezło, a stopy wetknął w skórzane człapy, których cholewki sięgały ponad kostki. Prezentował się identycznie jak Semen. Kurtka o wojskowym kroju oraz zimowe buty, trafiły na dno skrzyni.

- A teraz słuchaj uważnie - gospodarz odezwał się półgłosem, usiadł na ławie obok Piotrka i rzekł: - Po pierwsze dziwnie gadasz, więc gębę jak najmniej otwieraj, a najlepiej nieszczęsnego jąkałę udawaj. Nie tylko mojej ślubnej, ale wszystkim, którzy pytać będą powiem, żeśmy starzy kamraci od miecza i topora. Ludzie wiedzą i pamiętają, że mając lat osiemnaście, w miesiąc po śmierci mej matki, poszedłem z domu precz w zaciąg do wojsk księcia ze Swidniczy. Pięć lat służyłem, brałem udział w wielu zbrojnych zatargach z Czechami i ran kilka odniosłem. Jedną prawie śmiertelną - powiedział Semen, po czym uniósł do góry połę giezła i pokazał Jasińskiemu grubą bliznę, biegnącą w poprzek piersi. - Będziemy mówić, żeśmy razem wojowali, a w jednej z bitew, uratowałeś mnie przed śmiercią niechybną. Po ugodzie księcia, zawartej w Zwanowicach, ja wróciłem na ojcowiznę, a tyś został na dalszą służbę i tedy nasze drogi rozeszły się. Jak kto zapyta, wyznasz, że w tym roku posługa twego miecza dobiegła końca. Nie miałeś gdzie się podziać i postanowiłeś mnie odszukać, licząc, że pomogę ci przetrwać zimę, a tym samym, dług wdzięczności wobec ciebie wyrównać.

- Dlaczego oferujesz mi swoją pomoc? - Jasiński zapytał zaskoczonym głosem.

Semen uśmiechnął się i odparł:

- Wiele i długo by gadać. Dałem ojcu słowo, że przyjmę cię jak swego. Zamierzam przysięgi dotrzymać, a dzięki temu winy swe odkupię. Przygarnę cię, dostaniesz dach nad głową i strawę, ale do końca wiosny, będziesz w kuźni ciężko pracować na swe utrzymanie. Wyglądasz na takiego, który ma krzepę, a i wyjdzie ci to na dobre, bo kowalskiego rzemiosła liźniesz. Odejdziesz ostatniego dnia wiosny, by w mroku najkrótszej nocy dotrzeć do miejsca, z którego dzisiaj przybyłeś.

Jasiński nie miał wątpliwości, że Semen posiadał wiedzę na temat tego, co dzieje się na „Polanie z dębami”.

- Powiedz mi tylko... - Piotrek chciał zapytać o coś jeszcze, ale w tym samym momencie Drako zaszczekał i merdając ogonem, podbiegł ku zaryglowanym drzwiom.

- Później będziem gadać! - szepnął kowal, położył wskazujący palec w poprzek ust i podniósł się z miejsca .

Po drugiej stronie wrót, rozległo się łomotanie i rozbrzmiał młodzieńczy głos:

- Ojcze, matka woła na poranną strawę!

Gospodarz podszedł do wrót i zdjął drewniany rygiel. Przed drzwiami stał kilkunastoletni wyrostek o zmierzwionych włosach. Kiedy ujrzał Piotrka, siedzącego na ławie, ze zdziwienia wytrzeszczył oczy.

- Powiedz matce, że gość do nas zawitał, niechaj jeszcze jedną michę szykuje. Zaraz z moim kamratem w dom śniadać przyjdziem.

Młodzik obrócił się na pięcie i pędem pognał w kierunku chałupy.

- Niewiele masz gadać, rozumiesz? - Semen bardziej twierdził niż pytał, a Jasiński w odpowiedzi, pokiwał twierdząco głową. - A jak już gębę otworzysz, to udawaj jąkałę.

- Roorooroozuuumieeem - Piotrek przekornie zaprezentował w jaki sposób może mówić.

---

Przeczytałeś fragment e-booka. Jeśli chcesz przeczytać całość, zamów na stronie wydawnictwokago.pl

Krzysztof Spadło - dorobek twórczy:

Marzyciele i pokutnicy (zbiór opowiadań)

------

Cykl powieści SKAZANIEC

Na pohybel całemu światu! tom I

Z bestią w sercu tom II

Za garść srebrników tom III

Czapki z głów! tom IV

Zawsze mnie kochaj tom V

Liczba Życia tom VI

Jutro jest czyste tom VII

Świat u stóp tom VIII

------

Cykl powieści SPIN OFF SKAZANIEC:

Frantz

A&S

Karmazynowy kniaź tom I „Za wolność naszą i waszą”

Karmazynowy kniaź tom II „Ostatni spisek”

------

Dotyk wieczności

Więzień z Bastøy

------

Czasotorium tom I „Jutro będzie wczoraj”

------

POZYCJE DOSTĘPNE NA STRONIE wydawnictwokago.pl