A&S - Krzysztof Spadło - ebook + audiobook

A&S ebook i audiobook

Krzysztof Spadło

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na kartach powieści "A & S" Krzysztof Spadło snuje historię o losach bohaterki, która jest znana miłośnikom więziennej epopei "Skazaniec". Autor zabiera czytelników w podróż, wiodącą przez gąszcz ludzkich emocji i uczuć. W dobitny sposób przedstawia również zmagania i trudy emigracyjnej egzystencji oraz rodzinne relacje, które czasami bywają bardzo skomplikowane.

"A & S" to pełna wzruszeń opowieść. Lektura momentami chwyta za serce i zmusza odbiorcę do głębszych refleksji nad sensem życia, które nieuchronnie zmierza w ramiona śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 11 min

Lektor: Leszek Wojtaszak
Oceny
3,4 (16 ocen)
3
7
1
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosia70

Całkiem niezła

Lubię tego autora przededzyskim za Skazańca ale tutaj to było totalne lanie wody . Lektor świetny .
00
daraj

Nie polecam

Czegoś tak grafomańskiego nigdy nie czytałem. Panie autorze, wstyd !! M-S-A-K-R-A
00

Popularność




ZDJĘCIE I PROJEKT OKŁADKI: Dariusz Herbowski

ILUSTRACJE: Jacek Gryczewski

KOREKTA I REDAKCJA:

Małgorzata Wawrzyniak

ISBN:

978-83-953568-9-6

WYDAWCA:

KAGO

KONTAKT:

[email protected]

KONWERSJA DO EPUB i MOBI: Marcin "Kamyk" Kamiński (dobre.media)

Copyright © 2020 Krzysztof Spadło & KAGO

www.skazaniec.com

[email protected]

Mojej córce Zosi

z wyrazami ojcowskiej miłości.

Latem 1922 roku transatlantycki statek „Rotterdam IV” nadal uchodził za najbardziej komfortową, pływającą jednostkę świata. Liczył już sobie ponad czternaście lat i jednorazowo mógł zabrać na pokład ponad trzy i pół tysiąca pasażerów. Potężny okręt był dumą holenderskiej floty i pokonywał trasę Rotterdam – Nowy Jork – Rotterdam. Niekwestionowany król mórz i oceanów posiadał ekskluzywne kajuty pierwszej klasy, przeznaczone wyłącznie dla przedstawicieli wyższych sfer. Podczas każdego rejsu, mogło w nich gościć dokładnie pięćset dwadzieścia osób. Majętni podróżni mieli do dyspozycji okazałą restaurację, dwie kawiarnie, kasyno, salę koncertową, gabinet fryzjersko-kosmetyczny, oszklony pokład widokowy oraz rozległy taras zewnętrzny. Bilety drugiej klasy zapewniały miejsca pięciuset pięćdziesięciu pięciu osobom i cieszyły się popularnością pośród zamożnych mieszczan. Wystrój wnętrz nie był tak imponujący, jak na najdroższym pokładzie, ale komfortem przewyższał o niebo warunki, które panowały w wieloosobowych kajutach o najniższym standardzie. Pomieszczenia trzeciej klasy znajdowały się na czterech poziomach i były pozbawione okien. Panował tam tłok, a w powietrzu unosił się ciężki, specyficzny zaduch. Z bezustannie obleganych toalet zionął kwaśny odór fekalii. Nawet skomplikowany system wentylacji, który pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie potrafił sobie poradzić z cuchnącym wyzwaniem. Piętrowe koja przypominały więzienne prycze, ale były w miarę wygodne.

Rejs w jedną stronę trwał ponad pięć dni. Jednak spośród dwóch i pół tysiąca ludzi, podróżujących trzecią klasą, nikt nie narzekał. Nikt nie marudził i nie grymasił. Nikt nie rozpaczał, że prawie przez rok musiał oszczędzać pieniądze na zakup biletu, którego równowartość wynosiła ponad cztery miesiące ciężkiej pracy, bolesnej harówki okupionej bólem i poczuciem społecznej niesprawiedliwości. Bilet był lekki niczym piórko, ale dla każdego z tych ludzi ów zwykły świstek papieru stanowił magiczną przepustkę do wrót lepszego świata.

Był nadzieją na spełnienie marzeń.

Jedynymi elementami, które wyglądały identycznie na pokładach każdej klasy, były duże zegary. Swoim kształtem przypominały charakterystyczne horologiumy z dworców kolejowych i wisiały nad wszystkimi wyjściami, wiodącymi na zewnętrzne tarasy. Zegary w trakcie podróży pokazywały aktualny czas. Stewardzi zmienili położenie wskazówek, cofając je o sześćdziesiąt minut w momencie, kiedy okręt przekraczał kolejne piętnaście stopni długości geograficznej. Większość pasażerów miała dzięki temu okazję ustawić swoje czasomierze do obowiązującej godziny.

Poranne lipcowe słońce, mieniło się złocistym blaskiem na nieskazitelnie błękitnym niebie. Jak okiem sięgnąć, z każdej strony rozpościerały się wody oceanu. Ich toń miała ciemnoniebieską barwę, która kołysała się w delikatnych podmuchach wiatru.

Przy balustradzie otaczającej rozległy taras widokowy na szczytowym pokładzie, stał samotnie mężczyzna ubrany w czarny garnitur i wpatrywał się w nieznacznie wygiętą linię horyzontu. Na twarzy czuł przyjemne promienie wschodzącego słońca, a w jego nozdrzach panoszył się zapach, którego nigdy wcześniej nie miał okazji doznać. Ów człowiek trwał w miejscu od kilku minut, rozkoszował się szumem fal, a w myślach toczył rozmowę ze swoim najlepszym przyjacielem. „Przyznam szczerze, że przeraża mnie ogrom świata – szepnął w duchu. – Na lądzie trudno sobie wyobrazić czym jest bezkres oceanu sięgającego aż po kres horyzontu. Tylko niebo, woda i statek, którym płynę. W porcie wydawał się kolosem, ale tutaj – westchnął – przypomina jedynie lichą łupinę orzecha. - Po chwili skierował wzrok na ciemną taflę leniwie kołyszącego się Atlantyku i zapytał w myślach: - Cóż takiego kryje się w głębinach oceanu? Zapewne roi się tam od istot, które stworzyłeś i nadałeś ich egzystencji sens. Ty powołałeś je do życia i być może któregoś dnia, człowiek zrozumie, dlaczego to uczyniłeś. - Mężczyzna odetchnął pełną piersią, zerknął na zegarek i nagle pomyślał o czymś zupełnie innym: - To naprawdę przedziwne uczucie mieć świadomość, że ja jestem tu i teraz, a gdzieś w odległych zakątkach świata dzieją się rzeczy, o których nie mam pojęcia i zapewne nigdy się nie dowiem.

Od chwili, kiedy holenderski transatlantyk ruszył w rejs, było wiadomo, że podróż do portu w Nowym Jorku zajmie około pięciu dni. Jednak nikt nie był w stanie precyzyjnie określić, jak długo potrwa rejs. Kapitan Ruben van Molen, zapewne byłby bardzo szczęśliwy, gdyby udało mu się pokonać trasę w krótszym czasie niż cztery dni, dwadzieścia dwie godziny i trzydzieści trzy minuty. Wówczas na szczycie masztu „Rotterdam IV” zawisnąłby błękitny proporzec, a jego dowódca okryty chwałą, dołączyłby do zacnego grona tych, którym udało się przemierzyć ocean w rekordowym czasie. Błękitna Wstęga Atlantyku była bowiem od wielu lat, najbardziej pożądanym trofeum wszystkich wilków morskich. Jednak przez ostatnich piętnaście lat, niepokonanym zwycięzcą nadal pozostawał brytyjski okręt RMS Mauretania.

21 lipca 1922 roku kapitan van Molen nie miał żadnych szans, żeby sięgnąć po ów prestiżowy laur. W obecnej chwili statek płynął już pięć dni, dwie godziny oraz czterdzieści osiem minut. Poza tym wszystko wskazywało na to, że dopiero za cztery lub pięć godzin okręt dobije do amerykańskiego portu.

Mężczyzna stojący na tarasie w głębi duszy cieszył się, iż już niebawem jego morska wyprawa dobiegnie końca. Pierwszego dnia czuł się fatalnie, miał nudności i nie był w stanie nic przekąsić. Paskudne samopoczucie było gorsze niż najbardziej wymyślne tortury i ustało dopiero po kilkunastu godzinach rejsu. Praktycznie pierwszą dobę podróży spędził w toalecie. Przez kolejne trzy dni zmiany czasu sprawiły, że jego naturalny zegar biologiczny po prostu zwariował. Mężczyzna od wielu lat zaczynał swój każdy dzień o piątej rano, jednak w trakcie rejsu budził się zdecydowanie wcześniej. Dziś wstał dokładnie o czwartej dwadzieścia trzy i kiedy spojrzał przez okno kajuty, zobaczył wschodzące słońce w kolorze dojrzałej pomarańczy. Gorejąca tarcza w połowie wychylała się ponad horyzontem, a jej jaskrawe światło odbijało się długą smugą na tafli oceanu.

Kolejnych dwadzieścia minut poświęcił na toaletę. Umył się, ogolił, a następnie założył ubranie. Potem spakował swoje wszystkie rzeczy do walizki i skrupulatnie sprawdził, czy niczego nie zostawił.

Kilka minut przed piątą wyszedł ze swojej jednoosobowej kajuty i udał się na taras. Miał nadzieję, że o tak wczesnej godzinie, nikt z pasażerów pierwszej klasy nie będzie tam szukał wrażeń.

Jego przypuszczenia okazały się trafne.

Spoglądając z góry, dostrzegł wielu ludzi na najniższym pokładzie. Ich widok nie był dla niego zaskoczeniem. Stare powiedzenie mówiło, że kiedy bogacz rankiem śpi, biedak już w polu tkwi. Pasażerowie trzeciej klasy byli przedstawicielami gminu, a tacy osobnicy nawet w niedziele i święta nie wylegiwali się do południa.

Niebawem mężczyznę czekała jeszcze ostatnia uczta w ekskluzywnej restauracji. Każdego dnia śniadanie było serwowane pomiędzy ósmą a jedenastą. Jednak wczorajszego wieczoru obsługa powiadomiła każdego z gości pierwszej klasy, iż rejs zakończy się jutro przed godziną dziesiątą i z tego powodu poranny posiłek zostanie podany między szóstą a ósmą rano.

Mężczyzna w czarnym garniturze podejrzewał, że większość podróżnych pojawi się w restauracji o czasie. Zapewne potem niektórzy goście udadzą się na zewnętrzny pokład, żeby wypatrywać na horyzoncie zarysów północnoamerykańskiego kontynentu.

- Jakie mnie czeka życie na obcej ziemi? - szepnął w duchu i niemal natychmiast jego umysł nawiedziła znajoma refleksja. Od wielu lat szukał odpowiedzi na bardzo filozoficzne pytanie, chociaż zdawał sobie sprawę, że być może dopiero po śmierci pozna odpowiedź. Zastanawiał się, czy los każdego człowieka jest z góry przesądzony? Czy wcześniej został spisany w Boskiej Księdze Życia? A może wszystko zależy od nas, od decyzji, które podejmujemy każdego dnia i od naszych poczynań? - zapytał samego siebie, a zaraz potem doszedł do wniosku, że chociaż dokonujemy wyborów, to jednak inni ludzie mają niebagatelny wpływ na nasze życie. Tak było w jego wypadku, bowiem on sam, raczej nigdy z własnej woli nie ruszyłby w podróż do Ameryki. Nigdy mu również nie zaświtało w głowie, że w przyszłości ktoś inny podejmie decyzję, a on zostanie obarczony wykonaniem zadania i znajdzie się w tym miejscu, gdzie był teraz.

Mężczyzna spojrzał w zachodnim kierunku na ostatnie, połyskujące punkciki gwiazd. Z zachwytem obserwował jak ich diamentowy blask, z każdą chwilą zaczynał konać w świetle dnia.

Gdyby jego rozmyślania na temat ludzkich losów i Boskiej Księgi Życia jakimś cudem okazały się prawdą, wtedy najbardziej odległa przyszłość musiałaby się ziścić.

Był 21 lipca 1922 roku, a zegarek mężczyzny pokazywał dokładnie godzinę piątą piętnaście.

W tym samym czasie w odległym, argentyńskim Buenos Aires wybił kwadrans po szóstej. Pewna nastoletnia dziewczyna zmierzała na targowisko, aby na polecenie swego ojca dokonać kilku niezbędnych zakupów. Wśród tłumu nagle dostrzegła przystojnego młodzieńca. Ich oczy spotkały się, a chłopak posłał jej zalotny uśmiech. Kilka lat później tych dwoje ludzi zawarło związek małżeński. Owocem ich miłości został uroczy chłopczyk, którego ćwierć wieku później świat ochrzcił mianem jednego z największych rewolucjonistów XX wieku. W przyszłości miał się zapisać na kartach historii jako Che Guevara.

Różnica czasu pomiędzy pozycją, na której znajdował się płynący transatlantyk, a Krajem Kwitnącej Wiśni wynosiła trzynaście godzin. W Japonii wskazówki zegarów pokazywały osiemnastą piętnaście. W prowincji Izumo przyszła wtedy na świat drobna, skośnooka dziewczynka. Niewinna kruszynka urodziła się z poważną wadą kręgosłupa, a owo kalectwo zamieniło jej dalsze życie w koszmar. Gehenna trwała przez długie dwadzieścia trzy lata. Zdeformowane kobiece ciało oraz umęczony umysł, który w nim mieszkał, zniknęły z powierzchni ziemi dosłownie w mgnieniu oka. Jej cierpienia zakończyła eksplozja bomby atomowej, którą w przyszłości zrzucono na Hiroszimę.

W ojczystym kraju mężczyzny, który płynął okrętem zmierzającym do portu w Nowym Jorku i oddawał się filozoficznym rozmyślaniom, była godzina jedenasta piętnaście. Na peryferiach niedużej miejscowości Wronki, stał ponury kompleks więziennych budynków, wzniesionych przez Prusaków u schyłku ubiegłego stulecia. Z oddali ceglaste mury przypominały mroczną twierdzę ze strzelistą wieżą. Pośrodku więziennego dziedzińca, który był wybrukowany kocimi łbami, klęczał młody chłopak. Na twarzy miał wyraźne ślady brutalnego pobicia i plamy zaschniętej krwi. Ów młodzieniec został skazany na karę dożywocia za zbrodnię, której nie popełnił. Być może urodził się pod pechową gwiazdą, albo Bóg wystawił go na okrutną próbę, ale kolejnych sześćdziesiąt osiem lat miał przeżyć w więziennych murach. Zjawił się tutaj u progu dorosłego życia, a wolność odzyskał, będąc już sędziwym starcem. Padł ofiarą niesprawiedliwości i wiódł gorzką egzystencję. W przeciągu lat, które dopiero miał spędzić za kratami, popełnił kilka błędów, ale zawsze starał się pozostać przyzwoitym człowiekiem.

Gdyby ktoś chciał w paru zdaniach opisać losy wszystkich ludzi, którzy istnieli na świecie w tym samym momencie, kiedy transatlantyk „Rotterdam IV” był coraz bliżej doków nowojorskiego portu, musiałby posiadać dar wiecznego życia.

Mężczyzna stojący samotnie na tarasie pierwszej klasy usłyszał nagle roześmiane, dziecięce głosy. Machinalnie obrócił głowę i spojrzał w kierunku, skąd dochodził wesoły gwar. W progu szerokich drzwi ujrzał czteroosobową familię. Do jego uszu docierały słowa, ale nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, w którym kraju ludzie posługują się takim językiem. Mężczyzna będący zapewne głową tej rodziny wyglądał niczym biblijny Golem. Postura, jaką został obdarzony oraz surowa uroda, sugerowały, że w jego żyłach płynie krew walecznych wikingów.

Kilka minut później po deskach tarasu spacerowało coraz więcej ludzi.

Człowiek w czarnym garniturze stał w tym samym miejscu i spoglądał w zachodnim kierunku. Palcami prawej dłoni poprawiał właśnie koloratkę, która uwierała go w szyję, kiedy tuż za swoimi plecami usłyszał damski głos, a w jego uszach zadźwięczała nienaganna polszczyzna:

- Antoni, spójrz tylko, jak cudownie wygląda wschodzące słońce ponad oceanem!

- Tak tak, cudownie – padła odpowiedź, w której nie było nawet nutki uniesienia. - Wybacz moja droga, ale mam ważniejsze sprawy na głowie niż zachwycanie się naturalnymi drobiazgami.

- Ach – westchnęła kobieta z teatralną przesadą – nie ma w tobie nawet za grosz romantyzmu! Myślisz czasami o rzeczach, które nie są związane z twoimi interesami? - zapytała z lekkim wyrzutem.

- Rzadko, bo rzadko, ale czasami myślę – skwitował.

Mężczyzna stojący przy balustradzie obrócił się i rzekł z pogodnym uśmiechem na ustach:

- Dzień dobry państwu!

Dwie pary oczu spojrzały na niego zaskoczonym wzrokiem. Pasażerowie, których grzecznie przywitał byli od niego zdecydowanie starsi.

- Niech będzie pochwalony, proszę księdza! - kobieta niemal zaświergotała z radości.

- Dzień dobry – odparł jej towarzysz i w tym samym momencie uniósł nieznacznie rondo słomkowego kapelusza.

- Nasza podróż dobiega końca, a ksiądz dopiero teraz ujawnia, że jest Polakiem? - kobieta bardziej twierdziła, niż pytała: - Jaka szkoda, prawda Antoni? Jaka szkoda – powtórzyła, a jej słowa brzmiały nad wyraz szczerze. - Zwróciłam uwagę, że ksiądz jada samotnie posiłki, ale byłam przekonana, że ktoś o takiej urodzie ma aryjskie pochodzenie. Zwiodły mnie blond włosy i niebieskie oczy – wyznała. - Żałuję, że nie mieliśmy okazji poznać się wcześniej. Na pewno milej spędziłabym podróż w towarzystwie osoby duchownej, niż wysłuchując rozmów mojego męża z jego nudnymi, słowackimi wspólnikami – kobieta trajkotała jak nakręcona.

Jej towarzysz nagle chrząknął i rzekł:

- Nazywam się Antoni Nurkiewicz, a to moja małżonka, Julia – przedstawił.

- Julia Nurkiewicz – powiedziała kobieta i zaraz dodała: - Z domu Olbracht.

- Miło mi – odparł ksiądz - jestem Szymon Roliński – po czym wyciągnął przed siebie dłoń i wymienił uściski z nowo poznanymi ludźmi.

Po kilku zdaniach rozmowy Julia rzekła:

- Antoni, chyba nie masz nic przeciwko temu, żeby ojciec Szymon zjadł z nami śniadanie? - jednak jej słowa, brzmiące jak pytanie były jednocześnie żądaniem, które nie pozostawiało nawet cienia wątpliwości, iż jej propozycja musi zostać spełniona.

Ksiądz mimowolnie zerknął na mężczyznę, a ten w odpowiedzi uśmiechnął się, pokiwał twierdząco głową i rzekł:

- Oczywiście. Zapraszamy do naszego stolika. Będzie nam niezmiernie miło.

Kwadrans później Roliński usiadł przy stole, gdzie oprócz małżeństwa Nurkiewiczów były jeszcze dwie inne pary. Towarzyszami okazali się słowaccy wspólnicy Antoniego wraz z małżonkami. Dyskusja nie nastręczała zbyt wielu problemów, bowiem język polski i słowacki są podobne, a wszelkie niezrozumiałe kwestie tłumaczył mąż Julii. Ksiądz dowiedział się, że mężczyźni są właścicielami czterech hut i udają się do Stanów, aby podpisać intratny kontrakt.

- To już nasza czwarta podróż do Ameryki – powiedziała Julia z dumą – pierwszy raz płynęliśmy rok po zatonięciu „Titanica” i powiem księdzu, że wtedy naprawdę się bałam. Jednak kiedy po szczęśliwym rejsie zeszliśmy na ląd i zobaczyłam Nowy Jork, byłam oczarowana jego potęgą. A ojciec był już w Stanach? - zapytała znienacka.

- Nie – odparł – to moja pierwsza wizyta.

- A możemy poznać jej cel?

- Jadę do Chicago – powiedział – do parafii świętego Jacka – sprecyzował i dodał: - Mam tam pełnić obowiązki duszpasterskie.

- Do Chicago? - kobieta powtórzyła z niedowierzaniem i zaraz potem stwierdziła: - Ponoć to miasto jest bardzo imponujące i z tego, co wiem, stało się kolebką amerykańskiej Polonii. A jak ksiądz się dostanie z Nowego Jorku do Chicago?

- Pociągiem – odparł Szymon i sięgnął po dzbanek z kawą.

- To kolejne dwa dni drogi – odezwał się Antoni.

- Zazdroszczę księdzu podróży koleją – wtrąciła Julia – a szczególnie tych wszystkich urzekających i malowniczych krajobrazów, które będą się rozpościerały po drugiej stronie okna. Prawdę powiedziawszy, chciałabym przejechać żelazną koleją od wybrzeża do wybrzeża. To byłaby przygoda życia! - rzekła podekscytowanym głosem i dodała z rozmarzeniem: - Wsiąść do pociągu na Grand Central Terminal i jechać, jechać i jechać, aż do samego San Francisco. Antoni, co powiesz na mój pomysł? - rzuciła z uśmiechem.

- Obawiam się, że jest zbyt szalony i niemożliwy do realizacji – odparł mężczyzna.

- Oj Antoni! Trzeba korzystać, póki można, przecież nie będziemy żyć wiecznie, prawda?

- Moja droga...

- Wiem, że nigdzie nie pojedziemy – wpadła mu w zdanie i głośno westchnęła – tylko sobie głośno marzę – powiedziała i pogłaskała dłoń swojego męża.

Chwilę później pochyliła się w stronę księdza i szepnęła:

- Może kiedyś przekonam mojego ukochanego, żeby zabrał mnie na tak odważną ekspedycję.

Szymon usłyszawszy jej słowa, prawie zaśmiał się w głos i pomyślał, że Julia Nurkiewicz, która była już grubo po pięćdziesiątce, nadal miała duszę zwariowanej, niepokornej nastolatki. Tryskała energią, była wszystkiego ciekawa i wiodła prym w rozmowie. Małżonki wspólników pana Antoniego, wyglądały przy niej jak dwie smutne matrony i Roliński nie dziwił się, że wcześniej usłyszał z jej ust wyznanie o nudnej podróży. Kobieta z takim temperamentem potrzebowała towarzystwa wesołej kompanii, a nie dystyngowanych ponuraków.

- Chciałabym księdza o coś zapytać – powiedziała po chwili milczenia, które trwało niespełna pięć sekund. - O ile nie jest to kościelną tajemnicą, proszę mi wyjaśnić jak to się stało, że ojciec jedzie do Chicago? Przecież w kraju, do którego płyniemy, zapewne jest wielu duszpasterzy. Czy ksiądz starał się o taki wyjazd?

- Nie, nie starałem się – odparł – nigdy nawet nie myślałem, że przyjdzie mi udać się z posługą na drugą stronę oceanu.

- To jakim cudem ojciec się tutaj znalazł?

- Ależ Julio – Antoni upomniał swoją małżonkę i powiedział spokojnym, opanowanym tonem – daj panu odpowiedzieć na pytanie. Powstrzymaj na moment swoją ciekawość, bo niczego się nie dowiemy.

Szymon w tej samej chwili pomyślał, że skoro współwłaściciel czterech hut nazwał go panem, to chyba musiał mieć nieco umiarkowany stosunek do kościoła rzymskokatolickiego i rzekł:

- Sześć lat temu ukończyłem z wyróżnieniem Wyższe Metropolitalne Seminarium Duchowne. Na wniosek biskupa Archidiecezji Warszawskiej, przez kolejny rok rezydowałem w kurii, jako jeden z jego sekretarzy. Następnie oddelegowano mnie do warszawskiej parafii pod wezwaniem świętego Jakuba Apostoła, gdzie spędziłem ponad cztery lata. Dwa miesiące temu zostałem wezwany przed oblicze biskupa i dowiedziałem się, że dalszą posługę kapłańską będę pełnił w Chicago. W kościele panuje hierarchia bardzo podobna do struktur wojskowych. Przełożeni ustalają strategię i podejmują decyzje. Taki system funkcjonuje od wieków, a każdy ksiądz musi mieć w sobie coś z mentalności żołnierza.

- Ciekawe – skwitował Antoni. - A zagraniczny wyjazd na placówkę kościelną jest formą awansu czy kary? - zapytał i uniósł do góry brwi.

- Mój drogi, ależ zadałeś niedorzeczne pytanie! - wtrąciła Julia i surowym wzrokiem spojrzała na swego męża. - Na drugą stronę globu wysyła się raczej ludzi sumiennych i godnych zaufania, którzy podołają trudnym obowiązkom. Mam rację, prawda? - wypowiadając trzy ostatnie słowa, spojrzała na twarz młodego księdza.

- Wszelkie decyzje związane z wyjazdami na misje lub do parafii położonych w dalekich zakątkach świata, są wyróżnieniem – wyjaśnił Szymon – i zapadają po konsultacjach ze Stolicą Apostolską. W moim wypadku ważnym aspektem był fakt, iż chicagowska parafia pod wezwaniem świętego Jacka, skupia wiernych pochodzenia polskiego. Bardzo istotna jest kwestia komunikacji językowej, pomiędzy kapłanem i parafianami. Ważne są obrządki religijne, sakramenty i przede wszystkim spowiedź... - ksiądz ciągnął swój wywód i przedstawiał sensowne argumenty, które były brane pod uwagę przez władze kościelne w doborze właściwego kandydata.

Kilka razy Antoni musiał wyjaśnić swoim słowackim wspólnikom niezrozumiałe dla nich kwestie.

Szymon powiedział, że z chwilą odzyskania przez Polskę niepodległości, przybrał na sile exodus rodzimych emigrantów, a większość z nich, jako docelowy punkt swej podróży, obierała miasto Chicago. Dodał również, że parafią opiekuje się wiekowy proboszcz i potrzebuje pomocy. Nie powiedział natomiast ani słowem, jaki był prawdziwy powód jego wyjazdu. Poprzednik Szymona, który od kilku lat, ramię w ramię z proboszczem pełnił posługę duszpasterską, kilka miesięcy temu stracił wiarę. Opuściło go powołanie, zrzucił sutannę, okradł parafialną kasę i zniknął bez śladu. Zostawił list pożegnalny, w którym stwierdził, że ma dość obłudy i fałszu, a wobec swojego bezpośredniego przełożonego użył epitetów ogólnie uznanych za wulgarne i obraźliwe. Wysłał również list do warszawskiej kurii i wyjawił kilka haniebnych faktów. Popełnił przestępstwo, ale zdawał sobie sprawę, że uniknie jakichkolwiek problemów i nie poniesie żadnej odpowiedzialności. Sprawa była zbyt kompromitująca dla władz kościoła, które wolały ukryć incydent niż powiadamiać amerykańskie organy ścigania. Po jego zniknięciu parafianie dowiedzieli się, że ksiądz został odwołany ze swego stanowiska i wrócił do ojczyzny. Jednak nie wszyscy wierni uwierzyli w tę wersję wydarzeń, a z ust do ust krążyła plotka, że duchowny uciekł na zachód w poszukiwaniu nowego życia.

- Czyli wybrali księdza – stwierdziła Julia – bowiem był najlepszym kandydatem na owo stanowisko.

- Czy byłem najlepszym, tego nie wiem – odparł. - Na moją niekorzyść mógł świadczyć fakt, że nie znam języka angielskiego...

- Nie?! - jego rozmówczyni powiedziała zaskoczonym głosem i niemal natychmiast dodała: - Proszę się nie martwić, szybko się ojciec nauczy. Mnie osobiście wystarczyły cztery miesiące.

- Bo ty jesteś zdolna – skwitował Antoni.

- A ma ksiądz już bilet na pociąg? - Julia zmieniła wątek rozmowy.

- Nie. Armator nie potrafił dokładnie określić, kiedy dobijemy do portu – wyjaśnił. - Mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do dworca kolejowego i kupić bilet na najbliższe, bezpośrednie połączenie.

- Jaki ojciec ma z sobą bagaż? - zainteresowała się kobieta.

- Tylko jedną walizkę.

- Z portu na dworzec jest kawał drogi – rzekła. - Antoni, jak tylko zejdziemy na ląd, to w pierwszej kolejności podwieziemy naszego nowego znajomego do Grand Central Terminal, a ja z przyjemnością pomogę księdzu kupić bilet.

- Oczywiście – odparł współwłaściciel czterech hut.

- Będę sobie wyobrażała, że kupuję ticket dla siebie – dodała Julia, wtrącając w zdanie słowo, które wypowiedziała z iście amerykańskim akcentem, po czym posłała pozostałym promienny uśmiech.

Niespełna godzinę później małżeństwo Nurkiewiczów i ksiądz Szymon, oddając się konwersacji, siedzieli przy jednym ze stolików na zewnętrznym pokładzie.

- Największą zaletą podróży w pierwszej klasie jest zwolnienie z badań na Ellis Island – powiedział Antoni – a z tego, co mi wiadomo, większość ludzi spędzi na tej wyspie kilka dni. My natomiast posiadamy ten luksus, że przejdziemy trapem do punków odprawy celnej, która jest czystą formalnością i sprawa załatwiona.

- Kilka dni? - zapytał zaintrygowany ksiądz.

- Kontrola jest bardzo skrupulatna – wyjaśnił Nurkiewicz – każda diagnoza, sugerująca nawet w małym stopniu zły stan zdrowia, skutkuje odesłaniem na kwarantannę. Jeżeli u kogoś stwierdzą chorobę psychiczną albo trwałe kalectwo, wówczas taki człowiek musi wrócić tam, skąd przybył. Czytałem kiedyś artykuł prasowy o umowie pomiędzy liniami transatlantyckimi i rządem USA. Jeden z żelaznych paragrafów porozumienia mówi o tym, że każdą osobę, która nie otrzyma wizy wjazdowej, armator ma obowiązek zabrać na własny koszt z powrotem do macierzystego portu.

- Straszne – szepnęła Julia.

Późnym popołudniem ksiądz Szymon zajął miejsce w sypialnym przedziale pierwszej klasy, pociągu jadącego z Nowego Jorku do Chicago. Skład należał do jednego z najbardziej znanych przedsiębiorstw kolejowych Union Pacific Railroad, które cieszyło się pochlebnymi opiniami.

Roliński w duchu dziękował Bogu, że spotkał małżeństwo Nurkiewiczów. Nowi znajomi okazali się bardzo życzliwymi ludźmi. Po zejściu na ląd zawieźli Szymona na dworzec kolejowy, a Julia pomogła duchownemu przy zakupie odpowiedniego biletu.

Na odchodne powiedziała:

- Niechaj ojcu się wiedzie. Ciekawe czy kiedyś przyjdzie nam się jeszcze spotkać?

- Jeżeli kiedykolwiek zawitacie państwo w Chicago, proszę mnie koniecznie odwiedzić – odparł, po czym uścisnął im dłonie, życząc błogosławieństwa bożego.

Julia i Antoni Nurkiewicz nigdy więcej nie zobaczyli Szymona. Gdyby tamtego popołudnia ktoś miał okazję zerknąć w Boską Księgę Życia, odnalazłby ich historie i poznał przyszłość tych dwojga ludzi. Współwłaściciel czterech hut, miał umrzeć jesienią 1926 roku na zawal serca, natomiast jego małżonce zostało dane dożyć sędziwego wieku. Zginęła jesienią 1939 roku podczas bombardowania Rzeszowa przez powietrzną flotę Luftwaffe.

* * *

Minęło dwanaście miesięcy od chwili kiedy Szymon Roliński odprawił swoją pierwszą mszę w kościele pod wezwaniem świętego Jacka. Cieszył się, że w progi świątyni przybyły rzesze wiernych mieszkających w kwartałach ulic chicagowskiej dzielnicy Avondale.

Rok później dokładnie tego dnia, kiedy przypadała owa pamiętna rocznica, stało się coś, co w pewnym sensie było nieuniknione. Podczas poniedziałkowej kolacji w budynku parafialnym doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy proboszczem i jego pomocnikiem. Z pozoru niewinna rozmowa, znienacka niemalże przerodziła się w kłótnię. Po dwóch stronach barykady stanęły naprzeciw siebie konserwatywne poglądy i ambitna nadzieja na zmiany. Tamtego wieczoru ksiądz Szymon zrozumiał, że dla niektórych ludzi kościoła, podwaliny wiary nie mają nic wspólnego z Bogiem.

- Jak długo tutaj jesteś? - zapytał proboszcz, cedząc przez zęby każde wypowiadane słowo.

- Ponad rok – odparł Szymon.

- I nagle wydaje ci się, że potrzeba nam tutaj reform, tak? Doceniam twą troskę o naszych parafian, ale nie masz pojęcia, jakimi kategoriami kieruje się egzystencja w tym kraju. Poświęciłem wiele lat życia w budowę tej wspólnoty i nie pozwolę abyś zniszczył owoce mojej pracy!

- Nie chcę niczego niszczyć – zaoponował ksiądz łagodnym tonem – po prostu twierdzę, że powinniśmy...

- Milcz! - stary proboszcz wpadł mu w zdanie. - Nie masz o niczym pojęcia! Minęło dwanaście bitych miesięcy, a ty nadal nie rozumiesz, w czym rzecz. Zadziwiające! Doprawdy zadziwiające! Kiedy przyszedłeś na świat? - zapytał, zmieniając nagle temat rozmowy.

- Trzydzieści lat temu – odpowiedział.

- Więc wyobraź sobie, że dokładnie przed dwudziestu dziewięciu laty, a konkretnie w dzień Bożego Narodzenia 1894 roku w miejscu, gdzie dziś stoi okazała, murowana bazylika był drewniany kościół, w którym odbyła się pierwsza msza święta. Dom Boży wznieśli niektórzy potomkowie naszych parafian. Dziesięć lat później położono kamień węgielny pod budowę nowej świątyni. Trwałej i mocnej, zbudowanej z cegieł. Obecnie jest symbolem polskości i wiary. Posiadamy szkołę, salki katechetyczne, dom pogrzebowy, zaplecze gospodarcze, siostry zakonne prowadzą przedszkole... Mam wymieniać dalej? Sądzisz, że to jest nadal zbyt mało?

- Tego nie powiedziałem – odparł Szymon. - Twierdzę jedynie, że marnujemy olbrzymi potencjał.

- Marnujemy?! O czym ty mówisz?!

- Mamy pomieszczenia, w których moglibyśmy organizować kursy zawodowe dla niewykwalifikowanych robotników i lekcje nauki angielskiego dla dorosłych. Ojciec nie widzi, że nasi parafianie trwają tutaj w zamkniętej, odosobnionej enklawie? Oczywiście muszą pamiętać o swoich korzeniach, o kraju z którego pochodzą, ale wspólnymi siłami powinniśmy zadbać, aby ta polskość nas nie zjadła. Musimy dołożyć starań, żeby nasi rodacy mieszkający w Avondale mogli czuć się swobodnie nawet poza granicami dzielnicy. Większość pracuje za najniższe stawki, mało kto potrafi załatwić podstawowe sprawy urzędowe, a nieznajomość angielskiego spycha ich na społeczny margines.

- Wiesz, o co masz się martwić? - odparł proboszcz i nie czekając na odpowiedź swojego rozmówcy, ciągnął dalej: - Żeby ludzie przychodzili na msze oraz nabożeństwa i żeby nie szczędzili datków na tacę. Masz pojęcie, jak duże są koszta związane z utrzymaniem nawet samych budynków parafii? Wiecznie coś wymaga drobnych napraw i remontów, trzeba opłacać słone rachunki, odprowadzać należne podatki za grunty i nieruchomości, woda, prąd, śmieci, opał...

- Pozwolę sobie zauważyć – wtrącił Szymon – że kościoły wszystkich wyznań, które znajdują się w Chicago mają identyczne problemy.

- I co z tego?! - warknął stary klecha.

- Jednak wielu pastorów, jak również katolickich księży prowadzi działalność społeczną dla dobra wspólnoty, którą reprezentują. Wystarczy spojrzeć na Włochów albo Irlandczyków...

- Dość! - proboszcz uderzył otwartą dłonią w blat stołu przy którym siedzieli. - Dość! Powiem tak, dopóki piastuję najważniejszą funkcję w tej parafii, dopóty będzie tak, jak postanowię i basta! Nie będzie żadnych utopijnych działań i reformacji według twoich pomysłów. A może jeszcze sądzisz, że w naszym kościele powinny rozbrzmiewać liturgiczne pieśni w wydaniu gospel? - zapytał z kpiną.

Szymon miał ochotę powiedzieć, iż osobiście nie miałby nic przeciwko temu, ale nie wyraził własnej opinii, tylko rzekł:

- Mamy swoje tradycje i powinniśmy im hołdować. Nie roztaczam wizji o jakichkolwiek zmianach obrządków religijnych. Mówię jedynie o rzeczach, które mogą zmienić i poprawić los wielu naszych parafian. Z miesiąca na miesiąc przybywa z Polski coraz więcej emigrantów. Przychodzą do kościoła, biorą udział w mszach i wyłuskują ostatnie centy na ofiarę. Jesteśmy zobowiązani, żeby im pomóc.

Proboszcz nadął policzki, zamknął oczy i udając znużenie, wypuścił z płuc powietrze.

- Nie musisz mnie karmić frazesami – rzekł po chwili oschłym tonem – i przyjmij do wiadomości, że pomiędzy nadmierną ambicją a głupotą, biegnie granica cienka niczym ludzki włos. Nie licz na to, że w przyszłości przejmiesz po mnie schedę – zakomunikował i patrząc Szymonowi prosto w oczy, dodał – w kwartalnych sprawozdaniach, które wysyłam do kurii w Polsce, wspomnę o twoich pomysłach. Szczerze wątpię, żeby wzbudziły tam czyjekolwiek zadowolenie.

Roliński poczuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu siarczysty policzek.

Dalsza rozmowa nie miała najmniejszego sensu i dlatego wstając z miejsca, powiedział:

- Dziękuję za wspólny posiłek i życzę ojcu dobrej nocy.

Szymon dosunął krzesło do stołu, po czym obrócił się na pięcie aby odejść, kiedy usłyszał:

- Myślę, że począwszy od jutra, powinieneś doświadczyć, ile kosztuje życie we współczesnym świecie, a wtedy dopiero docenisz, jak wiele dobroci otrzymałeś. Od roku opłacam twoje korepetycje z angielskiego, to po pierwsze. Po drugie, każdego dnia dostajesz na farze darmowe posiłki, po trzecie masz dach nad głową, wyprane i posprzątane. Po czwarte – wiekowy klecha rzekł, unosząc do góry wskazujący palec prawej dłoni – otrzymujesz jeszcze pieniądze na własne wydatki. Niczym nie musiałeś się martwić, ale teraz koniec z tym! Koniec z przywilejami! Będziemy się rozliczać, jak w każdej normalnie funkcjonującej firmie. Co tydzień dostaniesz uczciwą wypłatę. Ja mam jedynie obowiązek, zapewnić ci darmowe mieszkanie i nic poza tym. Od teraz sam będziesz martwił się o własną egzystencję. Nie interesuje mnie co będziesz jadł i gdzie. Jeżeli chcesz urządzać kursy zawodowe i doskonalenie nauki języka, proszę bardzo. Droga wolna. Masz moje pozwolenie, możesz korzystać z sali katechetycznej, ale prowadzących zajęcia, opłacasz z własnej kieszeni. Od parafialnych datków wara! I możesz być pewien, że przekażę kurii moją opinię na twój temat. Tylko nie licz na to, że będzie pochwalna. Rozumiesz? - zapytał z wyeksponowaną w głosie wyższością.

- Rozumiem – odparł Szymon i chociaż nie zamierzał już nic więcej powiedzieć, z jego ust popłynęły słowa, nad których treścią nie zapanował: - Tylko w liście do biskupa niech ojciec nie zapomni przekazać faktów o tym, że z parafialnej tacy hojnie wspiera swoją rodzinę w Polsce.

Na dźwięk tych słów proboszcz zacisnął zęby, a jego twarz momentalnie poczerwieniała.

* * *

Przez blisko trzy kolejne lata ksiądz Szymon, żył hołdując własnym zasadom. Płynnie posługiwał się angielskim zarówno w mowie, jak i w piśmie. Wśród ludzi nie zabiegał o uznanie i szacunek, nie szukał poklasku i nie oczekiwał wdzięczności. Zawsze starał się być pomocnym i życzliwym, bowiem tkwiła w nim silna potrzeba niesienia dobra, otuchy i wsparcia. Parafianie bardzo szybko docenili jego starania i w ich oczach, zaczął uchodzić za wyjątkowego człowieka. Był wzorem osoby duchownej, namaszczonej boskim powołaniem. Dla wielu stał się prawdziwym autorytetem, a dzieci polskich emigrantów, mówiły na niego „father Simon”. Większość wolnego czasu spędzał na ulicach dzielnicy Avondale, ochrzczonej przez inne nacje terminem „Polish Village”. Podczas spacerów zawsze miał okazję z kimś porozmawiać, wysłuchać i doradzić. Nigdy nie odmówił zaproszenia na chrzciny, pierwszą komunię świętą, wesele, stypę czy też na prywatną uroczystość. Nie przynosił z sobą wyszukanych prezentów, ale nigdy nie przybywał z gołymi rękami. Kiedy zjawiał się w piekarni po świeże pieczywo, albo krążył pomiędzy straganami lokalnego targowiska, wielokrotnie musiał nalegać, żeby sprzedawcy przyjęli od niego zapłatę za towar. Ksiądz Szymon był również bacznym obserwatorem i widział, co dzieje się w dzielnicy. Dostrzegał wiele rzeczy, zarówno dobrych jak i złych. Dzięki udzielanym spowiedziom, miał świadomość, w których rodzinach panują niesnaski i konflikty. Wysłuchiwał cudzych, wstydliwych grzechów ale nikogo nie potępiał. Widział jak niektórzy pną się w górę i polepszają swój byt. Jedni ciężko pracowali na sukces, a inni podążali śliskimi ścieżkami cwaniactwa i wrodzonego sprytu. Roliński za własne pieniądze opłacał nauczycielkę języka angielskiego, która dwa razy w tygodniu prowadziła lekcje w salce katechetycznej. Dzięki tym zajęciom wielu ludzi liznęło językowych podstaw, jednak mimo to, „Jackowo” nadal zagorzale broniło się przed światem rozpościerającym się poza obrzeżami parafialnych ulic. Father Simon miał nie tyle świadomość, co żywił nadzieję, że ta sytuacja kiedyś ulegnie zmianie. Nigdy o tym nie powiedział ani publicznie, ani w jakiejkolwiek prywatnej rozmowie, że jego zdaniem dopiero wnuki obecnych mieszkańców, mają szansę zmienić ten stan rzeczy.

Od chwili pamiętnej rozmowy z proboszczem, stosunki obu duchownych nie uległy polepszeniu. Mężczyźni nie wchodzili sobie w drogę, tolerowali swą obecność, a przed obcymi zachowywali pozory normalności. Ksiądz Szymon nigdy się nie dowiedział, jakie opinie dotyczące jego osoby, zawierały kwartalne sprawozdania wysyłane na adres kurii.

W ostatnim tygodniu lutego 1926 roku wiekowy proboszcz dostał wylewu. Wcześniej nie narzekał na żadne dolegliwości i nie uskarżał się na swoje zdrowie. Po prostu pewnego przedpołudnia padł na posadzkę w przedpokoju i stracił przytomność. W domu była wtedy tylko pani Jadzia, zatrudniona na etacie gosposi, która zajmowała się sprzątaniem fary i gotowaniem posiłków. Kobieta zachowała zimną krew i pobiegła po pomoc.

Proboszcz w krytycznym stanie trafił do szpitala.

Jeszcze tego samego dnia, Szymon usłyszał z ust ordynatora:

- Proszę księdza, trudno mówić o jakichkolwiek rokowaniach. Dzisiejsza medycyna nie zna odpowiedzi. Nie wiem czy pacjent odzyska świadomość i wróci w pełni do zdrowia, czy też będzie częściowo sparaliżowany. Przykro mi – lekarz rozłożył ręce w geście bezradności i dodał: - Chciałbym, ale nie potrafię postawić jednoznacznej diagnozy. Powiem uczciwie – rzekł spokojnym, opanowanym głosem – proszę się pozbyć optymistycznych złudzeń. Jeśli pacjent wydobrzeje, wtedy przez kolejne długie miesiące, będzie wymagał specjalistycznej, całodobowej opieki.

Organizm proboszcza nie był na tyle silny, żeby wyjść obronną ręką. Przełożony Szymona zmarł trzy tygodnie później. Gdyby w międzyczasie sędziwy klecha odzyskał przytomność, być może chciałby coś wyznać i naprawić przykre sprawy, ale niestety nie było mu to dane.

Szymon wysłał telegram do kurii z przygnębiającą wiadomością i poprosił kościelne władze o dalsze wytyczne. Odpowiedź otrzymał kilka dni później. Tymczasowo miał przejąć obowiązki proboszcza i cierpliwie czekać na dalsze decyzje i wsparcie.

Konkretne postanowienia przyszły tuż po świętach wielkanocnych, a do parafii dotarło dwóch księży z Polski, którzy mieli wesprzeć samotnego kapłana w duszpasterskich posługach. Duchowni przywieźli z sobą list zawierający wytyczne warszawskiej kurii.

W drugą niedzielę kwietnia 1926 roku ojciec Szymon podczas sumy odczytał z ambony pismo kościelnych władz, z którego wynikało, iż został mianowany proboszczem chicagowskiej parafii pod wezwaniem świętego Jacka.

* * *

Chicago.

Czwartek, 25 kwietnia 1946 roku.

Dochodziło południe, kiedy młoda kobieta wysiadła z taksówki przy Prairie Avenue 2537. Była ubrana w jasną, przewiewną sukienkę bowiem na dworze panowała iście wiosenna pogoda. Za jej plecami rozciągały się wody jeziora Michigan, natomiast po drugiej stronie ulicy stał okazały, szpitalny gmach.

Kobieta wkroczyła do głównego wejścia w budynku, po czym skręciła w prawo i weszła schodami na pierwsze piętro. Minutę później złapała za klamkę masywnych drzwi, ponad którymi widniały trzy duże litery układające się w krótkie słowo LAB.

Rozległy hol świecił pustkami, a wewnątrz oddziału panowała błoga cisza. Kilka metrów dalej po prawej stronie, znajdowało się stanowisko rejestracji obudowane długą, drewnianą ladą, za którą urzędowały pielęgniarki.

Kobieta podeszła bliżej i rzekła:

- Dzień dobry. Przyszłam odebrać wyniki badań na nazwisko Agnes Stoklosa.

- Poproszę książeczkę ubezpieczeniową – powiedziała brunetka ubrana w biały kitel.

Chwilę później siostra zerknęła na pierwszą stronę i zapytała zdziwionym głosem:

- Pani jest Agnes Stoklosa?

- Nie. Dokument należy do mojej mamy, która prosiła mnie, żebym odebrała jej wyniki.

- Niech pani spocznie – wskazała dłonią na rząd ławek ustawionych pod przeciwną ścianą.

Pielęgniarka zaczęła wertować kartki, leżące w niedużej drewnianej skrzynce. Znalazła właściwe wyniki, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Pracownica szpitala, pochyliła się w stronę swoich koleżanek i coś szepnęła. Kobieta siedząca na ławce przyglądała się, jak trzy pielęgniarki cichymi głosami dyskutują między sobą. Po chwili siostra, która szukała wyników, wyszła zza lady i rzekła:

- Proszę jeszcze o odrobinę cierpliwości, muszę pójść po lekarza.

- Coś się stało? - zapytała oczekująca.

- Muszę iść po lekarza. Proszę czekać.

Niespełna kwadrans później, drzwi wiodące na oddział otworzyły się na oścież. Pielęgniarce towarzyszył wysoki, szpakowaty mężczyzna ubrany w biały fartuch, a przez szyję miał przewieszony stetoskop. W dłoni trzymał kartkę z wynikami badań i książeczkę ubezpieczeniową. Kiedy podszedł bliżej, siedząca kobieta podniosła się z miejsca.

- Dzień dobry – powiedział mężczyzna. - Jestem neurologiem i nazywam się Sean McNeilis – po czym wyciągnął przed siebie dłoń.

- Dzień dobry, Margaret Stoklosa – przedstawiła się.

- Córka Agnes Stoklosa, tak? - zapytał, jakby chciał się upewnić czy rozmawia z właściwą osobą.

- Tak. Mama poprosiła mnie, żebym odebrała wyniki badań, które robiła w zeszłym tygodniu.

- Rozumiem – odpowiedział człowiek w białym kitlu – skierowanie otrzymała od swojego lekarza i zapewne on chciałby się zapoznać z ich rezultatami, ale nie możemy ich pani przekazać...

- Czy wyniki są niepokojące? - wpadła mu w zdanie.

- Proszę powiadomić swoją matkę, żeby niezwłocznie zgłosiła się do naszego szpitala.

- Panie doktorze, ale co się dzieje? - zapytała wyraźnie zaniepokojonym głosem.

- Przykro mi, ale nie mogę udzielić żadnych informacji – powiedział i zwrócił jej książeczkę ubezpieczeniową. - Niech pani mama zgłosi się do szpitala. Oprócz niedziel, pracuję każdego dnia od ósmej do szesnastej. Moje nazwisko to McNeilis, proszę zapamiętać. Niech Agnes Stoklosa zjawi się czym prędzej na oddziale neurologii i powie w rejestracji, że przybyła na moje wezwanie.

- Ale czy może pan powiedzieć...

- Przykro mi – mężczyzna nie pozwolił młodej kobiecie dokończyć kwestii – obowiązują nas pewne zasady, które poniekąd są fundamentem etyki lekarskiej. Wyniki badań – powiedział i wymownie spojrzał na kartkę, którą trzymał w dłoni – jak również wszelkie informacje o stanie zdrowia, przekazujemy osobom trzecim, ale wcześniej musi zostać spełniony pewien warunek. Pacjent wypełnia odpowiedni formularz. W jednej z rubryk podaje imię i nazwisko osoby, która może od nas uzyskać takowe wiadomości. Stopień pokrewieństwa nie ma żadnego znaczenia.

- Ale moja mama nie była pacjentką szpitala, tylko robiła tutaj badania – stwierdziła jego rozmówczyni z lekkim wyrzutem.

- Wiem – odparł szpakowaty doktor – jednak w tym wypadku chodzi o dobro pani matki, która czym prędzej powinna zgłosić się na oddział neurologii. A teraz proszę wybaczyć, ale wzywają mnie zawodowe obowiązki. – Skinął głową na pożegnanie, obrócił się na pięcie i odszedł.

Kobieta przez chwilę stała w miejscu, sprawiając wrażenie zdezorientowanej i zagubionej. Nagle poczuła, jak w jednej sekundzie jej ciało ogarnia fala nieprzyjemnego ciepła. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie, bowiem pragnęła czym prędzej wyjść z budynku i zaczerpnąć świeżego powietrza.

Słowa, które usłyszała od lekarza, pchnęły jej wyobraźnię w złym kierunku. Nie potrafiła zapanować nad swoimi myślami, w których zagościły ponure wizje i ogarnął ją strach. Zimny, przenikliwy strach, uzbrojony w oręż niemocy. Nigdy wcześniej nawet nie zaświtało jej w głowie, iż cała przyszłość w jednej chwili, może zyskać przerażające oblicze niewiadomej i stanąć pod znakiem zapytania. Nie była gotowa, żeby zmierzyć się z tak wymagającym wyzwaniem. Jeszcze nie teraz. Co ja wtedy zrobię?!Jak sobie poradzę?! - szepnęła w myślach. Nagle poczuła, że jej oczy podchodzą łzami i z całych sił, starała się nie rozpłakać. Wzięła kilka głębokich oddechów, a myślami powędrowała w krainę własnych wspomnień. Do tej pory nie przejmowała się zbytnio, kiedy widziała swoją matkę, jak czasami trzymała się dłońmi za skronie i twierdziła, że ma atak uporczywej migreny. Dość często miewała bóle głowy – rzekła w duchu i chwilę potem, uzmysłowiła sobie, że w ostatnich tygodniach owe dolegliwości zdarzały się z większą częstotliwością i trwały dłużej niż zazwyczaj.

Po powrocie do domu Margaret opowiedziała z najdrobniejszymi szczegółami wydarzenia, które miały miejsce w szpitalu, a na koniec dodała pouczającym głosem:

- Musisz czym prędzej udać się na konsultację.

Agnieszka spojrzała na nią i odparła, zadziwiająco spokojnym tonem:

- Jutro tam pojadę.

- Mam wrażenie, że bagatelizujesz sytuację!

- Kochanie, niepotrzebnie się przejmujesz...

- Niepotrzebnie?! - wpadła jej w zdanie. - To jest poważna sprawa.

- Nie na tyle, żeby wpadać w panikę. Nic mi nie jest, po prostu mam bóle głowy, zapewne z przemęczenia. Od wielu lat cierpię na tę dolegliwość. Przyzwyczaiłam się. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

- Może i nie ma – odpowiedziała – ale lekarz, tylko zerknął na wyniki i na podstawie rezultatów badań, podjął decyzję. Tak czy siak, jutro razem pojedziemy do szpitala. Razem!

Na ustach Agi zagościł delikatny uśmiech. Spojrzała swojej córce prosto w oczy i pokiwała twierdząco głową. Jednak w głębi duszy nie potrafiła jednoznacznie odpowiedzieć, jakie powody obudziły w niej troskę? Ich stosunki kilka lat temu uległy dramatycznej zmianie i od tamtej pory Agnieszka nosiła w sercu głębokie rany, których nigdy nie pokryją blizny. Przeszłości nie można, ot tak sobie wymazać i żyć dalej, udając, że nic się nie stało. Jako matka, poniosła wówczas druzgocącą klęskę. Potem przez długie miesiące żyła z poczuciem gorzkiej winy i nie potrafiła w sobie znaleźć wybaczenia. Nie dostrzegła zmian, była naiwna i dała się zwieść kłamstwom oraz oszustwom własnego dziecka. Ślepa matczyna miłość powiodła ją ku porażce, a bezwarunkowa wiara i zaufanie, które powinny być fundamentami rodzinnych relacji, okazały się pustymi frazesami. Wydarzenia sprzed czterech lat stworzyły pomiędzy nimi przepaść spowitą mrocznym cieniem. Agnieszka wiele razy obserwowała swoje koleżanki, które też miały córki i czuła wtedy zwykłą, kobiecą zazdrość. Zazdrość daleką od zawiści lub złorzeczenia. To było uczucie podszyte naturalnym żalem i tęsknotą, że nie posmakuje tej specyficznej więzi przyjaźni, która może zrodzić się tylko pomiędzy matką i córką, wkraczającą w dorosłe życie. Wiedziała, że nigdy nie pozna smaku tej magicznej bliskości. Miała do siebie pretensje, że zabrakło jej życiowej mądrości i przezorności, iż nie uchroniła swego dziecka przed niebezpieczeństwami świata. Przykre przeżycia z przeszłości, stały się początkiem nieodwracalnych zmian, które rozdarły jej duszę. Miała świadomość, że już nigdy nie będzie w stanie o nich zapomnieć. Od tamtej pory starała się jednak żyć, akceptując przeszłość. Z czasem ich wspólne rozmowy wkroczyły na inny grunt. Stały się miłe, szczere i życzliwe, ale dyskusje, to tylko jeden z elementów wspólnej egzystencji. W ich relacjach brakowało prozaicznych gestów, czułości względem siebie, chociaż obie potrafiły takowe emocje okazać osobom trzecim.

W ludzkiej pamięci najbardziej zakorzeniają się dwa rodzaje wspomnień. Pierwsze, noszą znamiona najszczęśliwszych chwil, jakich przyszło nam doświadczyć, natomiast drugie to barwny kalejdoskop popełnionych błędów, gorzkich niepowodzeń i miażdżących porażek. Gdyby ktoś zapytał Agnieszkę Stokłosę, która kategoria wspomnień króluje w jej życiu, bez chwili zastanowienia wskazałaby na tę drugą. Natomiast gdyby ten ktoś, rozmawiał z jej córką i zadał pytanie:

- Jak myślisz, twoja mama posiada więcej miłych wspomnień czy przykrych?

Wtedy usłyszałby zgoła odmienną odpowiedź.

Następnego dnia tuż przed południem, obie panie zjawiły się na oddziale neurologii w szpitalu przy ulicy Prairie Avenue 2537.

- Dzień dobry – powiedziała Aga, stojąc przed okienkiem rejestracji. - Nazywam się Agnes Stoklosa. Doktor Sean McNeilis kazał mi się zgłosić na wizytę.

- Proszę usiąść w holu – odparła pielęgniarka. - Powiadomię lekarza o pani przybyciu.

Matka i córka czekały ponad piętnaście minut, zanim zjawił się McNeilis i zaprosił starszą z kobiet do swojego gabinetu.

Szpakowaty medyk usiadł za biurkiem i przez chwilę wpatrywał się w rezultaty badań laboratoryjnych, po czym wyjął z szuflady kartkę papieru, na której widniały rubryki i rzekł:

- Pani Stoklosa, nie chciałbym, aby moje słowa brzmiały złowieszczo, ale wyniki są niepokojące. Żadna wartość nie mieści się w granicach norm. Na skierowaniu widniała informacja, że uskarża się pani na bóle głowy, zgadza się?

- Tak – odparła kobieta – od lat dokucza mi ta dolegliwość.

- Jakiego rodzaju jest ten ból? W których miejscach jest najbardziej odczuwalny?

- Przeważnie w skroniach, ale czasami odczuwam pulsujący ucisk z tyłu głowy po lewej stronie, tuż za uchem.

- Czy cierpi pani na zaburzenia równowagi?

- Nie.

- Czy drętwieją pani ręce lub nogi?

- Czasami czuję też mrowienie od łokcia, aż po czubki palców prawej ręki.

- Bóle kręgosłupa? - zapytał.

- Nie.

- Czy nadużywa pani papierosów lub alkoholu?

- Nie palę – odparła – natomiast jeśli idzie o alkohol, to okazyjnie pozwalam sobie na lampkę czerwonego wina.

- Zażywa pani jakieś lekarstwa?

- Tylko tradycyjne środki przeciwbólowe.

- Jak często, od kiedy i przy jakich dolegliwościach?

- Tylko podczas bólu głowy. W przeszłości zdarzało mi się to dwa, trzy razy w miesiącu, ale ostatnimi czasy minimum dwa razy w tygodniu.

- Dwa razy na tydzień – powtórzył i odznaczył kolejną pozycję na kartce papieru. - Czy potrafi pani stwierdzić, od kiedy boryka się z owymi dolegliwościami?

- W przeszłości czasami bolała mnie głowa – powiedziała – ale przecież każdemu to się zdarza – wzruszyła ramionami i dodała: - Jednak niespełna cztery lata temu, doszło do pewnego przykrego zdarzenia, które później przez długie miesiące spędzało mi przysłowiowy sen z powiek. Długo nie potrafiłam uwolnić się od niepokojących myśli i chyba wtedy wszystko się zaczęło – zamilkła na chwilę, po czym rzekła: - Tak, mogę stwierdzić, że od tamtej pory pojawiły się częstsze i bardziej intensywne bóle.

- Czy to zdarzenie, miało związek z urazem głowy? - zapytał lekarz.

- Nie nie – natychmiast zaprzeczyła – wynikła pewna przykra sprawa w moim kręgu rodzinnym. Zaczęły się kłopoty i problemy, które odbiły się na moich stosunkach z najbliższymi.

- Rozumiem – odparł McNeilis – czyli cała sytuacja, krótko mówiąc, przełożyła się u pani na negatywne samopoczucie?

- Nawet bardzo – potwierdziła.

- Czy pani jest osobą pracującą? Jeśli tak, to w jakim charakterze?

- Prowadzę własną firmę krawiecką, ale od dwóch lat zajmuję się jedynie dokumentacją i odpowiednią organizacją pracy.

- Miewa pani trudności z mówieniem?

- Z mówieniem? - odparła zaskoczonym głosem.

- Jąkanie albo niewyraźna wymowa słów?

- Nie.

- A zdarza się pani zapominanie określeń, które z reguły są znane?

Agnieszka spojrzała lekarzowi prosto w oczy i po chwili rzekła:

- W ostatnich tygodniach przytrafiło mi się kilka razy szukać w pamięci odpowiedniego słowa.

- Może pani podać jakiś przykład?

- To dziwne, ale zapominałam określeń na ogół związanych z moją pracą. Kilka dni temu nie mogłam sobie przypomnieć słowa – nożyczki.

- Czy wtedy odczuwała pani ból głowy, czy też zdarzyło się to podczas dobrego samopoczucia?

- Czułam się dobrze.

- A ma pani problem z rozpoznawaniem znajomych osób?

- Nie.

- Czy w najbliższej rodzinie zdarzały się przypadki chorób psychicznych? Konkretnie chodzi mi o pani rodziców, dziadków lub dalszych przodków w linii prostej.

- Nic mi na ten temat nie wiadomo.

- A miewali jakieś inne, nieuleczalne choroby? - dociekał.

- Nie – zaprzeczyła bez chwili namysłu, a sekundę później rzekła: - Moja mama często miewała bóle głowy. - Na dźwięk usłyszanych słów, McNeilis zmarszczył brwi i spojrzał pytającym wzrokiem, jakby oczekiwał dalszych wyjaśnień. - Zmarła dwanaście lat temu - dodała smutnym głosem.

- W jakim wieku? - zapytał.

- Niespełna pięćdziesięciu trzech lat.

Człowiek w białym kitlu zanotował informację na kartce z rubrykami i zwrócił się do swojej rozmówczyni z kolejnym pytaniem:

- A pani babcia ze strony matki, ilu dożyła lat?

Agnieszka w mig pojęła, do czego zmierzał szpakowaty doktor.

- Ona również odeszła młodo. Przeżyła raptem pięćdziesiąt lat, ale niestety nie wiem, czy również cierpiała na bóle głowy.

Niemal natychmiast przypomniała sobie fragment listu, który dostała od swojego ojca cztery tygodnie po pogrzebie. "Twoja mama od kilku miesięcy uskarżała się na mocne bóle głowy. Nie pomagały jej żadne środki i medyczne specyfiki. Pewnego wieczoru położyła się do łóżka i odeszła we śnie. Miała lekką śmierć i mogę tylko dziękować Bogu, że nie cierpiała w chorobie."

- Proszę mnie źle nie zrozumieć – rzekł McNeilis – nie mam zamiaru obudzić w pani niepokoju, ale istnieje nikłe prawdopodobieństwo, że być może jest pani obarczona problemem o podłożu genetycznym. Dzisiejsza wiedza medyczna odnotowuje często przypadki dziedzicznej skłonności do niektórych schorzeń. Proszę wstać – powiedział po chwili i sam również podniósł się z miejsca. - Niech pani ściągnie obuwie – i odczekał moment kiedy Aga zdjęła pantofle. - Teraz proszę zamknąć oczy, rozłożyć na boki ręce i stanąć na lewej nodze.

Zrobiła to, czego sobie życzył i nawet nie drgnęła.

- A teraz na prawej – powiedział McNeilis.

Kiedy starała się wykonać proste polecenie, poczuła, że traci równowagę.

- Proszę usiąść na łóżku – wskazał dłonią na szpitalną kozetkę.

Lekarz podszedł bliżej, przykucnął i obiema dłońmi złapał ją za stopy, które zbliżył do siebie wewnętrznymi krawędziami.

- Teraz proszę wyciągnąć przed siebie ręce i wstać.

Agnieszka, podnosząc się z miejsca, poczuła, że delikatnie traci stabilność, co nie uszło uwadze badającego.

- Dziękuję, może pani wzuć buty.

Mężczyzna odczekał, aż jego pacjentka ponownie usiadła na krześle.

- Pani Stoklosa – powiedział, patrząc jej prosto w oczy – zalecałbym wykonanie kilku specjalistycznych badań, w tym prześwietlenie głowy aparatem rentgenowskim. Posiada pani ubezpieczenie społeczne, więc wystawię pani skierowanie na oddział neurologiczny. Będzie pani musiała spędzić tutaj kilka dni na obserwacji. - McNeilis zauważył zdziwienie malujące się w jej oczach i dodał czym prędzej: - Proszę mi wierzyć na słowo, że to jest konieczne.

- Ale panie doktorze, ja nie mogę – odparła nieco zaniepokojonym głosem – obecnie moja firma...

- Droga pani – wpadł jej w zdanie – przez kilka, no może góra przez kilkanaście najbliższych dni, firma będzie sobie musiała poradzić bez pani nadzoru. Daleki jestem od wystawiania diagnozy w tej chwili, dlatego najpierw konieczne będzie wykonanie serii badań przedmiotowych oraz aparatowych.

Aga wpatrywała się w swego rozmówcę szeroko rozwartymi oczami, a w jej głowie galopowały dziesiątki myśli, związanych ze sprawami zawodowymi. Po chwili rzekła:

- Panie doktorze, czy dolega mi coś poważnego?

- Na chwilę obecną naprawdę trudno mi cokolwiek stwierdzić – odparł – objawy są lekko niepokojące i chciałbym przyjąć panią na oddział. Badania, badania i jeszcze raz badania, a dopiero potem możemy rozmawiać o diagnozie. Zalecam i proponuję jak najszybsze zgłoszenie się do szpitala. Warunki na oddziale neurologii mamy bardzo przyzwoite, sale są dwu oraz trzyosobowe, wygodne łóżka i całodobowa opieka. Będzie pani miała okazję odpocząć od obowiązków dnia codziennego – dodał z uśmiechem. - Proszę zrozumieć, że przy wszelkich objawach chorobowych, czas reakcji medycznej zawsze odgrywa najistotniejszą rolę. Jest takie powiedzenie, krążące w lekarskim środowisku, które mówi, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Chyba zgodzi się pani z tym twierdzeniem, prawda? - zapytał i spojrzał na swą rozmówczynię pogodnym wzrokiem.

Agnieszka ponownie zwróciła oczy w kierunku okna i po chwili rzekła:

- Kiedy miałabym się zgłosić na oddział?

- Dziś mamy piątek więc sądzę, że nadchodzący poniedziałek byłby najbardziej odpowiednim terminem – odparł. - Jeżeli w tej chwili zdecyduje się pani na hospitalizację, miałbym okazję zaplanować na przyszły tydzień serię badań. Proszę wziąć pod uwagę, że mamy tutaj sporo pacjentów i jak to się mówi, pełne ręce roboty. Więc...? - zapytał, nie dokończywszy zdania.

- Dobrze – odparła – skoro takie są pańskie zalecenia, zjawię się w poniedziałek.

- Słuszna decyzja – powiedział lekarz – w takim razie w poniedziałkowy poranek, punktualnie o ósmej zero zero, widzimy się w tym gabinecie. Proszę być na czczo oraz zabrać z sobą książeczkę ubezpieczeniową, koszulę nocną, kapcie, szlafrok i przybory toaletowe. Żadnego jedzenia i picia. Proszę o punktualne przybycie. A teraz chodźmy do rejestracji – powiedział – dopełni pani formalności związanych z przyjęciem na oddział, żeby w dniu przyjścia nie tracić czasu na szpitalne procedury.

Kiedy opuszczali gabinet, Agnieszka pomyślała o tym, że jutro musi koniecznie udać się do banku.

Kwadrans później w rejestracji oddziału neurologii została założona nowa karta przyjęcia, do której dołączono szarą, tekturową teczkę z niezbędną dokumentacją. Wewnątrz znajdowało się również upoważnienie, w myśl którego Margaret Stoklosa była osobą adekwatną do uzyskania wszelkich informacji na temat stanu zdrowia, wyników badań oraz metod leczenia pacjentki Agnes Stoklosa.

Błękitne, kwietniowe niebo odbijało się w tafli jeziora Michigan, nadając wodzie intensywną, niebieską barwę. Wzdłuż brzegu wiódł szeroki deptak, a po jego lewej stronie co kilkanaście metrów stały ławki, za którymi ciągnął się rozległy pas zieleni.

Matka i córka szły w milczeniu, kierując się wolnym krokiem w stronę niedużej zatoki przy Northerly Island.

- Zróbmy sobie spacer – zaproponowała Agnieszka. - Dojdziemy do stadionu – kiwnęła głową na wprost, gdzie w oddali ponad koronami drzew, widniały zabudowania imponującego obiektu sportowego - tam złapiemy taksówkę i pojedziemy do domu.

Dwadzieścia minut później kobiety zatrzymały się w pobliżu strażnicy, zwanej Burnham Harbor. W parterowym budynku mieścił się punkt opłat za cumowanie łodzi, motorówek oraz jachtów. Była tam również kawiarnia, w której serwowano napoje, ciasta i lodowe desery. Na zewnątrz znajdowało się kilkanaście stolików, ponad którymi rozpościerały się rozłożyste parasole.

- Mam ochotę na kawę, a ty? - zapytała Agnieszka.

- Możemy się napić.

Chwilę później panie siedziały przy stoliku, skąd mogły podziwiać, skąpaną w kwietniowym słońcu zatokę.

- Kochanie, musimy poważnie porozmawiać i ustalić sensowny plan działania. Chciałabym, abyś w trakcie mojej nieobecności – powiedziała spokojnym głosem – trzymała pieczę nad firmą. Dojdą ci nowe obowiązki, ale dasz sobie radę...

- Mamo – Margaret wpadła jej w zdanie – ale ja mam zaplanowane spotkania na przyszły tydzień – powiedziała takim tonem, jakby starała się wytłumaczyć, że nie znajdzie czasu na dodatkowe zajęcia.

- Wiem – Aga odparła z uśmiechem – jednak w życiu czasami bywa tak, że musimy sprostać nowym wyzwaniom. Potraktuj to jako egzamin w sytuacji kryzysowej. Jutro w trakcie przerwy śniadaniowej zrobimy zebranie i powiadomię dziewczyny, że będziesz mnie zastępować. Magda jest obeznana, wie co robić i na pewno z chęcią ci pomoże. W przyszłości firma będzie scedowana na ciebie, więc odrobina praktyki jest bardzo wskazana.

- Mogę sobie nie poradzić – dziewczyna uparcie obstawała przy swoim.

- Dziecko, uwierz mi na słowo, że to naprawdę nie jest trudne. Przekonasz się. Wszystko ci wyjaśnię, a w razie problemów przyjedziesz do szpitala w odwiedziny i wspólnie znajdziemy rozwiązanie.

Od wielu lat nie zwracała się do swojej córki, używając jej polskiego imienia. Nazywała ją Margaret, Greta, córcia, dziecko, kochanie... W przeszłości było inaczej, ale pewnego dnia nastoletnia Małgorzata Stokłosa stwierdziła, że nie życzy sobie, aby eksponowano jej polskie pochodzenie. W pewnym sensie było to dla Agnieszki bolesnym doświadczeniem, jednak nie miała sił, aby z tym walczyć, tłumaczyć i przekonywać. Poddała się dla świętego spokoju.

- Mamo, to jest bez sensu – odparła – ja nie nadaję się na szefową. Nie posiadam takich predyspozycji jak ty. Jestem dobra, w tym, co robię. Potrafię pozyskać nowych klientów, mozolnie budować sieć sprzedaży, ale...

- Wiem, co potrafisz – wpadła jej w zdanie. - Bez ciebie firma A&S nadal byłaby drobną manufakturą, działającą na lokalnym rynku. To ty zapewniłaś nam sukces. Dzięki tobie rozwinęłyśmy skrzydła i sprzedajemy naszą odzież w całym stanie Illinois. Stanowimy dobry zespół, ale ja w wieku sześćdziesięciu lat mam zamiar odejść na emeryturę, a ty będziesz musiała przejąć stery. Wiem, że byłaś zniesmaczona, kiedy nie zgodziłam się na współpracę z domami towarowymi „Impossible Prices”.

- Zniesmaczona? - Margaret powtórzyła określenie i rzekła: - Byłam zawiedziona.

- Jak zwał tak zwał, obie wiemy, o co mi chodzi. Nie twierdzę, może zrobiłybyśmy dobry interes i opływały w dostatek, a może stałoby się zupełnie inaczej – Aga wzruszyła ramionami. - Nie wątpię w uczciwe intencje właścicieli tej firmy, ale szczerze powątpiewam w ich możliwości finansowe. Powiedz mi w takim razie, dlaczego „Impossible Prices” nie zgodziło się na wpłatę trzydziestu procent zadatku?

- Praktykują swój model biznesowy – odparła jej rozmówczyni – i są na tyle potężni, że mogą dyktować warunki. Wszystkie sieci sklepów o ogólnokrajowym zasięgu prowadzą taką, a nie inną politykę handlową.

- To niech sobie prowadzą. Moja firma kieruje się własnymi zasadami i jeśli druga strona nie widzi możliwości kompromisu, niech poszuka innego dostawcy. Życie nauczyło mnie, że nie warto być pazernym, chciwym i ulec złudzeniom, że można zostać bogatym z dnia na dzień. Wiesz, dlaczego dostawcy materiałów i urządzeń krawieckich dobijają się do nas drzwiami i oknami? - zapytała, ale nie czekała na odpowiedź, tylko ciągnęła dalej: - Bo nie bierzemy niczego na odroczone terminy. Zamawiamy towar i płacimy od ręki. A&S nie ma żadnych długów. Nie wiszą nad nami żadne kredyty i zobowiązania za niezapłacone faktury. Kontrahenci, z którymi współpracujemy, również nie dostają towaru na przysłowiową kreskę. Jeśli idziesz na targowisko albo do sklepu spożywczego, płacisz gotówką za zakupy, prawda? Możesz twierdzić, że świat pomknął do przodu i że w niektórych branżach odroczone należności są normą, ale ja jestem staroświecka i nie widzę powodu, żeby dotrzymać innym kroku. Coś ci opowiem – rzekła i pociągnęła łyk kawy – nie wiem, czy pamiętasz, ale pod koniec lat trzydziestych wpędziłam się w poważne kłopoty i stanęłam u progu bankructwa. Zatrudniałam wtedy trzy krawcowe. Pewnego dnia do mojego zakładu zawitał przedsiębiorca, który miał w Chicago kilka sklepów odzieżowych. Bardzo przypadły mu do gustu projekty moich sukienek. Zamówił kilkadziesiąt sztuk, ale postawił pewien warunek. Oczekiwał, że zapłatę za towar uiści w terminie trzydziestu dni od chwili dostawy. Chwalił się, jak wspaniale prosperują jego salony odzieżowe, że ma stałych klientów, że współpracuje z wieloma dostawcami. Był miły, szarmancki i budził zaufanie. Jego punkty sprzedaży rzeczywiście robiły wrażenie i dlatego zgodziłam się na taki układ. Mnóstwo pieniędzy ulokowałam w zakup materiałów. Szyłyśmy z dziewczynami po nocach, żeby jak najszybciej zrealizować zamówienie. Dostarczyłam towar osobiście. Kiedy minęło trzydzieści umówionych dni, pojechałam po pieniądze i wtedy zaczęły się problemy. Po dwóch kolejnych tygodniach, właściciel zaczął mnie zwodzić i obiecywać, że niebawem ureguluje należność. Minął kolejny miesiąc. Zażądałam zwrotu towaru i wtedy okazało się, że sukienki zostały sprzedane prawie na pniu. Wszystkie oszczędności, które miałam, wykorzystałam na wypłaty dla dziewczyn i na podatek od transakcji sprzedaży. Byłam dosłownie bez grosza. Musiałam zwolnić pracownice i zastawiłam w lombardzie trzy maszyny do szycia. Zgłosiłam sprawę do urzędu skarbowego i wtedy usłyszałam, że i owszem, mogę domagać się swoich roszczeń, ale tylko na drodze sądowej. Znalazłam się w tragicznym położeniu. O mały włos, a obie wylądowałybyśmy na bruku, bowiem nie miałam pieniędzy na czynsz. Harowałam jak durna, żeby nas utrzymać – powiedziała, patrząc swej córce prosto w oczy i gdyby nadal nosiła w sercu żal, mogłaby dodać, iż wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe kłopoty. Po dziś dzień matka i córka nie wyjaśniły sobie wielu spraw, sięgających tamtych czasów, jednak powrót do wydarzeń z przeszłości i rozdrapywanie starych ran, w tej chwili nie miałyby najmniejszego sensu. - Czułam się zdruzgotana, wylewałam łzy i nie mogłam zrozumieć dlaczego ludzie są tak bezwzględnie nieuczciwi. Imałam się później różnych zajęć, pracowałam za przysłowiowe grosze, a po nocach realizowałam drobne zamówienia. Było mi ciężko, a jedynym człowiekiem, który mi wtedy pomógł, był ojciec Szymon. Przysięgłam sobie, że nigdy, przenigdy nie popełnię podobnego błędu. Nie pozwolę się okraść lub wykiwać i dlatego, dopóki jestem szefową firmy A&S, dopóty w kwestii sprzedaży wszystko będzie po mojej myśli. Pamiętaj o jednym, nigdy nie podejmuj zbędnego ryzyka. Zadatek za towar musi wynieść minimum trzydzieści procent wartości od całej transakcji. Taka zaliczka pokryje koszta zakupu materiałów, igieł i nici, a tym samym zapewni poczucie bezpieczeństwa.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytała Margaret.

- Dziecko drogie – Aga westchnęła i ciągnęła dalej – życie mnie wszystkiego nauczyło. Kiedy miałam twoje lata, marzyłam, żeby projektować ubrania. Zawsze interesowałam się modą. Uwielbiałam chodzić do kaliskiego parku i obserwować majętnych ludzi. Musiałabyś widzieć te wszystkie damy, odziane w stylowe kreacje, pełne szyku i wdzięku. Miałam zeszyt, w którym rysowałam szkice sukni oraz fasony dziecięcych ubranek, a w duchu marzyłam, żeby kiedyś pojechać do Paryża. Do światowej stolicy mody. Chciałam zostać projektantką i nawet do głowy mi nie przyszło, że będę kiedyś prowadziła własną firmę. Życie zmusiło mnie, abym wzięła sprawy w swoje ręce i możesz mi wierzyć na słowo, że nikt mi nie powiedział jak się do tego zabrać. Popełniłam wiele błędów, jednak z każdej porażki wyciągałam naukę i po wielu latach dobrnęłam do tego punktu, w którym jestem teraz. Tak już bywa, jeśli czegoś nie skosztujesz, nigdy nie poznasz smaku. Oczywiście należy być odważnym, konsekwentnym i mieć dużo samozaparcia. Powiedz mi, co chciałabyś robić w życiu? - zapytała znienacka. - O jakiej pracy marzysz w głębi serca?

Margaret spojrzała swojej matce prosto w oczy i po chwili rzekła:

- Chyba jeszcze tego nie wiem. Na razie zajmuję się sprzedażą twoich kreacji i odczuwam z tego powodu satysfakcję. Czasami czuję się tak, jakbym została stworzona do tego zajęcia.

- Udzielasz mi wymijającej odpowiedzi – odparła Agnieszka z uśmiechem na ustach. - Mam wrażenie, że nie chcesz się ze mną podzielić swoimi pragnieniami. Kiedy miałaś pięć lat, chciałaś zostać manekinem na sklepowej wystawie.

- Oj mamo – zaśmiała się Margaret – każdemu dziecku przychodzą do głowy dziwne pomysły.

- Lubiłaś się stroić, a ja szyłam ci wymyślne sukieneczki. Byłaś moją pierwszą modelką. Zawsze miałaś ciągotki do tego, żeby być podziwianą. W całym Jackowie nie było takiej drugiej strojnisi jak ty – powiedziała, a na jej ustach zagościł pogodny uśmiech. - Niektórzy twierdzili, że twoje zdjęcia powinny trafić na łamy żurnali o modzie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale miałaś dryg do pozowania. Nigdy nie czułaś skrępowania przy obcych ludziach, a wrodzona odwaga w połączeniu z twoją urodą, sprawiały, iż inni odnosili wrażenie, że masz więcej lat niż w rzeczywistości. Twoje rówieśnice wyglądały przy tobie niczym młodsze siostry. W okresie dojrzewania rozkwitłaś z dnia na dzień. Kiedy miałaś niespełna piętnaście lat, wyglądałaś na pełnoletnią i onieśmielałaś młodych mężczyzn.

- Dzisiaj wszyscy myślą, że mam co najmniej dwadzieścia pięć lat – wtrąciła Margaret – wychodzi na to, że starzeję się w zastraszającym tempie. Ludzie pewnie sądzą, że jesteśmy siostrami.

- Nie przesadzaj – zaoponowała Agnieszka – wyglądasz bardzo korzystnie. Masz wyraziste rysy twarzy i wręcz idealną, kobiecą sylwetkę. Godną pozazdroszczenia. Wiele bym dała, żeby wyglądać tak jak ty.

- Szkoda tylko, że mój rozum nie dotrzymał kroku urodzie – skwitowała młoda Stokłosa.

Matka spojrzała na swoją córkę i z udawanym politowaniem pokiwała głową, ale w duchu dodała: - Fakt, w tym twierdzeniu jest wiele prawdy. Aga zdawała sobie sprawę, że ich rozmowa nie może wkroczyć na tereny niebezpiecznych rewirów z przeszłości. Musiała natychmiast skierować dyskusję na zawodowe tematy i rzekła:

- Kochanie, jesteś bystra, inteligentna i przebojowa. Zdradzę ci pewien sekret, o którym nie wiesz. Otóż całe lata temu, dzięki tobie – z czystą premedytacją zaakcentowała w wyraźny sposób dwa ostatnie słowa – zrozumiałam, że powinnam szyć eleganckie ubrania z myślą o dzieciach i kobietach. Większość mężczyzn uważa, że wystarczy im jeden lub dwa szykowne garnitury. Nie są również zbyt wybredni i wolą rzeczy praktyczne. Natomiast jeśli idzie o damską garderobę, sprawa przedstawia się w odmienny sposób. Większość kobiet pragnie za pomocą stroju wyrazić swoją indywidualność. Chcą budzić zachwyt, nieszkodliwą zazdrość, przyciągać wzrok innych i prezentować się w powabny sposób. Namiastka owej próżności, nie tyle skłania, ile wymusza na płci pięknej, posiadanie odzieży eksponującej kształty i budzącej zainteresowanie. Kobiety idą z duchem mody, a wiele z nich, uzależnia się od obowiązujących trendów. Panie mają również na uwadze swoje dzieci i chcą, aby ich pociechy wyglądały najcudowniej w świecie. Te dwa powody stanowią podwaliny rynku, na którym działa firma A&S. Jeżeli nasze projekty będą kreatywne, a wykonanie solidne, sukces jest gwarantowany. Nie można jednak doprowadzić do sytuacji, żeby utracić płynność finansową i wpaść w spiralę długów. Rozumiesz, w czym rzecz?

- Oczywiście, że rozumiem – odparła Margaret – z pozoru wszystko wydaje się proste...

- Bo takie jest – wpadła jej w zdanie. - Uwierz mi na słowo, że nie ma w tym nic skomplikowanego. Liczy się pięć fundamentalnych zasad, które należy przestrzegać. Po pierwsze, nasza oferta musi posiadać kreacje, które przyćmią wyroby konkurencji i będą się wyróżniać. Po drugie, nie realizujemy zamówień i dostaw, jeżeli nie otrzymujemy z tego tytułu zaliczki. Po trzecie, jeśli kontrahent spóźnia się z końcowym rozliczeniem zapłaty, następnych zakupów może dokonać tylko za gotówkę, płacąc oczywiście całą należność. Po czwarte należy dbać o pracowników. Krawcowe muszą być godziwie wynagradzane. Trzeba szanować ludzi, którym się płaci, ale nie można z nimi wchodzić w przyjacielskie kontakty. Zbytnia zażyłość to ścieżka wiodąca do pobłażliwości i sentymentów, a takie uczucia kłócą się z prowadzeniem interesu. Po piąte trzeba unikać sytuacji, które mogą spowodować jakiekolwiek zadłużenie. Hołdowanie tym zasadom zawsze przyniesie oczekiwane skutki.

- Mamo, ale mi chodzi o coś zupełnie innego – powiedziała Margaret – ja... - na moment zawiesiła głos i po chwili rzekła: - Ja po prostu się boję. Na samą myśl o byciu szefową, ogarnia mnie przerażenie.

- Wiem dziecko, doskonale to rozumiem. Powiem ci jednak, że jesteś w bardzo komfortowej sytuacji – na dźwięk tych słów, córka Agnieszki spojrzała na nią zaskoczonym wzrokiem. - Nie musisz eksperymentować i szukać rozwiązań. Słuchaj tylko uważnie i zapamiętaj moje słowa, a będzie dobrze. Ja nie miałam życzliwej nauczycielki, która by mi wyjaśniła, o co w tym wszystkim chodzi. Sama musiałam dokonywać wyborów i wiele razy były one błędne. Całe lata zajęło mi zbudowanie odpowiednich struktur, ty natomiast przejmujesz stery okrętu, który płynie właściwym kursem na pełnych żaglach. Jutro mamy sobotę, dzień cotygodniowej wypłaty. Pokażę ci jak wypełniać czeki i rozliczać dziewczyny z przepracowanych godzin. W przyszłym tygodniu będziesz musiała zrobić to samodzielnie. Pierwszego maja przypada za cztery dni, więc niedzielę poświęcimy na papierkową robotę. Trzeba dokonać rozliczenia za kwiecień i złożyć odpowiednie dokumenty w urzędzie skarbowym oraz uiścić podatek. Tak wiem, brzmi niewesoło, ale uwierz mi, że poradzisz sobie bez żadnych problemów. Jesteś sprytna i pojętna – powiedziała z uśmiechem, jakby chciała swoją córkę utwierdzić w przekonaniu, żeby nabrała pewności siebie.

- Podziwiam cię – odparła Margaret – jesteś obrotna, pełna zdecydowania i odważna.

- Odważna? - powtórzyła wypowiedziane przez córkę ostatnie słowo. - Nawet nie masz pojęcia, ile razy czułam w życiu przerażenie. Doskonale znam uczucie strachu.

- Czyżby? A czego bałaś się najbardziej? - zapytała Margaret.

- Hmm, chyba trudno stworzyć jakąkolwiek hierarchię dla ludzkich obaw podsycanych paniką i grozą. Wszystko zależy od sytuacji. Lęk towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, jest wpisany w naszą naturę tak samo, jak uczucia radości lub szczęścia. Nie można porównać strachu, który cię ogarnia przed podjęciem biznesowej decyzji z bojaźnią, jakiej doświadczysz podczas samotnej, nocnej wędrówki przez ciemny las. W każdym z nas drzemią obawy – Agnieszka spojrzała na zacumowane łodzie, które leniwie kołysały się na falach jeziora i nagle na jej twarzy, pojawił się dziwny, nostalgiczny grymas. - Noszę w pamięci pewien dzień, który wydarzył się prawie dwadzieścia lat temu i był przepełniony strachem. Ty miałaś wtedy raptem cztery miesiące, a ja pamiętam wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Nawet jestem w stanie przypomnieć sobie zapach powietrza, gwar ludzkich głosów i szum morskich fal, uderzających o kadłub statku...

Przeczytałeś fragment powieści Krzysztofa Spadło pt. "A&S".

Wejdź na www.skazaniec.com, aby pobrać pełną wersję.