Czasy nasze, moje też: fragmenty wykładów - Witold Morawski - ebook

Czasy nasze, moje też: fragmenty wykładów ebook

Witold Morawski

0,0

Opis

Wybitny socjolog przedstawia szeroką panoramę problemów i wyzwań: od dylematów rozwojowych Polski poprzez globalizację i geopolitykę (wiele miejsca poświęcając Europie) po wojny kulturowe, popkulturę, zagrożenia dla demokracji i przyszłość amerykańskiego imperium. Erudycja autora w połączeniu z fascynującymi tematami zachęca do przemyśleń o współczesności w której (na dobre i na złe) żyjemy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Anna Goryńska

Projekt okładki: Amadeusz Targoński, targonski.pl

Skład i łamanie: JOLAKS – Jolanta Szaniawska

Opracowanie e-wydania:

Copyright © 2023 by Akademia Leona Koźmińskiego

Copyright © 2023 for this edition by Poltext Sp. z o.o.

All rights reserved

Warszawa 2023

Wydanie I

Wydanie publikacji zostało dofinansowane przez Akademię Leona Koźmińskiego

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Poltext Sp. z o.o.

www.poltext.pl

[email protected]

ISBN 978-83-8175-517-7 (format epub)

ISBN 978-83-8175-518-4 (format mobi)

Moje intencje

Oto intencje, jakimi kierowałem się, przygotowując publikację. Potrzeby dydaktyki przesądzały w dużym stopniu o zajmowaniu się odległymi od siebie problemami, ale oczywiście to, jak analizuję problemy, jest pochodną moich własnych przemyśleń badawczych, a także relacjonowanych lektur.

W centrum mojej uwagi jest często Polska, ale niemal zawsze w kontekstach szerszych. W rozdziale Pa­ra­doksy wzorów rozwoju w Polsce: plan, bunt, rynek, impulsy proponuję spojrzenie na okres 1945–2022 za pomocą czterech konceptów: planu, buntu, rynku, impulsów. Pozwala mi to wznieść się ponad płaską empirię, ale mimo to daleko jeszcze do całościowego ujęcia mecha­ni­zmów przyczynowo-skutkowych rozwoju kraju. Zdecydowałem zatem, by szukać czynników warunkujących rozwój kraju w dziejach Polski w ciągu ostatnich sześ­ciu wieków, ale odwołując się do konceptów geo­po­li­tyki i modernizacji.

Główne rozważania dotyczą źródeł „zapóźnienia” Polski (inni autorzy preferują określenia: „zacofanie”, „peryferie”) i sposobów przezwyciężania kolejnych wyz­wań. Zmiany charakteryzowane są właściwie dwojako. Albo jako „przerwy” autorstwa zewnętrznego (rozbiory, wojny, narzucona industrializacja, ograniczona suwerenność), co skierowało moją uwagę na geopolitykę, będącą od wieków przeszkodą w usuwaniu słabości kraju, albo jako realizacja „ciągłości” autorstwa włas­ne­go, która przeszkadzała dość często łączyć harmonij­nie tradycję i nowoczesność, choć kolejne „nowe początki” dowodziły bogactwa wyobraźni społecznej w kształto­waniu praktycznych nadziei. Autorami innowacyjnego myślenia byli promotorzy Oświecenia, a zwłaszcza autorzy Konstytucji 3 Maja, orędownicy napoleońskiej Francji, przedstawiciele romantyzmu, pozytywizmu i kształtowania się posłannictwa inteligencji, Legiony Piłsudskiego. Na innowacyjne myślenie wpłynęły też powstania: wiel­ko­polskie i śląskie, wojna bolszewicka 1920 roku, COP i Gdynia, masowy awans społeczny mas chłopskich w PRL, Wielka Solidarność, reforma rynkowa, a także socjalne inicjatywy władzy w okresie 2015–2022.

Zarodki zapóźnienia ukształtowały się we wspaniałym XVI wieku, a widoczne się stały od potopu szwedzkiego. Miały one trzy źródła. Pierwsze to państwo demokracji szlacheckiej, określanej czasem republiką parlamentarną dla 6–8% społeczeństwa, czyli ustrój, który utrwalał bariery awansu dla mieszczaństwa i chłopstwa. Drugie to gospodarka dworsko-pańszczyźniana, która wprowadzała „drugie poddaństwo” (ponowną feudalizację), gdy Zachód kroczył drogami kapitalizmu, co lokowało gospodarkę polską na pozycji półperyferii Zachodu. Udanych prób wyjścia z puła­pek zapóźnienia nie dokonano ani w I RP, ani w II RP, ani w PRL.

Trzecie źródło to geopolityka. Położenie geograficzne Polski przestało być atutem, kiedy sąsiedzi urośli w siłę. Reakcje Polaków na światy zewnętrzne prowadziły z jednej strony do bohaterskich zrywów narodu do walki o kraj, z drugiej zaś kształtowały postawy „resen­tymentu”, a następnie szukania „kozła ofiarnego”, czyli jakby nasze włas­ne błędy były mniej istotnymi powodami nieszczęść. To w części nieuniknione pokłosie: rozbiorów, kongresu wiedeńskiego z 1815 roku, Katynia i eksterminacji inteligencji, Jałty, RWPG i Układu Warszawskiego. Dopiero II i III RP stworzyły większe „nowe otwarcia”, które też były „przerywane” (1939–1945–1989). W końcu wejście do NATO i Unii Europejskiej zmieniło sytuację zasadniczo, ale pozostaje pytanie: czy potrafimy dobrze zagospodaro­wać otwarcie się Zachodu (Europy karolińskiej) na Polskę i Europę II, do której należymy?

Warunkami rozwoju Polski, obok gospodarki, są państwo z jego elitami politycznymi i społeczeństwo z jego aktywnością i wyobraźnią społeczną. W tym trójkącie zamykały się, jak dotąd, horyzonty ustrojowe polskiego instytucjonalizmu. Przypadły na etapy rozwoju, zwanego kapitalizmem (handlowy, przemysłowy, kształtowany przez rewolucje naukowo-techniczne) lub czasy formowania się i funkcjonowania społeczeństw właś­cicielskich (okreś­le­nie Thomasa Piketty’ego). Gwarancje prawne dla włas­ności prywatnej dostępnej w takich systemach dla wszystkich warstw w Polsce były ogra­ni­czone do szlachty i duchowieństwa. Nie sprzyjało to też demokracji, bo powiększenie warstw właścicielskich było i jest warunkiem umocowania demokracji. To dzieło ostatnich 200–300 lat na Zachodzie.

Trzeba stwierdzić, że sprawdzona jest formuła tzw. państwa narodowego (od pokoju westfalskiego: 1648), ale obecnie wymaga ona otwierania się ze względu na sieci współzależności, zwane zmiennymi blokami, powiązaniami regionalnymi i globalnymi. W przypadku Polski dowodzi tego przynależność do Unii Europejskiej, NATO i innych powiązań, a wśród nich uprzywilejowa­ne są obecnie Stany Zjednoczone Ameryki. Prowadzi to także do napięć na linii Polska–Unia Europejska, co wyjaśnia, dlaczego zyskuje na znaczeniu myśl o rozwią­zaniach w ramach Europy II, o której wspominał Czes­ław Miłosz w mowie noblowskiej. Formuła państwa narodowego ma ograniczenia ze względu na wyzwania związane z ekologią, zmianami klimatycznymi, które także narzucają konieczność działania w długim hory­zoncie, co może być sprzeczne z użytkowaniem zasobów narodowych.

Kręgi zewnętrzne to także kultura w epoce rewolu­cji informacyjno-komunikacyjnej, która podlega w coraz większym stopniu walcowi zmian cywilizacyjnych, napę­dzanych przez wielorakie modernizacje, a zarazem widzianym jako zagrażające kulturom lokalnym, naro­dowym. Nośniki cyfrowe wciągają młodsze pokolenia w kulturę popularną, która nie jest na ogół uświęcona obyczajem, religią, lokalną inicjatywą, kulturą chłopską itd. Wolny wybór pomniejsza znaczenie wzajemnych zobowiązań, bez których więzy wspólnotowe, jakkolwiek rozumiane, są spychane na margines. Pieniądze i „moda” nie gwaran­tują rozwoju życia duchowego.

Kwestie kultury i cywilizacji znajdują rozwinięcia w kilku esejach zamieszczonych w tej książce. Jeden dotyczy jedności i podziałów Europy jako paradoksalnych, ale koniecznych warunków, jakie towarzyszyły całemu rozwojowi Europy. Drugi przedstawia sposoby ogranicza­nia przemocy i „uwodzenia” (przez demokra­cję, kontrolę myśli), czyli cech, które charakteryzują „systemy otwartego dostępu”. Trzeci traktuje o „zde­rze­niach cywilizacyjnych i wojnach kulturowych” jako wymiarach, które ukazują głębsze, niż tylko ekonomia i polityka, źródła przemian długofalowych. Czwarty esej pokazuje Stany Zjednoczone Ameryki jako „schyłkowego hegemona’’, będącego jednak ciągle mocarstwem numer 1 w świecie, któremu wyrósł chiński konkurent.

Dwa kolejne rozdziały to materiały na zajęcia w dwóch tematykach. Po pierwsze, „kultury popularnej”, która wzbudza skrajne oceny, ale jest częścią życia codziennego ludzi w późnej nowoczesności. Po drugie, „przestrzeni jako pola warunkowej współpracy”, z uwzględnieniem m.in. relacji „lokalne–regionalne–globalne”.

Zdecydowałem się też na przedstawienie w tonie anegdotycznym kilku „wycinków” z życia własnego, zawodowego, a nawet rodzinnego. Używam określenia „wycinki”, choć chciałem posługiwać się słowem „ścinki”, ale nie znalazłem go w słowniku. Opisywane wyda­rzenia zasługują na władcę pióra lepszego niż moje.

Duże fragmenty książki są wprowadzeniami pojęciowo-teoretycznymi z naciskiem na wiodące idee, insty­tucje i ludzi, którzy je realizują. Dydaktyka nakazuje też wprowadzenie elementów zwanych przeglądem stanowisk. Rozważania okraszam cytatami, bo to autentyczne wypowiedzi, a nie podróbki. O celowości takiego ujęcia utwierdził mnie sam Umberto Eco w książce pt. Na ramio­nach olbrzymów, w której pisał, że słowa największych myślicieli były prawie zawsze powtórzeniem słów wielo­krotnie i całe wieki wcześniej wypowiadanymi. Trochę skromności nie zawadzi!

[1]Paradoksy wzorów rozwoju w Polsce: plan, bunt, rynek, impulsyMój Ojciec: czasy Mu nie sprzyjały

Główne kategorie

Doświadczenia Polski w okresie 1945–2022 przedstawiam w formie czterech wzorów rozwoju: przez plan, przez bunt, przez rynek (imitacja, przykład), przez impulsy. Paradok­sy kryją się w każdym z tych wzorów.

Planowanie centralne i zarządzanie nakazowo-rozdzielcze były cechami gospodarki komunistycznej, co doprowadziło do chronicznej „gospodarki nie­do­borów” i „rynku biurokratycznego”, czyli przetargów w ramach aparatu państwowo-partyjnego. System miał cechy schizofrenii. Z jednej strony, inkluzja społeczna zapewniała awans społeczny milionom ludzi (m.in. przenoszącym się ze wsi do miasta, z rolnictwa do przemysłu), z drugiej zaś, postępowała ekskluzja wszelkiego rodzaju: m.in. z własności prywatnej i innych podstawowych praw obywatelskich, i panował terror polityczny, co nadawało systemowi charakter totalitaryzmu do 1956 roku, a w okresie 1956–1989 autorytaryzmu.Bunt społeczny przybrał formy cykliczne (1956, 1970, 1980–1981). Zrodził masowy ruch społeczny Wielkiej Solidarności w okresie 1980–1981, którego program uspołecznienia zakładał, aby to, co jest państwowe, podlegało współzarządzaniu przez załogi w miejscu pracy. Idea wyrastała z własnych doświadczeń robotników wielkoprzemysłowych, ale gdy przedstawiciele Solidarności doszli do władzy po 1989 roku, porzucili swój program na rzecz gospodarki prywat­nej i rynkowej, a idee demokracji bezpośredniej na rzecz demo­kracji przedstawicielskiej.Rynkowy mechanizm w Polsce od 1989 roku miał być imitacją kapitalizmu liberalnej demokracji, opartej m.in. na zasadach równości szans i proporcjonalności „wypłat” do „wkładów” (merytokracji), ale zasady te były/są realizowane na niskim poziomie (ok. 20–25%), gdy w większości społeczeństw zachodnich 2–3-krotnie wyżej, choć nierówności społeczno-ekonomiczne są tam na ogół wyższe niż w Polsce. Transformacja „planu w rynek” szła w parze z redystrybucją aktywów państwa i partii (kapitał wyjściowy), co było oceniane jako dalszy ciąg transakcyjnej operacji przejmowania władzy w 1989 roku (Okrągły Stół, nowy rząd, plan Balcerowicza). Nie sprzyjało to ani akceptacji rynku, ani temu, że wysokie oczekiwania ludzi na pomoc państwa będą zaspokojone.Impulsy to narzędzia polityczno-ekonomiczne wy­ko­rzystywane do szukania alternatywy wobec praktyk liberalizmu i merytokracji, które rodziły nierówności ekonomiczno-społeczne, a ponadto ignorowały niektóre cechy społeczno-kulturowe, mające zakot­wi­cze­nie w tradycji i mentalności społeczeństwa. PiS od 2015 roku wykorzystuje pewne cechy tego dziedzictwa w opozycji wobec wzorów zachodnich. Odbywa się to poprzez impulsy: politykę socjalną, patriotyzm ekonomiczny, populizm narodowo-katolicki, zmiany w sądownictwie, wykorzystywanie słabości i błędów Zachodu, imigrację itd. Na miejsce socjalizmu państwowego powstaje kapitalizm państwowy, w którym coraz silniejsza jest nowa oligarchia, jedna z wiecznych patologii opisywanych już przez filozofów starożytnej Grecji.

Szukam odpowiedzi na nieznośne pytanie: na ile nasza historia odbywa się według jakichś praw rozwoju dziejów? Czy to zgodnie z marksistowskimi twierdzeniami o „koniecznościach historycznych”, czy to zgodnie z ewolucjonistycznymi formułami modernizacji z repertuaru liberalnego i demokratycznego. Jedne i drugie wywodzą się z tradycji judeo­chrześcijańskiej, związanej z możliwoś­ciami i potrzebą wznoszenia się z dołu w górę: z błędów grzechu, chęci naprawy życia, dbałości o przychylność samego Boga.

Szukam odpowiedzi na nieznośne pytanie: na ile nasza historia odbywa się według jakichś praw rozwoju dziejów? Czy to zgodnie z marksistowskimi twierdzeniami o „koniecznościach historycznych”, czy to zgodnie z ewolucjonistycznymi formułami modernizacji z repertuaru liberalnego i demokratycznego. Jedne i drugie wywodzą się z tradycji judeochrześcijańskiej, związanej z możliwoś­ciami i potrzebą wznoszenia się z dołu w górę: z błędów grzechu, chęci naprawy życia, dbałości o przychylność samego Boga itd. W tekstach Raymonda Arona o imperatywach nadejścia społeczeństwa industrialnego widziałem potwierdzenie teorii modernizacji i konwergencji, o czym lubiłem czytać, ale znalazłem też ostrzeżenie: „nie wierzę w sens historii, jej ukierun­kowanie, nie chcę przez to powiedzieć, iż historia ludzka nie zmierza w pewnym kierunku, a przede wszystkim nie twierdzę, że człowiek myślący nie może wytyczać dla siebie celów działania (…) Raz jeszcze wkroczyliśmy w okres zamętu, zgiełku i furii. Pozostaje nadzieja, że zgiełk i furia nie zniszczą wszystkiego” (Aron, 1984, s. 200, 201).

Historia Polski dowodzi, że procesy rozwoju mogą być przerywane, przebiegać wielotorowo. Są oceniane skrajnie odmiennie, co nie musi być obciążeniem, jeśli inteligentnie korzysta się z błędów.

Komunizm: implozja centralnego planowania

Komunizm miał w Polsce trzech ojców, ale żaden nie był rodzimego chowu. Pierwszym była geopolityka, czyli znalezienie się w sferze wpływów ZSRR w wyniku decyzji podjętych w Jałcie między ZSRR, USA i Wielką Brytanią. Polska formalnie pozostawała niezależnym podmiotem w relacjach międzynarodowych, ale była to suwerenność ograniczona. Drugim „ojcem” były radzieckie wzory uprzemysłowienia i modernizacji, ale także wzmacnianie pozycji mocarstwowej ZSRR w relacjach z Zachodem. Precyzując: we wzorze radzieckim było wiele zapożyczeń z Zachodu: aktywna rola państwa w budowie gospodarki z Niemiec, tayloryzm – z amery­kańskiego zarządzania, jakobiński terror wobec przeciwników politycznych (ze wzoru francuskiego).

Wzór okazał się niezwykle kosztowny i zbrodniczy, bo np. korzystano masowo z pracy więźniów. Wyniósł on ZSRR do pozycji mocarstwa światowego od czasu II wojny światowej. Trzecim „ojcem” były natomiast utopijne nadzieje na zbudowanie „nowego człowieka” poprzez indoktrynację i edukację, oparte na fałszywej definicji natury człowieka.

Instalacja komunizmu przeszła w Polsce kilka faz. W latach 1947–1949 dokonano udanej odbudowy kraju i zasiedlenia Ziem Zachodnich. W czasie planu 6-letniego (1950–1956) i w następnych latach dokonano podstawowego uprzemysłowienia kraju, czyli dopełnienia procesów industrializacji zachodzących w trzech zaborach przed 1914 rokiem i nasilonych w drugiej połowie lat 30. w II RP. Uprzemysłowienie było imperaty­wem cywilizacyjnym, ale sposób realizacji tego zadania obfitował w karkołomne decyzje, np. o lokalizacji hut w Warszawie, Krakowie i Częstochowie. Za decyzjami kryły się przesłanki ideologiczne i polityki kulturowej. Decydował aparat państwa partyjnego w ramach systemu planowania centralnego i zarządzania nakazowo-rozdzielczego. Plany zakładały rytmiczne funkcjonowanie gospodarki (i państwa), ale mechanizmy gospodarki pełne były arytmii, które przeradzały się w kryzysy, a w końcu w stag­nację od połowy lat 70. Trwała ona 16–17 lat.

W 1956 roku zapowiedziano „odnowę socjalizmu”. Polska zaczęła wtedy odchodzić od komunizmu (piszą o tym np. Andrzej Walicki i Zbigniew Pełczyński). System nabywał cech reżimu autorytarnego, porzucono najbardziej tragiczne praktyki komunistyczne. Pojawiły się pewne osobliwości Polski na tle krajów demokracji lu­do­wej, np. prywatne rolnictwo, trochę rzemiosła, poszerzenie sfer wolności w życiu naukowym i kulturalnym. W okresie 1971–1980 wzrosła rola konsumpcji. Budowa­no technokratyzm socjalistyczny. Nadeszła jednak klęska, bo w okresie 1980–1981 rozwija się bunt społeczny Solidarności, zjawisko wspaniałe, dowodzące siły wyob­raźni i pokładów nadziei w społeczeństwie, stłumione jednak stanem wojennym, choć przez społeczeństwo uznawanym najczęściej jako „mniejsze zło”, co jednoznacznie poświadczają badania sondażowe w 20–30 lat od jego wprowadzenia.

W 1989 roku następuje upadek systemu po rozmowach Okrągłego Stołu, które były rodzajem transakcji umiarkowanych elit Partii i Solidarności. Zasłużenie przeszły do historii powszechnej jako pionierska uwertura „Annus Mirabilis”, zapoczątkowując upadki reżi­mów komunistycznych, przyśpieszając rozpad ZSRR w grudniu 1991 roku. Ocena komunizmu jako doktryny i praktyki jest negatywna (Eisler, 2014; Holzer, 2000; Pipes, 2001). Leszek Kołakowski wyjaśnia to następująco: „Źród­ła komunizmu były rozmaite – idee socjalistyczne, ruch robotniczy, gigantyczny przypadek, jakim była I wojna światowa – ale był on pod pewnymi względami zdegenerowaną odroślą oświecenia, tak samo jak ideologia hitlerowska była spotworniałym bękartem romantyzmu (…) Oczywiście, to była ideokracja. Kiedy ideologia komunistyczna była żywa, miała być zwycięstwem rozumu, zarazem żądała ślepej wiary. To była nie tyle religia, ile pa­rodia religii” (Kołakowski, w: Klich, 2011, s. 92).

Rzadko spotyka się pozytywne oceny systemu. Na przykład Zygmunt Bauman przyznał, że co prawda dał się komunizmowi „uwieść”, ale miał też potwierdzić, że „wybór komunizmu był w 1945 roku wyborem najlep­szym, komuniści mieli najlepszy program dla Polski” (Domosławski, 2021, s. 130, 131). Im dalej od komunizmu, tym więcej ocen ogólnie negatywnych, ale zarazem coraz bardziej precyzyjnych. Z jednej strony, podkreśla się, że system zapewniał ludziom pewnego rodzaju inkluzję społeczną, np. masowy awans społeczny (m.in. opuszczanie wsi, mieszkanie w mieście, podejmowanie pracy w przemyśle, podstawowa oświata itd. (Acemoglu i Robinson, 2014; Piątkowski, 2018), z drugiej strony, że był miejscem systemowej ekskluzji politycznej, ideologicznej, odgórnego terroru, braku rządów prawa, instytucji elementarnej demokracji, pozbawiania ludzi własności prywatnej itd.

System pozostawił po sobie tzw. homo sovieticus, o którym Józef Tischner pisał: „Czy można płynąć przez rzekę i nie zamoczyć się? Płynęliśmy wszyscy i każdy czuje się zamoczony. Jeden mniej, drugi więcej?” (Tischner, 2011, s. 193). Bywały manifestacje poparcia ludzi dla systemu, co spotyka się w każdym systemie, najbardziej nawet brutalnym, jak radziecki. System nie miał legitymacji w społeczeństwie, co gorzej, zmiana systemu po 1989 roku nadal nie zapewni legitymacji, a nie więcej niż co czwarty Polak jest zdania, że realizowana jest faktycznie liberalna zasada równości szans (wejścia do systemu), a także nie więcej niż co czwarty Polak jest zdania, że realizowana jest faktycznie zasada merytokracji, tj. proporcjonalności „wypłat” do „wkładów”, gdy się jest w środku systemu (Morawski, 2018, rozdz. Sprawiedliwość społeczna).

Według klasyków marksizmu komunizm miał zakończyć szczęśliwie bieg ludzkiej historii, a tymczasem upadł, a w Polsce i większości krajów komunistycznych zastąpił go kapitalizm. Komunizm okazał się etapem przejściowym między długim feudalizmem w Polsce a kapitalizmem, jakiego doświadczamy po 1989 roku. Komunizm, jak stwierdza Branko Milanović: „pozwolił zacofanym i kolo­nizowanym społeczeństwom znieść feudalizm, odzyskać niezależność ekonomiczną i polityczną, zbudować rodzimy kapitalizm” (Milanović, 2019, s. 75). Mimo wielu różnic między Polską a ZSRR, są pewne podobieństwa w charakterystyce faz ewolucji. Ken Jowitt przedstawia funkcjonowanie „systemu leninowskiego” w ZSRR w czterech fazach: transformacji, konsolidacji (okres stalinowski), modernizacji (okres Chruszczowa) i wymierania, zaznaczając, że pojawienie się polskiej Solidarności w 1980 roku było zwiastunem i instrumentem, który przyśpieszył wymieranie systemu leninowskiego. To był ruch wyłaniający jednostkę jako obywatela i narodu przeciw partii kadrowej (Jowitt, 1993, s. IX). Ruch Wielkiej Soli­darności z lat 80. to zapewne największy wkład Polski w historię XX wieku.

Bunt i jego dojrzewanie: Solidarność

Solidarność z okresu 1980–1981 była kulminacją dojrzewania buntu jako oddolnej instytucji, która wzmacniała nadzieje na to, że warto liczyć na siebie, a nie na władzę. Ludzie pragnęli usunąć szarość ze swojego życia. Szarość, czyli „brak wyrazistości, urozmaicenia; monotonia, melancholia, smutek” (Dubisz, 2003, s. 1493). To była tylko część prawdy, ale ważna. Motywacje, jakimi kierowali się ludzie, były bowiem najrozmaitsze. Wiele o nich napisano, bo okazały się zwycięskie. Historyczne miejsce buntu to Stocznia Gdańska, która zatrudniała około 16 tys. ludzi, zajmując w produkcji statków jedną z najwyższych pozycji w skali światowej. Pracownicy byli absolwentami szkół zbudowanych w większości po II wojnie światowej (Szczypiński, 2018).

Buntownicy – bohaterowie naszej historii, byli zatrudnieni w wielkich zakładach przemysłowych zbudowanych w PRL, ale mieszkali w kiepskich warunkach. Niemniej całe lata trwał boom urodzeń, o jakim nawet marzyć obecnie nie można. Zapragnęli kolejnego „nowego początku”. Pojawia się on realnie wraz z podpisem umowy z końca sierpnia 1980 między władzą PRL a powstającą Solidarnością. To było wielkie wydarzenie, ponieważ po raz pierwszy od 1917 roku związki zawodowe nie miały być „pasem transmisyjnym” od władzy do mas.

Zmiany zapoczątkowało powstanie poznańskie w czerwcu 1956 roku, w którym zginęło 70 osób, a około 600 odniosło rany (Topolski, 2015, s. 336). Był też „Październik” w 1956 roku w Warszawie, który przyniósł zmiany w kierownictwie Partii i nadzieje na „odnowę socjalizmu”. Nie ziściły się te nadzieje, bo ten sam reżim wyprowadził czołgi przeciw ludności, co pochłonęło 44 ofiary i 1200 rannych na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Słowo o kontekście: ani powstania poznańskiego w czerwcu, ani tragicznego powstania na Węgrzech w 1956 roku nie wsparły ani USA, ani tzw. Wolny Świat. W 1961 roku nie zatrzymano budowy muru w Berlinie. Nie dopomożono Czechosłowacji w 1968 roku. W 1976 roku prezydent Gerald Ford w debacie z Jimmy Carterem powiedział, że „nie ma sowieckiej dominacji Europy Wschodniej”, choć później uściślono to tezą, że wschodni Europejczycy takiej dominacji nie odczuwali (Menand, 2021, s. 720).

Historia nie przebiegała zgodnie z życzeniami jej rzekomych demiurgów. Na scenę wkroczył nowy aktor: samoorganizujące się społeczeństwo. To był realny wkład Polski w historię świata, a Nagroda Nobla dla Lecha Wałęsy to potwierdzała. Powstanie Solidarności w okresie 1980–1981 było zwieńczeniem stopniowego dojrzewania robotników i całego społeczeństwa. W sierpniu 1980 roku podpisano z rządem porozumienia o utworzeniu niezależnych i samorządnych związków zawodowych. W sierpniu 1980 roku władza nie wyprowadziła czołgów na ulice, podjęła negocjacje i ustąpiła.

Dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie udzielano wielokrotnie, ale nacisk należy kłaść na jakość i masowość ruchu społecznego, jakim była Solidarność. Przeciw władzy hierarchicznego państwa partyjnego stanęły horyzontalne sieci jako alternatywne formy organizacji życia społecznego. W dwóch postaciach: po pierwsze, poziomych porozumień regionalnych wielkich przedsiębiorstw państwowych; po drugie, sieci relacji ludzkich, jakich się władza nie spodziewała, gdyż ruch społeczny skupiał jednocześnie robotników, inteligentów, chłopów, młodzież i wiele innych grup, choć grupy te faktycznie wiele dzieliło. Solidarności przewodzili robotnicy wielkoprzemysłowi, ale mógł do niej należeć każdy, o czym świadczy 10 milionów jej członków. Tylko oni jako pracujący w wielkich zakładach pracy, jak stocznie Gdańska i Szczecina, Ursus, czy huty/kopalnie – mogli zbudować kontr-siłę wobec państwa partyjnego. Bez tych poziomych relacji sieciowość nie mogłaby nabrać dojrzałej formy. Ten aspekt dostrzega brytyjski historyk Niall Ferguson, pisząc, że: „Nigdzie niezależne dobrowolne stowarzysze­nia nie rosły szybciej niż w Polsce. Wyzwaniem dla nich była budowa sieci, rodzaju politycznego Internetu (…) Rewolucje to zjawiska o charakterze sieciowym” (Fergu­son, 2017, s. 307, 308).

Była to rewolucja określana jako „samoograniczająca się”. Nie było potrzeby odwoływania się do jakobińskiego modelu rewolucji Francji, a potem w Rosji. Ludzi w Solidarności spajały nie tylko interesy materialne. Ruch miał wiele cech, a wśród nich także siłę ruchu narodowego. W Solidarności były podziały, ale nie one wysuwały się na czoło, bo ludzi łączyła potrzeba uszanowania godności ludzi pracy i wolności jednostki czy obywatela. Paweł Kuczyński dowodzi, że o zbiorowej tożsamości Solidarności przesądzało „połączenie czy współgranie, trzech logik działania: związkowej, obywatelskiej i narodowej” (Kuczyński, 2018, s. 487). Ma rację.

Bunt zorganizowany przez Solidarność spełniał to, czego od buntu oczekiwał Albert Camus: „Aby istnieć, człowiek musi się buntować, ale czyniąc to, powinien uszanować granice, którą bunt odkrywa w sobie i gdzie ludzie, łącząc się, zaczynają istnieć (…) Jeśli bunt nie jest miłością i nie jest owocny, jest niczym” (Camus, 1998, s. 30, 321). Miał wymiar metafizyczny. Nie dziwi nikogo, że kościół kardynała Wyszyńskiego i papieża Jana Pawła II wspomagał rozważnie ten ruch, a JPII napisał encyk­likę Laborem exercens, w której cele tego ruchu, jak np. współzarządzanie zakładem pracy, wskazał jako element dowodzący, że „praca” powinna być przed „kapitałem”.

Wspomniana sieciowość, która jest z natury przeciwieństwem hierarchii (Slaughter, 2017) i wspomniane wyżej wysokie idee to dwie dopełniające się strony tej samej Solidarności. To był ruch wielowymiarowy, ale jego rdzeń miał charakter socjaldemokratyczny, bo takie było doświadczenie życiowe robotników wielkoprzemysłowych. Nie znali prawdziwego kapitalizmu. Wielkość i znaczenie Solidarności były zjawiskiem udanej konfigu­racji między agencją, która będąc instytucją demokracji przemysłowej, zaczęła pełnić zastępczo funkcje instytucji demokracji politycznej, a strukturami geopolityki tamtego czasu, które podlegały tektonicznym przesunięciom. Komunizm radziecki przegrywał rywalizację z kapitalizmem Zachodu, co przyspieszyły reformy Gorbaczowa. To sprawiło, że podziały w elitach polskiego państwa partyjnego skłoniły gen. Jaruzelskiego do rozmów Okrągłego Stołu i transakcyjnego porozumienia umiarkowanych elit obu stron. To żaden przypadek czy zbieg okoliczności. Było to wykalkulowane rozwiązanie obu stron.

Tymczasem nadszedł kapitalizm z jego logiką mnoże­nia kapitału i to w ostrej wersji neoliberalnej. Taką była reforma Balcerowicza, która wizje Solidarności widziała jako mrzonki de facto socjalistyczne, choć były one najróżniejszej maści.

Rynek: neoliberalny kapitalizm

Naśladownictwo, czyli działanie przez przykład, to zjawisko naturalne, jak to zakładał m.in. Adam Smith. Nie musi tak być, a przykład reform Denga w Chinach od 1978 roku wskazuje na szanse udanego odgórnego instalowania rynku przez państwo partyjne. Są historycy, którzy widzą to inaczej; np. przypominają, że za dynastii Qing i Song Chiny doświadczały naturalnego typu rozwoju. W podobnym duchu oceniano reformy Denga – książka G. Arrighi’ego ma tytuł Adam Smith in Beijing? (Arrighi, 2007). To przesada, bo owszem, pojawiły się reformy rynkowe, ale autorytaryzm władzy komunistycznej pozostał. Na Zachodzie kapitalizm sprzyjał takiej czy innej demokracji. W Polsce główną decyzją pierwszego niekomuni­stycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego była neoliberalna reforma gospodarcza. Na ile to było naturalne, a na ile było konstrukcją, to kwestia czasem przekonań, a nie faktów, bo te świadczyły w Polsce o dużej dozie konstruk­ty­wizmu niemal ostentacyjnie zakładanego, choć bez końca powoływano się na Hayeka, który wprost potępiał konstrukcjonizm (Hayek, 1978, s. 3–22).

Natchnieniem dla nowej elity były jednak wzory kapitalizmu anglosaskiego, których czołowymi wyrazicielami byli Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii (premier od 1979 roku) i Ronald Reagan w USA (prezydent od 1981 roku). Imitacja tych wzorów była dla reformatorów oczywista, bo uważali, że właśnie te wzory gry rynkowej będą najbardziej sprzyjać reformie, a potem osiąganiu przewag komparatywnych. Idee tego kapitalizmu były wzorami nie tylko dla Polski.

Główna trudność naszej transformacji polegała na znalezieniu spójnego połączenia imitacji mechanizmu rynkowego z Zachodu z jednej strony z jakością elit naszego państwa, która nie była bardzo wysoka, ale o silnej motywacji, z drugiej zaś – z niską gotowością ważnych grup społeczeństwa do poparcia reform o charakterze „szokowym”.

Główna trudność naszej transformacji polegała na znalezieniu spójnego połączenia imitacji mechanizmu rynkowego z Zachodu z jednej strony z jakością elit naszego państwa, która nie była bardzo wysoka, ale o silnej motywacji, z drugiej zaś – z niską gotowością ważnych grup społeczeństwa do poparcia reform o charakterze „szokowym”. Gospodarka to jeden z trzech elementów zmiany każdego systemu; dwa pozostałe to demokracja polityczna i społeczeństwo obywatelskie. Po 1989 roku proporcje sił tych trzech elementów były zachwiane. Można powiedzieć, że szokujące były nie tyle cele zmian, jakie indukował plan Balcerowicza, ile szybko pojawiające się nega­tywne konsekwencje radykalnej reformy, czyli metody. Mocnym sygnałem, że reforma ma poważne mankamenty, był powrót do władzy postkomunistów w 1993 roku. To był szok polityczny dla ludzi Solidarności. Równie spektakularne były szoki ekonomiczno-społeczne. Konsekwentnie wypowiadali się o nich Andrzej Karpiński (2014), Witold Kieżun (2012), Grzegorz W. Kołodko (1999) i Tadeusz Kowalik (2010).

Prywatyzacja prowadziła do wielu przedwczesnych decyzji o sprzedaży przedsiębiorstw. Po części było to wytłumaczalne: rząd potrzebował „chwilówek”, aby zasilić budżet. Skądś trzeba było mieć kapitały wyjściowe, ale nie tłumaczy to wielu błędnych decyzji. Część sprzedawanych firm powinna była pozostać w polskim posiadaniu lub być sprzedana o wiele drożej. Bez tych przedsiębiorstw procesy deindustrializacji kraju niepotrzebnie nadmiernie przyśpieszyły. Liczba pracujących w przemyśle wynosiła w 1980 roku w Polsce 5,2 miliona osób, a w 2012 roku zmniejszyła się do 2,9 miliona, czyli poziom uprzemysłowienia zmniejszył się ze 126 osób na 1000 mieszkańców w 1989 roku do 75 osób w 2012 roku (Karpiński, 2011, s. 32–33). Niebywale wzrosło też znaczenie czynników zewnętrznych w kształtowaniu naszej gospodarki, co było jednak oczekiwane i korzystne w ramach współzależności, jakie rodzi globalizacja. Mogło sprzyjać wzros­towi eksportu. Niestety sprzyjało też niekorzystnym asymetriom, zwłaszcza w przemyśle i finansach. Przez wejście korporacji zewnętrznych do Polski można się wiele nauczyć, ale też tracić wiele bogactwa krajowego.

Dla władzy reforma gospodarcza była sprawą główną, bo np. pierwsze w pełni wolne wybory do Sejmu odbyły się dopiero 27 października 1991, a Konstytucja została przyjęta dopiero w 1997 roku. Na zewnątrz sprawy poto­czyły się dobrze. Polska została przyjęta do NATO dość szybko (1999). Przyjęcie do UE (2004) wiązało się ze spełnieniem wielu warunków.

Gorzej było z wykorzystaniem społeczeństwa obywatelskiego. Potrzeby w tym zakresie traktowano raczej formalnie jako budowę tzw. III sektora, zapominając, że istniały organizacje związkowe do natychmiastowego wykorzystania. Ich funkcje marginalizowano od samego początku. Co prawda, umożliwiano załogom tworzenie spółek pracowniczych, ale ich los był przesądzony negatywnie, bo firmy, które korzystały z tej opcji, nie miały zasobów na niezbędne inwestycje, bo najpierw musiały zadbać o potrzeby materialne załogi w warunkach szale­jącej inflacji. Jako element retoryki ekonomiczno-politycz­nej należy potraktować w tej sytuacji zapis o „społecznej gospodarce rynkowej” w Konstytucji 1997 roku. Był od początku martwy, bo władze nowej Solidarności nie potrafiły postawić się nowej władzy, a właściwie zdradziły interesy swojej bazy. Wiążą się najczęściej z aparatem państwa, jak przed sierpniem 1980 roku.

Balcerowicz określał reformę jako zadanie do wykona­nia w setkach dni, potwierdzając, że ma być dziełem elit. Wizję przyszłości narzucać miało osławione 10 przykazań konsensusu waszyngtońskiego. Był to krystalicznie czysty konstrukcjonizm, choć Hayeka, na jakiego się powoływali twórcy transformacji, nie potrafili czytać ze zrozumieniem, co wytykał im Andrzej Walicki. Wszystko odbywało się nadto w imię wolności jednostki, bo w ślad za Thatcher elita naszych neoliberałów uważała, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo (tylko jednostka plus ewentualnie rodzina). Co więcej, że nie da się zbudować innego porządku społecznego niż neoliberalny (TINA: „There is no alternative”). Wynikało z tego, że liberalizm, o jakim mowa, ma charakter nakazowy, co przyniesie 30–40 lat później reakcję w postaci prawicowych populiz­mów, które w imię „zwykłego człowieka” atakują wszelkie establishmenty. Rosną podziały na scenie politycznej i polaryzacja społeczna. Obietnice Solidarności, że system będzie realizował wzajemne umowy i zobowiązania, zostały zastąpione liberalną wartością o wolności jednostki, ale niestety jedynie w postaci sloganu, bo ludzie nie widzieli połączenia tego z realizacją własnych potrzeb, a raczej rządami elit, choć dopiero się formujących.

Impulsy: instalacja kapitalizmu politycznego po 2015 roku

W Polsce ocena neoliberalnej transformacji jest mimo wszystko raczej pozytywna. III RP odnotowywała sukcesy nawet wtedy, gdy cała UE weszła w kryzys 2007–2008. Polskę ogłoszono „zieloną wyspą”, a tygodnik „The Econo­mist” w swoim raporcie napisał, że Polska znalazła się w miejscu, jakie zajmowała za Jagiellonów (A golden opportunity, 2014). Sukcesom wszak towarzyszyły zagro­żenia. Zajmę się dwoma: społecznym i politycznym.

Pierwsze: w ocenie społeczeństwa system nie zwiększał legitymizacji, czyli nie nabrał cech kapitalizmu liberalno-­merytokratycznego, do którego zdawał się aspirować. Na Zachodzie zasada „równości szans” i zasada „propor­cjonalności wypłat do wkładów” są faktycznie realizowane, zdaniem badanych, na poziomie najczęściej dwóch trzecich populacji, a w Polsce na poziomie ok. 20–25% (Alwin i in., 1995). Oznacza to, że zachodni kapitalizm ma o wiele wyższą legitymizację niż u nas, choć tam nierówności są na ogół wyższe (pomijam państwa skandynawskie).

Drugie: polityczne. Od 2015 roku zwycięża Prawo i Sprawiedliwość, ogłaszając program „dobrej zmiany” i szybko zmniejszając niezadowolenie warstw uboższych poprzez poprawę ochrony socjalnej. Ocenia się to wyraźnie pozytywnie, ale mimo to władza PiS budzi wątpliwości w dużej części społeczeństwa. Jest to m.in. wynik odmiennej definicji sytuacji w kraju przez PiS i przeciwników. PiS szuka cały czas źródeł patologii w transakcyjnych formu­łach Okrągłego Stołu, planie Balcerowicza, imitacji Zachodu, zaniedbywaniu tradycji narodowej, a nawet w zwalczaniu misji Kościoła katolickiego, a na dodatek neguje bez umiaru osiągnięcia III RP, korzystając z tzw. mediów publicznych. Nie ma wątpliwości, że podziały w społeczeństwie, które utrwala PiS, rosnąć będą tym silniej, im więcej pojawi się barier dla kontynuacji polityki socjalnej ze względu na inflację i tendencje spadku wzrostu gospodarczego.

PiS widzi źródła sukcesów PiS w samym państwie. Ma rację, bo jest ono faktycznie słabe, co jest wielowiekowym dziedzictwem. Problem w tym, że aplikowane metody naprawy nie dają wiary w sukces w tym zakresie. Mam na myśli centralizację decyzji, powrót etatyzmu, brak poszanowania rządów prawa, obsadzanie nominatami partyjnymi spółek skarbu państwa, redukcję służby cywilnej, kumoterstwo w kręgach władzy.

Częściowo daje się to tłumaczyć kontynuacją redystry­bucji własności państwo­wej jako zaczątkowym źródłem kapitałów dla transformacji rynkowej, jednak sprzyja to umacnianiu się aparatu nowego państwa, znowu partyjnego. Jest to oczywiste dla obserwatorów zewnętrznych (Morita, 2021, s. 349–363).

Myśląc o przyszłości, trzeba szukać porównań z tymi wzorami rozwoju, które są dynamiczne. Chodzi o kapitalizm polityczny, głównie w Azji, jako drogę alternatywną wobec zachodniej. Jest to droga efektywna dla tzw. społeczeństw kolektywistycznych, jak dowodzą sukcesy krajów Azji, np. Chin, Singapuru, Wietnamu czy Malezji. Omówię jeden przykład takiej analizy.

Branko Milanović wylicza trzy charakterystyki kapitalizmu politycznego, dodając dwie sprzeczności, jakie w nim tkwią:

technokratyczna biurokracja (administracja), która dba o wzrost gospodarczy;brak rządów prawa;autonomia państwa, co oznacza, że: „interesom kapi­talistów nie pozwala się nigdy być najważniejszymi, bo państwo zachowuje znaczącą autonomię, aby rea­lizować narodowe cele, a jak trzeba, to nawet zarządzać w prywatnym sektorze”. Sprzeczności są dwie: pierwsza – między bezosobowym zarządzaniem a dyskrecjonalnym prawem; druga – to wszechobec­na korupcja wynikająca z braku rządów prawa (Mila­no­wić, 2019, s. 92, 95–96).

Czy te doświadczenia są użyteczne dla Polski? Pytanie może być uznane za niestosowne, bo polskie społeczeństwo z pewnością nie jest tak silnie wspólnotowe jak społeczeństwa Azji. Polska jest mieszanką wspólnotowo-indywidualistycznej mentalności i praktyk, ale z przewagą tych pierwszych. Po 1989 roku elita w Polska obrała drogę liberalizmu i merytokracji, co zaczęto postrzegać, i słusznie, w części elit i w części społeczeństwa jako system pomnażający nierówności.

Pokłady niespójności między naszym dziedzictwem wspólnotowo-indywidualistycznym a wzorami liberaliz­mu i merytokracji stały się narzędziem do wykorzystania politycznego. Realizując hasło „dobrej zmiany”, PiS zaczął wdrażać instytucjonalne zmiany, przypominające właśnie kapitalizm państwowy, ale nie jest on taki sam jak azjatycki; jedynie kierunek marszu jest trochę podobny. Mówimy o procesie, rezultat dopiero nadchodzi. Skorzystam z pojęcia impulsu, które upowszechnili ekonomiści ze szkoły ekonomii behawioralnej. Impuls to słowo, które w angielskim ma odpowiadać słowu „nudge”, które wolał­bym defi­niować jako delikatne pchnięcie, nakierowanie działania przez kogoś bardziej doświadczonego, np. ojca, prezesa firmy, lidera partyjnego. Na Zachodzie określane jest jako paternalizm liberalny (Thaler, Sunstein, 2017). W Polsce dominują skojarzenia polityczne: miękki auto­rytaryzm.

Zmiany odbywają się w imię państwa narodowego, które jest członkiem Unii Europejskiej, pojmowanej jako „Europa ojczyzn”. Wszelkie przejawy świadczące o wkraczaniu przez UE na drogę ściślejszej integracji władze PiS krytykują, bo uważają, że wiedzie to w prostej linii do federalizmu. Nawet planowane uwspólnotowienie długów w ramach Funduszu Odbudowy jest kwestionowane. Widoczna jest alergia na łączenie zasad korzystania z Funduszu z przestrzeganiem zasad praworządności. Jakby rządy prawa były czymś złym. Prawo jest wcieleniem zła – to ocena Zachodu w Rosji Putina (jak pisał m.in. Timothy Snyder). Wiele inicjatyw Komisji Europejskiej postrzega się także jako zagrożenie dla kulturowej tożsamości Polski, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzą oceny penetracji w Polsce praktyk bliskich liberalizmowi i prawom człowieka i obywatela, np. LGBT. Polska zajmuje ostatnie miejsce w UE w rankingu tolerancji dla ludzi LGBT.

Praktyki wyprzedzają argumenty. Nie ma w Polsce wielkich dyskusji, są raczej dokonania i oświadczenia z przeciwnych stron. Jakby Polska składała się tylko z PiS i anty-PiS. W wypowiedziach publicznych mamy odwoły­wanie się, z jednej strony, do wstydu (ze strony liberalno-lewicowej), który czuć musimy wobec Zachodu, z drugiej, do strachu (ze strony PiS). Idziemy w złym kierunku nawet wtedy, gdy korzystamy z rozwiązań przyjmowanych na Zachodzie przez rządy konserwatywne. Czyli cały Zachód jest wcielonym złem: zarówno ten liberalny, jak i ten konserwatywny. Umiarkowani krytycy Zachodu w PiS ograniczają krytykę do kolejnych instytucji UE.

Nowe praktyki władzy to:

Ograniczanie zasady trójpodziału władzy. Polega to na wywyższeniu władzy wykonawczej kosztem władzy ustawodawczej, osłabieniu rządów prawa i niezależności sądownictwa. Krokiem ułatwiającym niszczenie tej zasady było skupienie prokuratury i ministerstwa sprawiedliwości w jednym urzędzie, a następnie po­stę­pująca dewastacja niezależności systemu sądowniczego. Sami sędziowie, jeśli są pozostawieni na stanowiskach, zachowują nadal niezależność w po­dej­mowanych decyzjach. Ale niektórzy są odsuwani od orzekania. Większość parlamentarna zachowuje się zwykle jak „maszynka go głosowania”.Autonomia aparatu państwa jest budowana przez politykę kadrową, co odbywa się w imię wymiany starych elit na nowe. Służyło temu hasło usuwania „złogów komunistycznych”, ale działa biologia; szuka się więc nowych sposobów znajdowania ludzi popierających władzę. Nowa władza buduje oligarchię państwowo-partyjną. Nie tworzy profesjonalnej służby cywilnej. Nie jest to biurokracja technokratyczna.Instytucje są tworzone jednak, jak wiemy, nie tylko przez struktury pieniądza, władzy i prestiżu, ale także przez oddolne siły społeczne, zwykle z powoływa­niem się na wartości. Jak instytucje tworzy władza? Oto wypowiedź prominentnego socjologa: „Każda struktura społeczna dobiera te osoby, których potrze­buje do swego funkcjonowania i eliminuje w taki czy inny sposób osoby nieodpowiednie. Jeśli nie ma żadnych osób do wyboru, muszą być one wynalezione lub inaczej – wyprodukowane zgodnie z określonymi wymogami (…) Twierdzenie, że każde społeczeństwo otrzymuje takich ludzi, na jakich zasługuje, jest niepoprawne; to raczej każde społeczeństwo produkuje takich ludzi, jakich potrzebuje” (Berger, 1988, s. 106).

Nasze społeczeństwo dwukrotnie (2015, 2019) obdarzyło PiS zaufaniem wyborczym, co dowodzi, że rea­lizuje oczekiwania dużych segmentów społeczeństwa. Zarzut ze strony liberalnej, że dokonuje się to na drodze manipulacji socjalnej, jest tylko w części prawdą. Poparcie będzie się utrzymywało dość wysoko, dopóki będzie postępowała poprawa warunków materialnych. Impulsy – narzędzia budowy kapitalizmu państwowego – są wtedy odbierane przez dużą część społeczeństwa życzliwie. Władza testuje coraz to dalej idące próby narzucania swojego modelu.

Wątpliwości wciąż przybywa. Andrzej K. Koźmiński tak ocenia wyzwania: „Zarówno rządzący, jak i opozycja próbują pozyskać wyborców hojniejszymi podarunkami: a to – nasta emerytura, a to – dzieścia procent podwyżki płac. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to zatrute prezenty, które obrócą się przeciwko nim” (Koźmiński, 2022, s. A23). Znamy doskonale podobne „zatrute prezenty” z dawnej Polski: po pierwsze, gospodarkę pańszczyźnianą z „wtórym poddaństwem”, gdy na Zachodzie feudalizm ustąpił kapitalizmowi; po drugie, państwo szlacheckie, będące republiką parlamentarną, ale tylko dla szlachty

Siły sprawcze: bezpośrednie i pośrednie

Wyróżniając cztery wzory rozwoju, starałem się odchodzić od tego, co Fernand Braudel nazywa „historią wyda­rze­nio­wą”. Wydarzenia ekonomiczne (plan czy rynek), polityczne (impulsy), społeczne (bunty) wiązałem „sznurkami” w większe paczki, które przedstawiałem jako przyczyny – warunki rozwoju, co określa się jako transformację. Jest ona wielowymiarowa; gdy ciągi przyczynowo-skutkowe skierowują uwagę na szersze tło, nazwę je pośrednimi uwarunkowaniami. Chodzi o zmienne ekonomiczne i technologiczne, do których odwoływał się np. Schumpeter w koncepcie „twórczej destrukcji”, który jest przydatny także dla analizy postkomunistycznej transformacji (Berend, 2005; Kamiński, 2010). Może także chodzić o czynniki ekonomiczno-polityczne i społeczne, co w postaci tak dojrzałej do czasów wcześniejszych zaprezentował Polanyi (Polanyi, 2010). Chodzić też może o inne wymiary, np. cywilizacyjne.

Modernizacja może być pojęciem „łącznikowym” w takich analizach, ale Polska jest przykładem realizacji dwóch odmiennych wzorów modernizacji. Pierwszej, „narzuconej” przez ZSRR w okresie 1945–1989. Wtedy to Raymond Aron w swoich „18 wykładach o społeczeństwie industrialnym” elokwentnie przedstawiał uprzemysłowienie jako imperatyw historii, którego nie da się ominąć. Uprzemysłowienie było substytutem importu. ZSRR rozwinął patologię systemową, zakładając, że centralne planowanie i zarządzanie dadzą efekty większe niż gospo­darka rynkowa. Zlikwidowano własność prywatną i rządy prawa, korzystano z pracy niewolniczej (gułag). Opisał to znakomicie Steven Kotkin.

Modernizacja na Zachodzie i fale globalizacji wskazują na „złożone współzależności” (Keohane i Nye 2000; Morawski, 2010), czyli świat sieciowy, częściej o powią­za­niach horyzontalnych, ale z nadal funkcjonującymi hierarchiami, lecz nie tak sztywnymi jak w systemie komuni­stycznym i w modernizacji komunistycznej. Jak uwzględnić te szersze uwarunkowania, skoro po upadku komunizmu weszliśmy w świat bardziej otwarty? Warto unikać skrajności, z jednej strony – woluntaryzmu, którego przejawem jest odwaga bez rozumu, która może znaleźć poparcie narodowe, z drugiej – strukturalnego determinizmu, którego bliska znajomość w naszej historii pisze scenariusz fatalizmu. W analizie rozwoju Polski obie okoliczności występują w skrajnych niemal postaciach.

Brak legitymizacji dla systemu był przyczyną buntu społeczeństwa przeciwko systemowi, a Zachód, z racji geopolityki, nie zawsze chciał przyjść z pomocą krajom, które znalazły się w orbicie ZSRR. Sekretarz stanu John Foster Dulles w czwartym dniu walk na Węgrzech w 1956 roku oświadczył, że rząd USA nie uważa Węgrów za „potencjalnych sojuszników”, choć przedtem wielokrotnie mówił o wyzwoleniu „zniewolonych narodów” (za: Apple­baum, 2006, s. 29). Polacy mocno doceniają czynniki geo­polityczne, bo jakże inaczej interpretować oceny stanu wojennego w 20 lat od jego wprowadzenia (Strzeszewski 2001)? Pokazywały one, że „większość Polaków uznawała wprowadzenie stanu wojennego za słuszne”, a sondaże po roku 2000, pokazują „malejącą wprawdzie, ale wciąż utrzymującą się przewagę opinii o zasadności jego wprowadzenia” (Wenzel, 2010, s. 33). Nie chodziło przecież nigdy o pozytywną ocenę komunizmu.