79,90 zł
Przyczyny amerykańskich konfliktów społecznych i możliwe sposoby ich zakończenia
W 2010 roku magazyn „Nature” poprosił czołowych naukowców o przedstawienie prognoz na najbliższe dziesięć lat. Peter Turchin stwierdził, że Ameryka wpadła w spiralę społecznej dezintegracji, co około 2020 roku doprowadzi do załamania porządku politycznego. Czas pokazał, że jego przewidywania potwierdzają się, a ta książka tłumaczy, dlaczego tak się dzieje. Turchin od ponad ćwierćwiecza wzbogaca badania historyczne podejściem stosowanym w innych dziedzinach nauki. Stworzył kliodynamikę, która bada historię za pomocą statystyki. Na jej podstawie wskazuje źródła spójności wspólnot politycznych i czynniki doprowadzające do ich rozpadu. Wnioski wykorzystuje do tego, aby wyjaśnić obecną sytuację w Stanach Zjednoczonych, które jego zdaniem są o krok od upadku, a winą za ten stan obarcza elity.
Kliodynamika – interdyscyplinarna nauka wykorzystująca matematyczne modelowanie zjawisk historycznych i statystyczne testowanie teorii historycznych
Czynniki, które wpływają na niestabilność społeczeństwa, to:
- nadprodukcja elit, które w swoich rękach koncentrują władzę i pieniądze – przegrani, którym nie udało się wejść w ich szeregi, zamieniają się w kontrelity, podważają normy społeczne, atakują system i próbują go zmienić siłowo;
- pompa bogactwa, która pełną parą działa w Stanach Zjednoczonych od dwóch pokoleń – zabiera biednym i daje bogatym. Elity robią wszystko, aby nikt inny nie mógł czerpać korzyści z gospodarki. Wykorzystują biedniejszych, aby karmić siebie, przez co ubożeje reszta społeczeństwa i rośnie niezadowolenie.
Zastosowanie metod kliodynamiki pokazuje, że znajdujemy się obecnie na zaawansowanym etapie cyklu nadprodukcji elit i wzrostu powszechnego zubożenia, co może doprowadzić do gwałtownego rozłamu politycznego. Taki scenariusz nie musi się sprawdzić – mamy wpływ na rozwój sytuacji, ale czasu jest coraz mniej.
[przednie skrzydełko]
Większość historyków twierdzi, że historia jest niezwykle złożona i nieprzewidywalna. Gdyby mieli rację, wszyscy bylibyśmy w poważnych tarapatach, bezradni wobec nadciągających niezliczonych katastrof. Peter Turchin jest pionierem nowej dyscypliny, która sprawia, że dzięki metodom wynikającym z nauki o złożoności historia staje się przewidywalna. Książka dla każdego, kto chce się dowiedzieć, co przewiduje Turchin i jakie kroki możemy w związku z tym podjąć.
– Jared Diamond, laureat Nagrody Pulitzera, autor książki Kryzysy. Punkty zwrotne dla krajów w okresie przemian
Błyskotliwa książka. Zgrabna analiza Turchina odkrywa kryjące się pod partyjnymi przepychankami interesy klasowe, które nie zmieniają się mimo upływu lat. Przedstawia także trafne spostrzeżenia dotyczące aktualnej sytuacji politycznej. To inspirujące omówienie przeszłych i obecnych antagonizmów oraz kryzysów, do których mogą doprowadzić.
– „Publishers Weekly”
Peter Turchin prezentuje dogłębną syntezę historycznych sił, które doprowadziły amerykańskie społeczeństwo na skraj krawędzi. Dzięki metodologicznej innowacyjności Turchin jasno ukazuje powody, dla których musimy rozwiązać problem nierówności majątkowych. Bez tego nie uda nam się zachować demokracji i politycznego porządku.
– James Stavridis, admirał (w stanie spoczynku) marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, były naczelny dowódca sił sojuszniczych NATO w Europie, były dziekan Fletcher School of Law and Diplomacy na Uniwersytecie Tufts
Peter Turchin jest naukowcem zajmującym się ewolucją społeczną i kulturową, kierownikiem projektu w organizacji badawczej Complexity Science Hub w Wiedniu oraz pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Oksfordzkim. Profesor emeritus Uniwersytetu Connecticut. Z wykształcenia jest biologiem teoretycznym, obecnie zajmuje się kliodynamiką, dziedziną historycznych nauk społecznych, która wykorzystuje matematyczne modelowanie zjawisk historycznych i statystyczne testowanie teorii historycznych. Bada zjawiska niestabilności politycznej. Jego główny wysiłek badawczy skupia się na koordynowaniu CrisisDB, ogromnej historycznej bazy danych o społeczeństwach pogrążających się w kryzysach i z nich wychodzących. Jest autorem książek takich jak Wojna i pokój, i wojna, Ultrasociety i Ages of Discord.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 411
Tytuł oryginalny: End Times. Elites, Counter-Elites, and the Path of Political Disintegration
Tłumaczenie: Michał Głatki
Redakcja: Ewa Skuza
Korekta: Ewa Turek
Skład i łamanie: JOLAKS Jolanta Szaniawska
Projekt okładki: Katarzyna Konior | studio.bluemango.pl
Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser |
Copyright © 2023 by Peter Turchin
All rights reserved.
Copyright © 2024 for this Polish edition by Poltext Sp. z o.o.
All rights reserved.
Copyright © 2024 for this Polish translation by Poltext Sp. z o.o.
All rights reserved.
Wydanie pierwsze.
Warszawa 2024
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Poltext Sp. z o.o.
wydawnictwoprzeswity.pl
ISBN 978-83-8175-595-5 (epub)
ISBN 978-83-8175-596-2 (mobi)
Historia nie jest „jedną cholerną rzeczą po drugiej”[1], jak w odpowiedzi na krytykę zażartował kiedyś brytyjski historyk Arnold Toynbee. Przez lata pogląd Toynbe’ego nie był zbyt powszechny. Historycy i filozofowie, w tym tak słynni jak Karl Popper, stanowczo twierdzili, że historii nie można uprawiać jako nauki ścisłej. Nasze społeczeństwa są zbyt złożone. Ludzie są żywymi, niejednoznacznymi istotami. Nie da się przewidzieć, jak będzie przebiegać postęp naukowy, a kultura bardzo się zmienia w czasie i przestrzeni. Kosowo zasadniczo różni się od Wietnamu, a Ameryka sprzed wojny secesyjnej nie może nam nic powiedzieć o Ameryce lat 20. XXI wieku. Taki był, i w dużej mierze nadal jest, pogląd większości. Mam nadzieję, że ta książka przekona cię, że jest on błędny. Traktowanie historii jako nauki ścisłej jest nie tylko możliwe, ale i użyteczne – pomaga przewidzieć, w jaki sposób zbiorowe wybory, których dokonujemy w teraźniejszości, mogą zapewnić nam lepszą przyszłość.
Swoją karierę akademicką rozpocząłem w latach 80. XX wieku jako ekolog. Zarabiałem na życie, badając dynamikę zmian w populacjach chrząszczy, motyli, myszy i jeleni. Był to czas, gdy ekologia zwierząt została zrewolucjonizowana przez szybki wzrost mocy obliczeniowej komputerów. Matematyka nigdy nie wywoływała we mnie niechęci, dlatego zainteresowałem się nauką o układach złożonych, która łączy modelowanie komputerowe z analizą Big Data, żeby odpowiedzieć na przykład na takie pytania, jak: Dlaczego wiele populacji zwierząt cyklicznie zwiększa i zmniejsza swoją liczebność? Pod koniec lat 90. miałem jednak poczucie, że odpowiedzieliśmy na większość interesujących pytań. Z pewnym dreszczem ekscytacji zacząłem się zastanawiać, czy takie samo podejście – oparte na nauce o układach złożonych – można zastosować do badania różnych społeczeństw, funkcjonujących zarówno w przeszłości, jak i obecnie. Ćwierć wieku później, wraz z moimi współpracownikami biorącymi udział w tym przedsięwzięciu, stworzyliśmy dynamicznie rozwijającą się dziedzinę nauki znaną jako kliodynamika (nazwa łączy w sobie imię Klio, która w mitologii greckiej była muzą historii, i dynamikę, naukę o zmianach). Odkryliśmy, że na przestrzeni ostatnich dziesięciu tysięcy lat historii ludzkości można zaobserwować istotne, powtarzające się wzorce. Co ciekawe, mimo niezliczonych różnic, złożone społeczeństwa, w swoich podstawach, jak i na pewnym abstrakcyjnym poziomie, są zorganizowane według tych samych ogólnych zasad. Dla sceptyków i tych, których zainteresowały te informacje: na końcu książki zamieściłem bardziej szczegółowy opis kliodynamiki.
Od samego początku w badaniach skupiliśmy się na cyklach politycznej integracji i dezintegracji, w szczególności na powstawaniu i upadku państw. Jest to obszar, w którym wyniki naszych badań mają prawdopodobnie najsolidniejsze podstawy i są zapewne najbardziej niepokojące. Dzięki analizie ilościowej danych historycznych stało się dla nas jasne, że wszystkie złożone społeczeństwa podlegają wpływom powtarzających się – i do pewnego stopnia przewidywalnych – fal politycznej niestabilności wywoływanych przez te same podstawowe siły działające na przestrzeni tysięcy lat historii ludzkości. Kilka lat temu uświadomiłem sobie, że zakładając utrzymanie się tego wzorca, zmierzamy w kierunku kolejnej burzy.
W 2010 roku czasopismo „Nature” poprosiło ekspertów z różnych dziedzin o prognozy, jak będzie wyglądać przyszłość za dziesięć lat. Wyraziłem jasny pogląd na podstawie powtarzających się wzorców w historii Stanów Zjednoczonych, że na początku lat 20. XXI wieku czeka nas kolejny gwałtowny wzrost niestabilności. Niestety, przez te wszystkie lata mój model nie został podważony. Książka, którą czytasz, jest próbą jego wyjaśnienia w sposób przystępny – to znaczy w sposób niematematyczny. Powstała na podstawie ogromnej liczby znaczących prac z różnych dziedzin – nie twierdzę, że jest całkowicie oryginalna. Nadmienię tylko, że wszyscy powinniśmy zaakceptować fakt, że już wcześniej społeczeństwa znajdowały się na podobnych rozdrożach. Czasami (a nawet w większości przypadków) drogi, którymi kroczyły, doprowadziły do ogromnych ofiar i rozpadu struktur społecznych, a czasami kończyły się wprowadzeniem rozwiązań lepszych dla większości zaangażowanych osób.
Jaki zatem jest ten model? Mówiąc nieco zawile, gdy w państwie, takim jak Stany Zjednoczone, realne wynagrodzenia (wyrażone w dolarach po uwzględnieniu inflacji) spadają lub się nie zmieniają, to rośnie przepaść między bogatymi a biednymi, na rynku pracy pojawia się zbyt duża liczba absolwentów z wyższym wykształceniem, obniża się poziom zaufania społecznego, a dług publiczny znacząco się zwiększa.
Okazuje się, że te pozornie różne wskaźniki są w rzeczywistości ze sobą dynamicznie powiązane. W przeszłości takie zmiany były istotnymi oznakami zbliżających się wydarzeń będących źródłem politycznej niestabilności. W Stanach Zjednoczonych w latach 70. XX wieku wszystkie te czynniki zaczęły się pogarszać. Dane wskazywały, że około roku 2020 jednoczesny wpływ tych trendów doprowadzi do gwałtownego wzrostu niestabilności politycznej. I tak też się stało.
Nie ma wątpliwości, że Ameryka jest w kryzysie, choć zawzięcie sprzeczamy się ze sobą w kwestii wyjaśnienia jego źródeł. Niektórzy obwiniają rasistów, białych supremacjonistów i resztę „godnych pożałowania”[2], którzy głosowali na Trumpa. Inni obwiniają Antifę, głębokie państwo i „lewaków”. Prawdziwie skrajni paranoicy uważają, że agenci komunistycznych Chin infiltrują wszystkie poziomy rządu amerykańskiego, a z drugiej strony widzą niewidzialną rękę Władimira Putina, pociągającą za sznurki marionetkowym Trumpem. Tymczasem prawdziwe przyczyny ery niezgody, w której się obecnie znajdujemy, pozostają słabo poznane.
Faktycznie istnieją „ukryte siły” popychające Stany Zjednoczone na skraj wojny domowej – a może nawet do czegoś więcej. Jednak prawda nie leży w spiskach knutych przez tajne grupy amerykańskie lub zagranicznych agentów. Wyjaśnienie jest zarówno prostsze, jak i bardziej złożone. Prostsze, ponieważ nie musimy tworzyć skomplikowanych konstrukcji teoretycznych, które „łączą kropki” i przypisują poszczególnym osobom złowrogie motywacje. W rzeczywistości informacje, których potrzebujemy, by zrozumieć nasze trudne położenie, są powszechnie dostępne i nie są przedmiotem dyskusji.
Większość tego, co powinniśmy wiedzieć, nie ma nic wspólnego z machlojkami złych lub zepsutych jednostek. Zamiast tego musimy przyjrzeć się powszechnie akceptowanym danym na temat płac, podatków czy produktu krajowego brutto, a także zagłębić się w badania socjologiczne przeprowadzone przez agencje rządowe i organizacje takie jak Instytut Gallupa. Dane te wykorzystywane są w analizach statystycznych publikowanych przez socjologów w czasopismach naukowych. I z tego właśnie powodu wyjaśnienia, które znajdują się w tej książce, są również bardziej złożone. Mówiąc bez ogródek, żeby nadać sens tym wszystkim danym i analizom, potrzebujemy nauki o układach złożonych.
Eksperci i politycy często odwołują się do „lekcji płynących z historii”. Problem w tym, że źródła historyczne są tak bogate, że eksperci bez problemu znajdą w nich przypadki wspierające poglądy każdej ze stron politycznej debaty. Oczywiście wnioskowanie na podstawie takich „wybiórczych” przykładów nie jest dobrym pomysłem.
Kliodynamika jest inna. Wykorzystuje metody danologii (data science), traktując prace stworzone przez pokolenia historyków jako duże zbiory danych. Wykorzystuje modele matematyczne do śledzenia misternej sieci powiązań między różnymi „ruchomymi częściami” złożonych systemów społecznych, którymi są nasze społeczeństwa. Co najważniejsze, kliodynamika wykorzystuje metodę naukową, w której alternatywne teorie są poddawane bazującym na danych empirycznym testom.
Zatem co kliodynamika mówi nam o obecnych zawirowaniach? Okazuje się, że odkąd – około pięć tysięcy lat temu – pojawiły się pierwsze złożone społeczeństwa, które zorganizowały się w państwa, bez względu na to, jakie odnosiły sukcesy, w końcu wszystkie musiały zmierzyć się z określonymi problemami. Wszystkie złożone społeczeństwa przechodzą przez cykle składające się z czasów wewnętrznego pokoju i harmonii okresowo przerywanych wewnętrznymi sporami i walkami.
Moja narracja jest próbą wyjaśnienia, w jaki sposób bezosobowe siły społeczne popychają społeczeństwa na skraj upadku, a nawet jeszcze dalej. Przykładów będę szukał w całej historii ludzkości, jednak moim celem jest przedstawienie tego, jak znaleźliśmy się w obecnej erze niezgody. Skupię się głównie na Stanach Zjednoczonych. W Stanach kryzys ma głębokie historyczne korzenie, będziemy musieli więc cofnąć się w czasie do epoki Nowego Ładu, kiedy niepisany kontrakt społeczny stał się częścią amerykańskiej kultury politycznej. Ta nieformalna i dorozumiana umowa zrównoważyła interesy pracowników, przedsiębiorstw i państwa w sposób podobny do bardziej formalnych, jawnych, trójstronnych umów, z jakimi mamy do czynienia w krajach skandynawskich. Dwóm pokoleniom Amerykanów ten niejawny pakt zapewnił bezprecedensowy wzrost szeroko pojętego dobrobytu. „Wielka kompresja” (Great Compression) znacznie zmniejszyła nierówności ekonomiczne, jednak wiele osób nie zostało uwzględnionych w tym pakcie – w szczególności Afroamerykanie, co bardziej szczegółowo przedstawię w dalszej części książki. Ogólnie rzecz biorąc, przez mniej więcej pięćdziesiąt lat interesy pracowników i właścicieli były utrzymywane w równowadze, a nierówności w dochodach pozostawały na niezwykle niskim poziomie.
Pod koniec lat 70. XX wieku ta umowa społeczna zaczęła się załamywać. W konsekwencji przeciętne wynagrodzenia pracowników, które wcześniej rosły wraz ze wzrostem gospodarczym, przestały dotrzymywać mu kroku. Co gorsza, realne płace przestały się zwiększać, a czasem nawet się zmniejszały. W rezultacie jakość życia dużej części amerykańskiej populacji uległa pogorszeniu. Najbardziej uderzające było to, że przestała rosnąć średnia długość życia, a nawet zaczęła spadać (trend ten rozpoczął się na długo przed pandemią COVID-19). Chociaż płace i dochody pracowników utrzymywały się na stałym poziomie, owoce wzrostu gospodarczego zbierały elity. Powstała patologiczna „pompa bogactwa”, która zabierała biednym i dawała bogatym. Wielka kompresja zmieniła kierunek działania. Pod wieloma względami ostatnie czterdzieści lat przypomina to, co wydarzyło się w Stanach Zjednoczonych w okresie 1870–1900 roku. Jeśli czas po II wojnie światowej był prawdziwym złotym wiekiem szeroko rozumianego dobrobytu, to po 1980 roku weszliśmy w „drugi pozłacany wiek”.
Zgodnie z przewidywaniami naszego modelu, wzrost zamożności elit (przysłowiowego „jednego procenta”, a właściwie to 0,01 procenta) ostatecznie przysporzył problemów najbogatszym (i sprawującym władzę). Szczyt piramidy społecznej stał się zbyt ciężki. Pojawiło się zbyt wielu „aspirantów do elit”, którzy rywalizują o limitowaną liczbę stanowisk na najwyższych szczeblach polityki i biznesu. W naszym modelu taka sytuacja ma swoją nazwę – to nadprodukcja elit. Powszechne zubożenie, nadprodukcja elit i wywołane przez nią konflikty wewnętrzne stopniowo podważały naszą jedność i poczucie wspólnoty narodowej, bez której państwa psują się od środka. Rosnąca niestabilność społeczna przejawia się spadkiem poziomu zaufania do państwowych instytucji i rozpadem norm społecznych rządzących publicznym dyskursem – oraz jakością funkcjonowania instytucji demokratycznych.
To jest oczywiście krótkie podsumowanie. Główna część książki poświęcona jest rozwinięciu tych idei i powiązaniu ich ze statystycznymi trendami kluczowych wskaźników ekonomicznych i społecznych. Przedstawionych zostanie również kilka archetypowych historii osób dotkniętych przez te siły społeczne. Chociaż skupiam się przede wszystkim na Ameryce i Amerykanach, to odnoszę się również do innych części świata i wcześniejszych epok historycznych. Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że kryzys w Ameryce nie jest wydarzeniem bez precedensu, jesteśmy w stanie wyciągać wnioski z naszej przeszłości.
Głównym tematem tej książki są pytania o władzę społeczną. Kto rządzi? W jaki sposób elity rządzące utrzymują swoją dominującą pozycję w społeczeństwie? Kim są przeciwnicy status quo i jaka jest rola nadprodukcji elit w ich pojawianiu się? Dlaczego klasy rządzące, zarówno dawne, jak i obecne, czasami niespodziewanie tracą kontrolę nad społeczeństwem, a przez to i władzę? Zacznijmy odpowiadać na te istotne pytania.
Kim są elity? Czy ty, czytelniku, należysz do „elity”? Gdybym był hazardzistą, założyłbym, że 99 procent czytelników tej książki odpowie: „Nie!”. Zdefiniujmy więc, co rozumiem przez „elity”. W socjologii elity to nie ci, którzy są w jakiś sposób lepsi niż reszta. Niekoniecznie muszą być bardziej pracowici, inteligentni lub utalentowani. To po prostu ci, którzy mają większą władzę społeczną, czyli mogą wpływać na innych. Bardziej opisowy termin dla elit to „posiadacze władzy”.
Ponieważ władza jest ważną częścią tej opowieści, powrócimy do niej w kolejnych rozdziałach. Przedstawię w nich, jak socjologowie definiują władzę i posiadaczy władzy w różnych społeczeństwach – przeszłych i obecnych. Na razie jednak pójdziemy drogą na skróty. W Ameryce władza jest ściśle skorelowana z bogactwem. W rezultacie stosunkowo łatwo ustalić, kto należy do różnych grup posiadaczy władzy. (Z dokładniejszą odpowiedzią na pytanie, kto rządzi, musimy poczekać do rozdziału 5).
Jeśli na przykład jesteś mieszkańcem Stanów Zjednoczonych i posiadasz majątek, który mieści się w przedziale 1–2 mln dolarów, należysz do 10 procent najbogatszych Amerykanów. Majątek ten sprawia, że mieścisz się w dolnych szeregach amerykańskich elit[1]. Większość ludzi należących do tej kategorii nie ma szczególnej władzy w tym sensie, że nie ma wielu osób, którym może rozkazywać. Jednak kilka milionów dolarów majątku (i wyższe dochody, które są zwykle z tym związane) daje tym 10 procentom dużą kontrolę (władzę) nad własnym życiem. Mogą zrezygnować z pracy, która im nie odpowiada, jest źle płatna lub dostępna w miejscach, w których nie mają ochoty zamieszkać. Mogą również zdecydować, że nie chcą uczestniczyć w wyścigu szczurów. Zazwyczaj są właścicielami domów i wysyłają swoje dzieci na dobre uczelnie, a nagłe problemy zdrowotne nie wywracają ich życia do góry nogami. Z pewnością nie żyją w ciągłej „egzystencjalnej niepewności”.
Korelacja między bogactwem a prawdziwą władzą zaczyna być ściślejsza w przypadku osób, których wartość netto jest liczona w dziesiątkach milionów dolarów. Jest jeszcze większa, gdy majątek sięga setek milionów dolarów. Do tej klasy należą właściciele firm i prezesi dużych korporacji, którzy sprawują władzę nad setkami lub tysiącami pracowników. Należy do niej również wielu wpływowych polityków. (Wartość netto około pięćdziesięciu członków Kongresu jest większa niż 10 mln dolarów). Korelacja między bogactwem a władzą polityczną nie jest idealna. Majątek dziewięciu amerykańskich prezydentów, w tym Harry’ego Trumana, Woodrow Wilsona i Abrahama Lincolna, nie osiągnął nawet wartości miliona dolarów (w przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara). Jednak ponad połowa z nich posiadała wystarczająco duży majątek, by zmieścić się w grupie, która obecnie byłaby jednym procentem najbogatszych Amerykanów[2]. Przed rokiem 1850 wszyscy amerykańscy prezydenci zaliczali się (co najmniej) do tego jednego procenta.
Kolejną kwestią wartą przypomnienia jest fakt, że osoby ubogie, które w Ameryce zaczynają sprawować władzę, nie pozostają biedne. Bill Clinton dorastał w niezamożnej rodzinie w Arkansas. Jego ojczym był przemocowym alkoholikiem, ale obecnie majątek Clintona to co najmniej 120 mln dolarów[3]. W Ameryce ścisła korelacja między bogactwem a władzą polityczną wynika po części z faktu, że wielu polityków, którzy byli biedni na początku kariery, po opuszczeniu stanowiska dołącza do grona bogaczy. Równie ważne jest to, że osoby zamożne znacznie częściej ubiegają się o funkcje publiczne niż reszta z nas i równie często je zdobywają. Pomyślmy o klanach Rooseveltów i Kennedych, Rossie Perocie, Michaelu Bloombergu i – tak – Donaldzie Trumpie.
Korelacja między bogactwem a władzą, nawet w Ameryce, nie jest jednak idealna. Rozważmy inne źródła władzy. Najtwardszą – i najsurowszą – formą władzy społecznej jest przymus: siła lub groźba jej użycia. Amerykanie specjalizujący się w stosowaniu przymusu, na przykład generałowie armii i oficerowie policji, są na ogół całkowicie podporządkowani innym formom władzy. Do rzadkości należą takie przypadki jak J. Edgar Hoover – pierwszy i najbardziej wpływowy dyrektor FBI.
Drugim rodzajem władzy jest bogactwo (czyli zgromadzone zasoby materialne). Ludzie zamożni mogą zatrudniać innych do robienia tego, czego chcą (w pewnych granicach).
Trzecim, bardziej subtelnym rodzajem władzy jest władza biurokratyczna lub administracyjna. Należymy do różnych organizacji. Mamy różnych szefów, których zazwyczaj słuchamy. W takich relacjach istnieje oczywiście element przymusu, ponieważ nieposłuszeństwo może skutkować zwolnieniem, grzywną lub aresztowaniem. Jednak przez większość czasu słuchamy poleceń ze względu na siłę norm społecznych. Szefowie na różnych szczeblach organizacji mają różną władzę. Im większe są organizacje i im wyższe zajmowane w nich stanowiska, tym większa jest władza.
Czwartym i „najmiększym” rodzajem władzy jest władza ideologiczna – siła perswazji. Miękka władza (soft power) lub perswazja to niezwykle potężna siła, która może oddziaływać na niezliczone rzesze. Sprawują ją osoby wpływowe, takie jak znani, występujący publicznie intelektualiści, felietoniści z popularnych gazet, a ostatnio influenserzy z mediów społecznościowych, którzy mają miliony obserwujących.
Jak widzimy, nie ma dobrej odpowiedzi na proste pytanie: Kim są elity? Społeczeństwa są złożonymi systemami, a próba scharakteryzowania zachodzących w nich przepływów władzy społecznej za pomocą zbyt uproszczonego schematu przyniosłaby efekt przeciwny do zamierzonego. Chcę, by moja teoria była tak prosta, jak to tylko możliwe, ale nie bardziej niż jest to konieczne[4].
Gdy zaczynamy myśleć o tak zwanym zachowaniu elit, napotykamy kilka warstw złożoności. Po pierwsze, w kategoriach posiadanego majątku nie ma twardej granicy między elitami a resztą społeczeństwa. Dziesięć procent społeczeństwa (tylu mniej więcej jest milionerów) ma dużą władzę nad własnym życiem. Jeden procent społeczeństwa (tyle osób ma majątek liczony w dziesiątkach milionów dolarów) ma dużą władzę nad życiem innych osób. Multimilionerzy i miliarderzy mają jeszcze większą władzę. Nie ma jednak ostrych granic między osobami należącymi do jednego procenta najbogatszych a tymi, którzy należą do 10 procent najbardziej zamożnych – rozkład dochodu jest krzywą gładką. Nie ma też ogromnej różnicy w postawach społecznych między osobami należącymi do tych grup lub między tymi, którzy mieszczą się w decylu osób o największych dochodach, a tymi, którzy zaliczają się do następnego decyla. W rozdziale 3 przekonamy się, że inny sposób podziału klas społecznych: na osoby bardziej wykształcone (te, które ukończyły czteroletnią uczelnię) i mniej wykształcone (nieposiadające dyplomu uczelni), jest o wiele bardziej istotny, jeśli chcemy zrozumieć różnorodność ścieżek życiowych i postaw społecznych[5].
Po drugie, różne grupy elit specjalizują się w różnych rodzajach władzy społecznej: generałowie, admirałowie i szefowie policji korzystają z przymusu; prezesi firm i osoby zamożne mają władzę ekonomiczną; senatorowie i sekretarze departamentów federalnych sprawują władzę administracyjną; prezenterzy telewizyjni i wpływowi podkasterzy stosują perswazję. Każdy rodzaj wpływu ma swoją własną hierarchię władzy. Najbardziej jest to widoczne w hierarchii służbowej w wojsku, ale miększe rodzaje władzy również mają swój porządek dziobania.
Trzecia warstwa złożoności pojawia się, gdy zadajemy pytanie: Jak powstają elity? Żeby zrozumieć, jak dochodzi do nadprodukcji elit, musimy zrozumieć społeczną reprodukcję elit – to, co się z nimi dzieje wraz z upływającym czasem.
Rozróżnijmy osoby mające ustaloną pozycję w elicie, i tych, którzy chcą ją zająć – aspirantów. Osoby aspirujące do bycia elitą są różne, w zależności od rodzaju władzy, jaką chcą zdobyć, i na jakim ma ona być poziomie. Na przykład większość poruczników chce zostać majorami, większość majorów chce zostać generałami jednogwiazdkowymi, a generałowie jednogwiazdkowi chcą zdobyć dodatkowe gwiazdki do swoich insygniów. Podobnie ci, którzy posiadają majątek o wartości 10 mln dolarów, chcą go powiększyć do 100 mln, a ci, którzy zarobili pierwsze 100 mln, chcą wejść do klasy miliarderów.
Chociaż nie wszyscy mają ambicje zdobywania większej władzy, zawsze jest więcej aspirantów niż stanowisk. Nieuchronnie dochodzi do sytuacji, w której pojawiają się tacy, którzy starają się je zdobyć, ale nie udaje im się osiągnąć upragnionej pozycji. Są sfrustrowanymi aspirantami do elity. Gdy popyt na pozycje dające władzę zgłaszany przez aspirantów znacznie przekracza podaż, wówczas mamy do czynienia z nadprodukcją elit. Skoncentrujmy się teraz na związku między bogactwem a polityką i zobaczmy, jak nadprodukcja elit wygląda w tej sferze.
Począwszy od lat 80. XX wieku, liczba amerykańskich superbogaczy – tych, których majątek jest wart co najmniej 10 mln dolarów – zaczęła gwałtownie rosnąć[6]. W 1983 roku było tylko 66 000 takich gospodarstw domowych, a do 2019 roku (ostatniego, dla którego dostępne są takie dane) ich liczba wzrosła ponad dziesięciokrotnie, do 693 000. Nie jest to wynik inflacji. Żeby ustalić, kto należy do tej klasy, dostosowaliśmy próg (używając wartości dolara z 1995 roku). W tym okresie ogólna liczba gospodarstw domowych wzrosła o 53 procent, a odsetek tych, które posiadały majątek co najmniej 10 mln dolarów, wzrósł z 0,08 do 0,54 procent całej populacji.
Do podobnego wzrostu majątku bogaczy doszło na niższych szczeblach hierarchii. O ile liczba osób o majątku co najmniej 10 mln dolarów wzrosła dziesięciokrotnie, o tyle liczba gospodarstw domowych wartych 5 mln dolarów lub więcej wzrosła siedmiokrotnie, a liczba zwykłych milionerów – czterokrotnie. Ogólnie rzecz biorąc, w ciągu ostatnich czterdziestu lat im zamożniejsza była klasa, tym bardziej zwiększyła się jej liczebność.
Z pozoru wzrost liczby osób zamożnych nie wydaje się czymś złym. Czy bogacenie się nie jest częścią amerykańskiego snu? Ta dobra wiadomość ma jednak dwa minusy. Po pierwsze, rozrost klasy superbogatych nie nastąpił w oderwaniu od losów reszty populacji. Podczas gdy liczba superbogatych rosła, dochody i majątek przeciętnej amerykańskiej rodziny realnie spadały. (Bardziej precyzyjnym terminem określającym „przeciętny” majątek jest „mediana”, która określa wartość środkową rozkładu bogactwa, dzieląc wyniki na dwie równe części; upadek ekonomiczny amerykańskich pracowników będzie głównym tematem rozdziału 3). Ta rozbieżność między dobrobytem finansowym zwykłych Amerykanów i zamożnych elit jest tym, co doprowadziło do gwałtownego wzrostu nierówności ekonomicznych, który w ostatnich latach jest przedmiotem szerokiej dyskusji.
Drugi problem jest znacznie subtelniejszy i o wiele gorzej rozumiany[7]. Gdy szczyt piramidy społecznej staje się zbyt ciężki, ma to tragiczne konsekwencje dla stabilności społeczeństw.
Żeby zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, przypomnijmy sobie pewną grę. W musicalu Evita grupa argentyńskich oficerów gra w gorące krzesła. Zabawa wygląda następująco. Zaczyna grać muzyka, a oficerowie chodzą wokół ustawionych w okrąg krzeseł. Gdy muzyka cichnie, każdy musi znaleźć krzesło, na którym może usiąść. Jednak graczy jest więcej niż krzeseł, więc dla jednego, pechowego oficera brakuje miejsca i wypada on z gry. Następnie usuwa się jedno krzesło i zaczyna się kolejna runda. Na koniec wyłaniany jest zwycięzca. W Evicie zostaje nim pułkownik Juan Perón, który później w musicalu (jak i w życiu) zostaje prezydentem Argentyny i założycielem Partii Peronowskiej.
W grze aspirantów do elity, w skrócie, w grze aspirantów, w każdej kolejnej rundzie zamiast zmniejszać liczbę krzeseł, zwiększamy liczbę graczy. Gra rozpoczyna się tak samo jak gra w gorące krzesła – dziesięć krzeseł reprezentuje pozycje dające władzę (takie jak stanowiska polityczne). W pierwszej rundzie jedenastu graczy (aspirantów do elity) gra, żeby zająć krzesło. Dziesięciu z nich wchodzi do elity, a przegrany zostaje sfrustrowanym aspirantem. W kolejnych rundach zwiększamy liczbę graczy, początkowo jest ich dwa, a później trzy razy więcej (ale krzeseł ciągle jest dziesięć). Nie zmienia się liczba zwycięzców, ale rośnie grupa sfrustrowanych aspirantów – na początku był jeden, później dziesięciu, a na końcu dwudziestu. Łatwo sobie wyobrazić, że wraz z rozwojem gry chaos się zwiększa, a konflikty nasilają. (Nie polecam tej zabawy na przyjęcie urodzinowe dziecka). Zachodzi również ciekawy efekt wzmocnienia: gdy zwiększamy liczbę aspirantów dwukrotnie, potem trzykrotnie, liczba sfrustrowanych aspirantów powiększa się dziesięciokrotnie, a następnie dwudziestokrotnie. (Jest to ogólna cecha gier związanych z nadprodukcją elit).
W teorii gier, gałęzi matematyki badającej strategiczne interakcje, gracze muszą opracować zwycięskie strategie, kierując się określonymi zasadami. Jednak w prawdziwym życiu ludzie cały czas naginają reguły. W miarę wzrostu liczby aspirantów do stanowisk dających władzę niektórzy zdecydują się na naciągnięcie zasad. Jest to sytuacja nie do uniknięcia. Można na przykład zwolnić przy krześle, a nawet zatrzymać się obok niego i poczekać, aż ucichnie muzyka, jednocześnie odpychając rywali. Gratulacje, właśnie stałeś się kontrelitą – kimś, kto jest gotowy złamać zasady, by zdobyć przewagę w grze. Niestety inni szybko podchwytują twój pomysł i po niedługim czasie przed każdym krzesłem kłębi się przepychający się tłum. Jest to prosty przepis na wolnoamerykankę. Taki model pozwala nam zrozumieć konsekwencje nadprodukcji elit w prawdziwym życiu.
Jak się dowiedzieliśmy, w ciągu ostatnich czterdziestu lat liczba osób o różnych poziomach zamożności wzrosła czterokrotnie, siedmiokrotnie, a nawet dziesięciokrotnie. Tylko niewielka część z nich decyduje się ubiegać o stanowisko polityczne i przeznaczyć na to część swojego majątku. Mogą na przykład starać się o miejsce w Izbie Reprezentantów lub Senacie. Mogą startować w wyścigu o stanowisko gubernatora stanu. Największą nagrodą jest oczywiście prezydentura. Liczba tych stanowisk w ciągu ostatnich dziesięcioleci nie uległa zmianie, ale liczba aspirantów wzrosła wraz z powiększeniem się grona osób zamożnych. Efekt wzmocnienia powoduje, że liczba sfrustrowanych aspirantów zwiększała się szybciej niż grupa bogaczy, która już i tak ma imponujące rozmiary.
Taki wniosek nie jest jedynie abstrakcyjnym modelem. Możemy dzięki niemu zrozumieć niektóre trendy w wyborach na stanowiska publiczne w Stanach Zjednoczonych, które zostały opisane przez Center for Responsive Politics[8]. Na przykład w latach 90. XX wieku zaczęła rosnąć liczba kandydatów, którzy finansowali swoje kampanie z własnych środków. W wyborach do Kongresu w 2000 roku (łącznie do Izby Reprezentantów i Senatu) wzięło udział dziewiętnastu kandydatów, którzy wydali na swoje kampanie co najmniej milion dolarów. W następnych o miejsce w Kongresie ubiegało się dwudziestu dwóch tak zamożnych kandydatów. Dwadzieścia lat później ich liczba wzrosła mniej więcej dwukrotnie – w latach 2018 i 2020 odpowiednio czterdziestu jeden i trzydziestu sześciu kandydatów wydało na swoje kampanie z własnych środków co najmniej milion dolarów.
Jeszcze lepszym miernikiem wpływu zwiększającej się liczby osób majętnych na wybory jest koszt prowadzenia udanej kampanii. Przecież nie wszyscy ambitni politycznie bogacze sami ubiegają się o urzędy. Wielu decyduje się na finansowanie zawodowych polityków, którzy w Waszyngtonie mogą realizować ich programy polityczne. Według danych zebranych przez Center for Responsive Politics średnie wydatki na kampanie osób, które zwyciężyły w wyborach do Izby Reprezentantów wzrosły z 400 tys. dolarów w 1990 roku do 2,35 mln w 2020. W przypadku Senatu kwoty te wynosiły 3,9 mln dolarów w 1990 roku i 27 mln w ostatnich wyborach.
Przez ostatnie 40 lat co 2 lata graliśmy w grę związaną z nadprodukcją elit. Wraz ze wzrostem liczby graczy rośnie ryzyko złamania reguł. Czy można się dziwić, że zasady gry – normy społeczne i instytucje zarządzające demokratycznymi wyborami – w realnym życiu zaczynają się psuć?
Jednak nadprodukcja elity to tylko połowa naszej opowieści. Nie doszło do ekspansji klasy bogaczy w oderwaniu od reszty społeczeństwa. Czas wprowadzić do naszego modelu stabilności społeczeństw drugi czynnik – powszechne zubożenie.
W naszym społeczeństwie wytwarzanych jest mnóstwo produktów i świadczonych jest wiele usług. Ekonomiści nauczyli się, szacować ich całkowitą wartość – wyrażają ją w postaci produktu krajowego brutto (PKB). Oczywiście istnieją pewne trudne do wycenienia obszary. Jak powinniśmy wycenić prace wykonywane w gospodarstwach domowych? Co z działalnością przestępczą? Jednak przybliżone wartości PKB są na tyle dokładne, że do wyobrażenia sobie całkowitej ilości bogactwa generowanego każdego roku w poszczególnych państwach możemy wykorzystać statystyki publikowane przez agencje rządowe.
Dzięki wzrostowi gospodarczemu w kolejnych latach PKB zazwyczaj rośnie, niemniej jego wartość jest ograniczona. Dlatego bardzo interesujący staje się sposób jego podziału między poszczególne grupy konsumentów. W naszej teorii struktura społeczeństwa reprezentowana jest przez trzy główne komponenty: państwo, elity i wszystkich pozostałych. Taki model znacznie upraszcza wspaniałą złożoność współczesnych społeczeństw (choć zdążyliśmy się już przekonać, że określenie, kto należy do elity, nie jest łatwe). Jak jednak zobaczymy, odwzorowuje on rzeczywistość w stopniu, który jest pouczający i empirycznie znaczący.
Czyim kosztem w ostatnich latach majątek elit się powiększył? Majątek to skumulowany dochód. Żeby rósł, musi być zasilany przez skierowanie części PKB do elit. W ciągu ostatnich czterech dekad odsetek PKB konsumowany przez rząd zbytnio się nie zmienił[9]. Głównymi przegranymi byli zwykli Amerykanie.
Po 1930 roku realne płace dwóch pokoleń amerykańskich pracowników stale rosły, dzięki czemu poziom szeroko rozumianego dobrobytu w Stanach Zjednoczonych był unikalny w skali świata. Jednak w latach 70. realne płace przestały rosnąć. Chociaż cała gospodarka się rozwijała, część wzrostu gospodarczego trafiająca do przeciętnych pracowników zaczęła się zmniejszać. Możemy określić wartość działania tej pompy bogactwa, śledząc dynamikę względnych wynagrodzeń – przeciętnych płac (na przykład pracowników niewykwalifikowanych lub pracowników produkcyjnych – nie ma to znaczenia, jeśli odnosimy się do tej samej grupy) podzielonych przez wartość PKB na jednego mieszkańca. Do lat 60. XX wieku względne wynagrodzenie dynamicznie rosło, a po tej dekadzie zaczęło spadać – do 2010 roku zmniejszyło się prawie o połowę[10]. Odwrócił się trend w zakresie tego, jaka część wzrostu gospodarczego przypada na pracowników, co spowodowało również zmianę w majątkach bogaczy. Jest to efekt św. Mateusza: jeśli zabierasz biednym i dajesz bogatym, to bogaci stają się bogatsi, a biedni biedniejsi.
Gdy Ameryka weszła w epokę stagnacji i spadku płac, wpłynęło to nie tylko na ekonomiczne, ale także na biologiczne i społeczne miary dobrobytu. Powiem o tym więcej w rozdziale 3. Na razie wystarczy zauważyć, że oczekiwana długość życia dużej części amerykańskiej populacji zaczęła spadać na wiele lat przed pandemią COVID-19. W latach 2000–2016 wśród osób bez wyższego wykształcenia wzrosła liczba „zgonów z rozpaczy” spowodowanych samobójstwami, alkoholizmem i przedawkowaniem narkotyków, natomiast wśród osób z wyższym wykształceniem nie zmieniła się, pozostała na tym samym, znacznie niższym poziomie[11]. Tak właśnie wygląda powszechne zubożenie.
Powszechne zubożenie jest źródłem niezadowolenia, które w końcu przeradza się w gniew. Wszechobecne niezadowolenie w połączeniu z dużą pulą osób aspirujących do elit tworzy łatwopalną mieszankę, czego doświadczamy w Ameryce od 2016 roku.
Donald Trump był osobliwym prezydentem. Był jedynym prezydentem Stanów Zjednoczonych, który objął urząd, choć wcześniej nie pełnił żadnej funkcji publicznej[12]. W 2014 roku nikt, być może nawet sam Trump, nie wyobrażał sobie, że zostanie on przywódcą najpotężniejszego państwa na ziemi. Jego oszałamiająca wspinaczka na sam szczyt władzy była tak zdumiewająca, że połowa Amerykanów i większość amerykańskich elit rządzących była przekonana, że zdobył stanowisko niezgodnie z prawem. Wielu wierzyło w teorię spiskową, według której wybór Donalda Trumpa był wynikiem rosyjskich machinacji. Do dziś eksperci i publicyści spierają się o to, jak i dlaczego doszło do wyboru Trumpa.
Nasze mózgi działają w taki sposób, że w każdym wydarzeniu – zwłaszcza takim, które ma na nas silny wpływ – dostrzegamy „działanie innych osób”[13]. Trudno jest nam pojąć, że do wielu istotnych wydarzeń dochodzi nie dlatego, że zostały zaaranżowane przez kryjących się w cieniu spiskowców, ale dlatego, że napędzają je bezosobowe siły społeczne. By zrozumieć przyczyny dojścia do władzy Trumpa – i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Ameryka jest w kryzysie – nie potrzebujemy teorii spiskowej, ale naukowej.
Żeby zrozumieć, dlaczego Donald Trump został czterdziestym piątym prezydentem Stanów Zjednoczonych, powinniśmy również zwracać mniejszą uwagę na jego działania i cechy osobiste, a większą na potężne siły społeczne, które wyniosły go na szczyt. Trump był jak mała łódka unosząca się na grzbiecie potężnej fali przypływu. Dwie najważniejsze siły społeczne, które doprowadziły do prezydentury Trumpa – i popchnęły Amerykę na skraj rozpadu państwowości – to nadprodukcja elit i powszechne zubożenie, jakkolwiek dziwne może wydawać się twierdzenie, że Donald Trump jest aspirantem do elit.
W końcu urodził się w bogatej rodzinie i odziedziczył (lub dostał od ojca) setki milionów dolarów[14]. Jednak idealnie pasuje do definicji, którą podałem powyżej. Trump jest jednym z tej szybko rosnącej kohorty superbogaczy, którzy aspirują do objęcia stanowisk politycznych. Choć był już całkiem bogaty (z pewnością jego majątek liczono w setkach, a może, jak sam twierdzi, miliardach dolarów) i sławny, chciał więcej.
Trump nie był pierwszym superbogaczem, który bez żadnego wcześniejszego doświadczenia politycznego ubiegał się o prezydenturę Stanów Zjednoczonych. W latach 1996 i 2000 Steve Forbes (którego majątek szacowany jest na 400 mln dolarów) kandydował w prawyborach Partii Republikańskiej, ale nie zaszedł w nich zbyt daleko. W 1992 i 1996 roku, miliarder Ross Perot startował jako niezależny kandydat, otrzymując w pierwszych wyborach prawie 20 procent głosów. Dlaczego Trump odniósł sukces, a Forbes i Perot ponieśli porażkę?
Moja odpowiedź składa się z dwóch części. Po pierwsze, w 2016 roku w porównaniu z rokiem 1992 poziom powszechnego zubożenia był znacznie większy, a Trump w swojej kampanii prezydenckiej sprytnie i bezwzględnie wykorzystał tę społeczną siłę. Ostatecznie duża część Amerykanów, która czuła się pomijana, zagłosowała na osobliwego kandydata – miliardera. Dla wielu z nich był to nie tyle wyraz poparcia dla Trumpa, ile przeradzającego się we wściekłość niezadowolenia z klasy rządzącej. O źródłach i konsekwencjach powszechnego niezadowolenia porozmawiamy więcej w rozdziale 3.
Po drugie, w 2016 roku nadprodukcja elit osiągnęła punkt krytyczny – przestały obowiązywać wcześniejsze zasady postępowania w kampaniach politycznych. W 2016 roku w prawyborach w Partii Republikańskiej wzięła udział największa w historii liczba kandydatów. Do wyścigu zgłosiło się siedemnastu zawodników[15]. Oszołomieni Amerykanie mimowolnie stali się świadkami dziwacznego spektaklu, w którym gra aspirantów do elity osiągnęła logiczną kulminację. Żeby przyciągnąć uwagę prasy i pozostać w wyścigu, kandydaci prześcigali się w wygłaszaniu kuriozalnych stwierdzeń i rzucaniu cudacznymi cytatami. „Poważni” kandydaci spadali w sondażach i ostatecznie zostali wyeliminowani[16].
Nie ulega wątpliwości – Trump lepiej sterował swoją łodzią niż jego rywale (i miał znaczących członków załogi, takich jak Steve Bannon – samozwańczy strateg rewolucji). Niemniej jednak błędem byłoby przypisywanie Trumpowi (lub Bannonowi) zbyt dużej zasługi za odniesienie sukcesu tam, gdzie inni aspirujący przed nim miliarderzy ponieśli porażkę. Tym, co dało mu prezydenturę, była kombinacja konfliktu wśród elit i zdolności Trumpa do skanalizowania społecznego niezadowolenia, które było bardziej powszechne i miało głębsze źródła, niż wielu rozumiało lub chciało zrozumieć.
Obecna sytuacja nie jest wyjątkowa – jest to jeden z głównych tematów książki. Cofnijmy się w czasie, by przyjrzeć się innemu aspirantowi do elity, którego życiowa ścieżka dobrze ilustruje działanie bliźniaczych sił prowadzących do niestabilności: nadprodukcji elit i powszechnego zubożenia.
Abraham Lincoln, szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych, jest jedną z postaci z amerykańskiej historii, którą darzy się największym szacunkiem. W mauzoleum Lincolna na końcu National Mall w Waszyngtonie znajduje się ogromny posąg siedzącego spokojnie byłego prezydenta. Jednak życie Lincolna wcale spokojne nie było. Przegrał znacznie więcej wyborów niż wygrał, przeżył załamanie nerwowe i w pewnym momencie swojego życia postanowił zrezygnować z kariery politycznej. W 1860 roku wygrał oczywiście te najważniejsze wybory. W trakcie swojej prezydentury był jednak atakowany ze wszystkich stron. Historyk Stephen Oates stwierdza krótko:
Demokraci z Północy piętnowali go jako abolicjonistycznego dyktatora, abolicjoniści jako prymitywny wytwór niewolniczego państwa, a wszyscy Republikanie jako niekompetentnego szarlatana. Niewykluczone, że Lincoln za życia mógł być jednym z dwóch lub trzech najbardziej niepopularnych prezydentów w historii Ameryki[17].
Lincoln był kolejnym osobliwym prezydentem, którego dojście do władzy było skutkiem działania bliźniaczych sił społecznych: nadprodukcji elit i powszechnego zubożenia. Przed wojną secesyjną Stanami Zjednoczonymi rządziła elita składająca się z arystokratycznych właścicieli niewolników z Południa sprzymierzonych z patrycjuszami z północnego wschodu – kupcami, bankierami i prawnikami[18]. Gospodarczą podstawą tego sojuszu były artykuły rolne, przede wszystkim bawełna, uprawiane na plantacjach Południa z wykorzystaniem pracy niewolników. Handel bawełną był najważniejszym biznesem nowojorskich elit kupieckich, które eksportowały uprawiane na Południu produkty rolne i importowały towary wyprodukowane w Europie. Inna część elit (zwłaszcza z Massachusetts) wykorzystywała bawełnę z Południa do produkcji tekstyliów. Koalicja ta, a zwłaszcza właściciele niewolników z Południa, przed wojną secesyjną zdominowała politykę Ameryki. Głosy białych mężczyzn z Południa miały większą wagę ze względu na niesławny kompromis trzech piątych z 1787 roku, który przy ustalaniu liczby przedstawicieli w Izbie Reprezentantów i elektorów w wyborach prezydenckich uwzględniał trzy piąte populacji niewolników (oczywiście bez dania im prawa do głosowania). Elity Południa kontrolowały również połowę Senatu, chociaż populacja Północy była prawie dwa razy większa. Dwie trzecie najbogatszych ludzi w Stanach Zjednoczonych mieszkało na Południu – 4500 z 7000 Amerykanów z majątkiem przekraczającym 100 tys. dolarów (obecnie miałby wartość 2 mln dolarów)[19]. Bogaci arystokraci mieli zasoby i czas, by ubiegać się o wybieralne urzędy i stanowiska w rządzie oraz wpływać na wybory. Na Południu takich osób było po prostu więcej niż na Północy. Elity Południa kontrolowały również najwyższe urzędy – większość prezydentów i wiceprezydentów, ministrów, najwyższych urzędników państwowych, senatorów i prezesów sądów pochodziła z Południa.
Lincoln natomiast wywodził się z bardzo ubogiego środowiska. Był prawnikiem samoukiem. Karierę polityczną rozpoczął w Illinois (wówczas stan ten leżał na północno-zachodniej granicy kraju), z dala od ośrodków władzy w Wirginii i na wschodnim wybrzeżu. Bardzo różnił się od bogatych arystokratów, którzy zdominowali wczesną republikę. Prezydenckie ambicje Lincolna przez wiele lat nie były traktowane poważnie. Tak naprawdę był bardziej znany ze swoich wcześniejszych porażek niż z sukcesów. Jak to się stało, że ten prawnik samouk z prowincji został prezydentem Stanów Zjednoczonych?
Mimo że Ameryka lat 50. XIX wieku różni się zasadniczo od tej z roku 2020, to istnieje jednak między nimi wiele uderzających podobieństw. Między latami 20. a 60. XIX wieku względne wynagrodzenia, czyli część całkowitej wartości produkcji wypłacana jako wynagrodzenie pracowników, spadły o prawie 50 procent – podobnie jak w ciągu ostatnich pięciu dekad[20]. Wpływ tego spadku na dobrobyt zwykłych Amerykanów był druzgocący. Trend ten najlepiej oddają biologiczne miary jakości życia. Średnia oczekiwana dalsza długość trwania życia dla osób w wieku dziesięciu lat zmniejszyła się o osiem lat! A wzrost rodowitych Amerykanów, którzy w XVIII wieku byli najwyższymi ludźmi na ziemi, zaczął się zmniejszać. Zubożenie prowadzi do wzrostu niezadowolenia, co można było wszędzie zaobserwować. Wyraźną oznaką narastającej presji społecznej była częstotliwość pojawiających się zamieszek. Między 1820 a 1825 rokiem, gdy dla przeciętnego obywatela czasy były dobre, doszło tylko do jednego przypadku ulicznych zamieszek, w trakcie których zginęła co najmniej jedna osoba. W latach 1855–1860, w ciągu pięciu lat przed wojną secesyjną, tego typu zamieszki wstrząsnęły amerykańskimi miastami co najmniej trzydzieści osiem razy. Dodatkowym przejawem rosnącego niezadowolenia społecznego było powstanie partii populistycznych, takich jak antyimigracyjna Partia Nic Niewiedzących (Know-Nothing Party).
Innym czynnikiem związanym ze wzrostem popularności Lincolna i wybuchem wojny secesyjnej, do której jego wybór się przyczynił, była nadprodukcja elit. Po 1820 roku większość zysków z rozwijającej się gospodarki trafiła nie do robotników, ale do elit, których liczebność i bogactwo gwałtownie wzrosły. W latach 1800–1850 liczba milionerów (miliarderów w przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara) wzrosła z pół tuzina do około setki. Oczywiście wzrosła również populacja kraju (z 5 do 23 milionów), ale liczba milionerów w przeliczeniu na milion mieszkańców zwiększyła się w tym okresie czterokrotnie[21]. Największy majątek posiadany przez pojedynczą osobę w 1790 roku wynosił milion dolarów (Elias Derby), a w 1803 roku wzrósł do 3 mln dolarów (William Bingham). A potem poszybował, jakby nie było żadnych limitów: w 1830 roku było to 6 mln dolarów (Stephen Girard), w 1848 roku 20 mln dolarów (John J. Astor) i 40 mln dolarów (Cornelius Vanderbilt) w roku 1868[22]. Wiele innych statystyk dotyczących różnych warstw osób zamożnych pokazuje ten sam trend – gdy biedni stawali się coraz biedniejsi, bogaci coraz bardziej się bogacili.
Źródłami nowego majątku były górnictwo, kolej i produkcja stali, a nie bawełna i handel zagraniczny. Ponieważ interesy gospodarcze nowych milionerów nie pokrywały się z tymi, które miały istniejące elity, rządy arystokracji z Południa zaczęły być dla nich uciążliwe. Nowe elity, które zarabiały na produkcji, opowiadały się za wysokimi cłami, by chronić rozwijający się amerykański przemysł, i wsparciem państwa dla „wewnętrznych ulepszeń” (budowy dróg, kanałów i linii kolejowych). Stare elity, które zajmowały się uprawą i eksportem bawełny oraz importem towarów przemysłowych z zagranicy, opowiadały się naturalnie za niskimi cłami. Były również przeciwne wykorzystywaniu funduszy państwowych na rozwój infrastruktury, ponieważ swoje produkty na rynki światowe transportowały drogami wodnymi – śródlądowymi i morskimi. Nowe elity gospodarcze popierały industrializację, zastępowanie importu produkcją wewnętrzną i eksport towarów rolnych, takich jak pszenica, wytwarzanych przez wolnych pracowników. Biznesmeni ci zaczęli uważać, że kontrolowanie rządu federalnego przez właścicieli niewolników z Południa uniemożliwia podjęcie niezbędnych reform systemu bankowego i transportowego, a tym samym zagraża ich własnemu dobrobytowi ekonomicznemu.
Co więcej, dramatyczny wzrost liczebności elit zniszczył równowagę między popytem a podażą stanowisk rządowych. Niektórzy posiadacze majątku sami ubiegali się o urzędy, a inni wspierali swoimi środkami rywalizujących ze sobą polityków. Ponadto synowie z kupieckich rodzin często zaczynali się kształcić w różnych zawodach – najczęściej zostawali prawnikami. W Stanach Zjednoczonych zdobycie wykształcenia prawniczego było i nadal jest główną drogą do objęcia stanowisk politycznych. W tamtym okresie zostanie prawnikiem było stosunkowo łatwe, ponieważ nie trzeba było mieć dyplomu ukończenia studiów. Rosnąca liczba prawników, którym również był Lincoln, generowała coraz większą liczbę kandydatów na stanowiska polityczne. W tym samym czasie podaż urzędów politycznych się nie zwiększała. Na przykład w latach 1789–1835 liczba członków Izby Reprezentantów wzrosła z 65 do 242 – potem przestała się zwiększać[23]. Wraz ze wzrostem liczby osób aspirujących do elity nasiliła się rywalizacja o władzę polityczną.
Były to brutalne czasy, a konflikty wewnątrz elit przybierały bardzo gwałtowne formy. W Kongresie wzrosła liczba przypadków zastosowania siły i gróźb użycia przemocy, osiągając szczyt w latach 50. XIX wieku. Najbardziej znanym, ale nie jedynym, przypadkiem było brutalne pobicie w 1856 roku laską senatora Charlesa Sumnera z Massachusetts przez Prestona Brooksa z Karoliny Południowej. W 1842 roku, po tym jak Thomas Arnold, członek Izby Reprezentantów z Tennessee, „udzielił reprymendy popierającemu niewolnictwo członkowi własnej partii, dwóch demokratów z Południa podeszło do niego – co najmniej jeden był uzbrojony w nóż bowie – nóż myśliwski o ostrzu o długości od 6 do 12 cali, często noszony na plecach. Nazywając Arnolda »przeklętym tchórzem«, zagrozili, że poderżną mu gardło »od ucha do ucha«”[24].
Podczas debaty w 1850 roku senator Henry Foote z Missisipi skierował pistolet w kierunku senatora Thomasa Harta Bentona z Missouri. W innej zaciekłej debacie nowojorski kongresmen nieumyślnie upuścił pistolet – wypadł mu z kieszeni – i prawie doprowadził do strzelaniny na sali obrad[25]. Lincoln, zwłaszcza na początku swojej kariery, był politycznym awanturnikiem. Często obrażał swoich przeciwników, kilka razy niemal się z nimi pobił, co w jednym przypadku prawie skończyło się pojedynkiem.
Różnice w polityce gospodarczej i rywalizacja o stanowiska były silną zachętą do przełamania dominacji Południa w rządzie federalnym. W podręcznikach historii możemy przeczytać, że przedmiotem wojny secesyjnej było niewolnictwo, ale to nie jest cała prawda. Lepiej charakteryzuje ten konflikt stwierdzenie, że toczył się on o „system oparty na niewolnictwie” (slavocracy). Chociaż w 1860 roku większość mieszkańców Północy uważała, że niewolnictwo jest moralnie złe, tylko niewielka mniejszość – abolicjoniści – uczyniła tę kwestię najważniejszym punktem swojego programu politycznego. Na Południu ta „szczególna instytucja” była tak lukratywna dla ogromnej większości białych (ponieważ większość z nich albo posiadała niewolników, albo aspirowała do ich posiadania), że czuli się zmuszeni do jej obrony. Większość białych z Północy najwyraźniej nie była wystarczająco zmotywowana losem czarnych niewolników, żeby walczyć i umierać z tego powodu. Ponieważ jednak niewolnictwo stanowiło ekonomiczną podstawę dominacji Południa, polityczne zaatakowanie właścicieli niewolników można było wzmocnić ideologicznym atakiem na niewolnictwo. Większość mieszkańców Północy utyskiwała na „władzę bazującą na niewolnictwie” – bogatych arystokratów z Południa – i ich dominację w krajowej polityce. Program polityczny Lincolna odzwierciedlał te nastroje. Początkowo nie zamierzał zakazywać niewolnictwa na Południu, ale był zdecydowanym przeciwnikiem jego rozszerzenia (i znaczenia systemu opartego na niewolnictwie) na nowe stany.
Dalszy rozwój wypadków jest wszystkim znany. Upadek Drugiego Systemu Partyjnego w latach 50. XIX wieku doprowadził do rozdrobnienia krajobrazu politycznego. W wyborach prezydenckich w 1860 roku rywalizowało czterech głównych kandydatów. Lincoln dostał mniej niż 40 procent głosów, ale został wybrany przez Kolegium Elektorów. Południe dokonało secesji, co zapoczątkowało amerykańską wojnę domową. Zwycięstwo Północy doprowadziło do obalenia przedwojennej klasy rządzącej i zastąpienia jej przez nową elitę gospodarczą, która od tego czasu dominuje w Stanach Zjednoczonych. (Omówiłem to szczegółowo w rozdziale 5). Istnieje wiele podobieństw między erą niezgody, w której żyjemy obecnie, a tą, która zakończyła się wojną secesyjną 160 lat temu. Eksperci często twierdzą, że sytuacja wygląda tak, jakbyśmy ponownie przeżywali lata 50. XIX wieku. Rzeczywiście, mimo że Ameryka sprzed wojny secesyjnej i dzisiejsze Stany Zjednoczone to dwa bardzo różne kraje, mają jednak wiele podobieństw. Przyjrzyjmy się teraz kolejnemu aspirantowi do elity, który również żył w burzliwych czasach i został wyniesiony na szczyt władzy. Tym razem przeniesiemy się z półkuli zachodniej do Chin.
[1] Oryginalny cytat znajduje się pod adresem: https://quoteinvestigator.com/2015/09/16/history/.
[2] W czasie kampanii wyborczej w 2016 roku Hillary Clinton stwierdziła, że połowę zwolenników Donalda Trumpa można włożyć do „koszyka godnych pożałowania” – przyp. tłum.
[1] Obliczenia na podstawie danych Zarządu Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych z 2019 roku, wg których wartość netto w wysokości 1 219 126 dolarów stanowi w Ameryce próg wejścia do 10 procent najbogatszych. Average, Median, Top 1%, and all United States Net Worth Percentiles, DQYDJ, https://dqydj.com/average-median-top-net-worth-percentiles/, dostęp: 10 sierpnia 2022.
[2] Obliczono na podstawie szacunków 24/7 Wall St. dotyczących największego majątku w 2020 roku i progu wartości netto wynoszącego około 10 mln dolarów. Michael Sauter, Grant Suneson, Samuel Stebbins, The Net Worth of the American Presidents: Washington to Trump, 24/7 Wall St., 2 marca 2020, https://247wallst.com/special-report/2020/03/02/the-net-worth-of-the-american-presidents-washington-to-trump-3/.
[3]Jennifer Taylor, Here’s How Much Every Living US President Is Worth: Where Does Biden Rank?, GOBankingRates, 30 maja 2022, https://www.gobank ingrates.com/ net-worth/ politicians/heres-how-much-every-living-us-president-is-worth/.
[4]Jest to skrót cytatu. Cały cytat sprawdź w: Andrew Robinson, Did Einstein really say that?, „Nature” 2018, 557, s. 30, https://doi.org/10.1038/d41586-018-05004-4.
[5] Należy zauważyć, że używam terminu klasa nie w sensie marksistowskim (gdzie jest ona definiowana przez rolę jednostek w procesie produkcji), ale w sensie grupy jednostek, które mają ten sam status społeczno-ekonomiczny, w którym najważniejszy jest podobny poziom zamożności i wykształcenia.
[6]Edward N. Wolff, Household Wealth Trends in the United States, 1962 to 2019: Median Wealth Rebounds… but Not Enough, dokumenty robocze NBER nr 28383, National Bureau of Economic Research, Cambridge, styczeń 2021, https://www.nber.org/system/files/working_papers/w28383/w28383.pdf.
[7]Jednak nie przez wszystkich. Sprawdź: Kevin Phillips, Wealth and Democracy: A Political History of the American Rich, Broadway Books, Nowy Jork 2002; Paul Krugman, The Conscience of a Liberal, W.W. Norton, Nowy Jork, 2007; Joseph E. Stiglitz, The Price of Inequality: How Today’s Divided Society Endangers Our Future, W.W. Norton, Nowy Jork 2012.
[8]OpenSecrets, Election Trends, OpenSecrets, https://www.opensecrets.org/elections-overview/election-trends, dostęp: 10 sierpnia 2022.
[9] Od lat 70. XX wieku do 2010 roku wydatki rządowe w Stanach Zjednoczonych jako część PKB wahały się między 19 a 21 procent. Federal Reserve Economic Data, Federal Net Outlays as Percent of Gross Domestic Product, Economic Research, Federal Reserve Bank of St. Louis, ostatnie zmiany 1 kwietnia 2022, https://fred.stlouisfed.org/series/FYONGDA188S.
[10]Sprawdź wykres 3.4 w: Peter Turchin, Ages of Discord: A Structural-Demographic Analysis of American History, Beresta Books, Chaplin 2016.
[11]Anne Case, Angus Deaton, Deaths of Despair and the Future of Capitalism, Princeton University Press, Princeton 2020.
[12]Zachary Crockett, Donald Trump is the only US president ever with no political or military experience, Vox, 23 stycznia 2017, https://www.vox.com/policy-and-politics/2016/11/11/13587532/donald-trump-no-experience.
[13]Fachowy termin to HAD (hyperactive agency detection, hypersensitive agency detection). Sprawdź: Karen M. Douglas, Robbie M. Sutton, Mitchell J. Callan, Rael J. Dawtry, Annelie J. Harvey, Someone Is Pulling the Strings: Hypersensitive Agency Detection and Belief in Conspiracy Theories, „Thinking & Reasoning” 2016, 22, nr 1, s. 57–77, https://doi.org/10.1080/13546783.2015.1051586.
[14]David Barstow, Susanne Craig, Russ Buettner, Trump Engaged in Suspect Tax Schemes as He Reaped Riches from His Father, „New York Times”, 2 października 2018, https://www.nytimes.com/interactive/2018/10/02/us/politics/donald-trump-tax-schemes-fred-trump.html.
[15] Liczba ta została przekroczona w 2020 roku, gdy dwudziestu dziewięciu kandydatów rywalizowało o nominację Demokratów na prezydenta.
[16] Barwną, choć niezbyt interesującą relację z kampanii w 2016 roku można znaleźć szczególnie w: Matt Taibbi, Insane Clown President: Dispatches from the 2016 Circus, Random House, Nowy Jork 2017, rozdział 2.
[17]Stephen B. Oates, Abraham Lincoln: The Man Behind the Myths, Harper & Row, Nowy Jork 1984.
[18] Bardziej szczegółowe omówienie przyczyn amerykańskiej wojny domowej można znaleźć w: Peter Turchin, Ages of Discord, op. cit., rozdział 9.
[19]David Brion Davis, Slavery, Emancipation, and Progress [w:] British Abolitionism and the Question of Moral Progress in History, Donalda A. Yerxa (red.), University of South Carolina Press, Columbia 2012, s. 18–19.
[20] Specyficzna mieszanka sił, które doprowadziły do tych spadków, była inna, ponieważ społeczeństwo amerykańskie znacznie się zmieniło w ciągu 150 lat od końca wojny secesyjnej. Odkładam rozważanie na temat tego, dlaczego względne wynagrodzenia spadły w ostatnich dziesięcioleciach do rozdziału 3. Powody, dla których płace względne spadły między latami 20. a latami 60. w XIX wieku, zostały omówione w: Peter Turchin, Ages of Discord, op. cit., rozdział 8 i 9. W skrócie – spadek był spowodowany nadpodażą siły roboczej wynikającą z masowej imigracji oraz migracji z przeludnionych obszarów wiejskich wschodniego wybrzeża.
[21] Wszystkie te trendy zostały opisane w: ibidem.
[22]Kevin Phillips, Wealth and Democracy, op. cit.
[23] Kolejny duży wzrost nastąpił w 1873 roku, z 243 do 293. Sprawdź: George B. Galloway, History of the House of Representatives, Crowell, Nowy Jork 1976.
[24]Joanne B. Freeman, When Congress Was Armed and Dangerous, „New York Times”, 11 stycznia 2011, https://www.nytimes.com/2011/01/12/opinion/12freeman.html.
[25]David M. Potter, The Impending Crisis, 1848–1861, Harper & Row, Nowy Jork 1976.