25,00 zł
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku monachijska oficyna Piper, która między innymi specjalizuje się w przewodnikach, zwróciła się do wybitnego czeskiego pisarza Jiříego Grušy z propozycją napisania przewodnika po Czechach. Ale przewodniki Pipera nie przypominają innych publikacji tego typu – piszą je zawsze znani pisarze i są to bardziej historyczno-literackie eseje o krajach czy miastach niż „użytkowe” bedekery.
Przewodnik Grušy to książka o czeskiej historii (zwłaszcza niedawnej) oraz o czeskich mitach i legendach. Ale także o ciemnych stronach przeszłości tego kraju, o czeskich kompleksach, „trupach w szafie” i zdarzeniach, o których dziś – mimo wolności słowa – mówi się tam raczej niechętnie. W dodatku to książka wspaniałego erudyty i człowieka obdarzonego ogromną wiedzą, napisana ze swadą, z typowo czeskim poczuciem humoru i autoironią, pełna zabawnych gier słów i poetyckich obrazów. A jednocześnie można jeździć po Czechach trzymając ją na kolanach, bo spełnia także niemal wszystkie wymogi typowego przewodnika.
Pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników prozy Hrabala i czytelników "Gotam" Mariusza Szczygła
Tłumaczenie: Andrzej S. Jagodziński.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 325
Kiedy rozlegnie się głos Rodolfo, który pod dachami Paryża opłakuje cierpiącą na suchoty Mimi, nikt nie myśli o Czechach, choć La bohème oznacza zarówno czeskość, jak i cyganerię, a to drugie określenie jako symbol swobodnego i wesołego życia dla wielu z nas byłoby pochlebstwem. Bo z uporem myślimy o sobie, że tak naprawdę jesteśmy z natury świetnymi artystami życia, obdarzonymi rozlicznymi talentami, a jedynie reszta świata zazdrośnie odmawia nam swego zachwytu.
Już praojciec Czechów – Czech – musiał mieć podobne wrażenie. Jak głosi legenda, wstąpił on ze swym hufcem do kraju „mlekiem i miodem płynącego”. Takim starotestamentowym językiem głosił to ponoć z góry. Zaślepiony szczęściem, że oto znalazł coś dla siebie, niczym Mojżesz czy Jeszua nie zwracał uwagi sąsiadów, nie pytał, czy Persowie albo Egipcjanie nie mieszkają zbyt blisko.
Jego ziemia obiecana, magiczny czworokąt pagórków, który dziś wieczór w wieczór upiększa niemiecką telewizyjną mapę pogody, była zaiste wspaniała. I w sumie całkiem pusta. Markomanowie, którzy przybyli do tego kraju dość krótko przed nim, poszli już sobie dalej w cieplejsze strony. Wszystko przemawiało za tym, żeby już w takim spokojnym miejscu zostać. To przecież była okazja, historyczna szansa. Praojciec bez zastanowienia wyciągnął po nią rękę – i wpadł w pułapkę. Zastawiła ją podstępna historia, która ma zasadę: wszystko, co dobre, źle się kończy. Więc zamiast idylli zrobił się europejski korytarz przechodni.
Ale Czech – praojciec Czechów – otoczony czeskimi górami czuł się bezpiecznie i był w euforii. Na świętej górze swych początków tak to już bywa. „Widać, że to ziemski raj” rozpościerał się na dole przed wzrokiem jego i towarzyszy. „Woda huczy wśród łąk, bory szumią pośród skał” – stwierdził ponoć rzeczowo1.
Tak jakoś to musiał odczuwać! Tak chyba musiało być, skoro do dziś głosi to nasz hymn. On również przyjmuje optykę patrzenia z góry i stawia poważne pytanie: „Gdzie jest mój dom?”. I tu autor przedstawia okazały opis, jakby ostatecznie chciał się przekonać, że nie ma potrzeby szukania czegoś lepszego. Tekst powstał w epoce biedermeieru – w czasach formowania narodów i ich walki o pierwszeństwo u koryta.
Podobnie jak Kolumb, który wierzył, że jest w Indiach, choć dotarł do Ameryki, również i nasz naczelnik o imieniu Czech myślał, że jest w Czechii, choć doszedł do Bohemii. Zgodnie z legendą gdzieś około roku 550 naszej ery stanął na górze Říp i uważał, że dotarł tam jako pierwszy. Dlatego ten kraj miał się nazywać Czechy, my zaś – Czesi. Gdyby umiał czytać, może gdzieś by znalazł wzmiankę, że Bohemia to ojczyzna Bojów, którzy plątali się tutaj dawno przed nim. Ale on był klasycznym patriarchą, więc myślał tylko o Czechach i o ich przyszłości.
Musiało minąć ze sto lat, zanim uznaliśmy też coś przedczeskiego, choć ci Bojowie już w 306 roku przed naszą erą o mało co nie zdobyli Rzymu i spustoszyli północne Włochy. Bohemia to jest w ogóle zdradliwe słowo, bo odsyła nas do Germanów. Odwołuje się do Herulów, Kwadów (albo Swebów), Longobardów i Markomanów, którzy nazywali nasz kraj „po bojsku”, ale tylko dlatego, żeby go sobie „zabojować”. Nic więc dziwnego, że pierwsza postać historyczna wymieniana w związku z nami to wcale nie nasz Praojciec, tylko jakiś król Marbod, który chciał pomóc Rzymowi w walce z pozostałymi współ-Germanami. Jak z tego widać, najpierw byliśmy konglomeratem celtycko-germańskim.
Mamy po prostu od samego początku problemy z predykatem: za nic w świecie nie potrafimy sobie znaleźć imienia. Już sam Praojciec sprawia poważny kłopot. W pierwszej kronice naszego pierwszego Czecho-Europejczyka Kosmasa, napisanej w lingua franca ówczesnej Europy, czyli po łacinie, nasz założyciel nazywa siebie „Bohemusem”. A jego orszak na to: „Ponieważ zwiesz się Bohemus, niech kraj zwie się Bohemia”. Wiem, że Kosmas miał na myśli Czecha i Czechy, a nie Bojohema w Bojohemii. Zmusza nas jednak do tego, aby tłumaczyć owe nazwy, żeby na podstawie tej wzmianki nie stali się z nas jacyś Bemacy w jakiejś Bemenii.
Bohemia (Bojohemia) i Bawaria, Bojohemowie i Bawarzy. Można tu pomyśleć o resztkach Germanów, którzy przerażeni z powodu naszego przyjścia opuścili Bojohemię i odkryli Bawarię – ziemię stworzoną z większym rozmachem niż ta, na którą później mówiono Czechia. Jeśli nie szukamy genezy naszej nazwy z nadmiernym patriotyzmem, nie możemy uniknąć celtyckiego „cac/kak” albo „cec/kek”, które oznaczało zabarwioną na brązowo okolicę bagien. Kecken wywarł na mnie wrażenie już w czasach mojego pobytu nad Renem, Checkendon zdobi Anglię, a Cecina płynie we włoskiej Toskanii – wszystko znajduje się tam, gdzie kiedyś osiedli Bojowie. Jest też wiele czeskich, słowackich, węgierskich i austriackich wariantów toponimów z „cec/kek”. Jak widać, nasz ziemski raj absolutnie nie był nienazwaną czy niezamieszkaną krainą. Najwyżej nie posiadał wyższych warstw społecznych, książąt i władców plemiennych. Też gdy się tam pojawiliśmy, był nieco wyludniony w konsekwencji wędrówki ludów i łupieżczych wypraw.
Stojąc na górze Říp, nasz Praojciec zapewne rzeczywiście wysłał zwiadowców, ale powiedział im raczej: „Spytajcie tych dzikusów na dole, skąd biorą mleko i miód. Bo ta kraina wcale nie wygląda źle!”. A oni ruszyli przed siebie i długo szukali, aby wrócić zapewne z plackami ze zwykłej mąki i z informacją, że ta kraina na dole nazywa się „Cecca”. Musiało w tym już być jakieś „č/cz”, bo przecież na „Kakę” byśmy się nie zgodzili, żebyśmy nie musieli o sobie mówić Kakanie2.
Właściwie przy tych wszystkich komplikacjach jest zadziwiające, że nasz Praojciec nie chciał, aby jego znalezisko zostało potwierdzone ekskluzywną umową darowizny. Mojżesz miał Jehowę, a Czech miał czy mógł mieć Peruna – Jupitera starych Słowian. Ale pewnie uważał za coś oczywistego, że Perun przygotował mu taką piękną krainę. A jeśli nawet nie uważał siebie i swych Czechów za wybrańców bożych, z pewnością przynajmniej był przekonany, że oni są wspaniali, a on wybitny. Było też dla niego oczywiste, że ich bóg się o nich troszczy.
Złośliwi już wtedy rozpuszczali starą plotkę, że Lech – brat Czecha – był mądrzejszy, zamiast wzgórz i pagórków wybrał sobie przestronne pole. Doszedł aż nad Bałtyk i założył Polskę – kraj znacznie większy i o wiele bardziej zróżnicowany. Ale realiści, którzy od zawsze mają u nas większość, już wtedy wymyślili hasło: „Małe jest piękne”, i było to pierwsze, a może także ostatnie idealistyczne podsumowanie naszej historii.
Niezależnie od tego, jak było, w jednej sprawie patriarcha chyba okazał polityczną przenikliwość. Po swoim wielkim sukcesie nie starał się odnieść większego i zmarł w kręgu swoich bliskich. Płakali, ale potem bili się między sobą, który z nich jest prawdziwym Czechem. Bo im bardziej prawdziwy, tym większy kawał Czech należy mu się w spadku. W końcu jednak uznali, że wszyscy są Czechami i pokieruje nimi książę, który będzie miał siedzibę w pobliżu Řípu.
Wybór zakola Wełtawy jako strategicznego centrum nie był wcale trudny. Bagna (braca) i twierdza (dunum) Týn przydały się już Celtom z dawnego kraju Bojów. Z Bragi zrobiła się Praha (Praga). My oczywiście tłumaczymy to sobie po czesku. Albo od słowa prahnout (wysychać), albo práh (próg), choć „próg” to także wyschnięte drewno. Tu jednak nic nie wysychało, tylko – jak zostało powiedziane – chodziło o „Braga”, czyli podmokłe łąki. Na podstawie samego położenia – siedem wzgórz i rzeka – można by tu było stworzyć choćby nowy Rzym, ale nasi ówcześni rodacy postawili na przejrzystość. Tę idyllę można dostrzec nawet jeszcze dziś. Wystarczy wspiąć się na Říp, żeby przy dobrej widoczności zobaczyć niemal cały kraj. Ten widok zachwyca i przeraża.
Świat jak martwy pejzaż – kraina stworzona na dobre czasy. Brak rozmachu. Może dlatego już starzy Czesi zbudowali na Řípie tylko małą kaplicę romańską. Jest pod wezwaniem Świętego Jerzego, pogromcy smoka, który tu wciąż przydeptuje pogańską bestię. Jakby „przypadkiem” nasz rycerz obchodzi swoje święto 24 kwietnia – w dniu, w którym na wiosennym, nocnym niebie Arktur świeci najmocniejszym światłem. W gwiazdozbiorze Wolarza ponoć jeszcze nieochrzczeni Czesi znaleźli swą mityczną gwiazdę.
Pamiętaj jednak, mój badaczu Czechów – drogi Czechozwiadowco: nawet jeśli już to spojrzenie z Řípu uznasz za sielankę czy raj, na pewno nie jest to Bojsko ani Bohemsko. Dla Czechów to po prostu Czechy i nie mamy w zapasie żadnej innej nazwy.
Böhmisch jesteśmy tylko dla tych, którzy nas widzą z oddali i patrzą z góry. Böhmisch to u nas Spanisch. To, na co w Niemczech mówi się „czeska wioska” (böhmisches Dörf), u nas to „hiszpańska wioska” (španělská ves) – czyli po polsku… „czeski film”. W czeskiej wiosce Czechów nie ma żadnej „czarnej magii”, tylko pospolite konkrety, choć czasem przypominają święte rytuały. Kiedy Czech przychodzi do domu, zdejmuje buty jak przed meczetem. Góry butów wznoszą się przed drzwiami każdego mieszkania. No bo w końcu wszystko to, co w domu, jest święte.
Z pewnością pytacie, dlaczego nie mówię „Česko”, jak obecnie słyszy się u nas często na ulicach. Przecież w tym „Česku” zawiera się też „Böhmen”3. Że dzięki tej nazwie podnosimy naszą wartość. Ale hola! Między Czechami a „Českiem” leży cały świat. A jeśli nie cały, to przynajmniej Morawy. Nie jest to kraina „moru”, tylko wody (mar). Trochę już zapomnieliśmy o etymologii tego słowa, ale parokrotne powodzie znów nam to niedawno przypomniały.
Morawy to kraina z rzeką Morawą i ludem Morawian. W kwestii nazewnictwa panuje więc porządek – choć to właśnie Morawianie najpiękniej mówią po czesku. Nie chcą za to nawet słyszeć o praojcu Czechu, bo mają własnych przodków i własne pochodzenie. I to nie postaci z legend, ale zapisane w historii.
Kiedyś powstało tu historyczne państwo, do którego przyznają się również Czesi, Słowacy i Polacy. Pewnie dlatego, że nie potrafili go utrzymać. Sławią je nawet Węgrzy, ale dlatego, że je rozbili. Podczas gdy Czechy są dumne ze swego Řípu, Morawy pysznią się tym, że są świętą krainą – pierwszym potężnym państwem ochrzczonych Słowian. Skoro już Perun w porównaniu z Jehową – nowym bogiem Franków – miotał swoje pioruny z mniejszą siłą, to Morawianie zapragnęli boga przynajmniej równie potężnego. Oczywiście nie chcieli go od Franków, tylko z Konstantynopola. Dostali więc z dawnego Bizancjum takiego, jakiego pragnęli. Był nie tylko chrześcijaninem, ale znał język słowiański. I to nawet w piśmie.
Dwaj mądrzy Grecy, Metody i Cyryl, przybyli z nim na Morawy. Był to czyn o różnych konsekwencjach, jak się miało wkrótce okazać.
Gramotny bóg zachowywał się dość dziwnie. Za to, że słuchał i rozumiał swych wyznawców, wymagał od nich rozumu i posłuchu. A co gorsze, jak mu coś obiecałeś, to umarł w butach. Bez szans były różne wymówki i obiecanki, którymi można się było wykręcić u poprzednich bożków. Więc apostołom nie na wiele się zdał ich język. Cyryl wolał umrzeć, a Metody musiał z Moraw uciekać. Skarżył się u Czechów i Niemców, a potem zaszedł aż do Rzymu. Ponadto miał rację i ponoć bardzo przy tym przeklinał. Złe języki kronikarzy już wtedy doszukiwały się głównej przyczyny upadku Rzeszy Wielkomorawskiej w tym, jak źle traktowała swych apostołów. Węgrzy tylko się oblizywali, a Czesi na wszelki wypadek przyjęli misję Franków, żeby potem – już jako prawi chrześcijanie – mogli opanować także Morawy.
I tak oto państwo Morawian stało się królestwem z bajki. Im więcej czasu mijało i im bardziej potrzebne było wielkie Kiedyś, tym piękniej brzmiały wspomnienia o dawnych głosicielach wiary i o rodzimych książętach. A im mniej przyjemna była teraźniejszość, nieprzejrzysta i niejasna, tym bardziej nadymała się pierś patriotycznych bardów.
Każdy jednak kiedyś musi przejść przez ten etap poszukiwania sensu własnej historii. Całkiem niedawno stawiano sobie na Słowacji pytanie, czy Rzesza Wielkomorawska (jak ją nazywają w Czechach i na Morawach, ale także w Polsce) nie powinna się właściwie nazywać „Wielkosłowacka”. W sumie czemu nie? Morawom urody to wcale nie zabierze i ani o dzień nie skróci ich historii. A Czechy? Czechom też nic nie ubędzie i zostaną, jakie były – wielkie lub małe.
Oczywiście już słyszę głosy oburzenia: a po co to wszystko? Twoje „Česko” to przecież Czechy i Morawy! Przyznaję, że trochę tak jest, owszem. Lecz mimo wszystko, szlachetny Czechozwiadowco, jeśli chcesz przyjechać do nas, pojedź do Czech. Nie szukaj kraju z baśni zimowych Andersena ani Szekspirowskiej wyspy z Kalibanem i Arielem, ani innych bajkowych postaci; nie oczekuj stromych zboczy ani brzegów z przypływem morza. Bo nigdzie tam nie mieszka żaden z tych wesołych ludzi, których lubię i do których chciałbym cię zaprowadzić.
Cytaty to słowa czeskiego hymnu, pieśni autorstwa Josefa Kajetána Tyla Kde domov můj? (Gdzie jest mój dom?). Zob. też s. 282 (Jeśli nie oznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
Kakania – upowszechnione przez Roberta Musila szydercze określenie monarchii austro-węgierskiej. [wróć]
Podczas drugiej wojny światowej zajęte przez Niemców Czechy i Morawy tworzyły Protektorat Czech i Moraw (niem. Protektorat Böhmen und Mähren). [wróć]
Oczywiście, że ich lubię, tych Czechów z Czech. Choćby tylko dlatego, że oni sami się lubią. Tak ma każdy naród, a im większy, tym bardziej. Ale moi Czesi, choć są ledwie średniej wielkości, lubią się znacznie powyżej średniej. Istnieją dobre stereotypy, czy – mówiąc inaczej – bardzo użyteczne. Takie, które po prostu dają pewne plusy. Wobec położenia kraju, jakie wam opisałem, karambole dziejowe to chleb codzienny. Dlatego człowiek potrzebuje wielkiej porcji dobrego humoru, żeby o tym zapomniał albo znalazł inne wytłumaczenie. Już samo słowo dějiny (historia, dzieje) ma w czeszczyźnie swoją filozofię. Dzieje – to znaczy, że coś się będzie działo. Komentarz – w sposób pośredni, ale wyraźny – pozostawia się komuś, kto owo „dzianie się” widzi jako zdarzenie zewnętrzne, bo u niego wiele się nie działo. Z tego punktu widzenia słynny „sens dziejów” wygląda już znacznie lepiej. Prorocze „winien” – jako przeciwieństwo do „ma” – aż tak bardzo nie absorbuje. Dzieje się dzieją, lecz nie zmierzają do niczego bardzo konkretnego, tylko po prostu kończą się u tego, który je dostrzegł i nimi się zajął.
Dzisiejszy Czech to człowiek czepialski, ale zarazem optymista. Sytuacja jest kiepska (choć w sumie jest tak już od czasów Řípu), za to on jest w porządku – albo przynajmniej jest znacznie lepszy od sytuacji. Nie chcę tego nazwać brakiem umiaru, tylko raczej szczytem samozachowawczości. Bieg dziejów to wrzenie i piętrzenie, wznosi góry i skały w morskich kipielach. Chcąc je szczęśliwie ominąć, potrzebujemy nie tylko Odyseusza, ale też fajnej załogi i dużo waty w uszach. Nie jest to zły zwyczaj. Nie wszyscy zawsze muszą wszystko słyszeć… Kto tam może wiedzieć, co śpiewały Syreny żeglarzowi? Pewnie to były zabójcze pochlebstwa.
W Czechach też produkujemy mądre głowy, a na krytyczne czasy – głowy bardzo krytyczne. Choćby Masaryka albo Havla. Przyznajemy się do nich jednak dopiero, gdy miniemy cieśninę. Wtedy czepialski zmienia się w entuzjastę – zanim nie powróci do świętego spokoju i sam nie zacznie opowiadać całej odysei:
No właściwie to nie było tak strasznie. Czasem gdzieś coś zabolało, ale spoko, daliśmy radę. A jak było najgorzej, to w końcu mieliśmy watę w uszach!
Nasz rodak uważa siebie za praktyka, trochę pedanta, a trochę majsterkowicza. Urodził się w trudnych warunkach, więc musi się dobrze starać. Jako pan domu jest wielkim domatorem, zwłaszcza w letnich domkach czy daczach. Zwierzchnicy to dobry obiekt żartów. Lubi przejść na „ty”, familiarnie: Kájo, Franto, Jardo, zamiast: Karolu, Franciszku albo Jarosławie. Szlachty nie rozumie, a Pana Boga? Przygląda mu się. Nie jest tak, żeby go nie znał, tylko wątpi w jego wszechobecność. A czarne szaty wydają mu się podejrzane. Z całą skromnością wierzy, że jest mądrzejszy – jeśli nie wręcz boski – czyli jest kimś więcej niż wszyscy pozostali. Sprawy są takie, jakie są. On od razu widzi, jak się do nich zabrać i jak je rozmontować.
Jest realistą (trochę surrealistycznym), świat to dla niego miejsce doczesnego bytu. A kiedy czasem natchnie go byt sam w sobie, rozgląda się podejrzliwie wokół, skąd by tu się dało skombinować trochę doczesności. Wtedy można się niekiedy wściec, zwłaszcza jak się jest Czechem. Aż tyle przyziemności jest trudne do zniesienia. Ale jako realista odnosi sukcesy.
To z kolei kusi zazdrośników, żeby go znieważać, podobnie jak jego charakter. Przez całe lata namiętnie zbierałem wszystkie epitety, jakimi nas najczęściej obdarzają: cwaniaczek, podlizuch i gaduła, mały intrygant.
Kiedy ktoś chciał powiedzieć to delikatniej, wybierał takie słowa jak: inteligentny, elastyczny, elokwentny oraz taktyk, znający swoje możliwości i granice. Jednak sens tego opisu się nie zmienia.
Żeby przejść do spraw trochę lżejszych, proponuję wam czeskie stereotypy. Niemiec jest tu traktowany jako pilny badacz, strasznie uparty i okropnie nadęty. Każdy po prostu natychmiast ma na wszystko zdecydowaną odpowiedź. Ale proszę się nie dać zwieść, kiedy jesteśmy bardziej uprzejmi i opiszemy to jako: pracowity filozof i człowiek pewny siebie, znający własną wartość.
Stereotypy to opinie przodków przekazywane potomkom, wyłapujące słabości dawnego rywala w taki sposób, żeby zbiorowe ja naszego klanu poczuło się lepiej. Problem stereotypów polega na tym, że dostrzegają słabości, lecz już nie siłę.
W stereotypach interesujący i istotny nie jest ich niski poziom, ale konkretna korzyść. Gdyby nie były miodem dla duszy plemienia, na pewno zostałyby odrzucone.
Nic więc dziwnego, że działają też w pozytywnej wersji. Budują dystans i to jest ich główne zadanie. Dystans się nie zmienia, nosi tylko inny strój. Wystarczy jednak ośmielić się i skoczyć ponad budką suflera wprost na widownię, żeby opuścić scenę, na której grywa się nasze patriotyczne sztuki, i usiąść na chwilę wśród widzów. Z tej pozycji owe inscenizacje wyglądają już inaczej, a w antrakcie można o nich w kawiarni przyjemnie poplotkować.
I pośmiać się.
Reasumując stereotypowo: Czech widzi w Niemcu myśliciela o absolucie, który wywraca się na sprawach relatywnych, a Niemiec w Czechu – relatywistę, któremu sama sprawa rozpływa się w palcach. Szwejk kontra Faust? W sumie każda ze stron uważa, że ta druga sprawiła jakiś zawód. Dlatego pamiętając o własnych radach, najpierw zajmę się nami i – drugim prażaninem.
Co takiego? To wy nie wiecie, że ów zapalony doktor, który chciał wszystko wiedzieć, początkowo nazywał się Šťastný? Że to po łacinie znaczy Faustus? Że mieszkał w Pradze – miał tu do dziś istniejący tak zwany „Dom Fausta” – i że dopiero od nas wyruszył w świat?
Niektórzy nasi gorliwi patrioci chcieli go upaństwowić, zwłaszcza po tym jak Goethe zapewnił mu światową sławę. Legenda miała też warianty czeskie. Były to rozmaite teksty dla teatrów kukiełkowych, podobne do niemieckich, oraz pieśni jarmarczne, które do dziś zachwycają swoją ludową czeszczyzną. Z całą pewnością jakiś czeski Faust, jeśli istniał naprawdę, musiał być artystą życia – czyli po prostu prototypem Szwejka.
Na pewno był też trochę spryciarzem, łotrzykiem i dzieckiem szczęścia. Kiedy rodziła się ta legenda, w Pradze aż się roiło od takich typków. Mam wrażenie, że nie chciał zawierać paktu z diabłem, a jedynie – tutejszym zwyczajem – zbyt lekko traktował wszechobecność Pana Boga. Mogło go to bardzo sczeszczyć. Ale czy to wystarczy do konfiskaty? W końcu dziś już nikt czegoś takiego nie próbuje. Mamy dosyć kłopotów ze Szwejkiem.
Ta par excellence czeska postać, jakiś Don Kichot czeskości, czasem nas bawi, ale potem dręczy. Nazwisko, jakiego często używa się jako synonimu nazwy naszego rodu, na pewno nie jest czeskie. Szwejk to po prostu Schwaig, zniekształcona nazwa miejscowa z Dolnej Bawarii (po czesku takie miejsca nazywają się na przykład Zvíkov). Schwaig, Schweik czy Szwejk był zapewne wędrownym rzemieślnikiem, który gdzieś u nas osiadł. Dlaczego, tego nikt nie wie. Ale nie słyszałem do tej pory, żeby Bawarczycy chcieli go z powrotem – w ramach prawa do ojczyzny. Więc jest nasz i my go nie damy! Chociaż mamy z nim sporo kłopotu. W końcu mało brakowało, żebyśmy go zastrzelili:
Wszystkim wojskowym czechosłowackiej armii rewolucyjnej z całą mocą rozkazuje się, żeby aresztować tego człowieka bez względu na to, gdzie się znajduje, i pod ścisłą strażą dostarczyć pod sąd polowy.
Taki rozkaz w 1919 roku otrzymał Legion Czechosłowacki, armia ochotników, która sama otrzymała podobny Befehl austriackiego dowództwa. Wszyscy żołnierze tej dość poważnej siły zbrojnej w Rosji w oczach Wiednia byli dezerterami. Też niejaki Jaroslav Hašek, niezbyt lubiany dowcipniś z praskiej bohemy i późniejszy autor Losów dobrego żołnierza Szwejka.
Tysiące jego kolegów pokazało austro-węgierskiemu cesarzowi plecy. Po prostu poddali się podczas pierwszej wojny światowej, głównie na terenach Galicji. Czyli na ówczesnej granicy z Rosją lub kawałek za nią. Niektórzy z bronią w ręku przeszli na stronę wroga. Większość z nich zgłosiła się potem pod sztandary narodowe – znaleźli się u cara, u liberałów i bolszewików.
Kiedy żandarmeria polowa szukała Haška, ten przebywał w grupie młodych ludzi, którzy już wojnę skończyli i nie zamierzali prowadzić żadnej innej. Nawet w świętej sprawie Narodu. Udawał więc, że zna jeszcze inną, znacznie bardziej świętą. W Rosji było wtedy wiele ołtarzy, na których można się było ofiarować. Kusił zwłaszcza Raj Proletariatu. Ja jednak nie podejrzewam Haška, że był nim poważnie zainteresowany. Po prostu znalazł wolną szczelinę. Bo w końcu kto by chciał chodzić na własną egzekucję?
Jakby chciał znów powtórzyć swoją donkiszoterię z września 1915 roku, kiedy pod Równem z pewnym wahaniem zdecydował się przejść na stronę rosyjską. Wśród bagien rzeki Ikwy, obok wzgórza z wiatrakami, gdzie zakończyła żywot jego kompania – na wpół rozproszona i na wpół rozpierzchła. Jedenasta kompania, która kiedyś – dzięki Haškowi – nie tylko zmartwychwstanie, ale wręcz wstąpi na niebiosa literackiej wieczności.
Może chciał zawrzeć w powieści wiele innych historii – swoje doświadczenia z Legionu, z bolszewikami i w ogóle z Czerwoną Rosją. Fakt jest jednak taki, że umarł, kiedy tylko Losy dobrego żołnierza ledwie otarły się o Równe. Tak jakby tam, w ostatniej potyczce ze starą c.k. monarchią, jednak zginął w boju. A czescy żołnierze, którzy służyli w cesarskich mundurach, czytali go z zachwytem i zapewnili mu literacką sławę.
Teraz jednak koledzy ścigają go w omskiej obłasti, a on ma na sumieniu nie tylko tę jedną „zdradę”. Pod wpływem wielu przebrań i frontów całkowicie się wynarodowił. Zmienił się w „syna niemieckiego kolonisty z Turkiestanu, który od urodzenia jest niemową i kretynem” – po to, żeby nas przeżył. Nas, swoich Czechów.
Był mistrzem metamorfoz.
Jak większość naszych pisarzy owych czasów pochodził z prowincji. Literatury czeskiej nie rodziły zamki, tylko czeska wieś. U Haška widać zresztą wiele śladów typowego dla wsi matriarchatu. Z takim bagażem jest z niego słaby i mało odporny student. Erotyczny zaduch Pragi tamtych lat był znacznie mocniejszy niż on. Dlatego Hašek nie pisze żadnego „Listu do ojca” à la Franz Kafka, jego współczesny z Pragi. Hašek pisze tylko do Mamusi: „Mamo, przyślij…! Doszły!”. Jego ojciec? Pewnie się zapił. Dokładnie tego jednak nie wiadomo. Albo do mnie to nie dotarło. Z pewnością był to ojciec bezbarwny. Lub może przez matkę całkiem odbarwiony. Za to mama, ta miła czeska dusza – miłosierna i pobłażająca… Gotowa wybaczyć właściwie wszystko, jeśli tylko chłopiec trochę się przytuli. Gdyby nie miał tak wielkiego talentu, mógłby z tym darem zacząć karierę proroka albo wodza. Schicklgruber, który – jak wiemy – kazał na siebie mówić Hitler1, był obywatelem tego samego cesarstwa co Hašek i niemal z tego samego rocznika. Z Haška jednak staje się anarchista. Założyć partię? Jasne, ale jako dowcip! Dla zgrywy. Jego Partia Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa jest świetna. W wyborach otrzymuje trzy głosy, jeden zapewne od Haška. „Ruch” znaczy dla niego przesunięcie z miejsca na miejsce, a nie jakieś pojęcie społeczne. To pole do zabawy, ruch od szynkwasu do stolika i z powrotem. Nie lubi mundurów ani strojów ludowych. Korzysta z nich tylko w karnawale. Po maskaradzie wracają do wypożyczalni.
Na ślub przychodzi we fraku, święcie przekonany, że spotkał go awans społeczny. Przecież bierze ślicznotkę z dobrej rodziny… Wkrótce zostawia ją z synkiem i psami z psiego sklepu, w który zainwestowała, a który on doprowadził do bankructwa. Tak, w trikach Szwejka z tymi zwierzętami kryje się praktyka autora. Pan Psiego Raju, pan powsinoga, potem włóczykij, żebrak, pijak i poeta.
Też oszust i drobny złodziejaszek, socjalista (choć umiarkowany), bulwarowy humorysta i autor historyjek do kalendarzy. Autor mistyfikacji, który publikuje swe „odkrycia naukowe”, a potem polemizuje z naiwnymi ekspertami na temat „prehistorycznych kretów” i „inteligentnych rzekotek”. Który ich podszczypuje, kiedy nieopatrznie odezwą się z krytyką. Staje się bigamistą, w Rosji powtórnie się żeni i sprowadza druga żonę do Czech. Jest więźniem i sędzią, a w rosyjskiej Bugulmie – czerwonym komisarzem.
Zarządza terytorium, patrząc z czeskiej perspektywy, większym od księstwa. Ale nie ma upodobania do władzy. Marzy o powrocie i robi wszystko, żeby się udało. Wymyśla pretekst, że swe upojenie rewolucją będzie propagował wśród Czechów. A w istocie pragnie czegoś całkiem innego. Zaraz po przekroczeniu granicy sięga po butelkę. Pisze, pije i pisze. Jest bardzo niebohaterski. Zarówno dla lewicowców, jak i dla prawicowców. Właściwie nigdzie nie pasuje.
Kiedy – martwego i już bezbronnego – próbowali go politycznie wykorzystać, pisząc mu na grobie złotymi literami: „Austrio, nie byłaś nigdy tak dojrzała do upadku”, zauważyli wkrótce niedorzeczność jego starego wiersza i raczej woleli zmazać napis. Ktoś przecież mógłby dostrzec, że nie musi się to odnosić jedynie do Austrii.
Swoim literackim konkurentom nigdy nie odpowiadał. Nie traktowali go poważnie, podobnie jak on sam siebie. W odróżnieniu od niego żyli z urodzajnego humusu czeskiej wspólnoty, małych tematów i łatwej symboliki, więc lubili ekskomunikować wszystko, co tam nie pasowało. W objęciach narodu pielęgnowali intymny stosunek do polityki i jakąś wręcz prostoduszną wiarę w literaturę.
Nie mam tu na myśli niczego złego, ale po prostu w taki sposób opisał to niejaki Franz Kafka w swoich dziennikach z tego okresu. Odnosił to do jidysz i do piśmiennictwa czeskiego, czyli do twórczości z kręgu tak zwanych małych literatur. Oczywiście mały literat też chciał wyjść poza narodowe ramy. Marzył o światowej sławie i wymyślił słowo „światowość”, które tak trudno tłumaczy się na światowe języki. Ale owa światowość także musiała być zanurzona w sprawach krajowych. A mały literat pilnie strzegł swego statusu społecznego. Dlatego Haška odkryli nam inni. Zrobił to dopiero Max Brod, który potrafił widzieć wszystko i z zewnątrz, i od wewnątrz – oczami czeskiej, niemieckiej i żydowskiej Pragi.
Zanim to się jednak stanie, żołnierz Hašek musi jeszcze przejść próbę trzeźwości. W upojnym raju leninowskiej Proletarii za pijaństwo grozi kulka w łeb. On jako komisarz jest za to główną odpowiedzialną personą – przez dłuższy czas. W gardle sucho, oczy wybałuszone, po raz pierwszy słyszy łoskot historii i czeka na cud. Czy aby towarzysze przypomną sobie o nim? A czy towarzysz przypadkiem nie był dawniej pisarzem? Towarzysze sprawdzają. I długo to trwa, nim mu uwierzą. Ale wreszcie dociera do nich jego klasowa trzeźwość i wysyłają go z powrotem do Pragi – stolicy kakoj nibud Czechosłowakiji – jako prowokatora i swego towarzysza. Zaraz za granicą pęka pierwsza flaszka. Hašek przeczuwa jednak, że czeska euforia wyprowadza ludzi w pole. Swoją rosyjską optyką widzi kruchość świata w obliczu nadejścia „nowego człowieka”. Przeczuwa też, że Postęp „przekraczający wszelkie prawa i granice” – postęp, jakiego zaznał w Rosji – toruje sobie drogę na świat i nadaje życiu niezwykłą banalność. Widzi, jak dominantą Nowej Europy staje się barak obozu pracy. Jak stary azyl życiowy, do którego przyzwyczajony był przez lata – owa beczka Diogenesa – butwieje i rozpada się kawałek po kawałku. A on sam – literat i twórca nie tylko wesołych historyjek, ale także receptur różnych specjalnych napojów – nie może znaleźć żadnej tynktury ani „drinktury”, która by ukoiła jego niepokoje.
Stara historia o idiocie w armijnej kompanii zostaje odkurzona i będzie spisywana aż do śmierci autora. Pisanie jako modus moriendi. Idiota zmienia się w kretyna równie nowego jak ów „nowy człowiek”. Powstaje sługa bez pana wśród powszechnego sługusostwa w interesie jakiejś „sprawy całej ludzkości”. Tutaj głupek-podwładny ma cień szansy na choćby odrobinę człowieczeństwa. Szwejk staje się poradnikiem, jak zachowywać się na placach apelowych wszechludzkich Ruchów. W tej powieści nie znajdzie się częstszego zwrotu niż: „Melduję posłusznie”. Mimo że ten, który melduje, właściwie nie słucha, to jednak posłusznie melduje. Wszystko, co potrafi i umie – a ma to wszelkie znamiona sztuki – to przynajmniej jedną nogą trzymać się realnego życia. Życia, które ma kierunek i bieg, bez względu na to, kto i jaki sens mu nadaje. Takie jest przesłanie Szwejka, a dalej jest rada, jak się z tego cicho – przygłupio – śmiać i jednocześnie się nie zabijać:
Jak było, tak było, ale jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Alois, ojciec Adolfa, urodził się jako Schicklgruber, lecz zmienił nazwisko na Hitler (przyp. red.). Zob. także s. 59. [wróć]
A więc, drogi Czechozwiadowco, z całą pewnością nie sprawisz radości potomkom praojca Czecha, jeśli będziesz chciał, by przyznali się, że są Szwejkami. Ale popatrzą na ciebie z uznaniem, kiedy w pisanym po czesku Švejku odgadniesz swojego Szwejka i potrafisz to wymówić. To bowiem, co w naszych napisach przypomina chmarę jaskółek, chaotycznie siedzących na drutach elektrycznych i szykujących się do odlotu do ciepłych krajów, ma swoją logikę i urok. Mówimy na to háčky (daszki) i nie są to hieroglify, chociaż sprawiają egzotyczne wrażenie – wręcz jako chińszczyzna. A do tego trzeba jeszcze dodać čárky (pałeczki, przecinki), żeby nasz język wprost rozpłynął ci się na języku.
Więc odwagi! Tak jak w chińskiej restauracji zacznie ci smakować miejscowa kuchnia, kiedy za pomocą pałeczek pierwszy kęs znajdzie się w twoich ustach. Podobnie jak Chińczycy my Czesi też jemy prosto z patelni, po kawałeczkach. A čárky czarują. To są nasze cudowne pałeczki. Nabierają, mieszają i określają, czy porcja jest odpowiednia. Bo wszystko, czego tylko dotkną, nabiera od razu długości. A co ominą, kurczy się i twardnieje. Czego dotkną, mięknie jak kotlet mielony. Trzeba do tego znaleźć odpowiedni kluczyk albo wręcz wielki klucz. Daszek i pałeczka to marszałkowie, wydają Czechom dwa podstawowe rozkazy w ich nie tylko językowym życiu: zmięknij, ale się trzymaj!
I sprawiają cud naszej językowej oszczędności. Niemiecki Kotschinchinahuhn, smakowity kurczak z dzisiejszego Wietnamu, to po czesku tylko kočinčínahún. Optycznie i ortograficznie rzecz ujmując, dla Niemców jeszcze ten „hun” nie opuścił Kochinchiny, a my Czesi już go mamy w garnku. I porcjujemy go na kawałki, dusimy, zjadamy, mlaskając przy tym ze smakiem… A ty, Czechozwiadowco, słyszysz czeskie pradźwięki z mlaskaniem i mieleniem.
Słusznie dostrzegasz, że są trochę inne. Krótko mówiąc, lubimy to, co odpowiednie dla naszego podniebienia, co je inspiruje, delikatnie połechce. Tak, tu znajduje się kwatera główna czeskiego malarstwa dźwiękowego. W jamie ustnej, jej górnej części, wije się gniazdo naszych jaskółek. Stąd wylatują, zdążając ku niebu. Stanie się jednak dla ciebie prawdziwym piekłem, jeśli tą częścią ust jedynie smakujesz rozkosze potraw. Bo nasi ludzie w tym właśnie miejscu rozkoszują się językiem mówionym. Tu rodzi się czeska tożsamość, nasza odmienność, to radosne czekanie na słowo jak na frykas, jakbyśmy nieustająco mieli chętkę na pieczyste czy na wino. I ślinka cieknie, bo już to niosą. Mamy po prostu sklep fonetyczny, pełen dž (dż), šť (sz + zmiękczone t), š (sz), ž (ż). Na zamówienie można dostarczyć ď (zmiękczone d), ť (zmiękczone t), ň (ń) i fň (fń). Same oryginały, żadnej imitacji. Ňam (mniam), howgh, rzekłem. Owo ňam to szczyt fizycznej rozkoszy.
Czech nie jest w stanie pojąć, że w innych językach – wie, że takie istnieją, choć czasem się dziwi, że można się nimi porozumieć – nie ma takiego wyrazu w słowniku smakoszy. I z trudem może się pogodzić, że na przykład Niemiec zamiast wspaniałego dźwięku ňam ma zwykłe hm, które u nas stanowi wyraz powątpiewania.
Ale do tej pory darowałem ci, drogi Czechozwiadowco, głoskę głosek. Wspaniałe ř, które zabrzmiało już w nazwie góry Říp – czyli naszego Synaju. Na pewno źle to wymówiłeś – pewnie jako Rip czy najwyżej Rszip, albo jakoś podobnie. To słaby rezultat! Chcesz się poprawić, żeby to zabrzmiało bardziej po czesku? To ułóż język jak do „r”, ale trzymaj zęby z tak wąską szczelinką, żeby nie przecisnęła się przez nie nawet żyletka i teraz zacznij wibrować – przejdź do „ż”, ale niech koniuszek języka tak długo wibruje, aż będzie w stanie osiągnąć ten Szczyt Czeskości. Ponieważ jednak nie bardzo potrafisz wymówić także prawdziwe czeskie „ż” – choć z francuskiego znasz jargon, jamais albo joujou – to nie bardzo wierzę w twój sukces i z góry ci wybaczam.
Nie, nie mam na myśli niczego złego! Teraz przynajmniej możesz zrozumieć, jaki to wysiłek dla młodego człowieka, który jako dziecko jak najszybciej chce się stać pełnej krwi Czechem. Więc pęczniejemy z dumy, że jako jedyny naród na świecie trzymamy w naszej fonotece tę wyjątkową głoskę. A przy tym nawet u nas ten klejnot wcale nie jest powszechnie wymawiany we właściwy sposób. Wielu z nas nigdy się ř nie nauczy i cierpi z tego powodu. Po prostu nie są w stanie i to wysokie C czeszczyzny na zawsze pozostaje dla nich niedostępne. Starają się unikać takich słów jak Říp, ale są takie wyrazy, których ominąć się nie da. Udajemy więc, że tego nie słyszymy, ale to tylko pozory.
Przecież tę supergłoskę zawiera nawet słowo řeč (język, mowa). A to już říká (mówi) samo za siebie. Kiedy niedawno pewien lingwista udowodnił, że porodowy okrzyk naszego Ja potrafi wydać z siebie jakiś indiański szczep w Ameryce Południowej – w dodatku w dźwięcznym i bezdźwięcznym wariancie – wielu z nas się zasmuciło. W tropikalnej dżungli Czech czegoś takiego się nie spodziewa. Ale dziś jesteśmy już tak samo dumni jak przedtem.
Jednak nie-Czech nie ma obowiązku wymawiania głoski ř. Jemu możemy wybaczyć! Przecież jak wiadomo, jesteśmy w sumie całkiem wspaniałomyślni. Czasem mu nawet zaprezentujemy, jak można się zbliżyć do tego ideału. Droga na czeski Parnas jest długa i ciernista, więc tylko niewielu jest w stanie osiągnąć boski szczyt. Ale my potrafimy się pogodzić nawet z jakimś „rsz”, „rż” czy tym podobnym. Równie wyrozumiale odnosimy się do dziwaków, którzy starają się pojąć inne nasze fonetyczne specjały – takie, które ochotnikom wydają się lżejsze i łatwiejsze, ale wkrótce i tak znajdują się w pułapce.
Choćby takie r czy l zazwyczaj uważa się za nieszkodliwe. Pozornie każdy je zna, ale tylko do czasu, gdy pojawi się jakiś vlk albo vrh. Vlk to nie jest żaden wojskowy skrót, tylko wilk, czyli lupus z wyszczerzonymi kłami. Zaś vrh (rzut) to nasz as atutowy, główna wygrana jak szóstka wyrzucona kostką. Doprowadzają do szaleństwa nie tylko narody średniej wielkości, ale nawet największy naród świata: Chińczyków. Bo oni nie znają różnicy między tymi spółgłoskami, nie mówiąc już o tym, żeby potrafili je naraz wymówić. Nie pozostaje im więc nic innego, niż skłonić głowę przed tym osiągnięciem Czechów, po cichu nam zazdrościć i pozwolić na korzystanie z pałeczek bez tantiem.
Niedawno udało nam się nawet podbić Amerykę – w dodatku nasze szczęście było pełne. Pewna stacja telewizyjna rozpisała konkurs na najtrudniejsze do wymówienia amerykańskie nazwisko. I kto wygrał? No, proszę? Oczywiście Mr. Vlk – z całą pewnością Czechoamerykanin. Zaraz za nim byli także Mr. Krk (kark), Prst (palec), Mls (smakołyk) i Klk (kosmyk) oraz wielu innych. I nie myśl sobie, Czechozwiadowco, że nas zwiedziesz jakimś Vilkiem, Kerkiem, Perstem czy Milsem! Tacy panowie tu nie mieszkają! A każde nasze czechoucho od razu usłyszy różnicę!
Bo nasze rolujące r i szczebiotliwe l to są właściwie samogłoski. Śpiewają, dźwięczą i tworzą sylaby! Również nasze buczące h ma swe prawa – bez względu na pozycję w środku słowa nie możesz mu zabrać jego porcji powietrza. Po prostu jak ci się uda zaśpiewać także spółgłoski i pięknie je przesunąć do przodu w stronę zębów, wtedy świątynia czeszczyzny stanie przed tobą otworem. Wtedy to uda ci się vrh (rzut), pokonasz vrch (góra, szczyt) i uradujesz nasze srdce (serce).
Ale ucieszy nas już choćby próba rozwiązania czeskiej łamigłówki. My Czesi jesteśmy świadomi naszej językowej akrobacji, uważamy češtinę za umiejętność i sztukę. Nie będziemy ci mieli za złe, gdy jako odważny argonauta rozbijesz się na skałach.
Nie wyprowadzisz nas z równowagi eksperymentem z głoskami, które ty znasz i o których sądzisz, że także są nasze. Odkrywaj nową jakość wymowy, życz nam nádraží (dworzec) zamiast na zdraví (na zdrowie)1 i rób z czeszczyzny jeszcze większy rebus, niż nim naprawdę jest. Choć nas italianizujesz albo hispanizujesz, to jednak mimo że starzy Bojowie kiedyś wyruszyli z przed-Czech (czyli stąd), by pozostawić ślady we Włoszech i w Hiszpanii, oraz że choć przecież właśnie im zawdzięczamy zapewne imię Czech, to nasze c jest suwerenne i niezależne! My go za żadne skarby nie damy sobie odebrać i nie pozwolimy zrobić z niego kraczącego „k” ani jakiegoś hokus-pokus z „cz” albo „tsz”.
Pamiętaj złotą zasadę, że nasze c to nigdy (u nas to naprawdę brzmi poważnie) nie jest „k”. Nie traci nigdy swego cycerońskiego uroku. Zawsze jest to Cecylia i mimo pomysłów racjonalizatorskich nie zmieni się w Kekylię. Václav Havel to nie jest żaden Waklaff ani Watschlaff. Trzeba mieć do tego cit (wyczucie)! A taki cit to nie żaden „kit” ani – horribile dictu – „tszit”! Włoskim się do nas zbliżysz, kiedy użyjesz południowych samogłosek. Może właśnie je przywieźli Bojowie jako łup wojenny po tym, jak ich jednak wygnano z Rzymu. Żeby wziąć sadzonki wina na przykład z Chianti – na to nie było u nas odpowiedniego klimatu, więc zabrali a, e, i czy o jako wokalne wino. Dlatego się cieszymy, że tam na południu pod nieczeskim słońcem między wioskami Cecci i Lecci (przypomnij sobie Czecha z Lechem) dojrzewa cudowne czerwone wino, które do dziś nosi nazwę Cecci, a rzeka o nazwie Cecina nadal uszczęśliwia, natomiast my oprócz plków, vlków i krków mamy też samogłoskową kontrabandę spod Apeninów. Bo wyłącznie ze spółgłosek nie dałoby się komponować czeskiej muzyki, która jest takim wspaniałym pojęciem i osiągnięciem.
Jasny dźwięk naszych samogłosek to brama do czeskiej radości. Mroczne tony należą u nas do wyjątków. Nie lubimy dramatów i rzeczy bezpowrotnie utraconych, albo-albo. Zapewne dlatego wzgardziliśmy gramatycznym rodzajnikiem, bo chyba przeszkadzała nam jego pasja porządkowania. Kiedy u nas jakieś ulotne zjawisko stanie się trwałym pojęciem, nie potrafi sobie jeszcze poradzić z końcówkami. Mamy je żywotne i nieżywotne, regularne i nieregularne. Znacznie częściej niż w innych językach musi też sobie wybrać płeć. A to oszczędza miejsce i czas. Zdania są krótsze, nie tylko pisane, ale i mówione. Czeski autor wraz z przekładem zyskuje na znaczeniu. Po niemiecku jego tekst jest automatycznie o jedną czwartą dłuższy, po polsku zaś przynajmniej o jedną ósmą. To cieszy serca i wypełnia portfele.
Oczywiście rozwlekłość nie jest nam całkiem obca, ale osiągamy ją za pomocą innych środków. Paplanina, to lubimy! Możliwe, że angielskie chatter ma swoje „cz” z czeszczyzny. A Czech, nasz praojciec, nazywał się Chat – to znaczy, przepraszam, Czet!
Chodzi w sumie o miłe zajęcie, więc nasze gadulstwo nie może też uciec od jakiejś treści. Nasz człowiek w Nowym Jorku, kiedy słyszy: „Nice to see you”, dochodzi od razu do wniosku, że chętnie go widzą, a więc i słyszą. A pytanie: „How do you do?”, to dla niego doskonała okazja do opowieści o tym, jak rzeczywiście mu się powodzi. Perypetie rodzinne są dla nas interesujące i opowiada się o nich z lubością. Oczywiście też wpadki, niezręczności i niepowodzenia. Na pytanie: „Czy może już słyszałeś / słyszał pan…?”, Mr. Plk automatycznie odpowiada Mr. Chatowi: „No oczywiście, jasna sprawa”. Po prostu jest zawsze świetnie poinformowany i z chęcią dorzuci swe trzy grosze do każdej plotki, zwłaszcza gdy wbrew deklaracji usłyszy ją po raz pierwszy. Tak rodzi się prawda plotki i w sumie zawsze coś tam się zgadza. A już w najgorszym razie prawdziwy jest przynajmniej ten fałsz.
Ale zło nie jest zamiarem czy główną zasadą. „Spisek i miłość” to nie jest czeski utwór. U nas intryga to trochę blamaż. Musi przynajmniej być zabawna, w przeciwnym razie to fabryczny bubel i budzi tylko litość – a współczucie jest pojednawcze.
Tej naszej totalnej wszechwiedzy możesz spokojnie nie lubić, ale bierz ją pod uwagę, drogi Czechozwiadowco! Albo sam coś do tego dodaj, albo zmień temat. Ale uwaga – nie na pogodę! Okazałbyś się nieuprzejmy. Dobrze jest mieć w zanadrzu coś intymnego. Oczywiście świeżego, współczesnego. Bo nawet jeśli w czasie naszego świergotania zdarzy się coś, co nie powinno, to jednak ważne, że się przy tym jest. Taka obecność to rzecz święta. Uwielbiamy ją i staramy się, żeby trwała jak najdłużej. Nasze życie samo w sobie to msza dla Boga Obecności. Stawiamy na takie pojęcia, które rodzą się w trakcie rozmowy. I dosyć paradoksalnie uznajemy za pustosłowie wszystko to, o czym nie da się w taki sposób paplać. Rozmowa to czysta aktualność. Możesz ją przerwać, lecz dopóki jest nadzieja, że partnera kiedyś spotkasz, to jeszcze nic straconego. Nie ignorujemy przeszłości ani przyszłości. Żaden z nas nie przeczy, że obie istnieją. Mimo to jakby z góry wiadomo, że obydwa te pojęcia są słabsze niż aktualna rzeczywistość. To nasze przywiązanie do tego, co teraz, znajduje także swe odbicie w gramatycznych czasach. Naszemu człowiekowi całkiem wystarczy praktycznie jedna forma dla przeszłości i jedna dla przyszłości. Pomiędzy Było i Będzie, tak prosto pojmowanymi, leży obszar niemal bezkresny, kraina wielkiego Jest. Nasze aspekty czasownikowe.
Czet-gaduła chce znać wszystko. Chce wiedzieć, czy rzecz dzieje się w całości czy może po kawałkach, powtarzalnie czy nie, z szansą na sukces czy bez niej, czy rozwija się w jakimś totalnym Teraz czy może w rozciągniętym w czasie tutaj. I koniecznie chce to wiedzieć natychmiast, w trakcie mówienia. Często w jednym jedynym słowie. Po prostu chce się wyszaleć już, od razu. Czujecie ten smaczek?
W niemczyźnie realność to kwestia czynu – Tatsache (fakt). Jest jednak realność sama w sobie – rzeczywistość minus aktywność. Ale nasz Mr. Czet nie bardzo w nią wierzy. Chce spętać realność. Jest wścibski – to generalny kontekstualista. Jeśli takiego terminu do dziś nie było, zarezerwujmy go dla Mr. Czeta! Ten pęd do dotykania i teraźniejszości jest w nas taki silny, że wyrazy złożone (composita) – zwłaszcza pojęcia fachowe – nie mają u nas lekko, choć gramatycznie są możliwe i wiele by uprościły. Ale my a priori w ogóle im nie ufamy i chcemy mieć nad nimi kontrolę, zanim je wpuścimy do normalnego języka i do słowników. Abstrakcja musi u nas być konieczna, musi być oczywiste, że już się nie da jej ignorować.
Niemiecki mógł stworzyć słowo Hochhaus (wieżowiec) od razu, gdy tylko pojawiła się pierwsza ohyda tego typu. W Czechach musiały minąć lata i urodzić się tysiące „wieżowych domów” (věžový dům), zanim potoczny wyraz věžák przerodził się w oficjalny termin.
Bóg nas takimi stworzył: tu jesteśmy i nie możemy inaczej…
Takie zdanie brzmi trochę jak ze stali. W końcu wypowiedział je Marcin Luter. Czet powiedziałby raczej:
Tu jestem – ale mógłbym być gdzieś indziej.
Przecież bycie to ruch! Tak jak drzewa to spowolnione gromy, gromy zaś to tylko bardzo szybkie… drzewa niebios.
Żart językowy oparty na podobieństwie wymowy. [wróć]
Czeskie słowo bůh (bóg) to nie jest buh, za pomocą którego nasi niemieccy sąsiedzi wygwizdują aktorów. Miniaturowe „o” nad głoską „u” to następny cud czeszczyzny. Daje do zrozumienia, że tu powinniśmy właściwie powiedzieć „ú” (czyli „u” z długością), ale to byłoby zbyt proste i wcale nie dałoby się po tym poznać, że zaraz w drugim przypadku tego rzeczownika w tym miejscu mówimy „o”. A w sumie znamy czternaście przypadków. Siedem w liczbie pojedynczej i siedem w mnogiej! Nasza oszczędność jest tu więc drogo okupiona. To wprost rozrzutność. Lecz jednocześnie informujemy, że owo „o” tu było. Kiedyś, na początku czeszczyzny był bůh, boh czy bog, a może również bag i bac jak w słowie bakszysz. Czyli wielki pan, który czasem rzuci coś, co nadaje się do jedzenia, jakiś kąsek. Ale nie chleb nasz powszedni, który piecze Wielki Piekarz, choć owo bac i nasze peku mogłyby na to wskazywać. Stary czeski bóg miał jednak z pewnością na myśli mięso. Dobrobyt, bogactwo. Takie jednak bezpośrednie połączenie często go w nas drażni. Bo w końcu każdy pragnie bogactwa, także biedacy. On zaś daje bakszysz według własnego uznania. Czesi często mu to wypominali – dlatego dostawali za karę mniej, niż chciał dać. Na Morawach odnosili się do niego inaczej i dostawali więcej. Byli po prostu grzeczniejsi.
Nie twierdzę przez to, że mamy dwóch bogów, ale być może mamy różne style pobożności: morawski i czeski. Czeska pobożność jest pyskata, morawska – miła. Czeska przekorna, morawska umiarkowana. Czeska się domaga, morawska pomaga. Dla Czecha z Czech historia to misz-masz. To, co nam się stało, choć stać się nie tylko nie powinno, ale wręcz nie mogło. Dla Morawian to suma, rezultat. Coś, co z pewnością mogło się skończyć gorzej, gdyby dobry Pan Bóg nie interweniował. Może tutejszy Pan Bóg siedzi sobie na Pálavie1 przy winku i z ochotą słucha czasem miejscowych pieśni. Chyba mu się podoba ich nieco lidyjski2 charakter. Pan Bóg w Czechach to hospodin. Chodzi do hospody (pol. gospody, piwiarni), gdzie pije się piwo. Gospoda to nasza cytadela.
Ale nie Festung Böhmen (niem. twierdza Czechy), jak nam kiedyś pochlebił Bismarck. „Kto ma Böhmen, ten ma Europę!” Jasne, że także na nas wywarło to wrażenie: wystarczy, że jesteśmy u siebie w domu, a Europa już jest nasza. Dla tego porównania Bismarcka może nawet bylibyśmy skłonni przyjąć nazwę Böhmen. Ale zauważyliście? Kto tylko chciał zdobyć Böhmen, trafiał do Czech, a potem znów uciekał.
Poza tym jednak jesteśmy łatwo dostępni. Prowadzą do nas piękne drogi! Pasma górskie kuszą. Doliny rzek zupełnie jak prosto spod igły. Taka choćby Łaba, która płynie też przez Saksonię, a u nas przez Lovosice czy Terezín. Karkonosze miniesz przez Náchod i za chwilę jesteś w Hradcu Králové czy pod Sadową. Albo przez Přimdę z Bawarii na Pilzno. Czeski Raj3 – to brzmi niemal bosko! Wabią też nasze nadgraniczne uzdrowiska, jak choćby Mariańskie Łaźnie czy Karlowe Wary. Z Austrii można do nas dotrzeć szczególnie piękną drogą – pewnie dlatego że Austria tak długo nas trzymała. Choćby wariant morawski – przez Znojmo. Z Polski, z północy – na Ostrawę i potem Ołomuniec. Można też do nas wjechać przez Słowację – i wciąż z tego powodu nie przestajemy się dziwić. Po tylu latach ze Słowakami w jednym śpiworze trudno ich uważać za obcych. Ale hartujemy się. Przy okazji, choć ze spóźnieniem, wczuwamy się w to, jak się mogła czuć Austria, z którą też kiedyś tak postąpiliśmy jak Słowacy z nami.
Tak czy inaczej do Czechii da się wtargnąć zewsząd. Nie stawiamy wielkiego oporu geograficznego. Nawet jeśli kiedyś byliśmy twierdzą, to łatwą do pokonania, dającą się zdobyć. Większość nazw, które tu wymieniłem, to także nazwy pól bitew, lista naszych porażek. „Ziemski raj…” – no, może na pierwszy rzut oka, ale w rzeczywistości? Całkiem inaczej. Takie strofy rodzą romantyczne serca i puchnie od nich język patriotów. Niemniej kraj Czechów jest łatwy do przejrzenia i do… przeoczenia. Pokonanie naszych gór to dziecinna zabawka, nie są żadnym murem. Lekko licząc, przynajmniej raz na pół wieku wpada do nas nieproszony gość z jakąś swoją mroczną prawdą, którą przychodzi nam objaśnić. Nic dziwnego, że ta prawda zawsze nas dość przeraża, skoro wycierpieliśmy tyle jej wersji!
Lecz nie zawsze z nami tak było. Prawda kiedyś nam się podobała jako taka, sama w sobie. Byliśmy nie tylko prawdomówni, ale wierzący w prawdę. W Prawdę Bożą. Cóż za upojenie, zawrót głowy, szum sfer niebieskich. Tutaj, na Szumawie, taka prawda przemawiała w sposób szczególnie upajający. Szumawa to miejsce, gdzie szumi w przyrodzie i w głowie4. Łatwo tu być pyszałkiem, czuć się równym Bogu. Pochodzą stąd także Jan Hus i Jan Nepomucen, nasi kłótliwi święci, których sława przekroczyła czeskie granice.
Region geograficzny na południu Moraw, wokół Wzgórz Pawłowskich (Pavlovské vrchy); także region winny. [wróć]
Termin ze starogreckiej teorii muzyki. [wróć]
Region turystyczny w północno-zachodnich Czechach. [wróć]
Szumawa, czes. Šumava, niem. Rauschwald (sic!) – pasmo górskie na pograniczu Czech, Niemiec (Bawarii) i Austrii. Północno-zachodnia część Szumawy – pogranicze czesko-niemieckie – zwana jest Czeskim Lasem (przyp. red.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki